XXI

O nadejściu Bestii

Przez dwa następne dni czyniono przygotowania do ewakuacji wioski. Kobiety, dzieci i starsi mężczyźni zebrali wszystko, co mogli unieść. Wykorzystano też wszystkie wozy i konie – z wyjątkiem Scylli, bo Roland nie chciał spuścić jej z oka. Objeżdżał na niej mury od zewnątrz i od wewnątrz, szukając słabych miejsc. Nie był zachwycony tym, co zobaczył. Śnieg nadal padał i wszystkim marzły palce i stopy. Umacnianie murów wioski nastręczało przez to jeszcze więcej trudności i mężczyźni narzekali między sobą. Pytali, czy wszystkie te przygotowania są naprawdę niezbędne, i sugerowali, że lepiej by było, gdyby uciekli razem z kobietami i dziećmi. Nawet Roland miał wątpliwości.

– Możemy równie dobrze wykorzystać zaostrzone kije i drewno na opał – David słyszał, jak Roland powiedział do Fletchera.

Nie mieli pojęcia, z której strony nastąpi atak, więc Roland raz po raz instruował obrońców, gdzie mają się wycofywać, jeśli mur zostanie przerwany, i co mają robić, gdy Bestia już znajdzie się w wiosce. Nie chciał, by mężczyźni wpadli w panikę i uciekali na oślep, kiedy stwór wedrze się do środka – a był pewny, że tak się stanie – albo wszystko będzie stracone. Nie pokładał zbyt wielkiej wiary w ich chęć stawienia czoła Bestii, gdy szala zwycięstwa przechyli się na ich niekorzyść.

– Nie są tchórzami – powiedział Roland do Davida, kiedy siedzieli przy ogniu i odpoczywali, pijąc ciepłe mleko prosto od krowy.

Wokół nich mężczyźni ostrzyli kije i klingi mieczy lub z pomocą wołów i koni przyciągali do wioski pnie drzew, by umocnić mury od środka. Niewiele przy tym mówiono, bo dzień zbliżał się do końca i nadciągała noc. Wszyscy byli spięci i przerażeni.

– Każdy z tych mężczyzn gotów jest oddać życie za swoją żonę i dzieci – ciągnął Roland. – Gdyby stanęli oko w oko z bandytami, wilkami lub dzikimi zwierzętami, podjęliby walkę i przeżyli lub zginęli, zależnie od okoliczności. Ale to zupełnie inna sprawa – nie wiedzą, z czym przyjdzie im walczyć, nie rozumieją zagrożenia i nie są dość zdyscyplinowani ani doświadczeni, by działać zespołowo. Staną wszyscy ramię w ramię, ale każdy zmierzy się z niebezpieczeństwem na swój własny sposób. Zjednoczą się tylko w chwili, gdy jednego z nich opuści odwaga i zacznie uciekać. Reszta pogna za nim.

– Nie pokładasz zbyt wielkiej wiary w ludziach, prawda? – zapytał David.

– W niczym nie pokładam zbyt wielkiej wiary – odparł Roland. – Nie wierzę nawet w samego siebie.

Dopił mleko i umył kubek w wiadrze z zimną wodą.

– Chodź – powiedział. – Musimy naostrzyć kije i miecze.

Uśmiechnął się blado. David nie odpowiedział mu uśmiechem.

Postanowiono, że wyprowadzą główną część swych niewielkich sił w pobliże bramy w nadziei, że to przyciągnie do nich Bestię. Jeśli sforsuje umocnienia, zwabią ją do centrum wioski, gdzie czekać będzie przygotowana wcześniej pułapka. Wtedy będą mieli jedną jedyną szansę, by schwytać Bestię i ją zabić.

Kiedy na niebie nie było widać nawet najmniejszego rożka srebrnego księżyca, wioskę cichutko opuścił konwój ludzi i zwierząt eskortowany przez kilku mężczyzn, którzy mieli upewnić się, że wszyscy dotrą bezpiecznie do jaskiń. Gdy mężczyźni wrócili, na murach ustawiono warty. Każdy z nich po kolei przez kilka godzin obserwował, czy ktoś nie zbliża się do wioski. W sumie mieli około czterdziestu mężczyzn i Davida. Roland zapytał chłopca, czy chce się udać razem z innymi do jaskiń. David bardzo się bał, ale odparł, że chce zostać. Nie był pewien dlaczego. Na pewno czuł się bezpieczniej u boku Rolanda, bo tylko jemu ufał bezgranicznie. Był też bardzo ciekawy. Chciał koniecznie zobaczyć Bestię. Wyglądało na to, że Roland w pełni go rozumie, i gdy mieszkańcy zapytali go, dlaczego pozwolił chłopcu zostać, odparł, że jako jego giermek jest dla niego równie cenny jak miecz i koń. Na dźwięk jego słów David zarumienił się z dumy.

Na placu przed bramą przywiązali starą krowę w nadziei, że zwabi Bestię, lecz podczas pierwszej i drugiej nocy nic się nie wydarzyło. Zmęczeni wartami mężczyźni stali się jeszcze bardziej zrzędliwi. Śnieg padał i zamarzał, padał i zamarzał. Z powodu zamieci wartownicy na murach niewiele widzieli. Kilku zaczęło mruczeć pod nosem.

– To głupota.

– Temu stworowi jest tak samo zimno jak nam. Nie zaatakuje nas w taką pogodę.

– Może wcale nie ma żadnej Bestii? A jeśli Ethana napadł wilk albo niedźwiedź? Mamy tylko słowo tego wędrowca, który twierdzi, że widział ciała żołnierzy.

Fletcher starał się wlać im do głowy trochę rozumu.

– A czemu miałaby służyć taka sztuczka? – zapytał ich. – To tylko jeden człowiek z małym chłopcem u boku. Nie zamorduje nas w nocy i nie mamy nic, co opłacałoby się ukraść. Jeśli robi to dla jedzenia, to nie może tu liczyć na zbyt wiele. Miejcie wiarę, przyjaciele. Bądźcie cierpliwi i czujni.

Pomrukiwania ustały, ale nadal było im zimno. Tęsknili też za żonami i rodzinami.

David spędzał cały czas z Rolandem. Spał obok niego podczas odpoczynku i obchodził z nim mury, gdy była ich kolej na wartę. Teraz, kiedy mury zostały wzmocnione, Roland rozmawiał i żartował z mieszkańcami wioski, budząc ich, gdy zapadali w drzemkę, i podnosząc na duchu, gdy popadali w przygnębienie. Wiedział, że przeżywają najtrudniejsze chwile, bo warta była jednocześnie nudna i pełna nerwów. Obserwując Rolanda, który przechadzał się wśród mieszkańców i nadzorował obronę wioski, David zastanawiał się, czy naprawdę jest tylko żołnierzem, jak utrzymywał. Wyglądał na urodzonego przywódcę, a jednak wędrował samotnie.

Drugiej nocy siedzieli w blasku wielkiego ognia, skuleni pod wielkimi okryciami. Roland powiedział Davidowi, że może spać w jednej z pobliskich chat, lecz nikt inny się na to nie zdecydował, a David nie chciał okazać słabości i skorzystać z okazji, nawet jeśli oznaczało to spanie na zimnie pod gołym niebem. Pozostał więc z Rolandem. Twarz rycerza oświetlały płomienie. Rzucając cienie na skórę, podkreślały kości policzkowe i ciemne kręgi pod oczami.

– Jak myślisz, co się stało z Raphaelem? – zapytał.

Roland nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową.

David wiedział, że powinien zachować milczenie, ale nie chciał. Miał mnóstwo pytań i wątpliwości i odnosił wrażenie, że Roland je podziela. Ich spotkanie nie było dziełem przypadku. W tym miejscu nic nie działo się przypadkiem. Wszystko miało swój cel, ukryte zamierzenie, nawet jeśli David dostrzegał je tylko przelotnie.

– Myślisz, że nie żyje, prawda? – powiedział cicho.

– Tak – odparł Roland. – Czuję to w sercu.

– Ale musisz się dowiedzieć, co się z nim stało.

– Nie spocznę, dopóki tego nie zrobię.

– Ale ty też możesz zginąć. Jeśli za nim podążysz, możesz skończyć jak on. Nie boisz się śmierci?

Roland wziął patyk i poruszył płonące polana, wzbijając w niebo snop iskier. Gasły szybko, zupełnie jak owady złapane w ogień, które starały się przed nim uciec.

– Boję się bólu umierania – powiedział. – Byłem już ranny, raz bardzo poważnie. Bałem się, że nie przeżyję. Nadal pamiętam ten ból i nie chcę go znosić jeszcze raz. Ale bardziej bałem się śmierci innych. Nie chciałem ich stracić i martwiłem się o nich, kiedy jeszcze żyli. Czasami myślę, że tak bardzo przejmowałem się możliwością ich utraty, że nigdy tak naprawdę nie cieszyła mnie ich obecność. To część mojej natury, i tak było nawet z Raphaelem. Jednak on był krwią w moich żyłach, potem na czole. Bez niego nie jestem już taki sam jak niegdyś.

David wpatrywał się w płomienie. Słowa Rolanda dźwięczały mu w uszach. On czuł to samo w stosunku do matki. Tak długo przerażała go myśl ojej utracie, że nie cieszył się z czasu, który spędzali ze sobą tuż przed jej odejściem.

– A ty? – zapytał Roland. – Jesteś tylko chłopcem. Nie powinieneś tu być. Nie boisz się?

– Boję – odparł David. – Ale słyszałem głos matki. Ona gdzieś tutaj jest. Muszę ją odnaleźć i zabrać do domu.

– David, twoja matka nie żyje – powiedział łagodnie Roland. – Sam mi powiedziałeś.

– To jak może tu być? Jak mogłem słyszeć jej głos tak wyraźnie?

Roland nie potrafił mu odpowiedzieć i frustracja Davida rosła.

– Co to w ogóle jest za miejsce? – dopytywał się. – Nie ma żadnej nazwy. Nawet ty nie potrafisz mi powiedzieć, jak się nazywa. Mają tu króla, ale równie dobrze mogłoby go nie być. I rzeczy, które wcale tu nie pasują: czołg, niemiecki samolot, który wdarł się tu za mną przez drzewo, harpie. Wszystko jest nie tak. To tylko…

Urwał. W jego mózgu rodziły się słowa niczym czarna chmura w piękny słoneczny dzień, pełne żaru, wściekłości i zamętu. Nagle zadał pytanie i zdumiał go własny głos, gdy je zadał.

– Roland, czy ty nie żyjesz? Obaj jesteśmy martwi? Roland spojrzał na niego przez płomienie.

– Nie wiem – odparł. – Wydaje mi się, że jestem równie żywy jak ty. Odczuwam ciepło i zimno, głód i pragnienie, pożądanie i żal. Czuję ciężar miecza w dłoni, a na mojej skórze pozostają ślady zbroi, gdy zdejmuję ją wieczorem. Czuję smak chleba i mięsa. Po całym dniu spędzonym w siodle całe moje ciało pachnie Scyllą. Gdybym był martwy, nie czułbym żadnej z tych rzeczy, prawda?

– Chyba tak – odparł David. Nie miał pojęcia, co czują zmarli, gdy przejdą już z jednego świata do drugiego. Wiedział tylko, że skóra matki była lodowata, a on nadal czuł ciepło swojego ciała. Podobnie jak Roland mógł wąchać, dotykać i smakować. Odczuwał ból i niewygodę. Czuł ciepło bijące z ognia i był pewny, że jeśli przyłoży dłoń do płomieni, jego skóra pokryje się bąblami.

A jednak ten świat pozostawał dziwną mieszaniną obcych i znajomych elementów. Wraz ze swym pojawieniem się David zdawał się zmieniać jego naturę, wprowadzając doń część swego własnego życia.

– Czy kiedykolwiek śniło ci się to miejsce? – zapytał Rolanda. – Czy śniłem ci sieja albo jakaś inna część tego świata?

– Kiedy spotkałem cię na drodze, byłeś mi obcy – odparł Roland. – I choć wiedziałem, że znajduje się tu wioska, nigdy przedtem jej nie widziałem, bo nigdy nie podróżowałem po tych drogach. David, ten świat jest równie prawdziwy jak ty. Nie zacznij wierzyć, że to tylko sen, który narodził się gdzieś głęboko w tobie. Widziałem strach w twoich oczach, gdy opowiadałeś o stadach wilków i stworach, które im przewodzą. Wiem, że cię pożrą w chwili, gdy cię dopadną. Czułem rozkład ciał leżących na polu bitwy. Niebawem staniemy oko w oko z tym, co je zabiło, i możemy nie przeżyć tego spotkania. Wszystkie te rzeczy są prawdziwe. Czułeś tu ból. Jeśli możesz odczuwać ból, to możesz też umrzeć. Możesz tu zginąć i na zawsze stracisz swój własny świat. Nigdy o tym nie zapomnij. Jeśli to zrobisz, będziesz zgubiony.

Być może, pomyślał David. Być może.

W środku trzeciej nocy nagle rozległ się krzyk jednego z wartowników przy bramie.

– Do mnie, do mnie! – zawołał młody mężczyzna, którego zadaniem było obserwowanie głównej drogi do wioski. – Słyszałem i widziałem, jak coś się porusza po ziemi. Jestem pewny.

Mężczyźni, którzy spali, zerwali się i dołączyli do niego. Ci, którzy znajdowali się daleko od bramy, też usłyszeli krzyk i już mieli tam popędzić, lecz Roland kazał im zostać na miejscach. Sam dopadł do bramy i po drabinie wspiął się na ustawioną na szczycie murów platformę. Kilku mężczyzn czekało tam już na niego, podczas gdy inni stali na ziemi i wyglądali przez szpary wycięte w pniach drzew na wysokości oczu. Ich pochodnie syczały, gdy spadały na nie płatki śniegu, topiąc się w jednej chwili.

– Nic nie widzę – powiedział kowal do młodego człowieka. – Obudziłeś nas bez żadnego powodu.

Nagle usłyszeli nerwowe muczenie krowy. Obudziła się i szarpała sznur, którym była przywiązana do palika.

– Poczekajcie – powiedział Roland. Wziął strzałę ze stosu ułożonego przy murze. Grot każdej z nich owinięty był szmatką umoczoną w oleju. Kiedy przyłożył go do pochodni, wybuchnął płomień. Wycelował starannie i posłał strzałę w miejsce, w którym strażnik widział ruch. Czterech czy pięciu mężczyzn postąpiło podobnie. Strzały pomknęły przez powietrze jak umierające gwiazdy.

Przez chwilę nie było widać nic, poza padającym śniegiem i zarysami drzew. Nagle coś się poruszyło i dostrzegli ogromne żółte cielsko, które wystrzeliło spod ziemi. Miało fałdy jak wielki robak, a każda z nich pokryta była gęstymi czarnymi włosami, z których każdy zakończony był ostrym kolcem. Jedna ze strzał wbiła się w ciało stwora i w powietrze uniósł się paskudny zapach palącego się ciała, tak straszliwy, że mężczyźni zakryli nosy i usta. David zobaczył groty połamanych strzał i włóczni wbite w ciało Bestii. Były to pamiątki po wcześniejszym spotkaniu z żołnierzami. Trudno było określić, jak długa jest Bestia, ale była wysoka na co najmniej trzy metry. Ujrzeli, jak stwór wije się i wykręca, wypełzając spod ziemi, aż nagle ukazała się straszliwa twarz. Miała grona czarnych oczu jak pająk, niektóre małe, inne wielkie, i usta usiane rzędami ostrych zębów. Przypominające nozdrza otwory zadrżały, gdy Bestia wyczuła mężczyzn i krew płynącą w ich żyłach. Po obu stronach ust wyrastały dwa ramiona, każde zakończone trzema zakrzywionymi szponami, którymi mogła wciągać zdobycz do paszczy. Bestia nie potrafiła wydawać żadnego dźwięku, ale gdy zaczęła się przesuwać po ziemi, z górnej części jej ciała dobył się odgłos ssania. Z górnej części jej tułowia zaczęły opadać przezroczyste strużki śluzu, gdy uniosła się jak ogromna, paskudna stonoga, która pragnie dosięgnąć smakowity liść. Jej głowa wznosiła się teraz sześć metrów nad ziemią, odsłaniając dolną część cielska i dwa rzędy czarnych kolczastych odnóży, dzięki którym przesuwała się po podłożu.

– Jest wyższa od muru! – krzyknął Fletcher. – Nie musi się wcale przebijać. Wystarczy, że przez niego przelezie!

Roland nie odpowiedział. Kazał tylko wszystkim mężczyznom zapalić strzały i mierzyć w głowę Bestii. Zaraz w jej stronę poleciał deszcz płomieni. Niektóre chybiły, podczas gdy inne odbiły się od grubych kolczastych włosów na skórze. Część jednak dotarła do celu i David zobaczył, jak jedna z nich wbija się w oko, rozrywając je natychmiast. Zapach gnijącego, płonącego ciała stawał się coraz silniejszy. Bestia pokręciła z bólu głową, a potem zaczęła się przesuwać w stronę murów. Widać teraz było wyraźnie, jak jest ogromna – liczyła dziewięć metrów długości. Poruszała się znacznie szybciej, niż spodziewał się Roland, a spowalniała ją jedynie gruba warstwa śniegu. Niebawem dotrze do osady.

– Strzelajcie, jak najdłużej możecie, a kiedy przyciągniecie ją do muru, wycofajcie się! – krzyknął Roland. Chwycił Davida za ramię. – Chodź ze mną. Potrzebuję twojej pomocy.

David nie mógł się jednak ruszyć. Ciemne oczy Bestii przykuły go do miejsca i nie mógł oderwać od nich wzroku. Zupełnie jakby ożył jeden z jego koszmarów; jakby coś, co kryło się w zakamarkach jego wyobraźni, w końcu przybrało kształt.

– David! – krzyknął Roland. Potrząsnął nim za ramię i czar prysnął. – Chodź. Mamy mało czasu.

Zeszli z platformy i ruszyli w stronę bramy. Składała się z dwóch ogromnych skrzydeł zrobionych z desek, a zamykano ją od środka połową pnia drzewa, który unoszono, naciskając mocno z jednego końca. Kiedy dotarli do pnia, Roland i David zaczęli naciskać z całych sił.

– Co robicie?! – krzyknął kowal. – Wystawicie nas na śmierć!

W tej chwili wielka głowa Bestii zamajaczyła nad kowalem, a jedna ze szponiastych rąk chwyciła go, unosząc najpierw wysoko w powietrze, a potem prosto w wygłodniałe szczęki. David odwrócił wzrok, bo nie był w stanie patrzeć na śmierć kowala. Pozostali obrońcy dźgali ciało Bestii włóczniami i mieczami, atakując ją z obu stron. Fletcher, większy i silniejszy od pozostałych, uniósł miecz i jednym ciosem próbował odciąć jedno z ramion Bestii. Było jednak grube i twarde jak pień drzewa i miecz lekko tylko naciął skórę. Mimo to ból na chwilę odwrócił uwagę Bestii i mieszkańcy mogli wycofać się z murów, właśnie gdy Rolandowi i Davidowi udało się podnieść zamykający bramę pień.

Bestia próbowała przeleźć przez mur, lecz Roland kazał ludziom przesuwać przez mur kije zakończone hakami, które rozdzierały jej ciało. Bestia wiła się i wykręcała z bólu. Haki spowolniły ją nieco, ale nadal próbowała przedostać się górą, nawet jeśli oznaczało to poważne obrażenia. W tej chwili Roland otworzył bramę i stanął przed murem. Naciągnął strzałę i wystrzelił ją w głowę Bestii.

– Hej! – wrzasnął. – Tędy. Chodź!

Zamachał rękami, po czym wypuścił kolejną strzałę. Bestia oderwała się od muru i opadła na ziemię. Sącząca się z jej ran wydzielina zabarwiła śnieg na czarno. Odwróciła się do Rolanda. Przepychała się przez bramę, próbując schwycić go w szpony, gdy biegł przed nią. Wysuwała głowę do przodu, kłapiąc groźnie szczękami. Wreszcie sforsowała bramę, zatrzymała się, ogarniając spojrzeniem wijące się uliczki i uciekających ludzi. Roland zamachał pochodnią i mieczem.

– Tutaj! – krzyknął. – Tu jestem!

Wypuścił kolejną strzałę, która o kilka centymetrów minęła szczęki Bestii. Ta jednak nie była już nim zainteresowana. Jej nozdrza zamykały się i otwierały, gdy opuściła głowę, węsząc zawzięcie. Ukryty w cieniu za kuźnią David zobaczył odbicie swojej twarzy w oczach Bestii, gdy odnalazła go spojrzeniem. Otworzyła paszczę, z której pociekła ślina i krew, a jedna zakończona pazurami łapa zerwała dach z kuźni, gdy sięgała po chłopca. David rzucił się do tyłu w samą porę, by uniknąć szponów. Oszołomiony usłyszał głos Rolanda.

– Biegnij, David! Musisz ją dla nas zwabić!

David wstał i popędził wąskimi uliczkami wioski. Podążająca za nim Bestia miażdżyła ściany i dachy domów. Wyciągała głowę do przodu, by schwytać małą uciekającą postać, i wymachiwała szponami w powietrzu. W pewnej chwili David potknął się i szpony rozerwały mu ubranie na plecach. Natychmiast przetoczył się po ziemi i zerwał się z powrotem na nogi. Znajdował się już tylko o rzut kamieniem od centrum wioski. Kościół stał na małym placu, na którym w szczęśliwszych czasach odbywały się targi. Obrońcy wykopali rowy, by na plac wpłynął olej i otoczył Bestię. David popędził w stronę otwartych drzwi świątyni, mając Bestię tuż za sobą. Roland stał już w drzwiach i krzyczał, by się pośpieszył.

Nagle Bestia przystanęła. David odwrócił się i zaczął się jej przyglądać. W pobliskich domach mężczyźni szykowali się, by napełnić rowy olejem, lecz oni też przerwali pracę i nie spuszczali oka z Bestii, która zaczęła się trząść. Jej szczęki rozwarły się niewyobrażalnie i zacisnęły jakby w wielkim bólu. Nagle opadła na ziemię, a jej brzuch zaczął gwałtownie puchnąć. David dostrzegł, że w środku coś się porusza i do skóry Bestii przylgnął jakiś kształt.

Ona. Garbus powiedział, że Bestia jest kobietą.

– Ona rodzi! – krzyknął David. – Musicie natychmiast ją zabić!

Ale było już za późno. Brzuch Bestii rozerwał się z hukiem i ze środka zaczęły się wylewać miniaturki matki, każda tak duża jak David. Zamglone oczy nic jeszcze nie widziały, ale ich szczęki już kłapały w poszukiwaniu jedzenia. Niektóre z nich dosłownie wygryzały się ze środka, zjadając zdychające ciało matki.

– Lejcie olej! – krzyknął Roland do mężczyzn. – Wylejcie olej, potem podpalajcie i w nogi!

Potomstwo Bestii rozpełzło się już po placu, kierowane silnym instynktem zabijania. Roland wciągnął Davida do kościoła i zatrzasnął za nimi drzwi. Coś naparło na nie z zewnątrz i drzwi zadrżały w zawiasach.

Roland ujął Davida za rękę i poprowadził w stronę dzwonnicy. Po kamiennych stopniach weszli na samą górę, gdzie wisiał dzwon, i stamtąd spojrzeli w dół na plac.

Bestia nadal leżała na boku, lecz przestała się poruszać. Jeśli jeszcze nie zdechła, to niebawem na pewno będzie martwa. Niektóre z jej dzieci nadal ją pożerały, wbijając zęby we wnętrzności i oczy. Inne myszkowały po placu lub przeczesywały pobliskie chaty w poszukiwaniu jedzenia. W rowach popłynął olej, lecz robale nie były tym zaniepokojone. W oddali David zauważył ocalałych obrońców biegnących w stronę bramy. Rozpaczliwie pragnęli umknąć przed stworami.

– Nie widać płomieni! – wykrzyknął David. – Nie podłożyli ognia!

Roland wyjął z kołczana jedną z nasiąkniętych olejem strzał.

– To będziemy musieli zrobić to za nich – powiedział.

Odpalił strzałę od pochodni, po czym wymierzył ją w jeden z rowów pełen oleju. Strzała wyleciała z cięciwy i uderzyła w ciemny strumień. Natychmiast pojawiły się płomienie, a ogień ogarnął plac, biegnąc przez wycięte w nim rowy. Robale, które znalazły się na jego drodze, zaczęły się palić, sycząc i wijąc się przed śmiercią. Roland wziął drugą strzałę i strzelił do chaty przez okno, lecz nic się nie wydarzyło. David widział już, jak część młodych robali próbuje uciec z płonącego placu. Nie wolno im pozwolić na powrót do lasu.

Roland naciągnął na cięciwę ostatnią strzałę, przyłożył do policzka i wypuścił. Tym razem we wnętrzu chaty rozległa się głośna eksplozja, a dach uniosła siła wybuchu. W niebo wzleciały płomienie, po czym nastąpiły kolejne eksplozje, gdy umieszczone przez Rolanda w chatach beczki zapalały się jedna po drugiej. Zalewały płonącym olejem cały plac, zabijając wszystko, co stanęło mu na drodze. Ocaleli tylko Roland i David, wysoko na dzwonnicy, bo płomienie nie dosięgły kościoła. Zostali tam, czując unoszący się w powietrzu smród płonących stworów i zapach kwaśnego dymu, do czasu, gdy ciszę nocy zakłócał jedynie trzask dogasających płomieni i cichy syk śniegu topiącego się w ogniu.

Загрузка...