2

Dolg długo i cicho przemawiał do swoich wielkich, pięknych kamieni. Bardziej do farangila, ale do szafiru także. Opowiadał im o niezwykłej osobowości Marca, o jego wielkości i szlachetności, wyjaśniał, że nie mogą go ruszyć z miejsca, bo stan jego nóg na to nie pozwala. Są tak zmasakrowane, że żaden lekarz na świecie nie byłby w stanie ich poskładać. Prosił swoje kamienie o wybaczenie, że tak je męczył, że dopuścił, by zostały tak głęboko uszkodzone, że nakładał na nie zbyt wielkie obciążenia.

Kiedy skończył przemówienie, znowu popatrzył na klejnoty. Oba płonęły spokojnym, pulsującym światłem. To znak, że zrozumiały i że pragną z nim współpracować.

– Dziękuję wam obu – rzekł Dolg ledwo dosłyszalnie.

Uniósł głowę.

– Kamienie potrzebują pomocy. Czy mogę poprosić tutaj wszystkich, którzy posiadają uzdrawiające siły? Faron, ty już tu jesteś, ale czy Shira i Mar również mogą przybyć? No i Cień? Potrzebujecie tak niewiele miejsca, że chyba wszystko pójdzie dobrze – uśmiechnął się, mając na myśli ulotność duchów.

Wszyscy pośpiesznie zajęli miejsca. Wtedy Dolg położył oba kamienie na zmiażdżonych nogach Marca, Shira wsparła swoje delikatnie i lekkie dłonie na jego głowie, a Cień i Mar ujęli go za ręce. Wypowiadali ciche, tajemnicze zaklęcia, życząc wszystkiego najlepszego unieruchomionemu przyjacielowi.

Marco najpierw siedział oparty o górską ścianę, wdzięczny za to, co dla niego robią i za pomocną dłoń Shiry. Teraz już ostatecznie wydobył się ze stanu przechodzącego z omdlenia w przytomność i znowu w omdlenie, niezwykle bolesnego i odbierającego zdolność myślenia. Zdawał sobie sprawę z tego, co się stało z jego nogami. Kamienie pod nim były lepkie od krwi, kawałki połamanych kości sterczały nad podartymi nogawkami spodni. Obie nogi leżały jak martwe na podłożu, płaskie, choć przecież podłoże nie było specjalnie równe.

Szafir musiał dokonywać cudów. Faron chciał przynieść przeciwbólową maść, ale Marco powstrzymał go. Szafir łagodził ból co najmniej w tym samym stopniu.

Po chwili do akcji włączył się farangil, pomocnicy nie przestawali wymawiać zaklęć.

Blask obu klejnotów stał się głębszy i bardziej intensywny. Aura wokół nich była niemal nieznośnie silna, nie można było na nią patrzeć. Czerwone i niebieskie kamienie mieszały się we wszelkich możliwych tonacjach fioletu, jakby kamienie chciały, by ich blask tańczył. Twarz Dolga powoli się rozjaśniała, on widział to, czego inni nie dostrzegali: że oto zmętniały farangil powoli, odzyskuje wspaniałość swojej barwy.

– Ukochani przyjaciele – szeptał Dolg ze łzami w oczach. – Moi ukochani przyjaciele.

Cofnął się myślami jakieś trzysta lat w przeszłość. Do tamtych czasów, kiedy jako mały chłopiec odnalazł gdzieś na bagnach w zewnętrznym świecie szafir. Później, kiedy już dorósł, odnalazł na Islandii farangil. W dolinie elfów, zwanej Gjáin. A na koniec miał też szczęście odnaleźć Święte Słońce. Jedno ze świętych słońc w każdym razie, może nie największe, ale jednak. To ono teraz świeci nad miastem Saga. Nad miastem, które zostało wybudowane na cześć jego i Marca.

Nagle Dolga ogarnęła przejmująca tęsknota za domem. Za światłem i ciepłem.

W tej strasznej rozpadlinie, w której jego najlepszy przyjaciel leżał ciężko ranny, magiczne kamienie rzucały przedziwny blask na otaczające ich skalne ściany. Wszystko, co znajdowało się wokół, było rozjaśnione zmieniającymi się strumieniami światła. Gra barw dawała wrażenie ciepła, ale to tylko złudzenie. Dolg widział, że wszyscy stojący obok dygoczą z zimna.

– Patrzcie! Kamienie działają – szepnął Faron.

W tych warunkach nie było czasu na żadne fachowe udzielanie pierwszej pomocy. Nie było czym rozciąć nogawek spodni, nie założono żadnych antyseptycznych opatrunków. Trzeba było umykać stąd najszybciej jak to możliwe, by zająć się Markiem na pokładzie J2.

Nikt jednak nie mógł nie widzieć, jak zbroczone krwią nogi Marca nabierają znowu dawnych kształtów, dostrzegali, że nawet najmniejsze odłamki kości wracają na swoje miejsca, jak mięśnie i skóra wyrównują się i nabierają wcześniejszego wyglądu.

– Boże drogi – mruknął Dolg. – Nawet mnie to zaimponowało. Nigdy jeszcze kamienie, moi przyjaciele, nie wykonały takiej wspaniałej pracy, to po prostu niewiarygodne!

– Być może dlatego, że to dotyczy Marca – zastanawiał się Faron.

– Nie – wtrącił Marco. – Mnie się wydaje, że to dlatego, iż ten nieszczęsny Tsi-Tsungga napoił mnie jasną wodą.

– Naturalnie – potwierdził Faron. – To z pewnością dlatego! I dlatego, że mamy tu aż tylu zdolnych pomocników.

Ale Dolg posłał Marcowi zamyślone spojrzenie.

– Czy to było mądre? Pić jasną wodę?

– Nie – odparł Marco zmęczony. – Moim zdaniem to po prostu katastrofa. Ale akurat w tej chwili jestem mu, rzecz jasna, wdzięczny.

Zwrócili uwagę, że większość towarzyszy opuściła rozpadlinę.

– Dlaczego? – zdziwił się Faron.

– Prawdopodobnie pomagają Tichowi – odparł Dolg. – J2 jest poważnie uszkodzony. Będziemy mieć problemy z powrotem do domu.

– Jeszcze tylko tego brakowało – jęknął udręczony Faron. – Czy nigdy nie będzie końca nieszczęściom?


Tich powoli kierował dumnego, ale, och, jakże poharatanego Juggernauta w górę, po zboczach Gór Czarnych w kierunku Ciemności.

Gąsienica została jako tako naprawiona, ale lepiej byłoby jej przesadnie nie obciążać. Dlatego pełzli w ślimaczym tempie, co wszystkim szarpało nerwy.

Nastrój był dość ponury. Wędrowcy tęsknili do domu i na samą myśl o tym, że nie wiedzą, czy J2 zdoła ich wyprowadzić chociażby z Gór Czarnych, wpadali w panikę. Każdy z pasażerów Juggernauta miał szczerze dość tego terytorium, na którym wciąż pozostawali. Do domu, do domu, do światła i ciepła, do cywilizacji, wszyscy myśleli tylko o tym.

Marco został otoczony jak najlepszą opieką. Mimo to widać było, że czas spędzony na rumowisku mocno dał mu się we znaki. Oczy zapadły głęboko, twarz była zmęczona i bez wyrazu, Marco bezradnie siedział z Dolgiem i Faronem na jednym z niewielu łóżek.

Większość znalazła sobie miejsca wokół stołu lub odpoczywała na niewyszukanych posłaniach rozłożonych na podłodze. Dwunastu uwolnionych więźniów rozlokowano w różnych miejscach na pokładzie. Żaden z nich nie miał dość siły, by móc uczestniczyć w jakiejkolwiek rozmowie. Tich znajdował się naturalnie wysoko w wieżyczce manewrowej, Ram i Faron często do niego zaglądali, by dowiedzieć się czegoś o stanie Juggernauta.

Przeważnie na pokładzie panowało milczenie, na twarzach ludzi malowała się niepewność. Tsi siedział w kącie z Siską w objęciach. Zamknął ją w swoich ramionach, by czuła się bezpieczniej, co ona przyjęła z wdzięcznością. Oko Nocy nadal spał, nikt nie był w stanie pojąć, jak może dokonywać takiej sztuki, spać w pojeździe szarpiącym i podskakującym na, łagodnie mówiąc, nierównym podłożu. Freki leżał obok Marca. Wilk śledził czujnie wszystko, co się działo i co mówiono w pojeździe. Potężny niedźwiedź spoczywał obok Oka Nocy i zajmował potwornie dużo miejsca.

Indra uniosła głowę znad stołu, gdzie próbowała trochę odpocząć.

– Wiecie co? Przyszło mi właśnie na myśl, że jednej rzeczy w Górach Czarnych nie wyjaśniliśmy.

– Co to takiego? – zapytał Cień.

– Pamiętacie z pewnością te błyski światła, które zawsze widywaliśmy w domu, w Królestwie Światła?

– Och, nie mów o Królestwie Światła – jęknęła Siska. – Jestem chora z tęsknoty za domem. Czy masz na myśli te błyskawice, które zdawały się przenosić od jednego szczytu do drugiego? I którym zawsze towarzyszyły te straszne, śmiertelne wycia?

– Otóż to właśnie! Widywaliśmy błyskawice na początku naszej wędrówki poprzez Ciemność. Kiedy jednak zbliżyliśmy się do tych piekielnych gór, błyskawice ustały. I chyba nie widzieliśmy ich już przez cały czas naszego pobytu tutaj?

– Masz rację, tak było – przyznał Ram. – Nigdy więc nie zdołaliśmy się dowiedzieć, czym one w istocie są. Jak powstają i dlaczego w ogóle się pojawiają. No i dlaczego ustały?

Dolg zwrócił się do wilka:

– Wiesz coś na ten temat, Freki?

– Oczywiście, znam tę sprawę bardzo dobrze – warknął zwierz. – Nie ma nic dziwnego w tym, że ustały. Trzeba wam wiedzieć, że to jeden ze sposobów, w jaki złe moce dręczyły swoich więźniów ze świata baśni. Ci nędznicy przesyłali przez kajdany więźniów prądy o dużym napięciu. Nic dziwnego, że nieszczęsne stworzenia wrzeszczały tak okropnie.

– No tak, to by się zgadzało – powiedział Faron. – Śmiertelne wycia były zawsze wyjątkowo donośne po tych tak zwanych błyskawicach.

– Och! – jęknęła Indra.

– Tak, tak – mruknął Ram.

Znowu zaległa cisza. Z lękiem wsłuchiwali się w nierówne dudnienie gąsienic. Już raz w drodze przez dolinę jedna się przetarła. Teraz wielu pasażerów zaciskało kciuki w intensywnym pragnieniu, by wytrzymała. Przynajmniej dopóki nie znajdą się w obrębie Ciemności.

Powinni się tam znaleźć już bardzo szybko. Ale kiedy dokładnie, nikt nie umiałby określić. Na szczęście przynajmniej opuścili potworne centrum gór. Posuwali się teraz tą samą drogą, którą przebyli Sol i Kiro. I którą wcześniej przejechał J1.

Tich, którego na chwilę zastąpił zainteresowany techniką Mar, zszedł po schodach.

– Czy myśmy niczego nie zapomnieli? – zapytał swoim przyjaznym, gulgoczącym głosem.

– Co masz na myśli? – zapytał Faron z taką samą życzliwością.

– I Kiro, i Chor opowiadali przecież o strażnikach przy granicy. Jak my obok nich przejedziemy?

Strażnicy?

Wydawało się, że powietrze uszło ze wszystkich zebranych.

– Znowu jakieś potwory? – westchnęła Indra ciężko.

– Zastanawiam się, ile takich może istnieć w zapomnianych przez wszystkich dolinach – rzekł Faron jeszcze bardziej przygnębiony. – Zdaje się, że pozwoliliśmy sobie na niewybaczalną krótkowzroczność.

– Ale przecież nie możemy znowu wdawać się w bitwy – jęknęła Shira. – Nie mamy już na to sił.

– Tak jest – potwierdził Faron. – Nie tylko jesteśmy wszyscy śmiertelnie zmęczeni, ale skończył się też prowiant, między innymi z powodu tych wszystkich przybyszów, których zbieraliśmy po drodze, począwszy od Doliny Róż aż do dnia dzisiejszego. Poza tym byliśmy w drodze znacznie dłużej, niż zakładano, zapasy nie zostały przygotowane na tyle dni. Musimy jak najprędzej dotrzeć do domu.

W ciszy, która zaległa po jego słowach, wsłuchiwali się w parskania, skrzypienia i gwizdy dochodzące z maszynerii. Wszyscy myśleli: Jeśli to w ogóle jest możliwe…

Myśl o tym, że mogliby spotkać więcej czerwonookich istot, paraliżowała ich kompletnie.

Najbardziej przejmował się Faron. On przecież będzie musiał podejmować decyzje. Czy powinni próbować przemknąć się nie zauważeni przez pasaż i dzięki temu pozwolić, by większość owych złych istot żyła dalej w Górach Czarnych z wszystkimi konsekwencjami takiej decyzji? Czy też powinni podjąć z nimi walkę? Nie ustąpić, dopóki ostatni nędznik nie zostanie zabity i unicestwiony?

Popatrzył na swój mały, umęczony oddział. Oni nie mają siły do walki ani nie chcą zadawać już więcej śmierci.

Dolg chyba nigdy nie wyczyściłby farangila, gdyby w jego pobliżu znalazło się jeszcze więcej zła. Marco zaś jest zbyt osłabiony, by wykonać którąś ze swoich wspaniałych czarodziejskich sztuk. Wygląda na to, że i duchy wyczerpały swoje możliwości do końca…

– Inna sprawa – myślał głośno, zwracając się do wszystkich, którzy przecież nie słyszeli jego poprzednich rozważań. – Inna sprawa to to, że Siska nie może być narażona na coś takiego jak walka z czerwonookimi. Teraz przecież wiemy, że ona oczekuje dziecka.

Popatrzyli na niego pytająco.

– Nie pamiętacie tego? – zdziwił się Faron. – Sami przecież mówiliście o tym po waszym powrocie z Ciemności, gdzie zostały uratowane jelenie olbrzymie, czytałem o tym w raporcie. Czerwonoocy szczególnie polowali na Mirandę. Bo w stosunku do ciężarnych kobiet zachowują się niczym wilkołaki.

Tsi wydał z siebie jęk przerażenia.

– Nie! Musimy wracać do domu, jak najszybciej! One nie mogą dostać mojej Siski, nie wolno do tego dopuścić, Siska jest moja, dziecko też jest moje! Nikt nie może ich tknąć, to są najdroższe mi stworzenia na świecie!

– Nikt nie tknie Siski – uspokajał go Faron. – Będziemy jej strzec.

Pozostali potwierdzali, kiwając głowami. Siska musiała cichutko poprosić Tsi, żeby nie przyciskał jej tak strasznie mocno do siebie.

– Tak, tak, uspokój się, mój chłopcze – powiedziała Indra. – Ściskasz ją tak, że dziecko zacznie się dusić.

Ale Indra sama przeżyła szok słysząc słowa Farona. A co by było, gdyby ona też „znalazła się w nieszczęściu”, jak wolała nazywać taką sytuację? Wprawdzie nie wierzyła, że tak mogło się stać, ale gdyby? Powinna się w takim razie trzymać jak najdalej od tych potwornych niewolników Gór Czarnych.

Faron poklepał uspokajająco Tsi i Siskę po barkach i poszedł na wieżyczkę.

Wciąż rozmyślał o tym, jakie możliwości postępowania mieliby w sytuacji, gdyby napotkali jeszcze więcej tutejszych wojowników.

Duchy żywiołów nie mogą wyjść z pojazdu, nie wolno ich narażać na spotkanie ze złem w tych górach, nawet nie mógłby ich prosić o pomoc.

Faron naprawdę nie wiedział, co robić.

To Indra zawołała niedawno rozgoryczona: „Nigdy nie wrócimy do domu!”.

Otworzył drzwi w suficie, przez które wchodziło się na wieżyczkę. Miał teraz widok na okolicę.

Jedna rzecz martwiła go bardzo poważnie, ale nie miał po prostu odwagi podzielić się swoim zmartwieniem z innymi: Otóż ów strzęp księżyca, który był ich domem, Królestwem Światła, zniknął po wybuchu; od czasu eksplozji go nie widzieli.

Próbował tłumaczyć sobie, że wszystkiemu winne jest zanieczyszczenie powietrza. Nic przecież nie można zobaczyć w tej burej mgle…

Powtarzał w myślach ową teorię, ale czy naprawdę się nie mylił?

Serce przepełniał mu żal, kiedy myślał o swoim małym, takim zdolnym i takim dzielnym zespole. On, Obcy, który skrzywił się niezadowolony, kiedy wybrano go na następcę usuniętego Talornina. Nie chciał jechać w te niebezpieczne, czarne, ziejące śmiercią góry, nie chciał mieć do czynienia z tymi wszystkimi indywiduami, stojącymi o tyle niżej od Obcych i, jak sądził, nie będącymi w stanie poprowadzić inteligentnej rozmowy. Traktował to jako degradację, ponieważ dotychczas znajdował się wśród najwyżej postawionych w hierarchii Obcych. Ktoś jednak musiał się podjąć nieludzko trudnego zadania, przynieść jasną wodę do domu i spróbować przyprowadzić z powrotem żywych członków ekspedycji. Nigdy przedtem nikomu się to nie udało.

Z wielkim sceptycyzmem przyglądał się liście uczestników. Lemuryjczyków mógłby w końcu zaakceptować. Marco, czarny książę, posiadał, jak mówiono, możliwości równe Dolgowi, synowi czarnoksiężnika i strażnikowi świętych kamieni. Ale reszta? Madragowie? Podobno mają być niezwykle inteligentni. Jak mogą być inteligentne istoty, przypominające bardziej bizony niż ludzi? Poza nimi jakiś szaleniec z rodu elfów. Ludzie? Wśród nich między innymi Indianin i samuraj. A na dodatek tłum duchów. Tak wyglądało towarzystwo, które miał ze sobą zabrać w pełną niebezpieczeństw podróż.

Teraz Faron wstydził się myśli, które wtedy go zaprzątały. Poznał tę grupę, dowiedział się, jakie to wspaniałe, ba, fantastyczne istoty. Wybrane najlepiej jak można.

Spora część ekspedycji znajdowała się już bezpieczna w Królestwie Światła. Miał przy sobie tylko małą, ale za to najważniejszą grupę, i za nią odpowiadał. Na pokładzie pojazdu byli jeszcze wszyscy odnalezieni. Uczestnicy dawnych ekspedycji, byłoby bardzo miło móc sprowadzić ich triumfalnie do domu.

Ale jak tego dokonać?

Nieoczekiwanie Faron poczuł wielką czułość dla wszystkich zebranych na pokładzie. Uśmiechał się smutno do siebie na myśl o naiwnym Tsi, szalonej Indrze, wilku Frekim i… Nic więcej nie zdążył pomyśleć. Był na schodach i musiał się mocno złapać poręczy, żeby nie spaść. Cały pojazd trząsł się niebezpiecznie.

Słyszał, że zebrani na dole krzyczą i przewracają się.

Wydostali się na wzniesienie i kierowali ku granicznemu pasażowi, kiedy to się stało. Rozległ się bardzo głośny, ostry i nieprzyjemny trzask w podwoziu J2. Pojazd szarpnął i zatrzymał się tak gwałtownie, że wszyscy stracili równowagę.

– Znowu gąsienica – syknął Faron przez zęby. – I to akurat tutaj, przy granicznym posterunku, gdzie każdy może zobaczyć, że jesteśmy bezradni!

Tym razem to Tsi-Tsungga jęknął z głębi serca:

– Nigdy nie wrócimy do domu! Chcę, żeby Siska mogła się znowu znaleźć w cieple i świetle. Nie chcę pozostawać dłużej w tym okropnym, zimnym kraju, tak strasznie się o nią boję! Ale nigdy przecież się stąd nie wydostaniemy!

Загрузка...