Czesław Chruszczewski Drzewo Nie-Drzewo

Z okien tych domów dobrze widać park du Champ de Mars, no i oczywiście wieżę Eiffla. Pan Barbet siedział na tarasie, odpoczywając po upalnym męczącym dniu, i patrzył w lipcowe niebo. Dochodziła godzina pierwsza. Daleki grzmot sprawił, że pan Barbet wstał, podszedł do balustrady i pomyślał: „Nadchodzi burza”. W chwilę później dostrzegał rój meteorów, kilkanaście srebrnych smug nad Laskiem Bulońskim. „Ach, jakież to piękne — stwierdził w duchu — warto było posiedzieć na tarasie” do pierwszej w nocy.” Smugi zgasły, znowu zagrzmiało. Pani Barbet krzyknęła przez sen i obudziła się.

— Śniłam koszmar — powiedziała do męża.

Stali teraz oboje przy balustradzie.

— Oberwała się chmura, Sekwana wystąpiła z brzegów i woda zalała całą naszą dzielnicę. Po Polu Marsowym pływały tratwy i łodzie. Tysiące ludzi wspinało się po wieży Eiffla. Jak to dobrze, że mieszkamy na jedenastym piętrze — zakończyła pani Barbet, otulując się szlafrokiem.

— Zimny wiatr — skonstatował mąż. — Wracaj do łóżka.

— Bardzo zimny. Spójrz! — zawołała pani Barbet — pada śnieg.

— Śnieg o tej porze? — zdziwił się pan Barbet. — To niemożliwe.

— Więc co takiego?

— Płatki czegoś, ale nie śniegu. Lekko fosforyzują, opadają na trawniki i trawa poczyna jarzyć się błękitnym światłem. Dziwne zjawisko.

— Mój sen — zaczęła pani Barbet i umilkła nagle, bo poczęły płonąć drewniane ławki w parku.

— Zatelefonuję po straż pożarną — zdecydował pan Barbet.

Przyjechał jeden wóz, trzy ławki spłonęły, dwie ocalono. Podoficer straży przeciwogniowej podziękował panu Barbet za obywatelską postawę.

— Mogły spłonąć wszystkie ławki — mówił — a od ławek mogły zająć się drzewa, od drzew domy, być może, pana interwencja uratowała Paryż przed pożarem.

— Pan uprzejmie przesadza — bronił się pan Barbet.

— No, w każdym razie szkoda by było tak pięknych, starych drzew.

— O, meteor! — zawołał pan Barbet.

— Spadnie na nasze głowy, uciekajmy, uciekajmy! — krzyczała pani Barbet.

Ognista kula rąbnęła w sam środek klombu, ziemia lekko zadrżała, zadźwięczało szkło w mieszkaniach.

— Do diabła! — zaklął podoficer i podbiegł do samochodu.

Po upływie pięciu minut przyjechało pół tuzina wozów strażackich, zapalono reflektory i wówczas pan Barbet zobaczył krater o średnicy dwudziestu metrów.

— Nic się nie stało — uspokajał żonę — na Pole Marsowe spadł niewielki odłamek meteorytu.

Następnego dnia przyjechał Ekspert, obejrzał uważnie miejsce upadku meteorytu, złożył wizytę panu Barbet, uważnie wysłuchał jego relacji o przebiegu wydarzenia, po czym oświadczył:

— Meteoryty napotykają na opór powietrza w atmosferze, przed meteorytem tworzy się poduszka silnie sprężonego powietrza, która rozgrzewa się do temperatury tysięcy stopni i świeci oślepiająco jaskrawym światłem. Rozgrzewa się także powierzchnia bolidu. Początek świecenia następuje zazwyczaj na wysokości 100 do 120 kilometrów nad Ziemią. Część substancji meteorytu rozpryskuje się w atmosferze w małe kropelki, które natychmiast zastygają. Z tych cząstek złożone są pyłowe ślady bolidów, osiadające później na powierzchni Ziemi. Oto przypuszczalne wytłumaczenie dziwnego zjawiska.

— Pył? Ja widziałem świecące płatki — pan Barbet miał wątpliwości.

— Zapewne refleks światła — odparł Ekspert — albo meteoryt posiada szczególne właściwości.

— Panie profesorze — do Eksperta podszedł policjant czuwający nad kraterem. — Na samym dnie tego dołu wyrosło drzewko nie — drzewko.

— Co to znaczy, drzewko nie — drzewko? — Ekspert zbliżył się do krateru.

— Bo takie białe — wyjaśnił posterunkowy. — Pień, konary, gałęzie i nawet liście, wszystko białe. I małe, najwyżej na metr.

Osobiste obserwacje Eksperta potwierdziły spostrzeżenia policjanta.

— Proszę natychmiast zatelefonować do komisarza — mówił wyraźnie zdenerwowany Ekspert. — Niech przyśle tutaj więcej ludzi. Krater należy otoczyć płotem i czuwać, by nikt nie zbliżał się do tego miejsca. A ja tymczasem zorganizuję ekipę specjalistów. W rzeczy samej mamy do czynienia z dziwnym, niezwykłym zjawiskiem.

— To drzewo rośnie! — zawołał pan Barbet, wywołując poruszenie wśród zgromadzonych gapiów.

— Rozejść się, proszę rozejść się! — policjant podniósł głos, a dostrzegłszy w pobliżu wieży Eiffla kolegę, dmuchnął w gwizdek.

Dwóch policjantów bez trudu skłoniło przypadkowych przechodniów do opuszczenia parku. Ekspert odjechał do Instytutu Badań Ciał Niebieskich, a pan Barbet wrócił do swojego mieszkania na jedenastym piętrze. Żona przywitała go wymówką:

— Łazisz po parku, a ja tu umieram z niepokoju. Dlaczego sprowadzono tylu policjantów?

— Tylu? Dwóch — zirytował się pan Barbet i pomyślał, co powie żona, gdy zobaczy pluton policji.

— To dużo — stwierdziła pani Barbet — stoją przy tej dziurze, jakby to było Bóg wie co.

— No właśnie — odrzekł pan Barbet — Bóg jeden wie, co to jest.

— Jutro wyjeżdżamy do mojej siostry, do Sabaudii — zdecydowała pani Barbet. — Tam na pewno będzie bezpieczniej.

— Bezpieczniej! — wrzasnął pan Barbet. — Co to znaczy: bezpieczniej?

— Mam złe przeczucie. Najpierw sen, potem meteor, a teraz policja.

Pan Barbet doszedł do przekonania, że najrozsądniej uczyni, jeżeli będzie milczał. Sam był zaniepokojony. Żona nie wiedziała jeszcze o białym drzewku, o decyzjach Eksperta. Może rzeczywiście należało wyjechać do Sabaudii.

Krater otoczono drewnianym płotem, naprędce skleconym z desek, płotu pilnowali policjanci. Od czasu do czasu, mniej więcej co dwie godziny, przyjeżdżał Ekspert w otoczeniu asystentów i oglądał białe drzewko.

— Rośnie na chwałę bożą — stwierdził asystent Alve, człowiek wielce religijny. Niegdyś zamierzał zostać księdzem, ostatecznie został empirykiem.

Drzewko nie — drzewko wydoroślało w ciągu niespełna doby i mówiono teraz o nim DRZEWO NIE — DRZEWO, wszystko dużymi literami. Drzewo, co tu ukrywać, było wielkie, wyższe od innych drzew w parku o dobre kilka metrów. — Dwadzieścia — obliczył na oko asystent Alve. Wówczas zapadła decyzja, by całe Pole Marsowe od Akademii Wojskowej do wieży Eiffla otoczyć zasiekami z drutu kolczastego i wystawić posterunki policyjne co dziesięć kroków.

Pani Barbet spakowała rzeczy i oznajmiła:

— Wyjeżdżam, a ty postąpisz zgodnie ze swoim sumieniem.

— Z sumieniem? — zdziwił się Barbet. — Jakże to, nie rozumiem, co moje sumienie ma wspólnego z twoim wyjazdem?

— Pozostając w Paryżu, narażasz swoje życie, czego nie powinieneś uczynić ze względu na mnie. Czy przedłużyłeś polisę ubezpieczeniową?

— Przedłużyłem.

— Powinieneś wstąpić do mecenasa Herpera — przypomniała żona. — Nie chcę mieć żadnych kłopotów z powodu twojej samolubnej śmierci.

— Samolubna śmierć — pan Barbet mimo powagi sytuacji roześmiał się. — Co ty wygadujesz?

— Zostajesz w Paryżu, by zaspokoić niezdrową ciekawość, żądzę sensacji. Spójrz, co wyrabiają ludzie w domach sąsiadujących z parkiem.

— Ludzie jak ludzie — pan Barbet próbował usprawiedliwić przedstawicieli cywilizacji ziemskiej — są po prostu zainteresowani niecodziennym wydarzeniem.

— Od świtu do nocy sterczą na dachach, balkonach, pełno ich w oknach — pani Barbet była szczerze oburzona. — Są strasznie jeszcze prymitywni.

— Wszyscy nie mogą wyjechać z Paryża.

— To znaczy, że jadę sama.

— Tak, jutro zatelefonuję do ciebie, a pojutrze przyjadę.

— Mówisz tak dla świętego spokoju.

— Nie, wpadnę na dzień, dwa.

Pani Barbet opuściła Paryż o piątej po południu, o siódmej Ekspert stwierdził, że drzewo już nie rośnie.

— Poprzestało na dwudziestu czterech metrach — rzekł asystent Alve i napełnił cztery kieliszki.

Pan Barbet udostępnił swoje mieszkanie Ekspertowi i komisarzowi policji. Asystent przyniósł butelkę whisky. Z tarasu roztaczał się piękny widok na Pole Marsowe. Z lewej strony dodawały otuchy solidne budynki Ecole Militaire, w dali na Montparnasse sterczał czarny wieżowiec, na wprost, wśród dachów, można było podziwiać kopuły St. Leon. Wieża Eiffla, najważniejszy element panoramy z prawej strony, pogłębiała uczucie spokoju. Nic się przecież nie stało, w każdym bądź razie Drzewo Nie — Drzewo, śmiesznie małe przy wieży Eiffla, nie mogło zakłócać normalnego rytmu życia. Wydarzenie zapewne niecodzienne, ale nie należało przeceniać jego skutków. Tak ocenił sytuację komisarz policji.

— Jeśli zajdzie potrzeba — mówił patrząc przez lornetkę — zetniemy to drzewko, i sprawa załatwiona.

Zaterkotał telefon. Słuchawkę podniósł pan Barbet.

— Minister do Eksperta — powiedział szeptem.

Ekspert słuchał przez dobrą minutę.

— Mało prawdopodobne — wyjąkał wreszcie — ale trzeba sprawdzić. Zaraz tam przyjadę.

— Złe nowiny? — zapytał asystent.

— Dziwne — odparł Ekspert. — W kilku miejscach popękała nawierzchnia ulic i placów. Sądzę, że mogły to spowodować wielodniowe upały, Sekwana przemieniła się w strugę brudnej wody. Nie przypuszczam, by istniał jakikolwiek związek między naszym Drzewem a tymi pęknięciami. Największą szczelinę zauważono na Placu Inwalidów. Obejrzymy ją, panie komisarzu.


— Osiem metrów długości — informował posterunkowy. — Piętnaście centymetrów szeroka. Zmierzyłem dokładnie.

Ekspert poprosił o latarkę, uklęknął tuż przy szczelinie i przez chwilę manewrował lampką. W podobny sposób obejrzał pęknięcia jezdni na Saint Germain, w pobliżu dworca Quai d’Orsay i na bulwarze Garibaldiego przy placu Cambronne. Pół godziny później wkroczył do gabinetu Ministra.

— Pan się źle czuje? — powiedział Minister. — Czy wezwać lekarza?

— Nie, nie dziękuję, biegłem po schodach.

— Biegł pan? Co oznacza ten pośpiech?

— W szczelinach zauważyłem korzenie, białe korzenie Drzewa Nie — Drzewa. Trzeba natychmiast ściąć, zniszczyć to diabelstwo. Pan rozumie?

— Rozumiem — wyszeptał Minister i pobladł.

Na Pole Marsowe wjechały dwa buldożery, postanowiono wyrwać drzewo z korzeniami. Gdy pękła trzecia stalowa lina, Ekspert zwrócił się o pomoc do wojska. Komendant miasta przysłał oddział saperów z miotaczami ognia.

— Trzeba to spalić — powiedział Ekspert do młodego oficera.

Drzewo zwycięsko odparło atak miotaczy.

— Lekko zaróżowiło się — meldował dowódca oddziału saperów.

— Pokraśniało — poprawił asystent Eksperta. — Ogień raczej mu służy, spójrzcie, wypuszcza nowe pąki, wśród liści pojawiły się jak gdyby owoce.

— Jak gdyby — wymruczał Ekspert, a ponieważ oficer czekał na dalsze rozkazy, powiedział:

— Proszę wycofać oddział.

— A może obrzucić to dziwo granatami? — zaproponował oficer.

Ekspert zamyślił się. Granaty, no cóż, można by spróbować. Jeden z żołnierzy zameldował, że jakiś cywil pragnie rozmawiać z Ekspertem.

— A, to pan — ucieszył się nie wiadomo dlaczego Ekspert, witając Barbeta. — Czym mogę służyć?

— Chciałbym pomóc.

— Chętnie skorzystamy z każdej pomocy.

— Obserwując próby zlikwidowania Drzewa Nie — Drzewa, doszedłem do przekonania, że wybraliśmy niewłaściwą drogę.

— Pan zna właściwą?

— Być może, iż mylę się, ponosi mnie fantazja, lecz powinniśmy potraktować to drzewo bardziej po ludzku.

— Po ludzku? — powtórzył Ekspert i wytrzeszczył oczy.

— Należy założyć — kontynuował pan Barbet — że z meteorytu wyrosła roślina, przybysz z Kosmosu, z Innego Układu Słonecznego, struktura szczególnego rodzaju. Być może badająca naszą reakcję na tę nieoczekiwaną wizytę, być może spragniona, poszukująca napoju, pożywienia.

— Co pan proponuje?

— Spróbuję nawiązać z drzewem bezpośredni kontakt.

— Wygłosi pan powitalne przemówienie, a mała dziewczynka złoży u stóp drzewa kwiatki — kpił Ekspert.

— Wspomniałem o bezpośrednim kontakcie.

— Nie rozumiem.

— To rodzaj rośliny, położę rękę na pniu, będzie to pierwszy przyjazny odruch. Niech pan sobie wyobrazi, panie Ekspercie, że człowiek wylądował na obcej planecie. Natychmiast miejsce lądowania otoczono drutem kolczastym, a gdy próbował zaspokoić głód, gospodarze Innego, Świata usiłowali go unicestwić.

— Niczego pan nie dotknie — powiedział Ekspert. — To piekielne drzewo zagraża bezpieczeństwu miasta. Doniesiono mi o kilkunastu dalszych pęknięciach nawierzchni ulic i placów. Korzenie tego świństwa — Ekspert nie panował nad słowami — rosną ze zdumiewającą szybkością. Obym był złym prorokiem… Paryżowi grozi zagłada.

— Potraktujmy to drzewo po ludzku — upierał się pan Barbet — bądźmy gościnni, wielkoduszni, wspaniałomyślni.

Do Eksperta podszedł komisarz policji.

— Prezydent Republiki pragnie z panem osobiście porozmawiać — oświadczył. — Mój samochód czeka.

— Pojedziemy razem — oświadczył Ekspert, i pan Barbet zajął miejsce w policyjnym wozie.

Prezydent przywitał Eksperta, a zobaczywszy pana Barbet, zawołał:

— O, co za miła niespodzianka! Barbet, nasz znakomity pisarz. Czytając pańskie powieści fantastycznonaukowe, najlepiej wypoczywam.

Pan Barbet ukłonił się.

— W ubiegłym roku otrzymał pan nagrodę państwową za swoją twórczość. Nie miałem okazji pogratulować.

— Dziękuję, panie prezydencie, dziękuję z całego serca. — Pan Barbet zaczerwienił się.

— Poprosiłem pana — Prezydent zwrócił się do Eksperta — bo z godziny na godzinę wzrasta niebezpieczeństwo. Ludzie, mimo uspokajających komunikatów radia i telewizji, przenoszą się, żeby nie powiedzieć „uciekają”, na drugą stronę Sekwany, gdzie jak dotąd nie zauważono żadnych pęknięć ani szczelin. W tej sytuacji rząd podjął decyzję, by ewakuować Montparnasse i inne dzielnice po tamtej stronie rzeki. Przerzuciliśmy przez Sekwanę kilka mostów pontonowych, wojsko czuwa nad ewakuacją, policja pilnuje opustoszałych domów, specjalne ekipy obserwują nawierzchnie ulic i placów. Rejestrujemy na specjalnej mapie każde nowe pęknięcie.

Prezydent uśmiechnął się do pana Barbet. Był to smutny uśmiech. Pisarz odpowiedział westchnieniem.

— Nie mamy wszakże żadnej pewności — mówił dalej Prezydent — że przejście na drugą stronę Sekwany rozwiązuje problem zabezpieczenia milionów paryżan, że tutaj nic im nie grozi. W wielu punktach miasta, a szczególnie w pobliżu Pola Marsowego, zarysowały się mury domów. Dlatego zwołałem posiedzenie gabinetu. Złoży pan sprawozdanie z dotychczasowego przebiegu akcji i razem z kolegami spróbuje odpowiedzieć na pytanie, co należy uczynić, by skutecznie zniszczyć Drzewo.

— Dlaczego zniszczyć? — zapytał pan Barbet i wyłożył swój punkt widzenia.

— Ale to ryzykowne — orzekł Prezydent. — Pan jest pisarzem, z przeproszeniem romantykiem, pan żyje w innym świecie, pan to może przypłacić życiem.

— Warto zaryzykować — upierał się pan Barbet.

— Hm… — mruknął Prezydent. — Tak czy inaczej zasłuży pan na Legię Honorową.

Pan Barbet podziękował i oświadczył:

— Inna Cywilizacja usiłuje nawiązać z nami kontakt. Drzewo Nie — Drzewo spełnia zapewne rolę Pośrednika.

— Ile pan ma lat? — zapytał Prezydent.

— Zbliżam się do pięćdziesiątki.

— Jest pan jeszcze bardzo młodym człowiekiem. Żona, dzieci?

— Niestety, nie mamy dzieci, panie Prezydencie. Żona w Sabaudii. Wszelkie formalności załatwiłem ze swoim adwokatem. Jeżeli zginę, nic się nie stanie, jeżeli zdołam nawiązać kontakt ż Drzewem, uratujemy Paryż, a być może coś więcej.

— Tak, tak — zgodził się milczący dotąd Ekspert. — To COŚ WIĘCEJ, to być może cały nasz glob.

— Nie jestem formalistą — powiedział Prezydent i wyjął z szuflady kartkę papieru. — Proszę jednak napisać, że wbrew naszym ostrzeżeniom postanowił pan dla ratowania rodzinnego miasta, ojczyzny, a kto wie, czy nie całego świata, zaryzykować, narażając własne życie.

Pan Barbet spełnił żądanie Prezydenta, podpisał oświadczenie. Prezydent wymienił spojrzenie z Ekspertem i powiedział:

— No cóż, niech Bóg prowadzi, życzę panu, panie Barbet, powodzenia. Zawsze szanowałem twórców, zawsze ceniłem pisarzy. Co za nieposkromiona wyobraźnia! Fantastyka naukowa to cudowna literatura.

Prezydent objął pana Barbet.

— Drogi Barbet, niechże pana uściskam! Co za wzruszająca chwila. Oddajemy inicjatywę w ręce fantasty. Co na to przedstawiciel Nauki?

Ekspert pochylił głowę. Teraz dopiero dostrzegł, jak bardzo zabłocił swoje buty.

— Może pan Barbet więcej zdziała — uczony uśmiechnął się. — W tej sytuacji nie wolno zrezygnować z żadnej, najbardziej nawet fantastycznej, inicjatywy.

Mosty były zatłoczone ludźmi, pan Barbet zajął miejsce w helikopterze. Towarzyszyli mu Ekspert, prefekt policji i generał Paton. Wylądowali na Placu Inwalidów przed Grobem Napoleona. Barbet pomyślał o żonie, potem o Cesarzu i wsiadł do limuzyny eskortowanej przez dwunastu policjantów w białych hełmach. Jechali wolno opustoszałymi ulicami. Pan Barbet otarł ukradkiem łzę. Jakkolwiek to wszystko się skończy, pozostanie w pamięci ludzi jako człowiek, który oddalił niebezpieczeństwo zagłady od Ziemi bądź usiłował to uczynić poświęcając własne życie.

Policjanci i żołnierze, rozstawieni wzdłuż ulic, salutowali przejeżdżający samochód. Wóz zatrzymał się w pobliżu Pola Marsowego. Barbet wysiadł i pewnym krokiem szedł w stronę Drzewa Nie — Drzewa.

Generał szepnął do Eksperta:

— Gdy tylko zginie ten biedny człowiek, rozpoczniemy bombardowanie drzewa, placu i okolicy najcięższymi bombami. Zniszczymy dzielnicę, lecz uratujemy świat. Samoloty czekają na mój sygnał.

Pan Barbet stał pod drzewem. Wiatr poruszył liśćmi, i pisarz usłyszał melodyjne dźwięki.

„Drzewo przemawia do mnie — pomyślał. — Za chwilę położę dłonie na jego pniu, albo jeszcze lepiej, obejmę pień ramionami, jak gdybym witał serdecznego przyjaciela wracającego z dalekiej podróży.”

Zanim jednak to uczynił, pomyślał jeszcze: „Prawdopodobnie jestem skończonym idiotą, powinienem wyjechać z żoną do Sabaudii. Kto zdoła ocenić moje poświęcenie? Mógłbym jeszcze tworzyć, pisząc osiem albo dziesięć książek, mógłbym wiele zdziałać…” A niech to diabli! — zakończył głośno. Ekspert usłyszał i zatroszczył się o samopoczucie Barbeta.

— Czuję się doskonale — skłamał pisarz. — Znakomicie. Niech pan odejdzie, proszę zostawić mnie sam na sam z Drzewem.

Melodia wygrywana przez wiatr na liściach Drzewa dodała panu Barbet otuchy. Objął pień drzewa, przytulił policzek do wonnej kory i przymknąwszy oczy zapomniał o całym świecie. Był nieludzko, bosko szczęśliwy. Dostrzegł na gałęzi owoc, poczuł pragnienie, zerwał lśniącą, różową kulę. Owoc był soczysty, orzeźwiający, wspaniały, cudowny. A najcudowniejsza była świadomość, że wyszedł wreszcie z mrocznego labiryntu na otwartą przestrzeń, gdzie każdy szczegół olśniewał oczywistością swojego sensu. Barbet zaspokoił pragnienie i zrozumiał dosłownie wszystko: swoją żonę, wygrzewającą się na balkonie hotelu w Sabaudii, ludzi walczących ze sobą na mostach Sekwany, teorię względności Einsteina i model wszechświata Lemaitre’a. Zrozumiał okrucieństwo synów króla — inżyniera Sanheriba, którzy zatłukli genialnego ojca posążkami bogów asyryjskich, pojął istotę antymaterii i antyświatów, zdołał nawet pojąć Eksperta i Generała.

Obaj z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w kulistą koronę drzewa, szybującą nad dachami Paryża.

— No i drzewo zaspokoiło swój głód — stwierdził Ekspert. — Gdy Barbet objął ramionami pień, korona poderwała się i pomknęła w górę.

— Porywając pana Barbet — uzupełnił asystent Eksperta.

— Resztki drzewa sczerniały — oznajmił prefekt policji.

— Nie będziemy bombardować zwęglonego pnia — oświadczył Generał. — To zbyteczne.

— Porwano człowieka — przypomniał asystent. — Trzeba sporządzić protokół.

— To również zbyteczne — powiedział Ekspert. — Byliśmy świadkami wniebowstąpienia — uczony westchnął z ulgą i dodał rozbawiony:

— Ci pisarze mają pomysły, no, no!

Загрузка...