Wspomnienie 3 – Konie rozpędzają się w słońce

Doczekała się Polska jednak wolności z ręki Napoleona, w co ja już nie wierzyłem. Czułem się teraz oszukany przez swoje zwątpienia.

Po wydostaniu się z niewoli amerykańskiej, w którą wpadł “L’Argonaute”, dwa lata prawie w Anglii przesiedziałem, dręczony własnym nieudacznictwem, poniewierką i tęsknotą, wspomnieniami o sprzedawanych Negrach i żalem. Za czym?

Czas, znachor wszechmocny, rany te leczył, a wieści fanfarami brzmiące krew burzyły. Nawet kanałem przedzielony czułem, jak moc cesarza Europę przewraca, nowe niesie, pcha go dalej i dalej.

Polska teraz stanęła przed nim otworem – czyż Polak może inszego coś jak wdzięczność gorącą czuć dla tego, który Rosjan pod Austerlitz, a Prusaków pod Jeną jak pluskwy marne rozdeptał? Wracać do kraju, wracać! I to, wbrew pozorom, łatwo mi nie przyszło. Tyle w człowieku walki, tyle burzy zmysły mącącej, tyle tego wszystkiego siedzi i do nikogo łba przytulić, żadnej matki, pomocy znikąd. Obcy się czułem i niepotrzebny, choć mnie serce wołało. Nie takim samym już moje serce było, umarło, zdrętwiało, nie śpiewało tych samych co dawniej melodii… Ciąć na prawo i na lewo, pięścią rozbijać węzły, co się nawarstwiają – ot polityka, ot sposób życia. To jeszcze potrafiłem. Gęba prawie bez uśmiechu, precz z czułością, serce za żołądkiem ukryte – tego mnie życie przeklęte nauczyło, takim być musiałem albo we świecie tym przepaść, gdzie wszyscy jednacy. Bodaj dzieckiem być, o nic głowy nie łamać, żreć i hasać po łąkach zielonych, w skórę od ojca brać. Minęło, nie wróci.

Przemogłem się. Do domu wróciłem, choć wiedziałem, że tam Rezler siedzi. Ciągnęło mnie, nie w mojej mocy było oprzeć się tęsknocie. Gdym na ganku stanął, myślałem, że mnie przekleństwem powita. Ale on, jakbym przed godziną z dworu na polowanie wyjechał, spytał tylko:

– Zmęczonyś? Greta ci łóżko przygotuje, komnata twoja wolna jest jako wprzódy. Za godzinę obiad będzie, zdążysz się ochędożyć i wypocząć.

Przez sekundę wydawało mi się, że chce mnie powitać, bo ręce wyciągnął, lecz zaraz odwrócił się i poczłapał do salonu. Ruszał się wolno i oddychał ciężko – nie ten sam człowiek, siwy jak gołąb, skurczony, zmalały i zdawałoby się chory. Jasnym było, że cierpi na chorobę jakowąś, w jego wieku zwyczajną.

Przy obiedzie ja zacząłem rozmowę. Dowiedziałem się, że Dominik w Berlinie nauki pobiera, a Borek pnie się w górę jak żmija, w pruskich urzędach szukając fortuny i nawet pana swego byłego nie szczędząc zarządzeniami. Pieniądze chciałem ojczymowi zwrócić. W funtach i napoleonach złotych, z Torresowych wypraw, więcej tego było niż dziesięć tysięcy talarów, ale krew ceny nie ma, i procenty, procenty… Ot i do czego doszedłem. I takich kalkulacji nauczyła mać tułaczka. Ale gdym o tym wspomniał, przerwał ruchem ręki i wyszeptał z wysiłkiem:

– Nie trzeba! Mnie one już niepotrzebne. Ostaniesz tu, to zobaczysz, że ziemia daje, ale też bierze i bierze. I one mogą ci nie wystarczyć. Tylko… tylko Dominika nie ukrzywdź!

Inny był, jak prawy ojciec. Prawdę rzekłszy, nie wiedziałem, co powiedzieć. Wdzięczny mu byłem, że mnie z lochu wykupił, ale i pamięci nie postradałem z kretesem. Patrząc jednak na niego pojąłem już, że serce wygra tę walkę z rozumem i ze złymi wspominkami. Nie zdążyło. W niecałe trzy miesiące stary umarł. Przewrócił się na podwórku chwytając za serce. Przyniosłem go na rękach na łoże. Lekki był jak dziecko, jak suchy wiórek z lasu. Prosił, by mu przynieść konterfekt matki. Wpatrywał się weń długo, a potem przymknął oczy, nie wypuszczając obrazka z ręki. Myślałem, że śpi, lecz gdy Greta zaczęła szlochać żałośnie, zrozumiałem, że już się nie obudzi.

Wówczas w jednej sekundzie pojąłem – tu ostanę i tu zdechnę. Będzie wojna o kraj, to ruszę w pole, ale ziemi tej na rozpuszczenie nie dam, moja ona po ojcu i po matce. U Angielczyków na takie gospodarowanie się napatrzyłem, że u nas za cud by uchodziło. Niełatwo być dziedzicem, nie papierowym, jeno ojcem ziemi swojej i ludzi. Z pomocą Bożą, myślałem, podołam.

Z ludzi, których widziałem wyjeżdżając, nie było ani jednego. Nawet stangreta Marcina ojczym przegonił i Niemca posadził na koźle. Nie po chrześcijańsku uczyniłem, alem drugiego dnia rano przegnał wszystkich, prócz jednego, na supliki ni tłumaczenia nie zważając. Tym jednym był komisarz ojczyma, stary Weinhold. On mi tylko nie gardłował nic, nie ciskał się, jemu pistoletu do łba przystawiać nie musiałem i grozić, a gdy jeszcze czeladź przyszła prosić za nim, zatrzymałem poczciwca. Zresztą ktoś u licha musiał mnie wprowadzić w rozliczenia i gospodarkę majątku.

Anna na dobre się po śmierci Rezlera rozhulała. Gdy na trzeci dzień, z objazdu majątku wracając, prosto z drogi wszedłem do salonu, twarz krygowała i miny stroiła przed lustrem, w robie długiej, haftowanej i w czepcu staromodnym ze szpilami. W chwili pierwszej ryknąć chciałem: “Matuś”, bo tyłem siedziała i… i spostrzegłem, poznałem, że to matki suknia jeno, którą od święta nosiła. Dawno w złość nie wpadłem, ale mi teraz szał nogi poplątał, choć na gębie poznać tego nie dałem. Skoczyłem do konia po nahaj, znać przez okno zobaczyła, bo zaczęła uciekać z krzykiem, suknię z siebie zdzierając, tak że gdy schroniła się za Gretą, półnaga była. Miała co chować, bestia, oj miała! Ramiona toczone, które mnie gorącem oblały, a może i Greta, sina już i roztyła, jakaś poważna – wstrzymało mnie. Nahaj cisnąłem i trzy dni czasu dałem na wyprowadzkę. W kilka dni wyjechała, nie udało się poczciwej Grecie zmiękczyć mi serca prośbami.

Prawdę rzekłszy, to… Po prostu dziewki mi było trzeba. Po nocach się skręcałem okrutnie, aż mi w lędźwiach bulgotało, nie podobna było zdzierżyć. Jeszcze gdy ojczym żył, tydzień po przyjeździe, z czeladzi jedną w stodole przycisnąłem. Dała się całować, ale z oczu strach taki wyzierał, takie pańskie wymuszenie, że mnie cholera cisnęła. Zostawiłem głupią i więcej nie próbowałem.

A potem… potem sam nie wiem już, co się stało. Gdym usłyszał, że ojczym partię koni do Radomia ekspediuje, ofiarowałem się pojechać. Sprzedałem bydlęta i stąd już nie tak daleko było do Krakowa. Tym razem legalne wiozłem paszporty, nie było hazardu.

Czemu człowiek takie szaleństwa czyni i czemu jakichś oczu przepomnieć nie potrafi nigdy, Bóg to chyba wie, a pewnikiem łacniej diabeł. Nie marzyłem nawet, że ją po latach odnajdę, ale rynek raz jeszcze ujrzeć chciałem… sam nie wiem dlaczego, aleć ciągnęło mnie tak, że nie moja moc była się oprzeć.

Nie tańczyła już na rynku. Rychło jednak wskazano mi, gdzie tabor cygański koczuje, blisko Pieskowej Skały. Tam już tylko wypalone ogniska zastałem. Chłopi mi rzekli, że ku Lublinowi ruszyli Cyganie. Dzień i noc pędząc dopadłem ich, na łąkach, koło leśniczówki Groble zwanej, bo w bliskości wsi o tej samej nazwie siedziała.

Ranek wstawał mglisty, wozy ich jak martwe pod dębami na granicy lasu sterczały, malców kilku konie zapędzało do wody, pohukując i gwiżdżąc. Gdy kobiety, ledwie rozbudzone, po wodę do rzeczki cieniuchnej udawać się poczęły, oczy wypatrywałem skryty w gęstwinie. Sam byłem, parobków jeszcze w Radomiu odesłałem do dom, a teraz śmiałości mi brakowało, by się zbliżyć, bo też czort wiedzieć mógł, jak by mnie w tym światku obcym powitano, chlebem czy nożem. Wszystkie jednako ubrane, czarne, rozpoznać nie potrafiłem. Skąd zresztą mogłem wiedzieć, czy jest tu, czy jej gdzieś w świat nie poniosło, czy to jej tabor rodzinny.

I wtedy piosenka nad trawami przemknęła, tęskna i słodka zarazem, wiatrem daleko niesiona:

Hej myłaju Karabaju,

chdież ja tebe pochowaju,

Maty, moja maty!

Pochowaju na mohyli, sztob pa tobi wołki wyli,

Maty, moja matyyy!


Poznałem od razu. Gdy wyrwałem konia z krzewów, odwróciła głowę i stanęła jak wryta. Dłonią przysłoniła oczy, bo od strony słońca zajeżdżałem, i sercem chyba prędzej niż pamięcią poznała, bo nagle skoczyła ku mnie i nim z konia zeskoczyłem, zarzuciła mi na szyję ramiona, jakbyśmy spędzili razem dzień poprzedni i przedwczorajszy i cały tydzień i rok, życie całe, na chwilę się nie rozstając. I mnie się zdawało, żeśmy sobie nie obcy, tedy całowałem tak samo gorąco.

Na trzeci dzień uciekła ze mną z taboru. Ojciec i rodzina nie pozwalali jej odejść, może dlatego, że pieniądze na jarmarkach zarabiała większe aniżeli z kradzieży kur i koni wycisnąć mogli. Tedy od szlachetki z Grobel, dzierżawiącego ziemię Tarnowskich hrabiów, odkupiłem konia, zdrowo za pośpiech przepłacając i w noc księżycową ruszyliśmy na zachód.

Ojczym znowu nie okazał zdziwienia, słowa nie rzekł, do stołu wspólnego dopuścił. Tylko gdy spojrzał na nią, uśmiechnął się pobłażliwie i mądrze, uśmiechem, w którym znajomość życia wielka się czai i lata nabywanej o nim wiedzy. Co oznaczał ten uśmiech, zrozumiałem już po śmierci starego, gdym spostrzegł, że się Kami w dzień czuje jak ptak zamknięty w komorze, że jej czegoś brak, że za czymś tęskni, że coś ją dusi i smutkiem twarz przyobleka. Z dnia na dzień coraz mniej wesoła była i rozśpiewana, włóczyła się z kąta w kąt i po polach, markotna i osowiała, a i w nocy nie była już ta sama. Gdym pytał, co się stało, nic nie mówiła i dopiero przy Dominiku dowiedziałem się, czego jej brak, chociaż i wtedy nie pojąłem jeszcze wszystkiego tego, co ojczym przed śmiercią od jednego rzutu oka wyczuł i przepowiedział.

Tak więc z ludzi ojczyma tylko Greta przez wszystkich kochana i Weinhold został. Weinhold – niemłody, zawsze w brudnym szlafroku i z kluczem u kordonkowego pasa, czort wie, do czego był ten klucz. On też w królestwo moje zaczął mnie wprowadzać. Krótko mówił, a już poznałem, że króluję na hipotece obciążonej okrutnie i na długach, że dochody śmieszne są w porównaniu z tym, czego się spodziewałem. Cały majątek, obejmujący trzy wsie, przynosił brutto: ze zboża 83 tysiące złotych, z gorzelni 10 tysięcy, z owczarni 20 tysięcy, z obór i trzód 11 tysięcy, z propinacji 5 tysięcy oraz 2700 złotych z sadów, młynów i lasu, co razem dawało 131700 złotych. Wydatki zaś gospodarskie, pensje oficjalistów i czeladzi kosztowały 58500 złotych plus 70 tysięcy bieżących spłat hipotecznych, podatkowych, długów i temu podobnych. Razem – 128500 złotych. Nadwyżka, i to pozorna, bo zawsze się rozpływała nie wiadomo gdzie, wynosiła 3200 złotych, co uznałem za draństwo krzyczące o pomstę do nieba. Miał Rezler ciężką pięść, jeno nie tu gdzie trzeba spadała. Same darowizny, wciskane Scholzowi do kieszeni, ile wynosiły?

Zacząłem od tego, co mnie we wrotniach raziło. Kazałem zerwać znak herbowy Rezlera, który nad wjazdem wisiał. Na jego miejsce parobek wstawił wielki, zepsuty zegar, znaleziony na strychu. Zegar czekał cierpliwie na reperację i niezmiennie pokazywał południe, co nikomu nie wadziło. Przepych nuworysza, jakim Rezler się otaczał, a który – przyznać muszę – po ojcu moim zastał i jeszcze powiększył, chcąc zaćmić poprzednika, nie był mi potrzebny. Przyjęć dla sąsiadów ni dla zwierzchności urzędniczej nie zamiarowałem wyprawiać, wszystko, co mi było potrzebnym, to dwie dobre szkapy pod wierzch. Kamerdynerów, kredensiarzy, laufrów – całą tę hołotę w liberii, której się namnożyło podczas mojej niebytności w domu – wylałem razem z niemieckimi oficjalistami. Bryki wykwintne i cugi powozowe od razu przeznaczyłem na sprzedaż. I tak ze wszystkim, co obce i niepotrzebne.

Czasu było niewiele, Francuzi stali u progu. Sąsiad Dukwicz, który znał mnie dobrze i o wyprawie mojej za insurekcji słyszał, ludzi ku mnie gromadzić począł. Anim się obejrzał, jak się zwaliła z Szamotuł hurma miejskich łyków, a potem panowie bracia z okolicy. I jakby hasło jaskółką po niebie poleciało – Dominik w domu stanął. Ledwie go poznałem. Wzrostu słusznego, wąs pod nosem, trochę tylko po ojcu na gębie wyblakły, ale panny przed nim umykać nie będą. I tak jak go kiedyś zakląłem, polskim, dobrym słowem przemówił – matki krew nieodrodna. Nie śniłem, że z niego taki swojak wyrośnie. Ale wyrósł, znać, Bóg nie inaczej chciał.

Dla nich wszystkich szabelka świszcząca ważna była. Ba! I miłość ojczyzny przecież, ale pańska jeno, szlachecka, batami od chłopskiej odgrodzona. Dla Dominika przygoda, Wybicki, Napoleon… batem nie bić! Ot sprawy! Mnie zaś chłop krzyż w rękę wsadził i pamiętać kazał. Pamiętałem. Nie będę się spieszył, nie od razu. Poczekam, co Napoleon ustanowi, jeśli – co daj Panie Boże – jeśli zwycięży, ale że cudów nie ustanowi, że mu chłopom kaszy mannej z nieba sypać nie pozwolą, łatwo było wydumać. Kto by mu wtedy z panów herbowych w szeregu stanął? Ano, zobaczymy.

A gdy przyjdzie pora klątwy dotrzymać i wypełnić, com przysięgał, przecież ziemi całej nie dam, nie uwłaszczę, bo się będę bał, że mi tę ziemię zmarnują, jak te okupniki-olędry pruskie, których nawet Rezler nie znosił i których przymuszony osadzał. Pouciekali już, kilka tylko rodzin zostało, a i tych trzeba będzie pewnie wykurzyć. Tedy co? Wolę dać – łatwo się to mówi. Pańszczyznę zniosę, czynsz i najem za zapłatę wprowadzę. Może gdyby nie Gil i nie Torres, sam bym w dyby kładł i niewolników z nich czynił, ale mi to teraz było wstrętne, czego panowie bracia pojąć nie potrafili i za półgłówka mnie mieli. Może i prawda, że niedobrze mam w głowie, za jedno mi!

Jak ma ta wolność wyglądać, na krzyż chłopski zaprzysiężona? Wolę dać, znaczy hazard zacząć, rozprzęgną się czy też nie? Wolnymi trudniej rządzić, choć prawdą jest to, że nie w tym największa niedola jako Polacy do posłuszeństwa nie nawykli, ale to, że mało wśród nich takich, co by rozkazywać i komenderować umieli. Kiedy Francuz powie służącemu krótko, co najwyżej: “Fermez la porte, sil vous plait”, u nas się mówi: “Zamknij drzwi, bo wieje”, motywując rozkaz i zostawiając podwładnemu pole do samowolności. Służący odpowiada, że nie wieje, zaczyna się dyskurs i polecenie nie zostaje wykonane. Tedy jak z tą wolą? Jak pańszczyznę znieść? Całą albo też część, na czynsz wjechać, pozwolić z ziemi uchodzić? A jeżeli czynszu płacić nie będą? Jezu, ileż to pytań i żadnej odpowiedzi. Ale co rzekłem, uczynię, doli ich ulżę. A na razie czas mam. Do Poznania mi trza, jak obiecałem.

Wiozłem spyżę, część powozów do sprzedaży i raty z intrat, które do skarbu wpłacić chciałem. I Kami.

Poznań, którego tak dawno nie widziałem, obce mi okazał oblicze. Nigdy tu nie było tyle gwaru, tyle ruchu i szczęku wojskowego, co teraz. Bramy w murze otaczającym gród, ponure zawsze, wydawały mi się dziwnie wesołe i umajone, choć przecież zima sroga następowała. Dawniej latem tu bywałem. Stanowiące większość, małe, jedno- i dwupiętrowe domki, kryte gontem, spowijały wówczas tumany kurzu bijące spod kół i kopyt. Smutne kościoły i ponure place, na których obluz wart czyniono, ludzie insi… Teraz zaś, choć miasto przybrało jawnie wojenną fizjognomię i taplało się w późnojesiennym błocku, rozpierało je od środka życie kolorowe i krwiste. Tłumy szlachty i chłopstwa na rynkach i na placu Sapiehy, kościoły, farny i Bernardynów, pełne, mury oblepione proklamacjami, grupy młodzieży z bronią, wozy z sianem i ze słomą pod ratuszem, wszędzie magazyny, mieszczki spacerujące z Francuzami, bieganina, gęstwa, jesienno-zimowa wiosna wewnątrz kwitnącego grodu. On był teraz wolnej, odradzającej się Polski stolicą.

Żywność, zdobyczne działo i jeńca-oficera odstawiłem komisarzowi komisji wojewódzkiej, do której ze znanych mi ze słyszenia należeli: Jaraczewski, Sczaniecki, Kołaczkowski, Kwilecki, hrabia Szołdrski, ziemianin bogaty nad podziw, i paru innych. Znałem tylko prezesa owej komisji, Józefa Jaraczewskiego, starościca soleckiego. Znałem go z roku 1794, kiedy stawał w powstaniu wielkopolskim. On to wskazał mi adres Dominika, a kiedy już Żydowi powozy odsprzedałem i wynająłem pokój na ulicy Klasztornej, która z Wodnej do klasztoru oo. Jezuitów prowadzi, spotkał się ze mną raz jeszcze i poinformował nieco, bom mało co w sytuacji się orientował.

A było o czym słuchać.

Wybicki z Dąbrowskim i ich komisja twardą już łapą rządy sprawowali. Proklamacje, odezwy, manifesty wszelkie sypały się jak z rękawa. Wybicki zajął się administracją cywilną, a sprawy wojskowe zostawił Dąbrowskiemu. Od razu było widać, że nie idzie tej dwójce łatwo, szczególnie Wybickiemu. Głową trykał, bez skutku, by najposażniejszych ze szlachty, całe to ziemiaństwo w złoto opływające, magnatów wpływowych i arystokrację starą, w poczynania swoje włączyć. Takich jak ja, drobnych szaraków, starych towarzyszy z insurekcji, mieszczan takoż, tych pełno było. Zjeżdżały szlachciury do Poznania, wiwatując i w szabelki waląc, ale do rządów wyszukać głowy mocarne trudno było Wybickiemu. Z konieczności też pruskie kamery i rejencje zachował, wciskając do nich Polaków. Dla pozoru jeno zwano je po polsku komisjami lub izbami.

Czemuż to wielkie pany odgrodziły się od Wybickiego chłodną i wyczekującą rezerwą? Któż ich, kalkulatorów chytrych, pojmie? Może przez jego właśnie osobę? Toż Biernacki jakobinem go zwał, a może przez pobór, który jak za Prusaka ręce od pola i od roboty we dworze odrywał. Niepomni byli, że wojsko krajowi potrzebne nie tylko pańskie.

Brać miano systemem kantonowym po jednym rekrucie z dziesięciu dymów, z czego zebrałoby się ładne parę tysiączków. Z tych Dąbrowski mógłby stawiać nowe legie. Ot, wojsko chłopskie. Bali się go panowie bracia, bo już chłopi po całym departamencie szaleli, lasy rąbali, odmawiali pańszczyzny, czynili ruchawkę. Tedy się magnat ni szlachcic najbogatszy nie ruszał, za tyłek własny dzierżąc.

Ale synowie jego do Poznania czmychali, szkapy ze stajni ojcom porywając! Takoż drobniejsza szlachta, której w kraju najwięcej, tedy do tłuczenia wroga rąk nie brakło. W samym grodzie entuzjazm panował taki, że się zdawało, iż to cała Polska umyśliła czynić konfederację w Poznaniu. Z całej Wielkopolski napływały dary i pieniądze, kobiety oddawały kosztowności… nieprawdopodobne! To się widzieć dało, ale żeby nie Jaraczewski, nie wszystko bym spostrzegł jak należy – wiele on mi rzeczy poufnych do ucha włożył. Choćby o tym, że Wybicki z musu urzędników pruskich na posadzie ostawia, bo Polaków zdolnych niewielu skaptował, i że Dąbrowski karami srogimi chłopom zagrozić musiał za lasów bezprawne trzebienie. To, że się obaj oni szarpią, nadskakują gdzie trzeba i gdzie trzeba grożą, gną kark lub podnoszą na przemian, że głaskają, nęcą, kupują, to się i z obwieszczeń wyczytać dało, jeśli kto czytać, jak potrzeba, umiał, a nie tylko litery przerzucał.

Sama odezwa berlińska, rzekomo w imieniu Napoleona pisana, wyglądała jakby ją składał żak z akademii, o gorącej głowie, a nie mąż dojrzały i dyplomata, za jakiego pewnikiem miał się Wybicki. Lecz kto na to wtedy patrzał? Po latach dopiero, gdy ulotkę ze szpargałów Dominika wyciągnąłem i przyjrzałem się jej dokładnie, a do tego znając już historii bieg, pojąłem, że chociaż patriotyzmu w niej było co niemiara, ale konkretnej obietnicy żadnej. Podniet mnóstwo i żadnych zapewnień. Machiavel lepiej by nie ułożył. Wtedy jednak dałem się porwać fali, która już całą Wielkopolskę obejmowała. Dziś, gdy w czarny czas piszę te słowa, nie żałuję, bo tamte lata jedynym słońcem w naszym życiu były, drugiego nie wiem, czy Bóg doczekać pozwoli. Rozpędzaliśmy się na rumakach w to słońce, a z nami cały naród, szczęśliwi jak nigdy…

Duma mnie rozparła, gdy przyszły wieści dokładne z Kalisza, bo i ja przecież, choć na mniejszą skalę, Prusaków poturbowałem, aż o tym głośno było wszędy. Tam w Kaliszu dzierżawca pobliskiego Opatówka, kapitan artylerii Miaskowski, przywiózł do miasta odezwę berlińską i sprawił, że dwaj dawni generałowie Kościuszki, Skórzewski i Lipski, weszli do Kalisza zbrojnie i na czele szlachty i mieszczan rozbroili pruski garnizon. Niedołężnych i inwalidów puścili wolno, urzędy zajęli, magazyny opieczętowali, jako i ja w Szamotułach uczyniłem, i korpusik zgrabny utworzyli, który dalej poznańską insurekcję rozpowszechniał.

Cały kraj Przemysławów powstawał, bujała się kolebka owa, którą Zimorowicz zapowiedział! Kamery znoszono, pludrów po lasach i po drogach bito, jako i ja uczyniłem. Ale mnie za to nagrody wielkie nie spotkały.

Przyzwał mnie do siebie Dąbrowski, podziękował i namawiać począł, bym do jednego z miast garnizonowych ruszył – a za takie miał Rogoźno, Gniezno, Leszno i Kościan – i bym tam gromadził nowobrańców, odziewał, musztrował, bym koszary szykował, dezerterów pruskich ściągał, jednym słowem, bym z pomocą starych wiarusów wojsko polskie czynił. Kiedyś ręce bym mu całował. A teraz… czemu odmówiłem, narażając się na gniew, bo spojrzał na mnie tak jakoś i pożegnał się chłodno. Czemu? Przecież nie dlatego, że obok Wybicki stał, ledwie mnie dostrzegając, za – Jaraczewski mi to potem wyklarował – za “masakrę”, którą urządziłem w landraturze szamotulskiej, przez co miasto czas jakiś musiało się obywać bez urzędu. Sam nie wiem. Ale prawdy najbliższe to było, żem się bał przemienić w koszarowego urzędasa, chłopów poganiać, kroku uczyć, psia mać! Nie dla mnie to, nie dam się z konia zsadzić! Nie w piechocie, w czworoboku stać, lecz czworoboki szarżować i rozbijać, pęd czuć, wiatru świstanie koło uszu. Nasłuchałem się cudów o Muracie, królu kawalerzystów cesarza, o jego prawej ręce Lasalle’u, z nimi bym szedł na czele naszych konnych.

Drugi raz sam do Dąbrowskiego poszedłem. Przyjął mnie i choć spodziewałem się słów gniewnych, do serca przytulił. Odważny w czułości, kiedy Wybickiego nie ma, pomyślałem z drwiną i miłością takąż.

– I cóż, szaławiło? Facecje pewnie czynisz, winko pijesz, Cyganichę swoją macasz, a ojczyzna bagnetów potrzebuje!

– A szabel nie potrzebuje?

– Aaaaa! Tu cię boli, smarku! Konia wenerujesz… Ano, ano, tedy konnych zbierać będziesz, jeno poczekaj, bo z tym trudniej niż z rekrutami do infanterii. Wolontery są, aż nadto, ale stajnie, mundury, regulaminy! Z konnicą zawsze trudniej! Na nominację czekaj.


***

Czekałem więc. Dominik poznał mnie ze swoim przyjacielem Chłapowskim, na życzenie tamtego, jak mówił. Przypadł mi do gustu ten postrzeleniec, może dlatego, że mnie z lat moich szczenięcych przypominał. Godzinami potrafił przy winie ze mną siedzieć i słuchać o Genui, o Antylach, o bitwach i abordażach, męczył setkami pytań, ale tak patrzył łapczywie i prosząco zarazem, że odmówić nie mogłem, nieraz do późnej nocy bajdurzyłem ku rozeźleniu Kami.

Dominik był inny, wyrozumowany, chłodniejszy. Do koni Chłapowski był pierwszy, bo u Brusewitza w dragonach w czas szkoły się przyuczał. Wrychło też zajęcie znalazł.

Dąbrowski na przyjęcie cesarza uformował z konnej młodzieży szlacheckiej, która do miasta gromadnie przybywała, często bez wiedzy i pozwolenia ojców, stuosobową gwardię honorową i oddał ją pod komendę Umińskiemu. Chłapowski pełnił tu funkcję adiutanta szwadronu, w którym ja byłem instruktorem, chwilowo zresztą, do czasu obiecanej nominacji na formowanie konnych legii. Dzień w dzień na polu od strony Buku, za wiatrakami, egzercyrowałem ich w obrotach plutonowych i szwadronowych. Niełatwo szło. Konie młodzików przywleczone ze wsi i z dworu, nawykłe do łąki i lasu, za żywe były do szeregu i równania psuły. Ale zapał ich właścicieli w dwójnasób wady te wyrównywał. Serce mi żywiej biło na widok tej wielkopolskiej młodzi rwącej się do walki.

Kami zaś, korzystając z mojej nieobecności i mego przyzwolenia, co dzień wybiegała w miasto kipiące życiem kolorowym i wracała rozpromieniona, brzęcząca, pełna dawnego wigoru, który powracał do niej, czyniąc, iż piękniała z dniem każdym bardziej. Zazdrość mnie piekła, gdy widziałem jak oczy mężczyzn wszystkich ku sobie przyciąga, lecz cóż czynić mogłem? Ani ślubną była, ani ja na męża pod kluczem niewiastę trzymającego nie nadawałem się. Bolało mnie tylko, że chociaż nocą kochała teraz goręcej niż wprzódy, coraz to bardziej obca zdawała się być, daleka i nieobecna. Nie umiałem temu zaradzić.

W dnie, gdym nie miał nic do roboty i gdy Kami nie było w domu, włóczyłem się po grodzie. Czasami zachodziłem też do kościoła farnego, o dwa kroki od domu go mając. Zmęczony wściekłą gonitwą, tu odnajdywałem spokój. Siadałem w ławie transeptu, modliłem się krótko, potem zamykałem oczy i odpoczywałem. Nigdy bym nie przypuszczał, że zamykanie się w tej klatce pełnej ciszy i pachnącego kadzidłem chłodu, przynieść może takie ukojenie, dawne wspomnienia z młodości, życie krótkie a jakież długie, twarz Torresa, oczy dziewczyny z genueńskiej ulicy, Kami z krakowskiego rynku, inną niż ta, którą teraz miałem. Cóż, wreszcie… wreszcie wszystko mi inaczej wychodziło w życiu, niż marzyłem i chciałem. Nigdzie już odpoczynku znaleźć nie potrafiłem, ni w mieście, ni w domu, ni w dzień, ni w nocy… życie mi się zbyt ciężkie wydawało. Tylko gdy w siodle siedziałem, tylko wtedy… Gdy zsiadałem, stary się czułem. Wcześnie! W nawie fary umiałem jeszcze odpocząć… Ale i stąd przepłoszyły mnie wkrótce przygotowania, jakie czyniła służba kościelna na przywitanie cesarza. Myto pawimenty, szorowano kolumny, odnawiano złocenia, sztukowano ubytki drewna i kamienia, naściągano robotników i drabin, stojaków pełno z wapnem, skrzyń z piaskiem, narzędzi.

Już i całe miasto szykowało się do przyjęcia cesarza, a tłok był nieludzki i gmatwanina. Dzień w dzień wchodziły w mury nowe kolumny Davouta, a później i innych marszałków. Trzeba ich było widzieć przed miastem jeszcze! Gościńcami nie szli, bo te zamieniły się w rzeki błotniste i jak okiem sięgnąć pola po obu stronach drogi pokryte były pojedynczymi tyralierami w uniformach najróżniejszych; nieśli broń kolbami do góry i szukali suchych przepraw, stawiając nogi ostrożnie jak żurawie. Dopiero koło wiatraków, na głos bębnów, kupili się na powrót, tworzyli szeregi i kolumny, zwijali płaszcze, poprawiali rogate kapelusze i z muzyką na czele, krokiem podwójnym, wkraczali do miasta. Zazwyczaj najpierw stawali w rynku, broń stawiali w kozły, dobywali szczoteczek i chędożyli trzewiki z błota. Potem dopiero, jeśli innego rozkazu nie było, w kości poczynali zagrywać. Trudno było uwierzyć, że te chudziny pruskich grenadierów gnały jak przepiórki.

Wybicki dobrze wiedział, że Napoleon żadnej improwizacji nie znosi. Toteż fetę powitania wykoncypował na długo przed spodziewaną chwilą i to w najdrobniejszych szczegółach. Po wsiach grupy gminu, kobiet i dzieci zawczasu przygotowano, by okrzyki wznosili, kiedy przejeżdżał będzie. Proboszczom nakazano występować naprzeciw cesarza z kadzidłem i wodą święconą, w strojach kościelnych odświętnych, a gdyby do świątyni jakiej chciał wejść, pod baldachimem od drzwi do ołtarza prowadzić.

Jaraczewski dał mi przeczytać odpis programu wjazdu, opracowany własnoręcznie przez Wybickiego. Istny regulamin wojskowy:

“Od strony tej, jak się spodziewamy jego przybycia, są cztery bramy tryumfalne, przez które będzie przejeżdżał.

Od pierwszego zacząwszy arku już nieprzerwanym pasmem stać będą gminy różnego wieku i płci aż do miasta wołając: “Niech żyje Napoleon!” Nb. ten paragraf aby był uskuteczniony, przedsięwezmą się środki takie, aby każda wieś pobliższa, każde przedmieście wiedziało, przy którym arku ma stanąć.

2 Na amfiteatrach z obydwu stron nikt się mieścić nie będzie bez biletu mu danego od osoby na to przeznaczonej! Szczególniej jednak w pierwszej ławie znajdować się będą młode panny, w biel ubrane, rzucając kwiaty na powóz Napoleona, wyśpiewując ku jego pochwale pieśń.

Uprasza się tutejsze damy, aby się zatrudniły wyborem panien szlachetnych. Co się tyczy miejskich, już się ich kilkadziesiąt ku temu końcowi oświadczyło, których regestr jest w ręku naszym.

3 Pod ostatnim arkiem Dąbrowski prezentować będzie osoby Najjaśniejszemu Napoleonowi tym porządkiem:

1. Senat, J. W. wojewoda gnieźnieński będzie miał mowę.

2. Stan rycerski, J. W. Sokolnicki będzie miał mowę.

3. Stan duchowny, który dopiero w kościele będzie miał mowę.

4. Stan miejski, Jmpan Kotecki mowę mieć będzie.

Nb. Mowy w powszechności krótkie, najwięcej na minut sześć.

4 Od tego arku poprowadzi się Cesarz prosto ku teatrowi, stamtąd w lewą rękę. Od Wilhelmowskiej ulicy pojedzie Najjaśniejszy Napoleon prosto ku Bramie Wronieckiej, na której cyfra jego na wierzchu, na spodzie napis złotemi literami: “Siluit terra in conspectu eius”.

5 Od tej bramy ulicą Wroniecką po prawej stronie Ratusza, koło Odwachu aż do ulicy Jezuickiej i tą przed kościół św. Stanisława Najjaśniejszy Cesarz poprowadzony będzie.

Nb. Poczynić potrzeba jak najskuteczniejsze dyspozycje, aby, ile być może, drogi były uregulowane, mostki na rynsztokach dane, ulice i rynek wychędożony.

6 Przed kościołem pojezuickim stać będzie duchowieństwo podług danego mu przepisu dla przyjęcia Wielkiego Napoleona i poprowadzi go pod baldachimem do wielkiego ołtarza.

7 Do kościoła nikt nie będzie puszczony bez biletu, a bilet nikomu nie będzie dany z pospólstwa… ponieważ… tam… ”

Oczom własnym nie wierzyłem. Ale potem śmiać mi się zachciało. Pomyśleć, że cała ta banda wygolonych łbów nazywa Wybickiego, jakobinem. Ha, ha, ha, ha!!! Iście mi jakobin, jakich mało. Dalej czytałem.

“… ponieważ tam wszystkie damy, na czele których marszałkowa jw. Gurowska, porządkiem, jaki między sobą ułożą, znajdować się będą. Nb. Bilety te wydawane będą przez osobę do tego wyznaczoną i aprobowaną przez komendanta placu.

8 Z kościoła prosto do swych pokoi Najjaśniejszy Pan wprowadzony zostanie.

9 A że nie wiadomo jest, czyli w nocy Najjaśniejszy Pan przyjedzie, bramy tryumfalne przeto na wszelki przypadek muszą być lampami ozdobione. Od arku zaś do arku powkopują się słupy, na których kagańce i duże słoje nalane łojem etc. stać będą, aby w porządku mogły być zapalone. Również i teatr iluminowany będzie.

10 Przy arkach postawią się straże dzienne i nocne z obywateli poznańskich.

Nb. Rząd miejski wyda do tego stosowne rozrządzenie.

11 Na znak dany zbliżenia się do miasta Najjaśniejszego Napoleona we wszystkie po kościołach dzwony, aż dopóki do kościoła nie wnijdzie, dzwonić się będzie.

12 Za przybyciem Najj. Pana do Poznania ciągle przez trzy wieczory iluminacje dawane będą na znak powszechnej radości. Domy Najjaśniejszego Pana, tudzież kościoły i wielkie gmachy miasta będą zewnątrz iluminowane.

13 Co się tyczy wygód i wspaniałości w pokojach i u stołu Najj. Cesarza, wybrani są do tego WW. Zaremba i Kołaczkowski.

14 Zresztą oczekiwać się będą rozkazy od dworu Najjaśniejszego Pana, co by wypadało uczynić na jego przyjęcie. Co wszystko komunikować się ma JW. pułkownikowi Aksamitowskiemu, komendantowi miasta Poznania”.

Spojrzałem na datę tego dokumentu, który ludziom prostym zabraniał wstępu do kościoła, by się damy poznańskie nie przeraziły widokiem nędzy.

10 listopada.


***

Dzień przyszedł i był to już 27 dzień listopada, kończący trzeci tydzień rządów junty (Torres by tak nazwał), którą Wybicki z jenerałem stanowili.

O piątej rano otwarło się niebo i strumienie wody lunęły na powitanie cesarza. Nie przestało padać aż do samego wieczora. Zdumiewał mnie widok, jaki rozpościerał się już o pół mili od miasta i na wszystkich ulicach, którymi miał przejeżdżać Napoleon. Dygnitarze dawni i obecni, stan wojenny, magistratury cywilne, wszelka płeć i wiek, tłumy nieprzebrane, nie baczące na ulewę, stały cierpliwie od świtu wypatrując Jego. Sto razy więcej ich przyszło, niż chciał Wybicki, i nie dlatego, że chciał, ale porywem serca… Nigdy przedtem ni potem nie widziałem innego człeka, którego by ludzie tak powszechnie miłowali, nim go jeszcze ktokolwiek z nich widział. Dziw! Milczeli i kulili się z zimna, bo wiatr niezgorzej zacinał, ale to milczenie i zaciekłość w staniu, w wodzie bezlitosnej, większe jeszcze wrażenie czyniła, aniżeli by mogły wywołać śpiewy i krzyki najgłośniejsze.

Cztery wielkie napisy: “Zwycięzcy Marengo”, “Zwycięzcy Austerlitz”, “Zwycięzcy Jeny” i “Zbawcy Polski” więdły od wody na czterech arkach, ale i one pewnie nie traciły nadziei, że je cesarz zobaczy i oceni. U ostatniej bramy miał witać monarchę wojewoda Lubicz Radzimiński, najstarszy, jak mówiono, z polskich senatorów, a w kościele farnym wyczekiwał ksiądz arcybiskup gnieźnieński Raczyński, z całym duchowieństwem i przepychem kościelnym, w asystencji tych wszystkich szczęśliwców, którym posiadanie bezcennego biletu umożliwiło na jeden dzień rozkosz niekalania światłych ocząt widokiem pospólstwa.

Wybicki swoje miał kombinacje. Poderwał nas na konie i w towarzystwie Dąbrowskiego poprowadził na zachód. Na czele całej setki pędził Umiński, za nim delegacja dostojników w powozach. W drodze dowiedziałem się, że Wybicki chce czekać na cesarza w Międzyrzeczu, by mu tam właśnie wskazać pradawną granicę Polski. I Wybicki pierwszy tego dnia zasmakował goryczy rozczarowania. Pan Bóg widać również czytał ów program, który na powitanie ułożył imć pan Wybicki, i pewnikiem nie inaczej niż ja ocenił jego zalety, ze słowami Pisma Świętego nie bardzo idące w parze.

Chmury się chyba obrywały i bardziej płynąc niż galopując, pod wieczór dopiero stanęliśmy w Bytyniu. Tam nas kareta cesarza zaskoczyła. Mowy nie było, by Działyński mógł wygłosić orację ułożoną na powitanie. Niewiele postrzegałem w mroku. Napoleon nie wysiadając z powozu, słów kilka rzucił do Dąbrowskiego, potem do Wybickiego, przez chwilę przemawiał i popędziliśmy ku Poznaniowi.

Radować się należało zaufaniem okazanym, gdyż na rozkaz Napoleona jego eskorta, złożona z 25 szaserów gwardii i oficera, usunęła się, robiąc miejsce dla nas. Ale jakoś nikt się nie cieszył, a każdy od siekających kropel się osłaniał i klął zły los. Rozdzieliliśmy się na dwie grupy, jedna przed, a druga za karetą, i mozolnie oraliśmy błoto i ciemności czesane grzebieniami deszczu. Widziałem biały turban mameluka rezydującego na koźle karety i to, że Dąbrowski przy drzwiczkach jedzie, konwersując z cesarzem.

Głowę wtuliłem w kołnierz munduru i na konia się zdałem, gdy czyjaś ręka szarpnęła mnie mocno. Dąbrowski kłusował obok.

– Do grodu pędź! Niech się ludzie i biskup spać kładą! Nie będzie fety!

Psiakrew, ot misja! Bryzgi brudne spod kopyt na twarz mi leciały, wiatr w miejscu osadzał, a noc czarna spadła na ziemię jak kaptur. Gnałem niby pomyleniec i na takiego pewnie wyglądałem, gdy już dotarłem do murów. Ludzi niewielu stało, ale przecież stali i mokli, ile godzin tak?

Do fary przez Jezuicką przeleciałem i skoczyłem do wnętrza, które przynajmniej suche było i jarzyło się jak w biały dzień. Nie wpuściliście ludu, tedy Pan niebieski nie wpuści tu radości, próżno staliście dzień cały – pomyślałem jadowicie i zaraz wstyd mi się zrobiło tej myśli.

Biskup Raczyński drzemał chyba, z głową opuszczoną na piersi, ale gdy usłyszał kroki moje, od obcasów twardo bijących o posadzkę, oczy podniósł.

– Wasza wielebność… wasza wielebność zechce wybaczyć, ale Najjaśniejszy Pan nie będzie…

– Cóż ja… komu mam wybaczać? Jemu?

– Wasza wielebność…

Milczenie mi nakazał, wyciągając upierścienioną rękę. Wstał i ku fioletowej czeredzie się odwrócił, gestem gasząc pomruki gniewne.

– Dzieci moje… czas na spoczynek. Cesarz jegomość też pewnie zmęczony.

Odwrócił się i podreptał w głąb kościoła. Gdym ku wyjściu zmierzał ucapił mnie za rękaw kleryk młody i syknął:

– W południe miał być! Tyle luda dzień cały czekało jak psy jakie! Eminencja obiadu do ust nie brał! Nie po cesarsku to… taki zawód!

Nic nie odrzekłem i podążyłem ku domowi. Małoś cesarzy widział, mój ty rekrucie niebieski, jeśli takie sądy wydajesz. Po cesarsku to, i jeszcze jak!


***

Cesarz siedział, wszyscy inni stali. Po wczorajszym deszczu słońce świeciło pięknie, salę wielką rozjaśniając i ciepłem tuląc teraz, gdy już i tak pod dachem byli – jak na urągowisko. Pierwszy szedł senat, a więc kasztelanowie: nakielski – Zakrzewski, międzyrzecki – Krzyżanowski i sierpski – Mlecki, z Radzimińskim na czele. Po nich arcybiskup we francuskim języku przemawiał krótko i prezydent Breza, też po francusku, w imieniu Izby Administracyjnej – ten się rozgadał nad miarę. Nic to było, wszystkim jeno po głowie chodziła mowa wojewody Radzimińskiego. Po łacinie prawił, jak mędrzec starożytny, głosem natchnionym, jak gdyby czytał Ewangelię. Oczy mu pałały blaskiem wielkim, ręce unosił jak do błogosławieństwa. Akcentem zakończył mimowolnie strasznym, który słuchaczy lękiem przejął.

– … Zachód widział pojawienie się Twego geniuszu, Południe stało się zapłatą za trudy, Wschód jest dla Ciebie przedmiotem admiracji… – jeszcze słów kilka łacińskich i koniec.

Cisza miast aplauzu panowała i dopiero wejście duchowieństwa przywróciło ożywienie. Chłapowski, który łaciny nie rozumiał, pochylił się ku mnie:

– Cóż rzekł, że wszystkim gęby pobielały jak ze strachu?

– “Północ kresem twych tryumfów się stanie!”. Dobrze chciał rzec, jeno tak wyszło dziwacznie. Los! Od wczoraj nam facecje wyprawia.

Cesarz wreszcie z fotela powstał, blady i zmęczony, inny niż sobie w myślach kreśliłem i odpowiedź dać raczył.

– “Bądźcie godnymi ojców waszych, którzy rozkazywali dworowi brandenburskiemu, nadawali carów Moskwie, oswobodzili Wiedeń i uwolnili całe chrześcijaństwo od tureckiego jarzma. Bądźcie podobni waszym pradziadom, o których bohaterstwie tyle świadectw dają dzieje świata. Niech najwięksi magnaci, cały stan rycerski i obywatele miast łączą się ku powszechnej obronie. Opatrzność ten cud dla was sprawia, iż tak szybko udało mi się pokonać orężem moim całą pruską potęgę. Ścigając nieprzyjaciela, znalazłem się pośród was i chcę ogłosić w Warszawie niepodległość waszą. Chcę waszemu narodowi przywrócić istnienie polityczne, ale korzystając z danej wam sposobności okażcie się godnymi moich zamysłów. Jeżeli w żyłach waszych płynie jeszcze krew dawnych, mężnych Polaków, wszyscy chwyćcie za broń. Niechaj hasłem waszym będzie: Wolność lub Śmierć! Dzisiaj los wasz w waszym jest ręku, ja czekam, byście mnie przekonali o odwadze waszej. Muszę ujrzeć skutki waszego zapału, nie w słowach i nie w oświadczeniach zawarte – niech ujrzę hufce waszych wojsk, godne walczenia przy boku mojego żołnierza. Dotąd kontent jestem z tego, co widzę, z tego, co mi generałowie moi donoszą o waszym narodzie. Patrzeć będę na wasze rycerskie czyny!”

Wiwaty huknęły pod sklepienie. Jaraczewski, Chłapowski i inni takoż płakali rzewnymi łzami. I mnie rozpierała radość, alem ją wcisnął do wewnątrz tułowia. Los pokaże, co będzie – myślałem – słowa nic nie stanowią. Ale nadzieję miałem wielką jak inni.

Dzień, który teraz opowiem, dniem spotkań nazwać by należało. Ludzie radują się ze spotkań z tymi, których dawno nie oglądali, wyczekują tych chwil, marzą o nich, lub się ich boją i unikają. Na mnie spadły owe twarze, od lat nie widziane i zapomniane na poły, nagle i bez ostrzeżenia, a kiedy spadać zaczęły, już się to kolisko piekielne nie zamknęło, pojawiały się wciąż nowe, jakby los chciał mi galerię bliskich postaci w jednym momencie przed oczy stawić.

Rankiem tego dnia przybyła do miasta i stawiła się przed oblicze cesarza deputacja z Galicji – szlachta, mieszczaństwo i dwóch z gminu. Przewodził im obywatel Piotr Strzyżewski i taką mowę miał do wskrzesiciela ojczyzny, tak gorąco i zamaszyście prosił o pozwolenie uczynienia insurekcji w Galicji, że po raz pierwszy ujrzałem w oczach Napoleona zawadiackie ogniki, jakby mu Strzyżewski młodość, Lodi i Abukir, przypomniał. W grupie tłoczącej się pokornie za Strzyżewskim stał człek, chędogo choć skromnie przyodziany, ni to chłop, ni mieszczanin ubogi, w butach wojskowych i w kapocie z szerokim kołnierzem. Może bym go i nie dostrzegł, ale miast na cesarza, na mnie uporczywie ślepił, że musiałem zauważyć. Nie znałem go i przysiągłbym, że nigdy nie oglądałem, gdyby nie oczy, wielkie, roześmiane… Skąd je zapamiętałem? Grzebałem w pamięci z całą mocą, ale jak ręka w rzece, pod korzeniem, bezskutecznie raka wymacać próbuje, tak i ja teraz nic nie potrafiłem wyłowić z zamierzchłej przestrzeni. Gdy wychodzili człek ów obejrzał się i uśmiechnął. Zdawało mi się, że do mnie, ale pewności nie miałem.

Wybicki na miejsce fety wspaniałej wybrał teatr miejski. Dla tych, którzy lubili tańczyć, nie był to wybór najlepszy – miejsca na tańce znalazło się tu niewiele. Tłum gęsty wypełnił salę aż po galerię, że jak ul brzęczący dudniła, ruszała się, wirowała kolorem i muzyką.

My, zwyczajem codziennym, pełniliśmy straż przy cesarzu, a że nikt nie wiedział, kiedy mu przyjdzie ochota salę opuścić, tedy koni masztalerzom nie oddawaliśmy, a zawsze kilku, na zmianę, pilnowało ich przed teatrem.

Kami po raz pierwszy w świat ten wielki wprowadzić mi przyszło. Ubrana po pańsku, w szmatki, które dzień wcześniej w najlepszym poznańskim magazynie nabyłem, nie przynosiła mi wstydu. Sam osłupiałem, gdy się w nie po raz pierwszy przebrała i teraz też oczu od niej oderwać nie mogłem. Nie ja jeden. Służbę pełniąc, rzadko z nią tylko zatańczyć mogłem, tedy wirowała w innych szamerowanych złotem ramionach i patrzyła roześmianym wzrokiem w oczy ogłupiałych jej gładkością oficerów. Zdawało mi się, że w oczy jednego z pułkowników Davouta zbyt śmiele patrzy, alem sobie tłumaczył, że mi się przewiduje z zazdrości.

Chłapowski, pupil szczęśliwy Bonapartego, który się z nim codziennie na wycieczki za miasto wybierał, do Swarzędza lubo też do Konarzewa i Winiar, i którego cesarz nazywał pieszczotliwie: “Un Polonais qui passe partout”, bo Dezydery przeskoczył rów błotnisty na łące, czego francuscy oficerowie nie zdołali, blisko się majestatu trzymał. Mnie za sobą ciągał, rozkochany w swym bohaterze. Napoleon spacerował po galerii i parterze, z każdym kilka łaskawych słów zamienił, nie jednego za ucho pociągnął – nie tańczył. Nam zaś, na służbie będącym, danserować nie zezwolono, atoli co młodsi, Tomicki, Suchorzewski, Morawski czy Ziemecki, na zakaz nie zważali i do panien biegli na wyprzódki. Ja takoż zakaz łamałem, gdy przybiegała Kami ciągnąc do tańca.

Francuzi – ci mieli u płci nadobnej największe powodzenie, lecz jak na złość nic z mazura i poloneza pojąć nie mogli, nasze zaś damy nie nawykłe były do kontredansa. Uczono się tedy nawzajem, potykano w fałszywych pas i śmiano do rozpuku z tej uciechy. Przeleciało mi przez głowę, że za sam ten śmiech najszczerszy, jakim się Polak nie śmiał od lat, powinienem czuć wdzięczność do Napoleona.

Już koło dziesiątej wieczorem wszedł na salę szef sztabu Wielkiej Armii Berthier, w towarzystwie grupy wyższych oficerów. Wmaszerowali prosto z drogi, widać było kurz na zszarzałych mundurach. Napoleon zbiegł po kobiercu kryjącym marmurowe schody i przywitał słusznego wzrostu mężczyznę, wystrojonego w szamerowany bogato mundur – ten zdążył się przebrać – i w czerwoną wstęgę z orderem, która przecinała pierś.

– Cóż, marszałku, komunikacja z Neyem przywrócona? Ludzie Schulmeistra donoszą, że cztery korpusy rosyjskie posuwają się…

Nie słyszałem więcej, bo głos rozpłynął się w gwarze. Nie interesowało mnie zresztą, co mówi cesarz, interesowała mnie twarz jego rozmówcy, druga już dzisiaj, która przybiegła z przeszłości. Inna nieco, wydostojniała, ale przecież ta sama, znana mi i bliska. Solut! Że nie zginął wówczas na Monte Creto, wiedziałem. Któż mógł nie słyszeć o bohaterze spod Austerlitz, który tam centrum dowodził. W całej Europie powtarzano, że gdy go Napoleon na chwilę przed rozstrzygnięciem zapytał, ile czasu mu potrzeba na złamanie środkowego ugrupowania przeciwnika i zdobycie jego pozycji głównej, Soult odparł spokojnie: “Dwadzieścia minut, sire!”. – “W porządku, damy im jeszcze kwadrans” – rzekł na to cesarz, a gdy kwadrans minął, Soult poderwał swoich ludzi i dotrzymał słowa, przetrącając w dwadzieścia minut kręgosłup wojsk austriacko-rosyjskich.

Stał teraz o parę kroków, ten sam, który kiedyś zagadywał do mnie “mon petit”. na szczęście wtedy, w 1800-nym, odniósł ranę i przy kapitulacji Genui nie przyłożył ręki do hańby oddania Austriakom ludzi Strzałkowskiego. A może na nieszczęście ta jego nieobecność wyszła, bo przecież, jeśliby w mieście ostał, nie zezwoliłby krzywdy okrutnej legiom uczynić…

Zoczył mnie nagle.

– C’est vous?!… Kasen… Kas… alors mon petit, j’avais oublie votre nom…

– Karśnicki, mon general… oh! Pardon… – zaskoczony, rzuciłem marszałkowi generałem i zaraz przeprosiłem, gdy on już pełną gębą śmiał się, zwracając tym powszechną uwagę. Wszyscy patrzyli ku nam, aż mi się gorąco zrobiło. Cesarz, któremu mnie Soult zaprezentował, myślał chwilę i przypomniał sobie, że Klaposky już mu o Kasnyki mówił. Chwalił za dzielność, ciepło spojrzał i zagarnięty przez Wybickiego ustąpił na bok.

Soult wziął mnie pod ramię, poprowadził do głębokiej niszy, w której tysiące świateł bladło, i tam opowiadał, jak go Austriacy nieprzytomnego z pola zdjęli i jak leżąc w szpitalu w Aleksandrii słyszał działa bijące pod Marengo. Gadał i gadał, wspominając przewagi swoje, a gdy błoto nasze i jesień przeklinać zaczął, przypomniał sobie, że stoję obok i zaproponował służbę w swoim sztabie, adiutanturę, jak w Genui. Odmówiłem. Alem sobie w czas przypomniał, że Dominik do służby się rwie, mając dość pisaniny. Wstawiłem się za nim, przedstawiając że niegłupi, języków trochę ugryzł, że dzielny, że…

– Dość, mon petit! Karsnecky zwie się przecież, to mi wystarczy! Soit!

– Kiedy Rezler mu.

– Comment?

– Po ojczymie moim. Ale po matce naszej Karśnicki, moja krew.

– Więc go biorę, kiedy twoja krew! Jej mi obok brakowało przez te kilka lat. Gdzie jest?

– Nie wiem… – wybąkałem zaskoczony głupiego z siebie czyniąc – u Wybickiego pracował, ale teraz…

– To się dowiedz i dawaj go do mnie. Im prędzej, tym lepiej, bo wkrótce ku Wiśle pociągnę. Mój szef sztabu wypisze mu przydział i załatwi, co trzeba, z Berthierem. Może się zgłosić kiedy tylko będzie chciał. Powiedz mu, że czekam.

Wtopił się w wyfraczony tłum, szemrzący gładkimi słowy, kłaniający się i pachnący pomadą.

A ja wstałem z kanapki i na piętro postąpiłem, by znaleźć kąt cichszy i chwilę odpocząć. Idąc korytarzem mijałem zasłoniętą lożę, gdy zatrzymały mnie w miejscu głosy nerwowe, dochodzące zza kotary. Wybicki to był i… nasłuchiwałem czas jakiś… i cesarz! Napoleon krzyczał, Wybicki odpowiadał, słodko i zdyszanie na przemian, kotara głuszyła sens słów. Drzwi rozwarły się z trzaskiem, biała rękawiczka uchyliła zasłonę i Napoleon, odwracając głowę, krzyknął do tyłu:

– Nie chcę, żeby tylko tłuszcza waszego chłopstwa należała, trzeba, żeby cały naród, wasi magnaci wzięli się do oręża! Comprenez-vous Wybiki? Je veux votre pospolite!

Drzwi zamknął, jakby chciał zamknąć usta tamtemu i wpadł na mnie, bo jakby skamieniały stałem.

– Et voila! Ami du Klaposky! Brave gens!

Szarpnął mi ucho i ruszył ku schodom. Potoczyłem się w przeciwnym kierunku bezwiednie, ogłuszony i wstrząśnięty. “Je veux votre pospolite!”, tak powiedział. Pospolite ruszenie chce zwołać, staropolskim, świętym obyczajem. Nie na darmo o pradziadach naszych wspominał, co wiciami rozpalali kraj. Jeno czy prawda to?

Prawda to była żywa jak krew i ciało. Drugiego grudnia, z bezpośredniego rozkazu Dąbrowskiego, wojewoda Radzimiński wydał ukaz do rycerstwa wielkopolskiego następujący:

“W dniach chlubnych Narodu naszego, kiedy szabla polska roznosiła postrach i popłoch u nieprzyjaciół kraju, kiedy ostrzem żeleźca pokonywały się dumne i zawistne sąsiady; wojewodowie wtenczas przez rozesłane wici wzywali na popisy i wiedli na bój waleczne rycerstwo. Ustały z czasem te waleczne Naddziadów ustawy. Zniewieściały Polak czekał niewoli więzów w domu, ani chciał słuchać głosu jęczącej ojczyzny, co go ku swojej wzywała obronie. Nie chciał się ważyć dla ocalenia niepodległości swojej; okryty przeto został najprzód hańbą, wkrótce potem więzami niewoli, aż też i w rzędzie narodów istnąć przestał, aż też na koniec z samowładności swojej w służebniczą przeszedł kolej… Bracia! Już nie byliśmy Polakami, już tego imienia używać było zbrodnią. Kara śmierci, utrata majątku, cecha złoczyństwa czekała tego, co chciał ojczyzny swej bronić… Zjawił się bohater… Polacy! Na taki odgłos twórczy, któż jest z Was, co by w sobie odwagi człowieka wolnego nie czuł?”

I był to przecież prawdziwy, najświętszy uniwersał o pospolitym ruszeniu. Wzywał wojewoda gnieźnieński Józef Lubicz Radzimiński pod Łowicz, “wszystkich obywatelów województw wielkopolskich, jako jeden pozostały wojewoda, do pospolitej obrony!”

Doczekałem się! Nie było już żadnego zwątpienia, tylko owa pewność podniecająca jak najpiękniejsza i najochotniejsza z dziewek – że się na naszych wierzchowcach nie tylko ku wolności i ku odrodzeniu Polski wielkiej, a wspaniałej niczym za dawnych królów rozpędzimy, ale że i dojedziemy. Rozpierało mnie szczęście, którego nie zaznałem od tak dawna, a zamącone jeno niepokojem o Dominika.

Zniknął mi na pewien czas z oczu i zrazu myślałem, że to o niewiastę chodzi. Widziałem jak na przyjęciu u Działyńskich, przed wjazdem cesarza do Poznania jeszcze, uporczywie jednej się panny trzymał, a i ona w oczy mu zuchwale ślepiła. Zauważyłem też, że tak jak mnie zalotne spojrzenia Kami, oficerkom francuskim posyłane, tak te milczące rozgowory owej panny z Dominikiem Chłapowskiego wielce drażniły, ale ten, do wyboru mając pannę i gotowanie wojska do przyjazdu Bonapartego, na dziewczynę ręką machnął. Gdym się zapytał, rzekł mi z przekąsem, że mu Dominik podchody czyni, a panna z Jaraczewskich jest. Anim wtedy pomyślał, że ta dzierlatka żoną Dominika w przyszłości ostanie.

Potem turbowałem się jego nieobecnością, co się przedłużała. Aż razu jednego zoczyłem go w rynku i machnąwszy doń, ruszyłem w jego stronę. Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, na pięcie się zakręcił i w boczną uliczkę nurknął, że nie sposób było dogonić. Uciekł! Przede mną! Niczego nie pojmowałem, tylko mróz strachu serce mi ścisnął. Pobiegłem do Wybickiego, alem go nie zastał. Za to generał był. Wyłożyłem mu cały frasunek jak ojcu. Dąbrowski dłoń mi na ramieniu położył i rzekł głosem, który równie trwożył jak i to, co się w słowach zawierało:

– Brat twój misję specjalną odprawuje. Wyższa to sprawa, ponad nami. Kiedy go raz jeszcze napotkasz, nie podchodź i poznać nie daj, że się znacie. Póki on sam nie podejdzie do ciebie, a nie podejdzie nim misji nie wypełni. Nie próbuj zrozumieć, nie pora… Cóż więcej mogę ci rzec, sam wiem mało. Hazardowna to gra, ale w Bogu nadzieja, że się powiedzie.

– Jeśli tak niebezpieczna, to czy nie mógłbym bratu pomóc, wasza miłość?

– Mógłbyś.

– Uczynię wszystko! Co mam zrobić?

– Módl się za niego. Oto co możesz dlań zrobić.

– Nic więcej?!

– Nic. Rzekłem ci, to sprawa od nas wyższa, ja tu ingerować nie mogę.

– Na miłość boską, o co tu chodzi, generale!? – krzyknąłem, trzęsąc się z nerwów.

– O życie cesarza, chłopcze.

Wyszedłem odeń na gnących się nogach, a koszulę taką miałem mokrą, że ją wycisnąć można by było. Później dopiero dowiedziałem się od Dominika, że kiedy cesarz w Poznaniu siedział, dwa nań przysposobiono zamachy: jeden Anglicy, co go porwać chcieli, drugi zaś Prusacy, którzy pragnęli zabić, i brat mój przeciw temu drugiemu raptowi walczył.


Dominik – Operacja “Czarny Orzeł”


Cała ta sprawa zaczęła się dla Dominika owego popołudnia, gdy miał wyjechać z Berlina i kiedy w stajni sztabu generalnego przyłożył ucho do drewnianej klapy w ceglanym pawimencie. Słyszał wyraźnie dobiegające z lochu trzy głosy: płaczliwy głos męczonego człowieka, który wył, rzęził, jęczał i błagał o litość, ryk oprawcy posługującego się brutalnym językiem rozeźlonego prostaka, wreszcie najgorzej słyszalny, bo cichy, prawie szeptany, zdawałoby się spokojny głos jakiegoś mężczyzny, który najwyraźniej rządził tą katuszą.

Dominik od razu zorientował się, iż torturowanego przypalają, gdyż oprawca krzyczał:

– Gadaj, zdrajco, albo osmalę cię całego! Bebechy wyplujesz, a zaśpiewasz! Jeszcze nie było takiego, który by mi nie zaśpiewał! No!!…

Po chwili ciszy klapa zadrżała od straszliwego wycia:

– Aaaaaaaaaaa!… Aaaaa!… Jezuuuuu!

Dominik zacisnął pięści i już chciał chwycić za żelazną klamrę, gdy znowu dobiegł go głos oprawcy i powstrzymał.

– Mówisz, czy nie, kanalio?!

Odpowiedzią były przeciągły jęk i cisza. Oprawca zwrócił się do kogoś trzeciego:

– Szefie… nie wiem… ale jeszcze trochę i chłoptyś nam wykorkuje… Zatwardzialec, psia mać! Cały bok ma spalony, a nie śpiewa!… Zróbmy może przerwę, a potem znowu go podsmażymy. Tak lepiej, bo teraz już otępiał z bólu…

Rezler usłyszał stuk obcasów o kamienie; mężczyzna, do którego zwracał się oprawca, musiał zrobić kilka kroków w stronę torturowanego, bo zaraz dał się słyszeć wolny, nieafektowany, z pozoru niedbały półszept o tembrze wywołującym gęsią skórkę:

– Synu… słyszysz mnie?… Posłuchaj. Nie ma ludzi odpornych na tortury, są tylko mniej i bardziej wytrzymali. To znaczy krócej i dłużej. Ci, którzy dłużej znoszą ból, gorzej na tym wychodzą, bo w życiu ma się tylko jedno ciało i nie można go nareperować tak jak zegarka czy butów. Twój upór nie ma sensu. Przysięgam, że będę cię męczył tak długo, aż powiesz wszystko. Choćbyś już nie miał rąk i nóg, zostaną ci jeszcze usta i z nich wydrę te nazwiska. Więc lepiej powiedz je od razu i nie przedłużaj tych katuszy… Co ty na to?

Męczony wycharczał, przerywając co słowo, jakby się dławił własną krwią:

– Ja… ja naprawdę… nie wiem… nie wiem nic… o żadnym… spisku… ja…

– To już słyszałem, mój chłopcze. Ty tylko niosłeś ich meldunek, który przechwyciliśmy. Jeśli nawet to, co mówiłeś, jest prawdą, jeśli rzeczywiście nie znasz nazwisk spiskowców, to przynajmniej musisz wiedzieć dla kogo był ten meldunek. Przecież miałeś go doręczyć komuś…

– Tak… taaaaak… ale… ja… nie znam… tego… człowieka… To miał… być… oficer… miał czekać… na ten list… przy moście…

– Oficer? Z jakiego korpusu?

– Z korpusu… marszałka… Davouta…

– No widzisz. Już coś sobie przypomniałeś. Przypomnij sobie więcej. Jego nazwisko?

– Nie znam… nie znam go…

– I tego, który ci dał ten list, też nie znasz?

– Nie, panie… Nieee… nie znam go… podszedł… do mnie… dał mi… cztery talary… powiedział…

– Co powiedział? Nie przerywaj!

– Boli, panie…

– Będzie mniej bolało, jeśli wyznasz wszystko. Więc co ci powiedział ten człowiek?

– Żeby… się spieszyć…

– Synku, tutaj każde kłamstwo strasznie boli! Wiesz…

– Przysięgam panu… ja… ja naprawdę…

– Nie mogę ci uwierzyć… Nawet jeśli nie kłamiesz, nie mogę przestać. Bo tylko Bóg wie na razie, czy mówisz prawdę, a ja nie mam innego tropu do niej, tylko ciebie… Mario, wylej na niego kubeł wody i bierz się do roboty!

– Nieee!… nieeeee… panie, błagam… nieee… nieeeeeeeeee!… Aaaaaaaaaaa!…

Matko mojaaa!…

Ostatnie dwa słowa torturowany wyrzęził po polsku i to zadecydowało. Dominik poderwał klapę oburącz, zobaczył pod sobą drabinę i począł schodzić. Zatrzymał się w połowie. W bladym świetle olejnych kaganków ujrzał półnagiego człowieka z rękami i nogami rozkrzyżowanymi i przykutymi żelazem do ściany. Obok stali tamci dwaj, zaskoczeni widokiem niespodziewanego gościa. Jeden z nich, oprawca, odziany był w skórzany kabat bez rękawów. W muskularnej, gęsto owłosionej łapie, trzymał palące się łuczywo. Drugi ubrany był w prosty surdut czarnej barwy. Miał lekko nalaną tłuszczem twarz, w której świeciły się mądre, przenikliwe oczy.

Dominik znajdował się zbyt wysoko, w strefie mroku, dlatego mężczyzna w surducie przez moment zawahał się, nie mogąc dostrzec, kto stoi na drabinie. Spytał: “Kto to?!” i dopiero sięgnął za pazuchę, zbyt późno, Rezler bowiem pierwszy wyszarpnął swój pistolet i powstrzymał ruch tamtego samym szczękiem odciąganego kurka. Dłoń mężczyzny powoli cofnęła się i opadła. Dominik zszedł jeszcze o dwa szczeble niżej.

– Co tu się dzieje, na Boga?!… Co wy robicie z tym człowiekiem?

– Próbujemy wymusić na nim zeznanie – odparł mężczyzna w czerni.

– Ale z jakiej racji w taki potworny sposób?

– A z jakiej racji jestem pytany? I przez kogo?

– Przez Polaka, takiego samego jak ten nieszczęśnik!

– A więc przez zdrajcę – zauważył beznamiętnie mężczyzna o marmurowej twarzy – bo to jest zdrajca i spiskowiec.

– To się jeszcze okaże! Kim pan jesteś, panie kacie?

– Jestem Karol Schulmeister, panie zbóju.

Usłyszawszy to nazwisko Dominik omal nie spadł z drabiny. Po raz pierwszy zobaczył tego człowieka, którego widziało tak niewielu ludzi i który był żywym mitem, najbardziej demonicznym ze wszystkich mitów cesarstwa.

Karol Schulmeister, rudowłosy Alzatczyk, najpierw przemytnik, potem szpieg, wreszcie francuski “cesarz szpiegów”, jak go określił sam Napoleon, był wówczas zastępcą dowódcy francuskiego kontrwywiadu wojskowego, generała Savary, i naczelnikiem osobistej ochrony Bonapartego. Stał w cieniu, z natury rzeczy nie mogąc pchać się na pierwszy plan, ale tylko ministrowie i marszałkowie stali wyżej od niego. Sławę przyniosło mu zdobycie twierdzy Ulm, w której zamknął się ze swą armią austriacki feldmarszałek Mack, nie wiedząc, że jego szef wywiadu armii to przebrany Schulmeister. Mówiono, że jest to człowiek o stu wcieleniach i stu twarzach, potrafiący wśliznąć się wszędzie i odegrać w sposób genialny każdą rolę. Wywiady i kontrwywiady Anglii, Rosji, Austrii i Prus, raz po raz kompromitowane przezeń z dziecinną łatwością, zapłaciłyby każdą cenę za jego głowę, bo dopóki ta głowa siedziała mocno na karku Schulmeistra, dotrzeć ze skrytobójczym zamiarem do Napoleona było trudniej niż przejść bezpiecznie przez klatkę z tygrysem. Mimo to wciąż próbowano, a on zaciekle niszczył każdą konspirację i topił we krwi każdy zbrodniczy spisek.

Osłupienie Dominika przerwała rozpaczliwa, polskim językiem wykrzyczana prośba więźnia:

– Bracie, pomóż mi! Jestem… jestem niewinny!… Oni mnie zabiją!

– Czy ten człowiek… czy ten człowiek musi tak cierpieć? – spytał skonfundowany Rezler.

Schulmeister, widząc, że intruz na drabinie stracił tupet, warknął bezceremonialnie:

– Gówno cię to obchodzi! Zapłacisz za wtykanie nosa w nie swoje sprawy!

– Obchodzi mnie to, bo to mój rodak! – odszczeknął się Dominik – a jeszcze bardziej obejdzie generała Dąbrowskiego, przy którym służę, i marszałka Berthiera, w którego sztabie znajduje się generał! Jeśli nawet ten człowiek jest winny, to i tak nie można go przesłuchiwać takimi metodami!

– Od metod tutaj jestem ja! – Schulmeister podniósł głos do najwyższego tonu, chcąc zaalarmować tym swoich ludzi. – I proszę mnie nie straszyć żadnymi marszałkami, Polakami czy kim tam jeszcze, bo mnie to tyle porusza, co… za wymierzenie broni we mnie płaci się gardłem, masz już ten wyrok gotowy, znajdę cię. A teraz precz!

W tej samej chwili otwarły się drzwi do lochu i stanął w nich oficer żandarmerii, za którego plecami widniały sylwetki żołnierzy.

– Brać go! – krzyknął Schulmeister, wskazując drabinę.

Dominik począł wspinać się do góry tak szybko, jak tylko potrafił. Dwie kule wystrzelone jedna za drugą otarły się o drabinę, którą – gdy już wydźwignął się na posadzkę stajni – obalił kopniakiem i zaraz zatrzasnął klapę. Wybiegłszy ze stajni pognał co tchu w płucach do Dąbrowskiego.


***

Stanąwszy w progu gabinetu szefa sztabu generalnego Wielkiej Armii, marszałka Berthiera, Schulmeister zamarł na chwilę, rzucając krótkie spojrzenie na Dominika, który prężył się pod ścianą w postawie na baczność. Dąbrowski zostawił go tu jako świadka.

Drzwi za Schulmeistrem przymknęły się bezszelestnie. Zrobił kilka kroków do przodu i znalazł się przed biurkiem, za którym rozpierał się w fotelu Berthier. Brzydka twarz marszałka była dodatkowo oszpecona grymasem gniewu.

– Witam! Proszę siadać!

Schulmeister przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Zawezwałem pana, panie Schulmeister, na skutek skargi generała Dombrowsky. Zechce się pan wytłumaczyć z pańskiego postępowania!

Odpowiedziała mu cisza. Schulmeister czyścił sobie paznokcie lewej dłoni maleńkim nożykiem, który ni stąd, ni zowąd pojawił się w jego prawej ręce, i chociaż mogło się wydawać, że myśli nad odpowiedzią, w rzeczy samej interesował go wyłącznie zabieg higieniczny ubliżający randze człowieka, który się do niego zwrócił. Twarz marszałka poczęła sinieć. Zacisnął pięści na poręczach fotela i wrzasnął:

– Czy pan ogłuchł?!

Schulmeister oderwał wzrok od swych palców i podniósł głowę.

– Jeszcze nie, ale jeśli nie przestanie pan krzyczeć na mnie, panie marszałku, to zapewne ogłuchnę przed opuszczeniem tej komnaty.

– Jeśli w sposób logiczny nie usprawiedliwi pan swego postępowania, to może ją pan opuścić w kajdanach!

– Możliwe, że ktoś z niej wyjdzie w żelazach, ale zapewniam pana, panie Berthier, że to nie będę ja.

– A kto? Może ja?!

– Tego nie powiedziałem – Schulmeister odwrócił twarz w stronę Rezlera – lecz dla tego szczeniaka, który złożył na mnie donos, miałbym obrączki jak ulał i to na długo.

– Pan zapomina, gdzie się pan znajduje, Schulmeister! – warknął Berthier. – W tym gabinecie ja wydaję rozkazy, a dotyczą one wszystkich służb armijnych i tylko ja mogę decydować kto będzie w tej sprawie ukarany. Jeśli potwierdzi się, że ten podoficer powiedział prawdę, ukarany będzie pan!

Dominik zadrżał, Alzatczyk zaś uśmiechnął się drwiąco.

– Tak?… A to ciekawe. Zawsze mi się wydawało, że jako główny strażnik cesarza pierwszy dowiaduję się o wszystkim, co dotyczy jego cesarskiej mości. Tymczasem pan, panie marszałku, przejął uprawnienia naszego władcy, może nawet zajął jego miejsce na tronie, a ja nic o tym nie wiedziałem…

– Pan sobie pozwala kpić?! To bezczelność, której nie będę tolerował! – krzyknął ponownie marszałek.

Tym razem Schulmeister się zdenerwował. Udawanie niefrasobliwości, która tak dziwiła Dominika, znudziło mu się widać lub stało zbyt męczące, bo uśmieszek zniknął mu z oblicza, a ton stał się twardy i zdecydowany:

– Czy wezwał mnie pan tylko po to, by mi powiedzieć, że jestem źle wychowany i nastraszyć kajdankami? Jeśli tak, to lepiej sobie pójdę, bo pierwsze mnie nie wzrusza, a drugie jest blefem, gdyż tylko cesarz i generał Savary mogą mnie kazać aresztować. W sumie bezproduktywnie tracę czas na obserwowanie, jak pan uzurpuje sobie nie swoje prawa, panie Berthier!

Marszałek gwałtownie poderwał się z fotela, odrzucając mebel w tył, aż pod ścianę.

– Tego doprawdy za wiele! Jako szef sztabu generalnego…

– Jako szef sztabu generalnego nie ma pan prawa wtrącać się do pracy cesarskiej ochrony. Pańską działką jest przygotowywanie operacji wojennych i nadzorowanie ich wykonania, zresztą tylko teoretycznie. Z praktycznego punktu widzenia jest pan figurą zbędną, ponieważ cesarz sam układa i rozstrzyga bitwy sto razy lepiej niż mogłyby to zrobić wszystkie sztaby świata. W przeciwieństwie do pana ja gram rolę niezbędną, moim bowiem ogródkiem jest strzeżenie jego cesarskiej mości przed zamachowcami, a jak panu dobrze wiadomo, od dawna już pół świata próbuje przenieść “boga wojny” do krainy bogów. Ja temu zapobiegam, przez co pośrednio chronię i pańską posadę, ekscelencjo. Oto różnica między nami. A poza tym, jak rzekłem, nie ma pan formalnego prawa stawiania mnie do kąta…

– Pan również nie ma prawa, Schulmeister, posługiwać się metodami hańbiącymi armię! A armia to mój ogródek! Jakim prawem męczy pan żołnierzy i grozi podoficerom, którzy próbują się temu barbarzyństwu przeciwstawić?!

– Prawem człowieka, którego obowiązkiem jest chronić cesarza za wszelką cenę i który nie lubi, kiedy mu się przeszkadza w tej robocie.

– Nazywa pan to robotą? Można i tak. Czy to właśnie to, że jest pan oprawcą lubującym się w okrucieństwie, skłania pana do wynoszenia swej roli nad rolę żołnierza? Osobliwy punkt widzenia, mój panie! Brzydzę się taką robotą!

– A ja gwiżdżę na pańskie zdanie w tej kwestii, panie marszałku. Czy to wszystko, co chciał mi pan powiedzieć?

Berthier przysunął sobie fotel z powrotem do biurka, opadł na siedzenie i otarł pot z czoła batystową chustką.

– Nie, nie wszystko. Chciałem pana spytać, czy jest panu wiadomo, że swego czasu nasz monarcha kategorycznie zakazał stosowania tortur w śledztwie?

– Owszem.

– Wobec tego świadomie złamał pan dwie rzeczy: prawo, które obowiązuje w cesarstwie i wolę władcy, który brzydzi się przemocą wobec przesłuchiwanych! Czy pańskim zdaniem cesarz również zagwiżdże, gdy mu o tym doniosę?

Znowu zapanowało milczenie. Nagle wstał Schulmeister i pochylił się nad biurkiem, opierając dłonie na rzeźbionej krawędzi.

– Panie Berthier – powiedział chrapliwie, tym rodzajem szeptu, który brzmi równie donośnie jak krzyk – teraz ja zadam panu kilka pytań. Czy wiadomo panu, że bez przerwy ktoś konspiruje przeciw cesarzowi i próbuje go zamordować? Machiny piekielne, granaty, sztylety, trucizna, wiatrówki strzelców wyborowych…

– Tak, ale…

– Ale dzięki Schulmeistrowi cesarz wciąż żyje i dlatego pan może być przy jego boku najsławniejszym szefem sztabu na kuli ziemskiej! Czy wiadomo panu, że tylko w tym roku udaremniłem dwa zamachy i zlikwidowałem trzy spiski?

– Tak, ale…

– Ale to byli Anglicy, Neapolitańczycy, Hiszpanie, Austriacy i inna skrytobójcza cudzoziemska podłota. Chcą go zamordować ci źli cudzoziemcy, którzy nienawidzą Francji i nie mogą ścierpieć jej rosnącej potęgi, a czasami posługują się złymi Francuzami, którzy zdradzili swój naród i są godni pogardy oraz noża gilotyny, natomiast armia, w której zajmuje pan tak eksponowane stanowisko, jest wierna i niepokalana, i do ostatniego żołnierza oddałaby życie za jego cesarską mość, prawda?

– To oczywiste!

– Otóż nie. Od pewnego czasu to już wcale nie jest oczywiste, mój panie. Gra, do której usiłuję się właśnie wedrzeć, jest o stokroć poważniejsza niż wszystkie poprzednie, jest śmiertelnie poważna, bo stwierdziłem, że istnieje skrytobójczy, wymierzony w cesarza spisek wewnątrz Wielkiej Armii!

Jakaś potężna siła uniosła Berthiera z siedzenia i wybałuszyła mu oczy.

– Co?!… Czy pan oszalał?!

– Nigdy nie byłem bardziej przy zdrowych zmysłach. Ale jak tak dalej pójdzie, to je postradam! Jeśli to pana interesuje, panie marszałku, istnieją nawet dwa spiski armijne. Z tym że jeden, spisek łotrów, którzy nazywają się filadelfami i którzy we współpracy z agentami Londynu chcą porwać cesarza, jest przeze mnie kontrolowany i nie boję się jego następstw. Za to ten drugi, o którym prawie nic nie wiem, spędza mi sen z oczu! Choruję na bezradność, bijąc łbem w mur tej tajemnicy i to może mnie rzeczywiście doprowadzić do obłędu. Dowiedziałem się o tej konspiracji przed miesiącem, a do dzisiaj nie natrafiłem na żaden ślad, który pozwoliłby mi zlikwidować ten przeklęty spisek! Złapałem tylko tego żołnierza-posłańca, który został użyty przez nich jako tępe narzędzie. Narzędzia nie znają sekretów swych właścicieli.

– Naprawdę nic pan nie wie?… – wykrztusił Berthier.

– Wiem tylko, że znajdują się wśród nich wysocy oficerowie francuscy…

– To niemożliwe!

– … zapewne współpracujący z Prusakami sympatycy Burbonów. Staję wprost na głowie, by dopaść przynajmniej jednego z nich, jak na razie bez żadnego skutku… Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy? W każdej chwili cesarz może być trupem, a pan mi przeszkadza tymi idiotyzmami o wstręcie do okrucieństwa! Co pan woli: żebym założył białe rękawiczki, czy żebym uratował życie monarchy, tylko proszę mi nie mówić, że jedno i drugie, bo obie te rzeczy wzajemnie się wykluczają!

Berthier stał, drżąc tak samo jak Dominik, o którym obaj zupełnie zapomnieli. Przez zbielałe z przerażenia wargi wycisnął się marszałkowi poszarpany, pełen trwogi szept:

– Chryste!… To… to niemożliwe. Zdrada w naszej armii?… To niemożliwe, to… to jest…

– Gadaniem, że to niemożliwe, nie uchroni pan cesarza przed ciosem… To już wszystko, co chciałem panu wyjaśnić, panie marszałku. Nie muszę chyba podkreślać, że każde słowo, które tu powiedziałem o obu spiskach, nie może wyjść z tego gabinetu, nie wolno o tym powiedzieć nawet kochance! Teraz może pan iść do cesarza na skargę, ja zaś pójdę do swojej roboty, która tak pana brzydzi. Żegnam!

Wstał i skierował się do drzwi. W połowie drogi dogoniły go ciche słowa marszałka:

– Proszę mi wybaczyć, panie Schulmeister… Niech Bóg panu pomaga.

Alzatczyk zatrzymał się, ale nie spojrzał na Berthiera, tylko na zmartwiałego Dominika. zawahał się i raptownie, jakby podjąwszy decyzję, podszedł do niego.

– Jak się nazywasz? – spytał.

– Dominik Rezler, proszę pana.

– Gdzie cię znajdę?

– Teraz… teraz jadę do domu, za Odrę, ale za kilka dni będę w Poznaniu, przy generale Dąbrowskim i panu Wybickim.

– Mówisz doskonale po francusku.

– Jeszcze lepiej znam niemiecki, proszę pana, mój ojciec był Prusakiem.

– Ach tak… – Schulmeister momentalnie przeszedł na niemiecki. – To bardzo interesujące, bardzo… Podobasz mi się, chłopcze, zapamiętam cię. Kochasz cesarza?

– Kocham go, proszę pana! – odparł Dominik po niemiecku.

– To dobrze. Zapamiętam cię na pewno.

Odwrócił się bez pożegnania i wyszedł, czując na plecach wzrok Rezlera, zupełnie inny niż pół godziny temu.


***

Tego dnia w Poznaniu Dominik siedział u generała i pisał, co mu rozsierdzony Dąbrowski dyktuje:

“16 listopada 1806. Na wypadek, który mi prześwietna kamera donosi względem napadów gwałtownych na bory przez chłopów, mam honor odpisać, żeby wydała poznańska kamera proklamację w powszechności przeciw takim gwałtownościom, za które, kto ich się dopuścić odważy, militarnie sądzony i rozstrzelany będzie. Spodziewam się, że ta proklamacja wstrzyma występki. Wypada tylko, aby kamera proklamację taką do podpisu mi przysłała. Wyrażam prawdziwy szacunek… ”

– Daj, podpiszę.

W trakcie dyktowania wszedł Wybicki z plikiem papierów pod pachą. Usłyszawszy, co generał do pisania sylabizuje, mruknął:

– Psiakrew, do tego doszło, że musimy chłopa karaniem nastraszać! Jakże go potem w szeregi nasze zwoływać?

– A co mam czynić – odparł Dąbrowski – anarchię zezwolić? Tym nieskorzej byłoby wojsko kaptować. Cholera, ręce opadają! Czemu się to dzieje, dziwuję się i pojąć nie mogę.

– Korzysta kmieć z zawieruchy, przyjacielu. Co się tu dziwować, latami uciemiężon, teraz…

Przerwało mu stukanie do drzwi.

– Kto?! – poderwał się Dąbrowski. – Nie przeszkadzać, do pioruna!

W otwarte drzwi wsunął się przestraszony łeb ordynansa.

– Jaśnie wielmożny panie generale, kapitan Du Sapey z Berlina…

– Proś natychmiast!

Do komnaty wkroczył sprężyście, wojskowym krokiem, cywil w wieku około trzydziestu pięciu lat, ubrany w piękne futro i lisią czapę, którą trzymał w żylastej, przemarzniętej dłoni. Rozpiął zapinki futra i uśmiechając się rzekł:

– Witam waszmościów.

Zaskoczony Dąbrowski nawet nie odwzajemnił powitania.

– To pan, kapitanie… po polsku mówisz?

– Od urodzenia – wyjaśnił przybysz, wieszając futro na gwoździu i chuchając w dłonie. – Diabli wzięli, zgubiłem rękawice, niech to!

– Przecież to książę Sapieha – poznał go nagle Wybicki. – Witaj nam, mości książę!

Był to w istocie ów zadziwiający człowiek z wielkiego polskiego rodu, Aleksander Sapieha, pisarz, uczony i podróżnik-awanturnik, tajemniczy szambelan Cesarstwa, stały bywalec Tuileries, Malmaison i Saint-Cloud, osobiście zaprzyjaźniony z Napoleonem od czasów Konsulatu, a zwłaszcza od chwili, gdy “odstąpił” Bonapartemu – jak szeptano – swą kochankę, przepiękną aktorkę, Mlle George. Był on jedynym, nie licząc mniej znaczącego generała Sokolnickiego, wysoko postawionym polskim współpracownikiem Cabinet Secret. O tym podwładnym Savary’ego i koledze Schulmeistra wiedziano bardzo niewiele, ale w zupełności wystarczyło, że wiedziano, iż posiada kolosalne wpływy i że dla Napoleona dałby się porąbać na kawałki.

Dąbrowski, usłyszawszy z ust Wybickiego nazwisko przybysza, skłonił się tak nisko, jak jeszcze Dominik u generała nie widział.

– Wielki to dla nas zaszczyt gościć tak bliskiego przyjaciela cesarza, ale czemu to incognito?

– Sytuacja zmusza – odparł Sapieha, siadając na krześle, które mu Rezler ustąpił. – Przybywam z rozkazu generała Savary i pozwolicie, panowie, że od razu do rzeczy przystąpię, bo czas goni. Cesarz przybędzie do Poznania w dziesięć dni, najpóźniej za dwa tygodnie…

– Z niecierpliwością na to czekamy! – odezwał się Wybicki lub Dąbrowski, Dominik nawet nie zauważył, który z nich, tak był zapatrzony w twarz księcia.

– … jutro zaś przybędzie jego szef ochrony, Schulmeister, ażeby osobiście bezpieczeństwo monarchy w tym grodzie zapewnić. Mam polecenie wziąć od panów plany budynku, który na apartamenta cesarskie przeznaczyliście, a takoż ustalić z panami trasę, którą jego cesarska mość w Poznaniu do owego gmachu przebędzie.

– Wasza książęca mość, trasę tę już ustaliliśmy – rzekł Dąbrowski. – Więcej, opublikowana została jako “Program wjazdu Napoleona Wielkiego do Poznania”.

– Sacrebleu! Duża nieostrożność, panowie!

– Dlaczego?

– O tym potem. Proszę mi zreferować tę trasę.

– Cesarz od strony traktu międzyrzeckiego wjedzie – zaczął lekko speszony Wybicki – potem koło teatru i w lewo. Od Wilhelmowskiej ulicy następnie ku bramie Wronieckiej podąży, zaczem dalej ulicą Wroniecką, po prawej ratusza stronie, aż do Jezuickiej, tą zaś pod kościół świętego Stanisława, gdzie go duchowieństwo witać będzie. Zamieszka w pojezuickim gmachu starym.

Sapieha zastanowił się.

– Dobrze – powiedział – w chwili ostatniej, na jedną przed przyjazdem noc, trasę ową zmienimy.

– Nie może to być, mości książę!

– Dlaczegóż?

– Bo arki tryumfalne budujemy na oznaczonej trasie, nowych zaś w jedną godzinę nie postawimy. Miasto chce wybawcę swojego godnie przyjąć, tedy…

– W porządku, niech tak zostanie, lubo kłopot będzie większy.

– Książę, powiedz nam wreszcie, co się stało! – uniósł się Wybicki – nerwów naszych na zbyt długą próbę nie wystawiaj, bośmy zatrwożeni w zupełności samym tonem twoim.

– Stało się to, że cesarzowi od niejakiego czasu niebezpieczeństwo na każdym kroku zagraża i to niebezpieczeństwo podwójne.

– Ale nie w Poznaniu! – zaperzył się Dąbrowski. – Nie w Poznaniu, gdzie wszyscy wielbią wskrzesiciela swojego, gdzie do niego tęsknią jako do…

– Proszę mnie nie rozśmieszać, panie generale! Pan jest zaślepiony blaskiem odradzającej się ojczyzny i do tego nie dysponuje pan własnym wywiadem.

– Wystarczy, że dysponuję oczami i uszami. Spojrzyj książę, co się dookoła wyprawia. Któż śmiałby się takiemu entuzjazmowi przeciwstawić.

Sapieha potarł czoło ze złością, że musi w sprawie dla siebie oczywistej dyskursa zaciekłe toczyć.

– Jako Polak uczucia Wielkopolan rozumiem i raduję się z nimi, ale jako pracownik francuskiego kontrwywiadu wiem swoje. Dwa aż zamachy na cesarza się szykują, Angielczyków, co go porwać chcą, i Prusaków, którym mord we łbie siedzi. Ci drudzy zwłaszcza ręce zacierają, znając już dokładnie trasę przejazdu Napoleona ulicami grodu.

– Boże mój! – westchnął przekonany wreszcie Dąbrowski. – Cóż więc nam czynić wypada, mości książę?

– Dajcie mi plan dokładny tych ulic. Obstawić musimy wszystkie bramy, strychy, dachy, lukarny, wykusze i okna, z których wystrzał morderczy paść mógłby. Co trzy kroki, na każdej pierzei, w każdej uliczce, nasz człowiek stanie. Nasi strzelcy wyborowi w polu obstrzału każdy cal owej trasy mieć będą. Ja i pan Schulmeister głowami naszymi za życie cesarza odpowiadamy!

– Dobrze, mości książę, tylko że…

– Tylko co?!

– … agentów tylu cień na uroczystość rzuci…

– Lepiej by tak było, moi panowie, niźli by żałoba paść miała na całe cesarstwo. To sprawa jedna. Mam i drugą. Pan Schulmeister niejakiego Rezlera odszukać mi zlecił, który pono u waszmościów służy.

– Oto i on! – wskazał Dominika Wybicki.

– Wybornie. Panie Rezler, od tej chwili z rozkazu generała Savary jest pan odkomenderowany do mojej i pana Schulmeistra dyspozycji.

– Na jak długo? – zapytał Dąbrowski.

– Do odwołania. Jeśli misji specjalnej nie dostanie, w kilka dni do was powróci. Proszę to traktować jako wyreklamowanie spod wszelkiej służby innej, na mocy prawa wojennego, nie podlegające żadnej dyskusji, a obłożone ścisłą tajemnicą, do zachowania której panów zobowiązuję. Więcej mówić o tym nie mogę.

Wstał i zbliżył się do okna. Chwilę spoglądał na plac pełen rozradowanego tłumu.

– Panowie widzicie wokoło entuzjazm nadzwyczajny, co i ja widzę, ale nie czujecie tych prądów, które pod ziemią pełzają, nie widzicie pruskich dywersantów ni szpiegów dookoła… Panie Wybicki, zechcesz acan kwaterę dla pana Schulmeistra wyrychtować na jutro, a takoż kwatery dla jego ludzi. Oto wykaz liczbowy. Ja u rodziny swej stanę, u której…

Drzwi otwarły się z trzaskiem i do pokoju wbiegł ordynans Dąbrowskiego.

– Co za piekielny dzień! – burknął na jego widok generał. – Co znowu?

– Pono chłopy, gróźb nie pomne, znowu lasy rąbią, a panowie boją się domostwa ostawiać, bo ktoś wieści rozpuścił, że Prusak lada dzień nazad powróci i z tymi, co do wojska polskiego uszli, surowo rozprawiać się będzie!

– Stara śpiewka, szlag by ją!… – zaklął Dąbrowski.

– Mądra śpiewka – rzekł Sapieha. – Dobrze wam rzekłem, Prusak nie odpoczywa, ryje pod wami ile sił. Nie przypadek to, kiedy się to wciąż powtarza, jeno dywersja jawna, zamieszki mająca wzniecić, anarchię i rozprzężenie! Ktoś grunt pod zamach szykuje, na mój nos organizacja sprawna a zdecydowana. Ale i my nie śpimy, znajdziemy ich i zagramy im lepszą melodię. Proszę ze mną, panie Rezler!


***

Nocą z 7 na 8 grudnia przed drzwiami chałupy leżącej na skraju jednego z przedmieść Poznania wysiadł z sań człowiek okutany w kożuch imponujących rozmiarów, z kołnierzem podniesionym tak wysoko, że futro zasłaniało czubek głowy. Ruchem ręki kazał woźnicy zjechać za chałupę, na stronę osłoniętą przed zadymką, którą miotał wyjący wicher, po czym zabębnił pięścią w deski kryjące okno, musiał powtórzyć to kilka razy nim zaskrzypiały drzwi, ukazując twarz kobiety w grubej wełnianej chuście.

– Czego?! – spytała kobieta złym głosem.

– Handluję tabaką i czekoladą, może potrzebujecie? – odpowiedział pytaniem nieznajomy.

Jakaś męska ręka odsunęła kobietę i w szerzej rozwartych drzwiach ukazał się młodzieniec o nieufnym spojrzeniu, trzymający drugą rękę za pazuchą kubraka.

– Wejdźcie – rzekł tonem nawykłym do wydawania rozkazów – nie sposób rozmawiać w tym piekle, podusimy się śniegiem.

Przyjezdny otrzepał się w sieni z białego puchu, opuścił futrzany kołnierz i powtórzył swoją propozycję. Mężczyzna, który go wpuścił, pokiwał przecząco głową.

– Potrzebuję zboża, a nie tabaki.

– Zboże rośnie tylko na południu. Mam wszakże niewielki zapas.

– Ile?

– Cztery korce. Płatne złotem.

– Kiedy dostawa?

– Najpóźniej za tydzień.

– Kto to przywiezie?

– Człowiek z czarnym orłem w sercu… W porządku, jestem pułkownik Steinhaus z sekcji dywersyjnej wywiadu. Czy pan jest…

– Tak, jestem Rotzberg, czekałem na pana.

– Jest pan bardzo młody, kapitanie, wyobrażałem sobie…

– Wyobrażał pan sobie starca w binoklach, prawda?

– Nie, ale kiedy zaczęły do nas napływać meldunki o tym, jak wybornie spisuje się siatka, którą pan utworzył w Wielkopolsce, pomyślałem…

– … że muszą to być stare wygi, rozumiem. Stare wygi, panie pułkowniku, dały się haniebnie pobić Korsykaninowi. W nowych Prusach, które odbudujemy po przegnaniu Francuzów, niektórzy z tych doświadczonych będą musieli pożegnać się ze stanowiskami i ustąpić ludziom, którzy dadzą większą gwarancję nie powtórzenia się takiej katastrofy.

– Nie czas mówić o tym, kapitanie, są pilniejsze sprawy. Zajmijcie się moim woźnicą i koniem, a ja najpierw chętnie napiłbym się czegoś gorącego, bo przemarzłem na kość.

Po gorącej przekąsce pułkownik Steinhaus zaczął od pytania:

– Czy te ściany nie mają uszu?

– Nie mają, nie jestem nowicjuszem – odparł Rotzberg i zaraz sam spytał: – Gdzie król i królowa, co z naszą armią, nie mamy tu bieżących wiadomości.

– Armii już nie ma, są szczątki w sile słabego korpusu, którym dowodzi generał Kalkreuth.

Cofamy się w kierunku Rosjan, a właściwie…

– A właściwie uciekamy, nie bójmy się prawdy, panie pułkowniku. Wszystko to już wiem od mojego kuriera, którego wysłałem do króla i który zapowiedział pańskie przybycie. Interesuje mnie, gdzie teraz jest jego królewska mość.

– Nie wiem. Pożegnałem króla, królową i generała Kalkreutha, od którego dostałem pełnomocnictwa, w Ostródzie. Teraz zapewne są już gdzieś dalej, bo Francuzi wciąż prą naprzód.

– A Bonaparte jest już w Poznaniu. Miał fatalny przyjazd. Chciano go witać festynem, postawiono bramy tryumfalne, ale kiedy wjeżdżał nastąpiło oberwanie chmury i wszystko utonęło w deszczu. Nikt nie mógłby dokonać zamachu w takich warunkach, zresztą nie można by było tego zrobić nawet gdyby panowała idealna pogoda. Zgodnie z moimi przypuszczeniami Francuzi obstawili całą trasę przejazdu tak, że mysz nie zdołałaby się zaczaić… Zamieszkał w domu pojezuickim, ale dostęp w pobliże jest wykluczony.

– Wiem, sam jestem w Poznaniu od kilku dni.

– I każe pan tyle czasu czekać na siebie!

– Badałem teren i nawiązywałem odpowiednie kontakty, bez których nasza rozmowa nie miałaby sensu.

– Gdzie się pan zatrzymał, pułkowniku?

– To nie pańska rzecz. Przejdźmy do sprawy. Polecono mi wyrazić panu oficjalne podziękowanie dworu za pańską dotychczasową działalność, chociaż wyniki nie są w zupełności takie, jakich się spodziewano.

– Co?! A jakich się spodziewano, na Boga! Moi ludzie skrępowali prawie całą Wielkopolskę! Wznieciliśmy cichą propagandę zastraszeniową, puszczając wieści, że Francuzi lada moment się cofną, a my wrócimy i wówczas każdy Polak, który teraz obejmie oficjalny urząd, zostanie ukarany i utraci cały majątek. Wybycky dostał szału próbując skaptować swych rodaków na miejsce naszych urzędników, których zamierzał usunąć. Zgłosiło się bardzo niewielu obywateli i w rezultacie rad nie rad musiał pozostawić na stanowiskach naszych burmistrzów, prezesów kamer i masę niższych biuralistów. Kazał tylko odebrać od nich przysięgę na wierność wobec administracji polskiej. Nakłoniliśmy wszystkich, by złożyli tę przysięgę nawet pięciokrotnie, jeśli będzie trzeba, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!… Czy to jest mało?!

– To jest tylko jedna, godna pochwały, strona medalu, kapitanie Rotzberg. Druga to fakt, że do Dombrowsky’ego garną się hurmem żołnierze i jego wojsko z dnia na dzień rośnie w siłę!

– Ach!… Głównie młodzicy i stare hałaburdy, pijana hołota! Tych nie udało się powstrzymać, ale to nic. Zabraknie Bonapartego, rozczmychną się jak spłoszone ptaki.

– Właśnie o to ostatnie chodzi, przejdźmy do sedna. Podobno ma pan, kapitanie, rewelacyjny plan sprzątnięcia Korsykanina?

Rotzberg wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nie wiem, czy jest on rewelacyjny, panie pułkowniku, jest bardzo prosty. Przede wszystkim mam wybornego strzelca, nazywa się Klaus Melke. Polował z ojcem od dziecka, strzela fenomenalnie, jakby się urodził z karabinem. Mam również wiedeński sztucer, dzieło samego Scneidera, cudowną strzelbę, do której on się przyzwyczaja od kilku tygodni. I wreszcie mam trzecią rzecz – miejsce, gdzie można to zrobić. Jest to stary opuszczony klasztor. Brak mi tylko jednego – możliwości zwabienia Napoleona do tego klasztoru. I w tym oczekuję pomocy od pana, pułkowniku.

– Po to przyjechałem, by panu pomóc, byśmy razem zrealizowali operację, której generał Kalkreuth nadał kryptonim “Czarny Orzeł”. O co chodzi?

– O to, że Bonaparte niemal codziennie wyjeżdża z Poznania w teren i najprawdopodobniej są to wycieczki przynajmniej częściowo improwizowane. Ktoś, kto jest blisko Korsykanina, powinien go namówić na ów klasztor, rozumie pan… A pan ma podobno kontakty z antybonapartystami, którzy są w bliskim otoczeniu cesarza Francuzów…

– Mam, konkretnie z oficerem, który towarzyszy Bonapartemu w tych jego przedpołudniowych eskapadach po okolicach Poznania. Porozumiem się z nim i poproszę, by spróbował. Ludzie stojący u boku Korsykanina mają rzeczywiście wpływ na trasę tych rajdów…

– Może nie powinienem o to pytać, panie pułkowniku, ale interesuje mnie dlaczego ci konspiratorzy, jeśli mają swoją wtyczkę u boku samego Napoleona i jeśli tak bardzo zależy im na śmierci tyrana – dlaczego sami do tej pory nie dokonali zamachu? Przecież wystarczyłoby, aby ów oficer przystawił mu lufę pistoletu do łba i nacisnął spust!

Steinhaus wzruszył ramionami.

– Może brak mu powołania do męczeństwa?… Po czymś takim Savary, Schulmeister czy Davout obdarliby go żywcem ze skóry. A na poważnie, chodzi zapewne o to, że ujęty zamachowiec na torturach wyśpiewałby nazwiska swych towarzyszy i całą konspirację diabli by wzięli. Są ostrożni.

– Tak też myślałem, chociaż nigdy nie będę wiedział, panie pułkowniku, czy ci, którzy wyciągają kasztany z ognia cudzymi rękami, są po prostu ostrożni, czy to zwykli tchórze. Nie ma to zresztą znaczenia, ważniejsze jest co innego: czy śmierć Korsykanina rzeczywiście nam pomoże?

– Co pan ma na myśli?

– To, że po jego śmierci zastąpi go na tronie któryś z braci, a jego marszałkowie dalej będą odnosić zwycięstwa, więc jaką mamy gwarancję, że udany zamach pozwoli nam od razu uratować Prusy?

– Gwarancji nie mamy, ale jest pewne, że wśród francuskich ministrów i dostojników dworu niewielu jest zwolenników odbudowy wolnej Polski. To on sam prze do tego. A wolna Polska oznacza koniec naszej potęgi. Jeśli go usuniemy, sytuacja się zmieni. Poza tym armia rosyjska jeszcze nie jest rozbita, a rosyjscy generałowie będą stawać na placu boju pewniej mając świadomość, że on już nie dowodzi… Ale to jest polityka, zostawmy ją tym, którzy decydują, naszym zadaniem jest wykonać rozkaz. Gdzie się znajduje ten klasztor?

– W Owińskach, kilkanaście kilometrów na północ od Poznania. Jedzie się przez Winiary i Radojewo, potem trzeba promem przebyć Wartę i zaraz na drugim brzegu jest klasztor.

– Dlaczego to jest według pana takie dobre miejsce do zamachu?

– Gdyż są to rozległe ruiny. Z zakamarków krużganka można z łatwością zastrzelić każdego, kto się pojawi na dziedzińcu i zniknąć bez śladu. Jest tam podziemne przejście prowadzące z klasztoru pod pobliskim pagórkiem do lasu, w którym będą czekały konie. Ten loch to pełna gwarancja bezpieczeństwa, nikt z nas nie zostanie schwytany.

– Tak, to brzmi zachęcająco… Kiedy mógłbym obejrzeć ten klasztor?

– Choćby jutro, panie pułkowniku. Wybierzemy się tam razem.

– Doskonale. Jeśli podzielę pański zachwyt nad tymi ruinami, to bezzwłocznie skontaktuję się z tym oficerem-antybonapartystą i omówię z nim sprawę. A jeśli uda się namówić Bonapartego na tę wycieczkę, powiadomię pana na dwadzieścia cztery godziny wcześniej, najpóźniej wieczorem w dniu poprzedzającym uderzenie. Aha, i niech pan jutro weźmie ze sobą tego geniusza celności, chcę zobaczyć jak strzela. W ogóle musimy się spieszyć.

– Dlaczego?

– Ponieważ Bonaparte może lada dzień wyjechać z Poznania do Warszawy. Zależy to od tego, kiedy Francuzi odbudują spalony przez nas most na Wiśle. Pracują nad tym dzień i noc. Kiedy tylko skończą, on natychmiast pogna na wschód.

– Panie pułkowniku – odparł Rotzberg, cedząc wyrazy – jeśli pan i ten oficer zrobicie co do was należy, to ja sprawię, że Bonaparte nigdy nie zobaczy Wisły!

– Do jutra, kapitanie.

– Do jutra.


***

Wieczorem 11 grudnia 1806 roku pułkownik Steinhaus poinformował Rotzberga, że od następnego ranka można się spodziewać wizyty Napoleona w Owińskach. Pojechali tam o bladym, zamglonym świcie, przeklinając pogodę, gdyż mgła uniemożliwiała dobrą widoczność i Melke musiałby strzelać nieomal na oślep: środek dziedzińca był spowity w białym mleku. Jednakże Bonaparte nie przyjechał tego dnia.

Nazajutrz ponownie zjawili się na miejscu. Dla bezpieczeństwa kazali przewoźnikowi wysadzić się na brzegu daleko od klasztoru, po czym zrobili duży łuk, wchodząc w ruiny od tyłu, by na śnieżnej pierzynie nie zostały żadne ślady. Poranek był tak łagodny, że cały wczorajszy dzień wydawał się złym snem, który już się rozproszył w przejrzystym niebie. Narastający nocą śnieg dawał błękitny blask, a do nozdrzy wdzierało się mroźne powietrze, które podniecało jak wino. Promienie słońca kładły się na kolumnach krużganka, malując je w dziwne pasy i arabeski, a potem wzmogły swój wysiłek i świeży śnieg począł topnieć, brudnieć i mieszać się z błotem. Był 13 grudnia 1806 roku.

O tym dniu tak wspominał w swoich memuarach (“Szlakiem Legionów”) towarzyszący Napoleonowi Dezydery Chłapowski: “13 grudnia cesarz kazał jechać w przeciwną stronę. Najprzód około Winiar, tam stawał kilka razy i okolicę przepatrywał, potem polami i przez błoto, w którym ledwie że z koniem nie uwiązł, a eskorta za nim przejechać już nie mogła, bo nasze konie, koń cesarza i kilku jenerałów, którzy przejechać nie mogli, rozrobiły błoto do nieprzebycia. Tak z nami i z dwoma szaserami francuskimi zajechał do Radojewa, przewiózł się na promie do Owińsk i tam klasztor próżny oglądał… ”.

Czekali bardzo długo. Mieli dość czasu, by wybrać dla Klausa najlepsze – biorąc pod uwagę położenie słońca i konieczność ukrycia snajpera – miejsce, z którego mógł strzelać. I jeszcze czas na to, by omówić rzeczy, które do tej pory nie zostały omówione. Steinhaus wysunął problem przewoźnika.

– Nie zdradzi – odparł Rotzberg – dostał tyle złota, ile nie zarobi do końca życia i wie, co mu grozi, gdyby wypaplał o nas.

Pułkownika, rozdrażnionego przedłużającym się oczekiwaniem, odpowiedź ta doprowadziła do pasji.

– Niech pan nie będzie durniem, Rotzberg! Po śmierci Bonapartego Francuzi oczywiście pogłupieją, zawiozą ciało do Poznania, nastąpi rozgardiasz, ale tylko chwilowy. Szybko oprzytomnieją i wówczas Schulmeister, który jest w Poznaniu, przyjedzie tu ze swoimi ludźmi na śledztwo. Wezmą przewoźnika w obroty, a on z miejsca poda nasze rysopisy, nie będą mu nawet musieli łamać palców! Dlatego trzeba będzie tu wrócić po ich odjeździe i zabić przewoźnika. Oddeleguje pan do tego jednego ze swoich ludzi. Najlepiej zasztyletować i wrzucić ciało do rzeki.

Rotzberg – jakby czekał na te słowa – zauważył spokojnie:

– Ma pan rację, panie pułkowniku. Tylko że kontrwywiad francuski nie będzie musiał brać na spytki przewoźnika, by dowiedzieć się o panu i poznać pański rysopis.

– Co?!… Co takiego? Czy pan oszalał, kapitanie?!

– Nie, staram się tylko myśleć logicznie. Jak panu wiadomo Schulmeister jest w takim myśleniu geniuszem, to piekielnie szczwany diabeł. W pierwszej chwili po otrzymaniu wiadomości o śmierci swego cesarza spyta, kto namówił Bonapartego na przejażdżkę do Owińsk. Wówczas pokażą mu tego oficera, z którym pan się kontaktował. Tak więc najpierw wezmą w obroty owego spiskowca i on wyśpiewa wszystko, co wie o panu, pułkowniku. A Schulmeister jest mściwy, dosięga swoich wrogów nawet wówczas, gdy uciekną do Azji…

Steinhaus pobladł. Widać było, że wkłada duży wysiłek w opanowanie się.

– Do licha – wymamrotał – to, co pan mówi, brzmi prawdopodobnie… Tak, to rozsądne… nie pomyślałem o tym. Co pan proponuje, Rotzberg?

– Oficera trzeba zabić. W konspiracji, o której pan wspomniał, jest on z pewnością jednym z wielu, jego zgon w niczym jej nie zaszkodzi, a pomoże i im, i nam, bo zamknie jedyne usta, z których Schulmeister czy Savary mogliby wydrzeć sekrety organizacji i pański rysopis. Trzeba to będzie zrobić tutaj, od razu. Klaus może strzelić dwukrotnie w ciągu czterech sekund, ta broń ładuje się podwójnie. Wystarczy więc, panie pułkowniku, że pan wskaże Klausowi tego oficera, gdy wejdą na dziedziniec, a wówczas za pomocą dwóch strzałów pozbędziemy się Bonapartego i spiskowca.

– Tak… to chyba dobry pomysł…

– Nie sądzę, byśmy mieli inne wyjście, pułkowniku, i do tego…

– Cisza!… Wydawało mi się, że słyszałem jakiś krzyk.

Steinhaus podszedł do parapetu i przyłożył do oka polową lunetę.

– Płyną promem! – obwieścił po chwili.

– Widzi pan Bonapartego? – spytał Rotzberg.

– Tak… jest! Razem z nim kilkunastu ludzi. Będą tu za kwadrans.

Rotzberg odwrócił się do snajpera.

– Jesteś gotowy, Klaus?

– Od dawna, panie kapitanie.

– Uważaj. Kiedy wejdą na dziedziniec, nie strzelaj dopóki pan pułkownik nie wskaże ci tego oficera. Pamiętaj! Potem będziesz musiał w ciągu kilku sekund położyć trupem obu i uciekamy do lochu. Dasz radę?

– Dlaczego miałbym nie dać, to nic trudnego, panie kapitanie.

– Teraz cisza, ani słowa!… Niech pan się cofnie, panie pułkowniku, w tę wnękę, obok Klausa.

Ciszę przerwało parskanie koni, głośne rozmowy, stukot wojskowych obcasów po posadzkach parteru, wreszcie głos cesarza dobiegający z dziedzińca:

– … rodzajem niepotrzebnej klatki, która wszakże może odpowiadać psychice niektórych ludzi. Nie cierpię klasztorów jako instytucji, ale ich architektura zawsze mnie urzeka.

– To stary klasztor pocysterski, najjaśniejszy panie. Wybudowano go w stylu romańskim, w XIII wieku, dla panien cystersek, ale kilkadziesiąt lat temu część murów spłonęła, zakonnice wyprowadziły się i teraz całość podupada. Kościół jest jeszcze czynny od czasu do czasu, ale i on chyli się ku ruinie. Z każdą jesienią i zimą zostaje coraz mniej, śnieg i deszcz robią swoje.

– Obiecuję ci, Klaposky, że kiedy odzyskacie niepodległość, będziecie mogli spokojnie odbudować swoje stare budowle.

Steinhaus pochylił się do ucha Melkego i szepnął:

– Melke, patrz! To ten drugi z prawej!

– Który, panie pułkowniku?… Ten w żółtych rękawiczkach, który teraz poprawia klamrę u pasa od szabli?

– Tak, to ten. Strzelaj!

Znowu dobiegł ich głos Napoleona:

– Ruiny romańskie są jednak mniej piękne od gotyckich. Gotycki łuk, zwłaszcza w ruinie, wypatroszony, mający w tle błękit nieba, odzyskuje całą pełnię swego geniuszu, jak boska wycinanka. Dużo jest u was architektury gotyckiej, Klaposky?

– Sporo, sire. Sporo też w ruinie, głównie po najeździe szwedzkim, kiedy nasza ziemia paliła się od granicy do granicy.

– Strzelaj! – syknął Steinhaus, szarpiąc Melkego za cienki półkożuszek. – Dlaczego nie strzelasz, bydlaku?! Strzelaj, już!

W tej samej chwili zza pleców dobiegł go zimny głos Rotzberga:

– Spokojnie, Herr Steinhaus. Odwróć się do ściany i rączki do tyłu, bo wsadzę ci ten nóż pod żebro! Julianie, odłóż strzelbę i zwiąż mu łapy. Potem przeszukaj, za pazuchą ma pistolet.

Odczekawszy, aż Bonaparte ze świtą opuszczą klasztor, Rotzberg rzekł krótko:

– Idziemy!

Steinhaus dopiero teraz wydobył głos ze ściśniętego gardła:

– Co to znaczy?!… Kim jesteście?!

– Masz prawo wiedzieć, przedstawimy się. To Julian Bogusz, a nie żaden Klaus Melke. Polak, tak jak i ja. Dokładniej mówiąc jestem półkrwi Prusakiem, ale moje serce jest całe polskie. Porucznik Rezler, czasowo odkomenderowany do Cabinet Secret. Teraz już wiesz, Prusaku. Idziemy.

Ruszyli. Steinhaus przytomniał z wolna. Zapytał:

– Po co wam była potrzebna cała ta maskarada z organizacją i zamachem? Po to tylko, żeby mnie aresztować? Mogliście przecież zrobić to już w Poznaniu.

– Nie mogliśmy. Pruska organizacja dywersyjna rzeczywiście powstała w Wielkopolsce po wycofaniu się waszej armii, a raczej jej niedobitków – wyjaśnił mu Dominik – ale szybko została unieszkodliwiona przez Savary’ego i Schulmeistra. Kapitan Rotzberg i jego kumple zostali rozstrzelani. Na miejsce Rotzberga przyszedłem ja… A maskarada z zamachem była konieczna, absolutnie niezbędna, Herr Steinhaus. Bo ty, wbrew temu, co sobie wyobrażałeś, byłeś w tej grze tylko pionkiem, potrzebnym nam bardzo, to prawda, lecz w istocie wartym tyle, ile wart jest ołów konieczny do rozstrzelania cię. Chodziło nam o tę konspirację wewnątrz Wielkiej Armii… Cabinet Secret wiedział, że jest taki spisek, ale nie mógł dopaść ani jednego jej członka. Potrzebowaliśmy tylko jednego, który mógłby wyśpiewać wszystko. I ty nam go pokazałeś przed chwilą! Jeszcze dzisiaj zostanie wyspowiadany i to będzie koniec owego spisku.

– Gdybyście mnie aresztowali w Poznaniu, też bym wam pokazał tego człowieka, za cenę mojego życia, czyż to nie oczywiste?

– Nie. Kto mógłby nam zagwarantować, że w chwili aresztowania nie połkniesz trucizny? Mogłeś ją mieć w ustach. Teraz, nawet jeśli ją masz, to połykaj sobie… Myślałeś, głupcze, że zabijecie cesarza i że Polska się nie odrodzi. Niedoczekanie! Cesarz będzie żył i Polska też! Popatrz, Warszawa już wolna, Gdańsk będzie wolny lada chwila. Czarny orzeł miał pognębić białego, a teraz biały siedzi na nim jak jastrząb na głupiej kurze i bije, bije aż pióra lecą!

Steinhaus, kroczący ze spuszczoną głową, już nie blady, lecz siny z wściekłości i niemocy, podniósł naraz głowę i rzekł miękko:

– Panie… panie poruczniku…

– Czego?

– Pan i ja… pracowaliśmy w ten sam sposób, w służbie wywiadowczej, wypełnialiśmy rozkazy przełożonych… Jesteśmy kolegami, a to, co chcieliście, osiągnęliście już… więc może…

Dominik roześmiał się na cały głos, dając w ten sposób upust nerwom, które męczyły go przez wiele godzin, i wlewając do żył strumień wielkiej ulgi.

– Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Słyszałeś, Julianie?… Nie rozśmieszaj mnie, łotrze! Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Słyszałeś go, Julianie?

– Słyszałem, panie poruczniku. Walnąć w czapę!

– Nie, nie trzeba. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!

Steinhaus, niedostatecznie widać zrażony, podjął jeszcze jedną próbę:

– Panie poruczniku… dam okup za siebie. Olbrzymią sumę, stos złota, będzie pan bogaty.

Rezler, usłyszawszy to, przestał się śmiać. Stanął na rozkraczonych nogach i przybliżył swą twarz do twarzy Prusaka. Każde słowo, które mówił, dzielił na sylaby, wyciskając je przez zęby w taki sposób, że Steinhausa przeszedł śmiertelny dreszcz.

– Jeśli jeszcze raz mnie obrazisz, kanalio, każę rozwiązać ci ręce i zanim cię dostarczę do Poznania, sam tak cię obiję, że pożałujesz! Gdybym wziął te pieniądze i puścił cię, plunąłbym na matkę!… Tak, na matkę. Słaby macie wywiad, jeśli nie dowiedzieliście się jeszcze, że w Polsce na ojczyznę mówi się: matka. Milcz od tej chwili. Maszeruj!

Загрузка...