XXV

O czarodziejce i o tym, co się stało z Raphaelem i Rolandem

Dziedziniec był wybrukowany czarnymi i białymi kamieniami, poplamionymi odchodami sępów, które za dnia unosiły się nad zamkiem. Rzeźbione w kamieniu schody prowadziły na mury obronne, obok nich stały stojaki na broń, lecz włócznie, miecze i tarcze były zardzewiałe i bezużyteczne. Niektóre z nich pyszniły się fantastycznymi wzorami, skomplikowanymi spiralami i delikatnie przeplecionymi łańcuchami ze srebra i brązu. David nie potrafił połączyć mistrzostwa rzemieślników ze złowieszczym miejscem, w którym teraz znajdowała się broń. Wszystko to sugerowało jednak, że zamek nie zawsze wyglądał tak jak teraz. Władzę nad nim przejęła jakaś zła istota, intruz, który zamienił go w najeżoną kolcami, oplecioną pnączami własną siedzibę, a jego poprzedni mieszkańcy albo pomarli, albo uciekli, gdy się zjawił.

Kiedy David wszedł do środka, od razu zauważył zniszczenia. Ściany i dziedziniec były podziurawione w miejscach, gdzie spadł grad kul. Widać było wyraźnie, że zamek jest bardzo stary, a jednak otaczające go powalone drzewa sugerowały, że to, co słyszał Roland i co Fletcher rzekomo widział, było prawdą. Zamek mógł unosić się w powietrzu i przenosić na nowe miejsce wraz z fazami księżyca.

Przy murach znajdowały się stajnie, lecz nie było w nich siana i nie unosił się w nich zdrowy zapach zwierząt, którym przez lata nasiąkają takie miejsca. Walały się tam tylko kości koni, które zdechły z głodu po śmierci swoich panów, a unoszący się w powietrzu smród przypominał o powolnym rozkładzie ich ciał. Po drugiej stronie stajni, po obu bokach wieży znajdowały się pomieszczenia, w których kiedyś mogły mieszkać straże i prawdopodobnie mieściła się kuchnia. David ostrożnie zajrzał przez okno do budynków, lecz w obu nie było żywego ducha. W budynku straży stały nagie prycze, a w kuchni zimne, puste piece. Na stołach walały się talerze i kubki, jakby mieszkańcom przeszkodzono w posiłku, lecz nigdy już nie wrócili do stołu.

David podszedł do drzwi wieży. U jego stóp leżało ciało rycerza, który nadal trzymał miecz w wielkiej dłoni. Miecz nie zardzewiał, a zbroja wciąż lśniła. Co więcej, w szparze na ramieniu tkwiła gałązka białych kwiatków. Nie zwiędły jeszcze całkowicie, więc David domyślił się, że ciało nie leży tam zbyt długo. Na szyi i na ziemi wokół ciała nie było widać ani kropli krwi. David nie znał się zbyt dobrze na procedurze obcinania głów, ale brak śladów krwi wydał mu się co najmniej dziwny. Zastanawiał się, kim był rycerz i czy podobnie jak Roland miał na napierśniku jakieś znaki, dzięki którym można go było zidentyfikować. Wielki rycerz leżał na brzuchu i David nie był pewien, czy uda mu się go odwrócić. Doszedł jednak do wniosku, że tożsamość rycerza nie powinna pozostać nieznana na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja, by opowiedzieć komuś o jego losie.

Uklęknął i wziął głęboki oddech, by przygotować się na spory wysiłek, a potem naparł mocno na zbroję. Ku jego wielkiemu zdziwieniu ciało rycerza poruszyło się bez trudu. Zbroja była, co prawda, ciężka, lecz nie tak ciężka jak powinna być, mieszcząc w sobie ciało. Kiedy już ją odwrócił, zobaczył na napierśniku znak orła z wężem wijącym się w szponach. Postukał w zbroję knykciami prawej ręki. Usłyszał głuche echo, zupełnie jakby stukał w metalowy kosz na śmieci. Wyglądało na to, że zbroja jest pusta.

Ale nie, David usłyszał i poczuł, że w środku coś się porusza, i kiedy zajrzał w dziurę na górze, zobaczył w środku skórę i kości. Koniec kręgosłupa bielił się w miejscu, gdzie odcięto głowę, ale nie było widać ani kropli krwi. Szczątki rycerza, zredukowane do łusek grzechoczących w zbroi, rozpadły się tak szybko, że kwiatek przyczepiony do zbroi, pewnie na szczęście, nie zdążył jeszcze zwiędnąć.

David zastanawiał się, czy nie opuścić fortecy, ale wiedział, że jeśli nawet spróbuje to zrobić, ciernie z pewnością zagrodzą mu drogę. Było to miejsce, do którego można było tylko wejść, nie było z niego wyjścia. A głos matki, który go przyzywał? Jeśli ona naprawdę tam jest, nie mógł jej teraz opuścić.

Przekroczył ciało rycerza i wszedł do wieży. Ujrzał przed sobą strome, kręte kamienne schody. Zaczął uważnie nasłuchiwać, ale z góry nie dobiegał żaden dźwięk. Chciał zawołać matkę lub Rolanda, ale bał się zwrócić na siebie uwagę istoty zamieszkującej wieżę. Choć ona już z pewnością wiedziała, że jest w fortecy, i rozsunęła ciernie, by mógł wejść do środka. Mimo to rozsądek podpowiadał mu, by zachował ciszę, więc nie odezwał się ani słowem. Przypomniał sobie cień przesuwający się w oświetlonym oknie i opowieść o czarodziejce pilnującej uwięzionej kobiety. Skazała ją na wieczny sen w wypełnionej skarbami komnacie, z którego mógł ją obudzić tylko pocałunek. Czy tą kobietą mogła być jego matka? Odpowiedzi należało szukać na górze.

Dobył miecza i zaczął się wspinać po schodach. Co dziesięć stopni w ścianie znajdowało się małe okienko, przez które do wieży wpadała odrobina światła, dzięki czemu widział, gdzie idzie. Zanim stanął na kamiennej podłodze na szczycie wieży, doliczył się dwunastu takich okienek. Teraz ujrzał przed sobą korytarz pełen otwartych drzwi po obu stronach. Z zewnątrz wieża wyglądała na szeroką na jakieś sześć czy dziewięć metrów, lecz rozciągający się przed nim korytarz był tak długi, że jego koniec niknął w mroku. Oświetlany przez wetknięte w ściany pochodnie musiał liczyć dziesiątki metrów długości, a jednak znajdował się w wieży, która zajmowała zaledwie ułamek tej przestrzeni.

David ruszył powoli przed siebie, zaglądając po drodze do każdej komnaty. Niektóre z nich to były wystawnie urządzone sypialnie, z ogromnymi łóżkami i aksamitnymi kotarami. W innych stały kanapy i krzesła. W jednej znajdował się tylko fortepian i nic więcej. Ściany jeszcze innej ozdabiały setki wersji tego samego obrazu – przedstawiał dwóch chłopców, identycznych bliźniaków, za którymi wisiał obraz będący dokładną repliką obrazu, na którym się znajdowali. W efekcie stali tyłem do niekończącej się serii swoich portretów.

W połowie korytarza znajdowała się ogromna jadalnia, w której najważniejsze miejsce zajmował wielki dębowy stół otoczony setką krzeseł. Na całej jego długości paliły się świece, a ich blask oświetlał wielką ucztę: pieczone indyki, gęsi i kaczki oraz wielkiego prosiaka z jabłkiem w pysku, który stał na środku stołu. Na półmiskach leżały ryby i plastry zimnego mięsa, a w wielkich misach parowały jarzyny. Wszystko to pachniało tak smakowicie, że David wszedł do komnaty, nie mogąc się oprzeć wołaniu burczącego z głodu żołądka. Ktoś zaczął już kroić jednego indyka, bo miał odciętą nogę, a z piersi wycięto paski białego mięsa, które leżały teraz mięciutkie i wilgotne na talerzu. David wziął w palce jeden kawałek i już miał ugryźć duży kęs, kiedy zobaczył pełzającego po stole owada. Była to wielka czerwona mrówka wędrująca w stronę kawałka skóry, która spadła z indyka. Chwyciła w szczęki chrupiący, brązowy kawałek i już miała z nim umknąć, lecz nagle zachwiała się na nogach, jakby ciężar okazał się większy, niż przewidywała. Upuściła skórę, zachwiała się jeszcze raz, po czym znieruchomiała. David szturchnął ją palcem, lecz mrówka nie reagowała. Nie żyła.

David upuścił kawałek indyka na stół i szybko wytarł palce. Kiedy przyjrzał się uważniej, zauważył, że cały stół jest zasłany martwymi owadami. Na drewnianym blacie leżały odwłoki zatrutych jedzeniem much, żuków i mrówek. David wycofał się i wrócił na korytarz. Apetyt zupełnie go opuścił.

Jeśli w jadalni poczuł obrzydzenie, to widok następnej komnaty, do której zajrzał, zasiał w nim ogromny niepokój. Zobaczył bowiem przed sobą swój pokój w domu Rose. Na półkach stały nawet jego książki. Musiał jednak przyznać, że panuje w nim znacznie większy porządek. Łóżko było zasłane, lecz poduszki i pościel były lekko pożółkłe i pokryte cienką warstwą kurzu. Kurz pokrywał też półki, a kiedy David wszedł do środka, na podłodze pozostały ślady jego stóp. Przed sobą zobaczył okno wychodzące na ogród. Było otwarte i dobiegał przez nie z zewnątrz śmiech i śpiew. Podszedł do okna i wyjrzał. W ogrodzie na dole tańczyło w kółku troje ludzi: ojciec Davida, Rose i chłopczyk, którego nie rozpoznał, ale domyślił się od razu, że to Georgie. Był teraz starszy, miał może cztery lub pięć lat, lecz pozostał pulchnym malcem. Gdy rodzice z nim tańczyli, uśmiechał się od ucha do ucha. Ojciec trzymał go za prawą, Rose za lewą rękę, a słońce świeciło na nich z idealnie błękitnego nieba.

– Georgie Porgie, ciastko i bez – śpiewali do niego – całował dziewczynki i doprowadzał do łez.

A Georgie śmiał się wesoło na tle bzyczenia pszczół i świergotu ptaków.

– Zapomnieli o tobie – powiedział głos matki. – To był kiedyś twój pokój, lecz teraz nikt tam nie wchodzi. Twój ojciec początkowo tam zaglądał, ale potem pogodził się z twoim zniknięciem. Teraz cieszy się nowym dzieckiem i nową żoną. Ona znów oczekuje dziecka, choć sama jeszcze o tym nie wie. Georgie będzie miał siostrzyczkę, twój ojciec znów będzie miał dwoje dzieci i nie będą musieli cię wspominać.

Głos zdawał się dobiegać znikąd i z każdego miejsca: z Davida i z korytarza, z podłogi pod jego stopami i z dachu nad głową, z kamieni w ścianach i książek na półkach. Przez chwilę David widział nawet wyblakłe odbicie matki w okiennej szybie. Stała za nim i zaglądała mu przez ramię. Kiedy się odwrócił, nikogo nie zobaczył, a mimo to jej odbicie nadal widniało na szybie.

– Nie musi tak być – powiedział głos matki. Usta na szybie poruszyły się, lecz zdawały się wypowiadać inne słowa, bo ich ruchy nie pasowały do słów słyszanych przez Davida. – Pozostań dzielny i silny jeszcze przez jakiś czas. Odszukaj mnie, a odzyskamy nasze dawne życie. Rose i Georgie znikną, a my zajmiemy ich miejsce.

Głosy w ogrodzie na dole zmieniły się. Nie śpiewały już i nie śmiały się. David spojrzał w dół i zobaczył, jak ojciec kosi trawnik, a matka starannie przycina sekatorem różany krzew i wrzuca czerwone kwiaty do kosza stojącego u jej stóp. Na ławce pomiędzy nimi siedział David i czytał książkę.

– Widzisz? Widzisz, jak może być? Chodź, zbyt długo byliśmy rozdzieleni. Już czas, byśmy znów byli razem. Ale bądź ostrożny: ona będzie cię obserwować i czekać. Kiedy mnie zobaczysz, nie oglądaj się ani w lewo, ani w prawo. Nie spuszczaj tylko wzroku z mojej twarzy, a wszystko będzie dobrze.

Odbicie zniknęło z szyby, a z ogrodu na dole postaci. Zerwał się zimny wiatr, wzbijając w pokoju obłoki kurzu i zasłaniając widok. David zaczął kaszleć i oczy zaszły mu łzami. Wycofał się na korytarz i skulił, dusząc się i plując.

Nieopodal rozległ się hałas – jakieś drzwi zatrzasnęły się i zamknęły od wewnątrz na klucz. David odwrócił się szybko i zobaczył, jak zamykają się drugie drzwi, potem następne. Drzwi do każdego pokoju, do którego zaglądał, zatrzaskiwały się z hukiem. W tej chwili tuż przed jego nosem zatrzasnęły się drzwi do jego pokoju. Zamykały się również wszystkie drzwi przed nim. Drogę oświetlały mu już tylko pochodnie na ścianach i nagle one także zaczęły gasnąć, począwszy od tych umieszczonych najbliżej schodów. Za Davidem zapanowała całkowita ciemność, która zbliżała się bardzo szybko. Za chwilę cały korytarz pogrąży się w ciemności.

David biegł jak szalony, desperacko próbując wyprzedzić nadciągającą ciemność, a w uszach dźwięczał mu trzask zamykających się drzwi. Biegł jak najszybciej potrafił, uderzając mocno stopami o twardą kamienną podłogę, lecz mimo to nie był w stanie wyprzedzić gasnących świateł. Zobaczył, jak gasną pochodnie tuż za nim, potem te z boku, a na koniec z sykiem zgasły te tuż przed nim. Biegł jednak nadal w nadziei, że jakoś uda mu się dotrzymać im kroku, że nie zostanie sam w całkowitych ciemnościach. W tej chwili zgasły ostatnie pochodnie i zapadła ciemność.

– Nie! – krzyknął. – Mamo! Roland! Nic nie widzę. Pomóżcie mi!

Nikt jednak nie odpowiedział. David zatrzymał się i zawahał. Nie wiedział, co znajduje się przed nim, ale wiedział, że za nim są schody. Jeśli się odwróci i będzie szedł z ręką przy ścianie, odnajdzie je, ale wtedy opuści matkę i Rolanda, jeśli nadal żyje. Jeśli ruszy przed siebie, będzie szedł po omacku w nieznanym terenie, stanowiąc łatwy łup dla „tej”, o której mówił głos matki; dla czarodziejki, która strzegła tego miejsca za pomocą cierni oraz pnączy i redukowała rycerzy do łusek grzechoczących w zbrojach i głów wiszących na murze.

Nagle David zobaczył w oddali małe światełko, przypominające robaczka świętojańskiego zawieszonego w ciemności i usłyszał głos matki:

– David, nie bój się. Jesteś już prawie u celu. Nie poddawaj się.

Ruszył więc przed siebie i światło pojaśniało, aż w końcu zobaczył, że jest to lampa zwisająca z metalowej ramy. Powoli z ciemności wyłaniał się zarys otaczającego ją łuku. Po chwili David stanął u wejścia do wielkiej komnaty, której sklepiony sufit podtrzymywały cztery ogromne kamienne filary. Ściany i filary były porośnięte ciernistymi pnączami o wiele grubszymi od tych, które strzegły murów i bramy fortecy. Ciernie były tak ostre i długie, że niektóre przewyższały Davida. Pomiędzy każdą parą filarów zwisała lampa ze zdobionej żelaznej ramy, a ich blask oświetlał skrzynie pełne monet i biżuterii, kielichy i złocone ramy obrazów, miecze i tarcze, wszystko lśniące od złota i drogich kamieni. Był to skarb większy, niż większość ludzi mogła sobie wyobrazić, lecz David ledwie nań spojrzał. Skupił swoją uwagę na kamiennym ołtarzu znajdującym się na środku komnaty. Leżała na nim kobieta, nieruchomo jak martwa. Ubrana była w aksamitną czerwoną suknię, a ręce miała splecione na piersi. Kiedy David przyjrzał się jej uważniej, zobaczył, że jej pierś unosi się i opada w oddechu. Była to śpiąca dama, ofiara zaklęcia czarodziejki.

David wszedł do komnaty, a migotliwy blask lamp padł na coś jasnego i lśniącego wysoko na pokrytej cierniami ścianie po prawej stronie. Odwrócił się i poczuł w brzuchu ucisk tak ogromny, że zwinął się z bólu.

Trzy metry nad ziemią, na wielkim kolcu wisiało ciało Rolanda. Kolec przebił mu pierś i przeszedł przez napierśnik, niszcząc symbol bliźniaczych słońc. Na zbroi widać było niewielki ślad krwi. Twarz Rolanda była chuda i blada, a policzki zapadnięte. Pod skórą ostro rysowała się czaszka. Obok ciała Rolanda znajdowało się ciało drugiego mężczyzny, na którego zbroi również widać było bliźniacze słońca. Był to Raphael. Nareszcie Roland rozwikłał zagadkę zniknięcia przyjaciela.

Nie byli jedyni. Sklepiony sufit komnaty usiany był szczątkami mężczyzn, którzy wisieli jak wysuszone muchy w pajęczynie z cierni. Niektórzy z nich wisieli tam bardzo długo, bo ich zbroje pokryły się rdzą, a ciała niepozbawione głów, zamieniły się w szkielety.

Gniew Davida okazał się większy niż strach, a wściekłość wzięła górę nad pragnieniem ucieczki. W tej jednej chwili był bardziej mężczyzną niż chłopcem, a jego droga ku dorosłości zaczęła się na dobre. Podszedł powoli do śpiącej kobiety, raz po raz oglądając się na boki, by nie dać się zaskoczyć najmniejszemu choćby zagrożeniu. Przypomniał sobie ostrzeżenie matki, by nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, lecz widok Rolanda przyszpilonego do ściany sprawił, że zapragnął stawić czoło czarodziejce i zabić ją za to, co zrobiła jego przyjacielowi.

– Wychodź! – krzyknął. – No, pokaż się!

W komnacie nic się jednak nie poruszyło i nikt nie odpowiedział na jego wezwanie. Jedynym słowem, jakie usłyszał, na wpół prawdziwym, na wpół wyobrażonym, było „David” wypowiedziane głosem matki.

– Mamo – odpowiedział. – Jestem tutaj.

Stał teraz przy kamiennym ołtarzu. Do uśpionej kobiety prowadziło pięć stopni. Wspiął się na nie powoli, świadom, że grozi mu spotkanie z niewidzialnym zabójcą Rolanda, Raphaela i wszystkich mężczyzn, którzy wisieli na ścianach przebici kolcami. W końcu spojrzał prosto w twarz uśpionej kobiety. To była jego matka. Jej skóra była bardzo biała, lecz policzki lekko zaróżowione, a usta pełne i wilgotne. Jej rude włosy lśniły na kamieniu jak ogień.

– Pocałuj mnie – usłyszał jej głos, mimo że jej wargi pozostały nieruchome. – Pocałuj mnie, a znów będziemy razem.

David położył miecz obok niej i pochylił się, by pocałować ją w policzek. Jego wargi dotknęły jej skóry. Była bardzo zimna, zimniejsza, niż gdy leżała w trumnie, tak że ten dotyk go zabolał. Zmroził mu wargi i język, a jego oddech zamienił się w lodowe kryształki, które lśniły w nieruchomym powietrzu jak malutkie brylanty. Kiedy się odsunął, znów usłyszał swoje imię, lecz tym razem wypowiedział je męski głos.

– David!

Odwrócił się, próbując zlokalizować miejsce, z którego dobiegał głos. Na ścianie coś się poruszyło. To był Roland. Pomachał słabo lewą ręką, a potem chwycił kolec wystający mu z piersi, jakby dzięki temu mógł zebrać resztki sił. Poruszył głową i ostatnim wielkim wysiłkiem zmusił się do wypowiedzenia dwóch słów.

– David – szepnął. – Uważaj!

Roland podniósł prawą rękę i skierował palec wskazujący na postać leżącą na ołtarzu. Ręka opadła. Ciało Rolanda zwisło na kolcu, gdy zgasła ostatnia iskierka życia.

David spojrzał w dół na uśpioną kobietę, która nagle otworzyła oczy. To nie były oczy jego matki. Jej oczy były zielone, kochające i dobre. Te były czarne jak dwie bryłki węgla leżące na śniegu. Twarz kobiety również się zmieniła. Nie była już twarzą matki, lecz nie była też obca. Teraz należała do Rose, kochanki ojca. Kobieta miała czarne, nie rude włosy, które lśniły jak roztopiona ciemność. Kiedy rozchyliła usta, zobaczył, że ma bardzo białe i bardzo ostre zęby, a kły są dłuższe od pozostałych. Cofnął się o krok, niemal spadając z podwyższenia, kiedy kobieta usiadła na swoim kamiennym łożu. Przeciągnęła się jak kot, jej kręgosłup wygiął się w pałąk, ramiona były naprężone. Szal, który otulał jej ramiona, opadł, prezentując alabastrową szyję i wierzchołki piersi.

David zauważył na nich krople krwi niczym naszyjnik z rubinów zamrożony na skórze. Kobieta odwróciła się na kamieniu, pozwalając sukni opaść z jednej strony. Czarne oczy przyjrzały się Davidowi, a blady język oblizał koniuszki zębów.

– Dziękuję – powiedziała. Mówiła cicho, lecz w jej głębokim głosie słychać było syk, zupełnie jakby wąż został obdarzony ludzką mową. – Taki śśśśśśliczny ssssssynek. Taki dzielny.

David zaczął schodzić po schodach. Kobieta powtarzała każdy jego krok, więc odległość między nimi pozostawała zawsze taka sama.

– Czyż nie jestem piękna? – zapytała. Przekrzywiła lekko głowę, a na jej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. – Czyż nie jestem dla ciebie dość ładna? Chodź, pocałuj mnie znowu.

Była Rose i jednocześnie Nie-Rose. Była nocą bez obietnicy poranka, ciemnością pozbawioną światła. David sięgnął po swój miecz i uświadomił sobie, że zostawił go na ołtarzu. Aby go zabrać, musiałby wyminąć kobietę, a wiedział instynktownie, że jeśli spróbuje przemknąć obok niej, na pewno go zabije. Wyglądało na to, że czyta w jego myślach, bo obejrzała się na miecz.

– Nie będzie ci teraz potrzebny – powiedziała. – Jessssszcze nigdy nikt tak młody nie zassssszedł tak daleko. Taki młody i taki piękny.

Położyła na ustach szczupły palec poplamiony krwią.

– Tutaj – szepnęła. – Pocałuj mnie tutaj.

David zobaczył swoje odbicie w jej czarnych oczach, zatonął w ich głębi i wiedział już, jaki los go czeka. Odwrócił się na pięcie i zeskoczył z pięciu ostatnich stopni, wykręcając boleśnie prawą kostkę. Ból był bardzo ostry, lecz nie zamierzał pozwolić, by mu przeszkodził. Na podłodze przed nim leżał miecz jednego z zabitych rycerzy. Jeśli udałoby mu się do niego dostać…

Nagle kobieta przemknęła ponad jego głową, dotykając brzegiem sukni jego włosów, i zatrzymała się przed nim. Jej bose stopy nie dotykały podłogi. Wisiała w powietrzu, ruda i ciemna, jak krew i noc. Już więcej się nie uśmiechała. Rozchyliła usta, pokazując kły, i nagle jej usta wydały się większe, a rzędy ostrych zębów przypominały paszczę rekina. Wyciągnęła ręce w stronę Davida.

– Czekam na pocałunek – powiedziała, wbijając mu paznokcie w ramię. Jej głowa przysunęła się w stronę ust Davida.

David sięgnął do kieszeni swojej kurtki. Jego prawa ręka przecięła powietrze i twarz kobiety rozdarł pazur Bestii, pozostawiając czerwoną pręgę. Z rany nie wypłynęła jednak krew, bo kobieta nie miała jej w żyłach. Krzyknęła i przycisnęła dłoń do rany, gdy David znów uderzył, tnąc na prawo i lewo. Oślepił ją w jednej chwili. Kobieta rzuciła się na niego z paznokciami. Chwyciła go za rękę, wytrącając mu pazur Bestii. David puścił się pędem do wyjścia z komnaty, myśląc tylko o tym, by wrócić do ciemnego korytarza i znaleźć drogę do schodów. Pnącza zakręciły się jednak, blokując mu drogę. Został uwięziony w komnacie z Nie-Rose.

Nadal wisiała w powietrzu, z wyciągniętymi na boki rękami, z oczami i twarzą w strzępach. David odsunął się od wejścia, próbując ponownie dojść do leżącego na podłodze miecza. Niewidzące oczy kobiety śledziły każdy jego krok.

– Czuję cię – wysyczała. – I zapłacisz za to, co mi zrobiłeś.

Rzuciła się w stronę Davida, kłapiąc zębami i zakrzywiając szpony. David odskoczył najpierw w prawo, potem w lewo w nadziei, że uda mu się chwycić miecz, ale ona była zbyt sprytna i odcięła mu drogę. Poruszała się przed nim w przód i w tył tak szybko, że jej postać zamazywała się w powietrzu, odcinając mu każdą drogę ucieczki i kierując w stronę cierni, aż w końcu znalazła się zaledwie kilka metrów od niego. David poczuł ostry ból w szyi i na plecach. Stał tuż przy koniuszkach cierni, długich i ostrych jak włócznie. Nie miał już gdzie się cofnąć. Kobieta machnęła ręką w powietrzu, ledwo omijając jego twarz.

– Teraz jesteś mój – syknęła. – Będę cię kochać, a ty umrzesz, odwzajemniając moją miłość.

Wyprostowała się i otworzyła usta tak szeroko, że jej czaszka pękła niemal na dwoje, odsłaniając zęby, by rozedrzeć gardło Davida. Kiedy rzuciła się do przodu, padł na podłogę, czekając, aż znajdzie się niemal nad nim, by wykonać następny ruch. Jej suknia zakrywała mu twarz, więc nie widział, tylko słyszał, co się zaraz wydarzy. Rozległ się odgłos, jakby ktoś przebił zgniły owoc, poczuł kopnięcie w twarz i zaraz potem stopa znieruchomiała.

David wysupłał się ze zwojów czerwonego aksamitu. Serce i bok kobiety przeszyły ciernie. Jej prawa ręka została unieruchomiona, lecz lewa pozostała wolna. Zadrżała przy pnączu i była to jedyna część kobiety, która jeszcze się poruszała. David spojrzał na jej twarz. Nie wyglądała już jak Rose. Jej włosy posiwiały, a skóra była stara i pomarszczona. Z ran na ciele wydobywał się wilgotny zapach pleśni. Dolna szczęka zwisała luźno na jej pomarszczonej piersi. Nozdrza zadrżały, gdy wyczuła Davida i próbowała coś powiedzieć. Początkowo jej głos był tak cichy, że David nie usłyszał jej słów. Pochylił się, nadal bardzo ostrożnie, choć wiedział, że umiera. Jej oddech cuchnął rozkładem, lecz tym razem zrozumiał, co powiedziała.

– Dziękuję – szepnęła.

W tej chwili jej ciało zwisło na cierniach i na jego oczach rozpadło się w pył.

Kiedy zniknęła, ciernie zaczęły więdnąć i usychać, a szczątki martwych rycerzy z brzękiem spadły na ziemię. David podbiegł do miejsca, w którym leżał Roland. Z jego ciała wypłynęła niemal cała krew. David chciał go opłakać, lecz łzy nie napłynęły. Wciągnął ciało Rolanda po schodach na kamienne łoże i złożył je tam na wieczny spoczynek. To samo zrobił z ciałem Raphaela, kładąc je u boku Rolanda. Położył im miecze na piersiach i splótł dłonie na rękojeściach, tak jak widział na obrazkach w książkach. Wziął swój własny miecz i wsunął do pochwy, potem zdjął jedną z lamp ze stojaka i z jej pomocą znalazł drogę do schodów wieży. Po długim korytarzu z wieloma komnatami pozostały tylko zakurzone kamienie i kruszące się ściany. Kiedy wyszedł na zewnątrz, zobaczył, że tam też pnącza i ciernie zwiędły. Pozostała tylko stara, popadająca w ruinę forteca. Za bramą przy popiele z ogniska czekała na niego Scylla. Na jego widok zarżała z radości. David pogładził ją po pysku i szepnął do ucha, co się stało z jej ukochanym panem. Wreszcie wspiął się na siodło i zawrócił ją w stronę lasu i prowadzącej na wschód drogi.

Kiedy przejeżdżali wśród drzew, wokół panowała cisza, bo istoty tam mieszkające przestraszyły się Davida.

Nawet Garbus, który wrócił na swoją platformę na gałęzi, ujrzał chłopca w zupełnie nowym świetle i zaczął się zastanawiać, jak obrócić na swoją korzyść ostatnie wydarzenia.

Загрузка...