Chociaż — w związku z pewnym niezwykłym i ważnym wydarzeniem — zaczynam swój dziennik w dniu nowego, 101 roku nowej ery (według starego kalendarza — 7 listopada 2018 r.) to jednak muszę wrócić do spraw o wiele dawniejszych. Zawsze odnosiłem się z rezerwą do pisania dziennika, widząc w tym przejaw megalomanii, lecz w obecnej sytuacji czuję się usprawiedliwiony i sądzę, że ewentualny przyszły czytelnik również uzna powód, który skłonił mnie do pisania, za dostatecznie ważny.
Nie będzie to tania kokieteria, gdy stwierdzę, że moje nazwisko jest znane na całej kuli ziemskiej, tym bardziej że właśnie dzięki tej sławie znalazłem się w sytuacji, jakiej próżno by szukać w całej historii ludzkości.
Jednym z najważniejszych problemów nauki było zjawisko zdolności regeneracji komórek nerwowych, a ściślej — brak tej zdolności. Te najbardziej trwałe części ludzkiego organizmu, jeśli ulegną obrażeniom, nie są zdolne do odnowy w takim stopniu, jak poszczególne inne organy. Było ogólnie wiadomo, że komórki ludzkiego organizmu w określonym czasie, w różnej mierze wymieniają się i odnawiają; jedne wolniej, inne szybciej — z wyjątkiem komórek nerwowych, które w końcowym stadium swego rozwoju służą człowiekowi do śmierci. To tłumaczy, dlaczego bardzo starzy ludzie pamiętają wydarzenia z bardzo wczesnego dzieciństwa, z okresu budzenia się ich świadomości. Także w czasach, gdy medycyna stała już na wysokim poziomie, lekarz pozostawał boleśnie bezradny wobec problemu obrażeń nerwów, ziarninowania i zrastania się zniszczonych komórek nerwowych.
Właśnie w tej dziedzinie dokonałem odkrycia — nie pierwszego zresztą — które zyskało światowy rozgłos. W wyniku tysięcznych badań enzymów początkowego stadium embriona, rozwijającego się z komórki jajowej, odkryłem wreszcie czynnik wpływający na wzrost komórki nerwowej, co doprowadziło z kolei do odkrycia, w wyniku tysięcy nowych doświadczeń, antymaterii, tworzącej się w trakcie pełnego rozwoju komórki nerwowej, kończącej ten rozwój i tym samym zapewniającej konserwację owej komórki. Dało to nauce klucz do ziarninowania komórki nerwowej. Dzięki temu odkryciu moje nazwisko znalazło się na łamach pism naukowych tuż obok nazwiska Pasteura i Pawłowa.
To wyjaśnia też moją szczególną sytuację w publicznym życiu naszego kraju. Wszyscy znali moje lewicowe przekonania i moje polityczne wystąpienia przed ustanowieniem obecnego systemu państwowego. Jednak kierownictwo nowego systemu, tak przeciwne moim poglądom i przekonaniom, nie tylko pozostawiło mnie na kierowniczym stanowisku znanego już wówczas w świecie Instytutu Regeneracji Nerwów, ale dużym poparciem finansowym umożliwiło mi rozwinięcie Instytutu w największą i najpoważniejszą placówkę tego rodzaju na świecie.
Fakty, które przytoczyłem, i wydarzenia dnia dzisiejszego stały się punktem zwrotnym w wyznawanych przeze mnie dotychczas poglądach na pisanie dziennika: wczoraj po południu, piętnaście po trzeciej, przywieziono do Instytutu prezydenta państwa, przywódcę obecnego prawicowego, autokratycznego systemu państwowego. Dyktator doznał w wypadku samochodowym ciężkich obrażeń mózgu. Przywieziono go w eskorcie zdenerwowanych i podnieconych, podejrzliwych i wrogo nastawionych adiutantów i generałów.
Wezwano mnie do Instytutu z domu, i zastępca dyktatora, urzędnik o wojskowej postawie, znany powszechnie pod przezwiskiem „dzika świnia”, oświadczył na wstępie, że ja i cały personel Instytutu odpowiadamy głową za dyktatora. Machnąłem ręką i natychmiast pośpieszyłem do chorego. Moi dyżurni współpracownicy poinformowali mnie, że jakkolwiek obrażenia są poważne i spowodowały całkowitą utratę przytomności, to jednak nie istnieje bezpośrednie niebezpieczeństwo dla życia pacjenta i że wstępne czynności zostały już przy nim wykonane. Ja również obejrzałem chorego i wróciłem do niecierpliwej „dzikiej świni”. Nie będę opisywał dosłownie, co mu powiedziałem, ale brzmiało to mniej więcej tak: — Organizm człowieka, a zwłaszcza jego system nerwowy to nie to, co wojsko, które możecie na komendę posłać, gdzie wam się podoba, i wojsko natychmiast „rusza — chociaż i tam zdarzają się potknięcia… — Wówczas spojrzał na mnie z wielką złością, ale nie dałem sobie przerwać. — Medycyna nie jest wszechmocna — ciągnąłem dalej — pan również dobrze wie, że na śmierć nie ma lekarstwa. Jestem lekarzem i składałem przysięgę, że zawsze dla ratowania zdrowia i życia chorego zrobię wszystko, na co mnie stać, bez względu na to, czy będzie to żebrak, czy cesarz… Ale jeżeli siły natury okazują się mocniejsze niż moje, muszę się poddać. Jeżeli mi panowie nie ufają, to są w stolicy inne świetne zakłady lecznicze i tam proszę zawieźć wodza, którego życiu nie zagraża zresztą w tej chwili niebezpieczeństwo.
Obwieszony orderami zastępca wodza wściekle przewracał oczami, a następnie oddalił się oświadczając, że jeszcze ze sobą porozmawiamy! Jeden z członków eskorty, wbrew wszystkim naszym zakazom, pozostał przy łóżku chorego, więc w końcu wzruszyłem ramionami i zostawiłem go tam. Kiedy wychodziłem z Instytutu, zobaczyłem, że gwardia dyktatora obstawiła wszystkie wejścia i nie wpuszcza tych, którzy starają się wejść do środka. Wszędzie naokoło stali uzbrojeni wartownicy, a do jednego z pawilonów wpakowała się cała grupa żołnierzy.
Jeszcze tego samego dnia, po kilku godzinach, wezwano mnie w pośpiechu na nadzwyczajne posiedzenie rady państwa. Po drodze okazało się, że obraz wieczornej ulicy jest jakiś inny niż zwykle, więcej było policjantów, tu i ówdzie można było zobaczyć włóczące się grupy. Hałaśliwe towarzystwo umilkło, gdy wkroczyłem w eskorcie straży, która towarzyszyła mi od bramy. Mierzono mnie wzrokiem z nieukrywaną niechęcią. Po trwającej kilka chwil nieprzyjemnej ciszy mój przedpołudniowy rozmówca zaproponował mi miejsce obok siebie i w „małym wykładzie” przedstawił mi punkt widzenia kierownictwa. Nie ukrywał, że system — a oczywiście i wódz — uważają mnie za otwartego wroga. Wyraził też przypuszczenie, że gdybym mógł, utopiłbym wodza w łyżce wody i zadowoleniem przyjął upadek całego systemu. Nie mogę się zatem dziwić, że śledzą mnie bardzo bacznie i wzywają jednego z najwybitniejszych chirurgów, aby kontrolował leczenie. Na wszystko się zgodziłem, nawet pokiwałem aprobująco głową i poprosiłem, żeby wezwano tego profesora natychmiast, bo sytuacja wymaga bezzwłocznej konsultacji.
Zanim jednak przybył, ja również zabrałem głos i starałem się mówić tak, żeby słyszało całe towarzystwo. Panowie dobrze wiedzą — mówiłem — że jestem przekonanym, zdecydowanym wrogiem waszego systemu i oczywiście nie żywię sympatii również dla waszego wodza. Ale — jak już powiedziałem w Instytucie — jestem przede wszystkim lekarzem i nie muszę nic więcej dodawać… Zanim zacząłem mówić dalej, poprosiłem bliżej obecnego na sali naczelnego ideologa całej tej bandy, którego znałem ze zdjęć. Ta nadzwyczaj inteligentna bestia, „szara eminencja” wodza, wbrew całej swojej nikczemności jest facetem o bardzo ujmującej powierzchowności i sposobie bycia, i na pierwszy rzut oka widać, że ma duży autorytet u reszty. Krążyła wieść, że widoczna w ostatnich zarządzeniach dyktatora powściągliwość i rozwaga, która zapobiegła chwilowo wybuchowi krańcowej nienawiści narodu, to jego zasługa. Swoje słowa kierowałem przede wszystkim do niego. Powiedziałem, że jak mi się zdaje, niewiele znaczy dla nich etyka lekarska, ale jest coś innego, na co muszę zwrócić uwagę. Jeżeli nawet cały system uważam za zjawisko nieskończenie szkodliwe, wobec którego walka jest żywotnym interesem całego narodu, to jednak uznaję, że mogą być — i są — w historii takie chwile, w których eksperyment obalenia istniejącego systemu przyniósłby więcej szkody niż pożytku, a jeżeli chodzi o politykę zagraniczną i wpływ na opozycję, mógłby oznaczać szkodę wprost niepowetowaną. Nie jestem głuchym i ślepym „rewolucjonistą”, który dla idei zaryzykowałby ogólne spustoszenie. Naszym celom nie sprzyjałby zresztą upadek polityki zagranicznej wodza, która nie odbiega obecnie w sposób krańcowy od naszych założeń.
Uważnie śledzący mnie ideolog, łobuz w okularach, w trakcie potakiwał głową, kiedy zaś skończyłem, wstał i oznajmił, że go przekonałem, i ze swojej strony ufa mi i proponuje to samo reszcie. „Dzika świnia” wściekle wiercił się na wszystkie strony, ale nie śmiał się odezwać, pozostali też milczeli. Tymczasem przybył profesor N. Cornelius. Kiedy zakomunikowano mu ich życzenie, natychmiast podniósł rękę na znak protestu i oznajmił, że uważa to wezwanie nie tylko za niegodny zamach na medycynę, ale przede wszystkim za rażącą niesprawiedliwość wobec mojej osoby, mojego autorytetu i sławy Instytutu, w czym nie chce brać udziału… i, zwracając się do mnie, wyraził ubolewanie nad tą sprawą i zapewnił mnie o swoim głębokim szacunku… W czasie gdy zmieszane towarzystwo coś bełkotało, podaliśmy sobie ręce, po czym poprosiłem radę, by ochronę wojskową ograniczono do budynku, w którym znajduje się pokój prezydenta, tak by Instytut mógł działać zgodnie ze swoim przeznaczeniem, i oddaliłem się, oczywiście w asyście…
Wszystko to jednak nie stanowiłoby dostatecznego powodu, bym zaczął pisać dziennik. Zeszłej nocy niewiele spałem, ale nie z niepokoju o los dyktatora, bo był przecież w dobrych rękach moich współpracowników w Instytucie. Szczególne zaufanie mogłem mieć do swojego pierwszego asystenta, dra Matthiasa Felsena, który w wyniku wieloletniej praktyki umiał przynajmniej tyle samo, co ja. Co innego jednak tłukło mi się po głowie. Muszę w tym miejscu przypomnieć kilka problemów z dziedziny biologii medycyny — i związane z nimi odkrycie — które wzbudziły w przeszłości wielkie zainteresowanie.
Pamiętamy, jak ważnym czynnikiem przy transfuzji była sprawa zgodności grupy krwi, w dziedzinie przeszczepów natomiast jaką ogromną, niezwalczoną trudność oznaczały indywidualne właściwości białka, co nie dopuszczało do wprowadzenia do organizmu białka pochodzącego od jakiejkolwiek innej jednostki — z pewnym małym wyjątkiem w wypadku bliźniąt jednojajowych. Nie chcę tu wskazywać na znane już zresztą dzisiaj powszechnie eksperymenty dokonywane w większości przypadków przy mojej współpracy, które rozwiązały wreszcie z powodzeniem te problemy i utorowały drogę metodom, których nawet sobie nie wyobrażano.
W tej dziedzinie istniało jednak coś, czego świat — oprócz mnie i Felsena — jeszcze nie znał. W wyniku długich badań i serii eksperymentów udało nam się w zeszłym roku rozwiązać problem — dla większej jasności piszę językiem potocznym — izotopowego oznaczenia przewodzenia nerwu. Spróbuję istotę tego zagadnienia wyjaśnić za pomocą nieco prymitywnego porównania. Z pewnością widzieli już państwo instalowanie i naprawę przewodów telefonicznych. Każdy przewód, ujęty w kablu w wiązkę, ma innego koloru powłokę izolacyjną i jeżeli — powiedzmy — jeden koniec przewodu czerwonego połączę ze źródłem prądu, mogę być pewien, że na drugim końcu wiązki pod prądem będzie tylko przewód czerwony, inaczej mówiąc po nakręceniu tarczą wybranego numeru zgłosi się ten, a nie inny, bez względu na to, ile przewodów znajduje się w wiązce…
A więc w podobny sposób, stosując precyzyjne naświetlanie, udało nam się wprowadzić do wnętrza systemu nerwowego przez przewody nerwowe, mające swoje zakończenia w rozmaitych punktach ciała, odpowiednie izotopy, które nasycając komórki nerwowe, poddane wspomnianemu już zabiegowi regeneracyjnemu, zrastają się, to znaczy zrastają się końce poszczególnych, uszkodzonych komórek nerwowych z innymi zakończeniami nerwu, nasyconego tym samym izotopem, tak jak — uciekając się znów do porównania telefonicznego — w zniszczonym kablu telefonicznym koniec czerwonego przewodu łączy się z końcem drugiego czerwonego przewodu.
Po bardzo wielu eksperymentach, w trakcie których na przykład z powodzeniem przeprowadziliśmy pełną wymianę mózgu u psów, organizmów o bardzo rozwiniętym systemie nerwowym, trzy miesiące temu okoliczności zmusiły nas do zastosowania naszych metod na ludziach. Przywieziono bowiem do Instytutu dwie ofiary wypadku kolejowego i konieczna była natychmiastowa interwencja. Jeden z poszkodowanych doznał tak ciężkich obrażeń mózgu, że właściwie zostały mu tylko minuty, podczas gdy inne obrażenia ciała nie stanowiły groźby dla jego życia. Uszkodzenie mózgu u drugiego, chociaż mniejsze, było również poważne, istniała wszakże pewna nadzieja na utrzymanie go przy życiu właśnie dzięki metodom wypróbowanym w Instytucie, nieszczęśliwie doznał jednak tak ciężkich obrażeń klatki piersiowej, że stan jego był beznadziejny i miał przed sobą tylko parę chwil życia…
Felsen i ja byliśmy właśnie w Instytucie, kiedy przywieziono tych dwóch ludzi, i wymienione nad noszami jedno jedyne spojrzenie wystarczyło, żebyśmy wiedzieli: oto właściwa chwila. Natychmiast kazaliśmy zawieźć obydwu chorych do specjalnego, eksperymentalnego laboratorium, dokładnie odseparowanego od reszty pomieszczeń, wyposażonego w najnowocześniejsze, cybernetyczne urządzenia, gdzie wykonywaliśmy wspomniane wyżej doświadczenia i gdzie mogliśmy, dzięki wyposażeniu, we dwójkę — a nawet w pojedynkę — bez żadnego personelu pomocniczego, wykonywać najbardziej skomplikowane operacje; na przykład „brutalną” pracę otwierania czaszki, ze wszystkimi potrzebnymi zabiegami pomocniczymi, nastawianiem wskaźników i guzików, naciskaniem i przekręcaniem gałek — z największą dokładnością wykonywała maszyna cybernetyczna.
W laboratorium w kilku słowach ustaliliśmy, że istnieje tylko jedna możliwość: wymiana mózgu, żeby przynajmniej jednego z nich — tego, który doznał mniejszych obrażeń cielesnych — wyciągnąć dzięki temu ze zbliżającej się groźnie śmierci klinicznej. Szybko wykonaliśmy przy rannych czynności mające na celu podtrzymanie i pobudzenie życia i zaczęliśmy jednocześnie regenerację nerwów i wprowadzenie izotopu. Minuty — nam się zdawało, że godziny — płynęły, a z nas lał się pot…
Kiedy nadeszła chwila, by umieścić tych dwóch ludzi w automatycznej bliźniaczej konstrukcji, wykonującej operację otwarcia czaszki, ten z obrażeniami klatki piersiowej zmarł. Należało się śpieszyć, żeby w „dopuszczalnym” po śmierci klinicznej czasie dokonać wymiany. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zdenerwowany, nie tylko mieliśmy w swoich rękach sprawę ocalenia ludzkiego istnienia, ale i los wielkiego odkrycia. Felsenowi drżały ręce. Poklepałem go po ramieniu, potrząsnąłem nim. Kiwnął głową i zacisnął usta. Po paru chwilach drżenie przeszło i dał mi znak ręką. Ja też zebrałem siły. Maszyna po kilku sekundach wykonała zadanie: nie tylko otworzyła czaszki, ale w tej samej chwili przecięła prowadzące do nich żyły, sploty nerwowe, przeszła do „tradycyjnych czynności chirurgicznych”, posługując się znanymi od dawna metodami. W chwili przerwania połączenia nerwów obydwa ciała zadrżały, to z obrażeniami cielesnymi w mniejszym stopniu, sygnalizując zaistniały już stan śmierci klinicznej, drugie silniej, co musiało nastąpić po ustaniu działania centralnego układu nerwowego. Należało się spieszyć, żeby czym prędzej przywrócić czynności życiowe bez wyrządzenia większej szkody „nowemu” mózgowi. Wyjęliśmy dwa drżące mózgi, zamieniliśmy i włączyliśmy transplantator na działanie odwrotne, czyli zamiast przerwania połączeń nerwów zainicjowaliśmy proces ich dopasowania i zrastania się. Transplantator charakteryzuje się taką nadzwyczajną wrażliwością, że powstałe przy zamianie ewentualne różnice rozmiarów jest w stanie — w pewnym stopniu, oczywiście — korygować, na przykład poprzez regulowanie ilości płynu mózgowego i temu podobnie. Po zakończeniu operacji ciała zostały automatycznie przeniesione na nosze. Wydawały się jednakowo martwe i tylko doświadczone oko lekarza widziało różnicę: naprawdę nie żył ten pacjent, który odniósł większe obrażenia cielesne. Z należnym szacunkiem przykryliśmy go, chcąc uhonorować jego mimowolne zasługi dla sprawy ludzkości… Usiedliśmy obok drugiego ciała i spoglądając na siebie czekaliśmy na wynik procesu przywracania do życia, rozpoczętego jeszcze przed opuszczeniem transplantatora przez pacjenta.
Jak już pisałem, sprawa regeneracji nerwów dosyć szybko posuwała się naprzód, zaś inne procesy zrastania się, łączenia żył i temu podobne były już od długiego czasu zagadnieniami w praktyce lekarskiej rozwiązanymi. Jednak i tak siedzieliśmy tam z półtorej godziny z bijącym sercem i drżącymi kolanami, gdy wreszcie serce, bez sztucznej interwencji, zaczęło regularnie pracować i twarz chorego boleśnie się naprężyła. Wówczas natychmiast dostał środki uśmierzające — i znowu czekaliśmy…
Nie wiem — wtedy też nie wiedziałem — ile czasu upłynęło, zanim chory otworzył oczy. Jednocześnie zwróciliśmy się do niego:
— Jak się pan nazywa? — zapytaliśmy.
— Fischer — powiedział wyraźnie, ale nagle słowa uwięzły mu w gardle. Oczy niespodziewanie zapadły się i zaczął rzęzić. Natychmiast użyliśmy aparatury i środków pobudzających, nasz trud nie poszedł na marne, po parominutowej agonii akcja serca wolno i słabo, ale znów regularnie została wznowiona.
Wyczerpani spojrzeliśmy na siebie, ale Felsen nagle podskoczył. — Jakie nazwisko podał? — spytał, krzycząc tak głośno, że aż się wzdrygnąłem. — Nie Fischer?
— Ależ tak — powiedziałem mechanicznie i nie wiedziałem, czego chce.
Felsen pochylił się i zaczął przeszukiwać ubranie na wpół żywego pacjenta — bo nagleni koniecznością natychmiastowej operacji, nawet nie mieliśmy czasu go rozebrać — i szybko wyciągnął z jednej z górnych kieszeni legitymację kolejową. Była wystawiona na nazwisko Weilera. Felsen spojrzał na mnie i rzucił się do przykrytych zwłok, przeszukał ubranie, a potem znaleziony portfel. Nie był w stanie się odezwać, a ręce tak mu drżały, że musiałem je przytrzymywać. W papierach widniało nazwisko — Ernesto Fischer.
Jednocześnie opadliśmy na krzesła i w ciszy usłyszałem westchnienie Felsena:
— Udało się!..
— Tak — odpowiedziałem, ale nagle przeraziła mnie jakaś straszna myśl i poczułem, że pot zalewa mi czoło.
Felsen spostrzegł, co się ze mną dzieje.
— Co ci jest?
— Czy myślałeś już o tym, co byś czuł, gdyby w lustrze patrzyła na ciebie obca twarz? — Wlepił we mnie oczy, widać było po nim, że nie rozumie. — Lub na przykład — ciągnąłem — gdyby na ulicy zwracano się do ciebie, witano nie znanym ci nazwiskiem i obstawano przy tym, że ty to nie ty, ale ktoś inny, i inni by to potwierdzali? Gdyby całe społeczeństwo uznało cię za kogoś innego?… Co z nim będzie, jeżeli wyzdrowieje? — wskazałem na ledwie oddychającego chorego. — Co zrobiliśmy? — spytałem i widziałem, że Felsen doznał wstrząsu. Patrzyliśmy na siebie z rozpaczą, potem mechanicznie wyszliśmy, powierzając opiekę nad żyjącym i martwym naszym współpracownikom…
Nazajutrz Felsen zadzwonił do mnie do mieszkania, niewiele spał tej nocy — powiedział, i poinformował mnie, że „Weiler”, który przeżył operację, pomimo opieki i wszelkich wysiłków naszych współpracowników, o trzeciej nad ranem zmarł. Natychmiastowa sekcja wykazała, że śmierć nastąpiła na skutek obrażeń mózgu, tak jak u „Fischera”…
— Tak — odpowiedziałem — tak. Żal mi biedaka…
I bezmyślnie zapatrzyłem się w okno.
Pisałem poprzednio, że w nocy, po wypadku dyktatora, niewiele spałem. Ciągle przychodził mi do głowy Weiler — Fischer albo Fischer — Weiler. Teraz też mnie to dręczy, nie mogę się od tego uwolnić. Prezydent — dyktator leży nieprzytomny, i bardzo problematyczne, czy da się go uratować… Na posiedzeniu rady państwa mówiłem szczerze, choćby nawet dlatego, że nie szanuję tej bandy na tyle, żeby przed nią udawać. Śmierć ich wodza, czy też zmniejszenie się jego zdolności ruchowej i — co jeszcze istotniejsze — umysłowej łączyłaby się z trudnymi do wyobrażenia konsekwewncjami. Nienawidzę go i gardzę nim za zbrodnie i podłości, których — zwłaszcza na początku panowania reżimu — dopuszczali się wobec moich towarzyszy i innych ludzi o demokratycznych poglądach jego zbiry z „dziką świnią” na czele.
8 listopada.
(Dla uproszczenia w dalszym ciągu będę datował swój dziennik według bardziej popularnej jeszcze, starej ery.)
Dyktator wciąż jest nieprzytomny. Okolica Instytutu to prawdziwy obóz wojskowy. Chociaż udało się najściślejszy dozór ograniczyć do grupy budynków, w których znajduje się pokój chorego, to jednak na każdym rogu można zobaczyć czołgi i piesze patrole i dopiero dzięki moim wielokrotnym, energicznym wystąpieniom Instytut może jako tako pracować. Udało się również oddalić oficera pełniącego straż przy łóżku chorego, po tym, jak telefonicznie wytłumaczyłem zastępcy „dzikiej świni”, że nieszczęsny drzemiący strażnik i tak nie rozumie nic z tego, co się wokół niego dzieje, i że gdybyśmy chcieli, moglibyśmy na jego oczach zamordować wodza, dając mu odpowiedni zastrzyk, czy też wręcz odwrotnie — nie dając zastrzyku, który jest mu potrzebny…
Nie mam spokoju. Myśli wirują mi w głowie, przed oczami tańczą czarne kółka, chociaż w lustrze wyglądam na spokojnego. Nie wiem, co robić, martwię się, że stan prezydenta staje się krytyczny i nie zdążę. Cała rada państwa bez przerwy siedzi w Instytucie, zajęli największą salę wykładową i otaczające ją pomieszczenia. Dziś późnym popołudniem z niemałym trudem udało mi się tam dotrzeć, by poprosić na rozmowę zastępcę wodza i naczelnego ideologa. Powszechnie wiadomo, że ci dwaj to główne filary i zaufani dyktatora; jeden jest uosobieniem byczej siły, drugi — chytrej ostrożności. Mówią, że dyktator, żonglującym tym dwiema przeciwnymi siłami, utrzymuje między nimi równowagę; świadczy to w każdym razie o jego wielkim talencie politycznym.
Usiedliśmy w jednym z sąsiednich pomieszczeń. Poprosiłem przede wszystkim o zachowanie pełnej tajemnicy, co obydwaj mi przyrzekli. Postaram się możliwie dosłownie oddać przebieg rozmowy.
— Panowie — powiedziałem — stan prezydenta dotąd się nie zmienił, ale w każdej chwili może się polepszyć bądź pogorszyć. Robimy wszystko w celu wyleczenia, ale muszę w tym wypadku prosić panów o pewną niekonwencjonalną przysługę.
Sztywno popatrzyli na mnie, a wódz propagandy kiwnął palcem, żebym kontynuował.
— Panowie, chociaż nie są fachowcami, z pewnością jednak słyszeli o metodzie regeneracji nerwów. — Skinęli głowami, „dzika świnia” trochę niepewnie i z opóźnieniem. — Polega ona na tym — ciągnąłem — że jesteśmy w stanie, do pewnego stopnia, wpłynąć na odradzanie się systemu nerwowego, na powstawanie nowych komórek nerwowych. Jednak te nowe tkanki nerwowe są puste, nie posiadają żadnej treści, żadnego zapisu. Różnicę, jaka istnieje pomiędzy starym obszarem świadomości a nowym możemy z czasem wyrównać, wprawiając je w stan rezonansu i licząc na ich wzajemne oddziaływanie. Oczywiście nie możemy zapełnić tego obszaru nową treścią, ale regulując „liczbę drgań” możemy nadać świadomości pewne zabarwienie. By jednak efekt taki osiągnąć, musimy jak najdokładniej znać dotychczasowe życie pacjenta.
— Co pan ma na myśli? — spytał szef propagandy.
— Tego dotyczy właśnie moja prośba: muszę poznać możliwie najdokładniej prywatne życie prezydenta. — Powiedziałem to w liczbie pojedynczej, mając nadzieję, że natrafię na mniejszy opór.
— To niemożliwe! — wrzasnął nagle, czerwieniejąc ze złości zastępca — Co to za cyrk?
Wódz — teoretyk podniósł uspokajająco rękę.
— Wydaje mi się, że zdaje pan sobie sprawę z wagi swojego życzenia, proszę więc, żeby umotywował pan to bardziej konkretnie, a nie tylko teoretycznie.
— Chętnie — odpowiedziałem. — Sądzę, że to, co powiem, będzie łatwe do zrozumienia. Chyba wszyscy byliśmy już kiedyś wstawieni i znamy ten stan.
Skinęli głowami.
— A więc i to też panowie pewnie zauważyli, jak rozmaicie stan ten przejawia się u poszczególnych osób. Jedni są podnieceni, gwałtowni, inni zasypiają. Jedni są mili, gadatliwi, inni ponurzy i milczący, i tak dalej w wielu wariantach, można jednak wymienić kilka głównych typów zachowań według własnej „częstotliwości drgań”. Czy to jest zrozumiałe?
Znów skinęli głowami, zastępca z wyrazem zmartwienia na twarzy, ideolog z wyczekującym zainteresowaniem.
— Tej „częstotliwości drgań” u człowieka nieprzytomnego nie można ustalić żadnym badaniem ani eksperymentem. Pewne wnioski można wyciągnąć jedynie po zapoznaniu się z bezpośrednim środowiskiem pacjenta.
Tu zastępca znów uczynił taki gwałtowny ruch protestu, że aż ordery zabrzęczały na jego marynarce. Zrozumiałem to, bo przecież już od dawna przedmiotem plotek była specyficzna sytuacja, jaka istniała pomiędzy nim a dyktatorem oraz jego przyjaciółką — urzędowo „gospodynią” prezydenckiej rezydencji. Według niektórych dama ta była bliską krewną „dzikiej świni”, inni natomiast twierdzili, że była przedtem jego kochanką i że dyktator, dochodząc do władzy, zabrał mu ją, co z kolei pozwoliło zastępcy osiągnąć aktualną pozycję. Na twarzy ideologa pojawił się na krótką chwilę złośliwy błysk, jakby potwierdzający moje domysły, który jednak zdradzał również, że tych dwóch ludzi, to zawzięci rywale i śmiertelni wrogowie i jedynie dyktator dzięki swojej energii i bezwzględności jest w stanie ich pohamować, by nie skoczyli sobie do gardła. Tak jak oczekiwałem, naczelny ideolog odezwał się:
— Czy jednak, biorąc pod uwagę o kogo chodzi, nie można by tego pominąć lub zastąpić czymś innym?
— Posłuchajcie, panowie — powiedziałem — to nie dziecinna igraszka, o czym sami dobrze wiecie. Ale żebyście w pełni zdali sobie sprawę z wagi zagadnienia, wrócę do tego, co zacząłem poprzednio…
Tu zrobiłem małą przerwę, podczas gdy zastępca szarpał linoleum ostrogami.
— W poprzednim porównaniu wskazałem na wpływ powszechnie znanej substancji, na alkohol, który tak rozmaicie oddziaływuje na ludzi. Ale chodzi o to, że różne substancje mogą w różny sposób działać na poszczególnych ludzi. Powszechnie znany jest na przykład pobudzający, ożywczy wpływ kofeiny, większość ludzi, jeżeli przed snem wypije kawę, ma trudności z zaśnięciem lub w ogóle zasnąć nie może, ale są i tacy, którzy mogą usnąć tylko wówczas, gdy wypiją przedtem swoją małą czarną. No a teraz powracam do sedna swoich wywodów. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy jakaś duża masa, powiedzmy płyn — w naszym wypadku większa nie uszkodzona część ośrodka nerwowego — ma określoną barwę czy, uciekając się do innego porównania, określony obwód drganiowy. I teraz, żeby uzyskać efekt współdziałania, trzeba mniejszą, nową, a więc bezbarwną część ośrodka nerwowego zabarwić na taki sam kolor. Możemy liczyć na sukces tylko w wypadku, gdy uda nam się uzyskać barwę identyczną lub prawie identyczną, w przeciwnym razie zawsze coś tam nie będzie pasować. Zrozumiałe, prawda? Można powątpiewać, czy różnica odcieni jest tu istotna, skoro nie uszkodzona część mózgu i tak zdecydowanie dominuje nad częścią nową, pustą. W praktyce jednak znamy barwniki, których jedna kropla, dolana do innej intensywnej farby, wystarczy, by całość przybrała kolor barwnika. Jeżeli więc przyjmiemy, że większa masa nasycona jest takim silnym barwnikiem, wówczas kolor mniejszej nie ma znaczenia, jeżeli natomiast zdarzy się, że właśnie mniejsza masa ma barwnik silniejszy, wówczas stosunkowo łatwo „przestroi na swój obwód drganiowy” masę większą. System nerwowy człowieka, jego świadomość jest jednak nieskończenie bardziej skomplikowana niż jakakolwiek kombinacja chemiczna i — jak wspomniałem — jest to niesłychanie płaskie porównanie, bo żadna analiza chemiczna nie potrafiłaby wykazać „barwy” duszy. Tym bardziej konieczne jest, bym uświadomił panom konsekwencje, jakie może spowodować ingerowanie w ten mechanizm bez możliwie pełnej znajomości wszystkich czynników. Niewykluczone zresztą, że i tak nasz wysiłek będzie daremny.
Po tych słowach zapadła głęboka cisza, ustały nawet pochrząkiwania „dzikiej świni”.
Zaczekałem chwilę, po czym ciągnąłem dalej:
— Prezydent jest jednostką ogromnie utalentowaną, o silnej woli i zdolności szybkiego podejmowania decyzji. Co by się jednak stało, gdyby w wyniku niewłaściwej regeneracji jego charakter uległ zmianie? Jakie konsekwencje pociągnąłby za sobą fakt, że jakaś natychmiast potrzebna decyzja rodziłaby się długo, wśród wahań i wątpliwości, tylko dlatego, że nie dysponując odpowiednimi informacjami, czegoś zaniedbaliśmy.
Szef propagandy, błyskając okularami, zerknął na milczącego wierzgającego zastępcę wodza i odezwał się pierwszy:
— Widzę, że nic tu się nie da zrobić… Jak pan sobie to wyobraża, panie profesorze?
— Im prędzej, tym lepiej — powiedziałem, i ustaliliśmy, że ponieważ dzisiaj jest już dosyć późno, jutro wczesnym przedpołudniem pojedziemy we trzech do pałacu prezydenckiego. Zastępca wyszedł z kwaśną miną.
To zdarzyło się dzisiaj. Muszę wyznać, że duża część z tego, co wyłożyłem, to było zwykłe ple — ple. Nie fakty, w nich najbardziej surowa kontrola naukowa nie znalazłaby fałszu, ale nie to, co dotyczyło prezydenta… Bowiem przed rozmową, kiedy znów go obejrzałem, doszedłem do niezbitego wniosku, że właściwie jest nie do uratowania i że wkrótce wszystkie nasze starania będą daremne. A więc trzeba się spieszyć.
9 listopada.
Dziś rano w eskorcie aut pancernych przybyliśmy do pałacu. Okazało się, że w śródmieściu ruch uliczny jest bardzo słaby i prawie na każdym skrzyżowaniu tkwią nieruchomo czołgi. W pałacu, również gęsto otoczonym czołgami, przeszliśmy wprost do prywatnych apartamentów prezydenta, gdzie najpierw przyjrzałem się drobnym przedmiotom o charakterze osobistym, a później wypytywałem służbę o zwyczaje wielmożnego pana, starając się tymczasem notować ich miny. Odpowiadali skrępowani i wielokrotnie musiałem powtarzać, że jestem lekarzem, który w interesie chorego musi wiedzieć wszystko. Pomimo to tylko na wyraźną zachętę naczelnego ideologa zgadzali się mówić o rzeczach bardziej intymnych. Ile pali, czy pije, czy często się gniewa, czy jest bezwzględny, a może brutalny. Czego słucha w radio, ewentualnie co ogląda w telewizji. Obejrzałem urządzenie łazienki, przybory do mycia: dowiadywałem się, czy sam się goli. Wypytywałem fryzjera, jak również kucharkę o jego ulubione potrawy, a lokaja o drobne przyzwyczajenia; obejrzałem jego sypialnię, zajrzałem do biblioteki. Oczywiście nie interesowałem się tajemnicami państwowymi, a jedynie drobnymi, indywidualnymi cechami i gestami. Wreszcie nastąpiła najbardziej kłopotliwa część odwiedzin. Poprosiłem, bym mógł się zobaczyć z gospodynią. Gdy weszła, ogarnęły mnie w pierwszej chwili dziwne, mieszane uczucia. Była dojrzałą pięknością o czarnych włosach i nadzwyczaj efektownym wyglądzie, ale w jej wyważonym, „uprzejmym” zachowaniu, ruchach, głosie, w całej postaci było coś odrażającego, wywołującego opór. Na myśl o jakichś bliższych kontaktach z nią wzdrygnąłem się. Zresztą — zestawiając ją szybko z „dziką świnią” — czułem, że to nie krewni… Powiedziałem, o co chodzi i powołując się na względy lekarskie, poprosiłem obydwu zastępców, żeby zostawili nas samych. Po „dzikiej świni” było widać, że tylko z największym trudem potrafi zebrać w sobie tyle siły, by zadośćuczynić naszej prośbie.
Nie chcę tu pisać o intymnych fragmentach rozmowy, jedno jednak muszę zaznaczyć. To mianowicie, że — jak szyderczo plotkowano wśród miejskiej czeladzi — ich stosunek nie przebiegał bez zakłóceń, a to na skutek prostych anomalii fizjologicznych, z którego to powodu dama wiele razy była poddawana leczeniu sanatoryjnemu. Niemałego wysiłku wymagało ode mnie pocałowanie jej w rękę, aby wyrazić jej mój najgłębszy szacunek. Z zamętem w głowie, wywołanym doświadczeniami zebranymi w pałacu, wróciłem do Instytutu i jeszcze raz odwiedziłem wodza. W stanie chorego nie zaszły żadne zmiany…
Jeszcze tego samego wieczoru opowiedziałem Felsenowi o swoich przeżyciach w pałacu. Zdziwiony zapytał, po co mi to wszystko było potrzebne. Nie mogłem nic wyjaśnić, bo sam działałem pod naciskiem jakiegoś tajemniczego impulsu. Ale zaskoczyło mnie, że w pełni podziela moją niechęć do gospodyni. Zjawiska tego też nie umiał wytłumaczyć inaczej, niż stwierdzając, że to na pewno „nie jego typ”. Zresztą znał ją nie tylko ze zdjęcia, bo spotkał ją kilka razy na urzędowych przyjęciach. O Felsenie zresztą nie wiedziono, że „jesteśmy z tej samej gliny” i uważano go za eleganckiego światowca…
10 listopada.
Krążę wokół tej myśli, czując się jak pasażer na karuzeli, dla którego jedynym stałym punktem jest ozdobiony lustrami słup osi wirującego kręgu. Już wiele razy postanawiałem, że wezwę Felsena i opowiem mu o wszystkim, ale nie mogłem się na to zdecydować.
O wpół do drugiej po południu trzeba było podjąć decyzję. Felsen przybiegł i oznajmił, że stan dyktatora pogorszył się… Mówił też coś o buntach na przedmieściach, w pewnej chwili nawet jak gdyby dał się słyszeć odległy szczęk broni, ale wszystko to nie pozostawiło w mojej świadomości żadnego śladu…
Od tej chwili popadłem w jakiś szczególny stan ducha. Jakby pękła gdzieś we mnie jakaś tama i porwał mnie niepohamowany strumień energii. Tak jakbym działał według opracowanego gdzieś w głębi mojej świadomości szczegółowego planu, każda rodząca się nagle myśl natychmiast zamieniała się w czyn… Mówiłem na wpół świadomie, z mechaniczną dokładnością, ale z tego potoku słów niewiele potrafię tutaj przytoczyć. Natychmiast zarządziłem, by przewieziono dyktatora do specjalnego eksperymentalnego laboratorium, i ja też zaraz tam pospieszyłem, wprost wlokąc ze sobą pół żywego ze strachu Felsena. W tym czasie widziałem tylko, ale nie dotarło to do mojej świadomości, że przed drzwiami staje uzbrojony strażnik…
Kiedy wtoczyliśmy na noszach konającego wodza i zgodnie z dotychczasową praktyką cały personel opuścił laboratorium, kazałem Felsenowi usiąść i stojąc przed nim wygarnąłem mu kawę na ławę. Najpierw przypomniałem naszą rozmowę, w trakcie której ustaliliśmy, że bezwzględnie leży w tej chwili w interesie kraju, by znienawidzony dyktator pozostał przy życiu.
Wystraszony Felsen tylko kiwał głową. Dyktatora nie da się uratować, zostało mu tylko parę minut, nie ma czasu na wahania.
— Co pan chce zrobić? — spytał Felsen, któremu groza zjeżyła włosy na głowie.
— Powtórzyć operację Fischer — Weiler — powiedziałem.
Felsen podskoczył i jak oszalały, szczękając zębami biegał po wąskim pomieszczeniu. Złapałem go za ramiona i cisnąłem na krzesło. Z rozpaczą spojrzał na mnie, potem wyjąkał:
— Kto jest tym drugim?
— Ja — odpowiedziałem. Już paplałem. Sądzę, że jakiś wewnętrzny bodziec narzucał mi coraz szybsze tempo, bym przekroczył otchłań przerażenia i odrazy, która rozwierała się przede mną na myśl, że za parę minut moja fizyczna istota będzie już tylko martwym ciałem.
Felsen nie mógł wydobyć głosu, tylko zajęty grozą potrząsał przecząco głową.
— Niech pan zrozumie, nie możemy zrobić nic innego — powiedziałem i zęby mi zaszczękały. Potrząsnąłem nim tak, że aż mu głowa zaczęła latać.
— Prof… — stęknął wreszcie — dla takiego łotra ryzykować sobą… pan, ojciec nauki?
— Nie dla niego, dla nas wszystkich, dla naszej przyszłości, a istnieje tylko ta konieczność: on musi żyć! I pomyśl jeszcze o jednym — po raz pierwszy go tykałem — pomyśl, że nasz największy wróg to będzie właściwie nasz człowiek. Mamy szansę osłabić od wewnątrz ten przeklęty system, tak żeby zawalił się nie mszcząc nas! Jaką więc ceną jest ryzykowanie jednego życia?
— Ale dlaczego pańskiego, panie profesorze? — zamachał z rozpaczą ręką.
— Bo któż inny da mi gwarancję, że nie wpadniemy z deszczu pod rynnę albo jeszcze gorzej?… Z drugiej strony, nie mamy czasu — machnąłem w kierunku widocznie słabnącego wodza. — Szybko! — krzyknąłem na Felsena, licząc na dobrze uszczelnione drzwi; to podziałało na niego, wydawało się, że zapanował nad swoim strachem i chociaż zbladł, wyjąkał:
— Więc ja się tego podejmę.
— Synku — jęknąłem i przytuliłem go do siebie jak matka płaczące dziecko — nie można. Ja wybadałem teren, ja wiem jak postępować, by w pierwszych chwilach nie wydarzyło się nic dziwnego, co dałoby okazję stadu wilków do rozerwania swego przewodnika jako pierwszego… Ja jestem starszy, bardziej doświadczony. A ty pod względem politycznym jesteś dzieckiem, naiwnym uczonym. Byłoby to z twojej strony bezsensowne poświęcenie i z mojej też, bo w nauce ty masz przyszłość, a ja do pewnego stopnia należę już do przeszłości… chodźmy! — wrzasnąłem nagle, patrząc na agonalne drgawki prezydenta.
— Ale… — jąkał się Felsen.
Wyciągnąłem rewolwer, który wziąłem ze sobą rano odruchowo, skierowałem na Felsena i w zdenerwowaniu zacząłem krzyczeć nieco bez sensu:
— Natychmiast wyjdziesz stąd — ryczałem — albo zastrzelę cię jak psa, bo nie można ci ufać! — Zrobił się jeszcze bardziej blady i zataczając się ustąpił. — Operację wykonam sam, włączając transplantator od wewnątrz. Za dziesięć minut wejdziesz do laboratorium i żeby nie pozostał żaden ślad tej sprawy, zewnętrzną dźwignią, którą potem zaraz zdemontujesz… — tu głos uwiązł mi w gardle — jednym ciosem, jeżeli to możliwe, rozbijesz głowę swego profesorka, zawołasz o pomoc, wybiegniesz i powiesz, że konstrukcja nośna spadła na niego, kiedy wykonywał zabieg. Musisz to zrobić zaraz po operacji, żeby ewentualne badanie nie mogło ustalić, że śmierć nastąpiła wcześniej… Rozumiesz?… Jeżeli natomiast byłbym zmuszony cię tu natychmiast zastrzelić, wówczas przed rozpoczęciem operacji dam sygnał alarmowy z transplantatora i ci, co wejdą, znajdą zwłoki dwóch lekarzy i, mam nadzieję, żywego wodza, bo przecież do tej pory operacja odbędzie się, a wódz po odzyskaniu przytomności, zakładając, że w owym czasie będzie nieprzytomny, wszystko im wyjaśni… Chodźmy…
Felsen spuścił oczy, zatrząsł się, z jego twarzy z wolna zniknął wyraz grozy i powiedział:
— Nie pójdę, profesorze. Podejmę się prowadzenia operacji i tego, co muszę zrobić po niej! — W tym czasie po jego trupio bladej twarzy toczyły się łzy, a usta drżały… Wspiął się i zaczął demontować wskazaną część urządzenia.
— Szybko! — mówiłem — szybko! — i jedną ręką starałem się mu pomóc, podczas gdy w drugiej trzymałem gotową do strzału broń, chociaż na myśl, że za parę minut żelazna belka roztrzaska mi czaszkę, poczułem zimny dreszcz na plecach… Wreszcie zdjęliśmy i położyliśmy na ziemi ciężki „przyrząd”.
— Do dzieła — powiedziałem do Felsena, gdy znikałem w transplantatorze, który od czasu wypadku Weilera — Fischera unowocześniłem tak, że wprowadzenie izotopu odbywa się teraz automatycznie. Możemy mu nawet powierzyć wymianę mózgu, chociaż wciąż jeszcze wydaje się nam, że ten delikatny zabieg sami wykonujemy lepiej. Pistolet trzymałem tak, żeby Felsen mógł go widzieć. Leżąc na wznak patrzyłem mu w oczy: jego zalana łzami twarz wzruszyła mnie, wyciągnąłem do niego rękę, uścisnął ją i widziałem, jak sięga do guzika z narkozą. W ostatniej chwili jednak próbowałem mu przeszkodzić, wyprężając całe ciało zacząłem się bronić, chciałem się stamtąd wydostać i zrozpaczony, strasznym głosem krzyczałem, że nie chcę… nie chcę! Felsen patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, jednym ruchem odepchnął moje rękę, szybko nacisnął guzik, a potem chwytając mnie za ramiona i przygniatając całym swoim ciężarem wepchnął z powrotem do maszyny…
…Ściskam kierownicę czołgu, nie wypuszczając jednak z ręki rewolweru. Na prawo ode mnie „dzika świnia” maca spust karabinu maszynowego. Wiem też, że siedzący za nami okularnik nastawia celownik działa. Gąsienice bezszelestnie suną po bruku ciemnej ulicy, nigdzie żadnego światła ani postaci. Prężę się w swoim mundurze wodza, który przylega do mnie jak moja własna skóra, i chociaż nie widzę, czuję, jak wspaniale czerwienią się na nim generalskie lampasy. Moja noga w lakierkach naciska pedał, a ulica staje się coraz węższa, tak że czołg dotyka ścian domów… Nagle na całej szerokości ulicy pojawia się tłum, tak gęsty, że ludzie tratują się wzajemnie. Powiewają nad nami czerwone sztandary, ich kolor jest taki, jak lampasy na moich spodniach… A, w śmiertelnej ciszy, w pierwszym szeregu idą mój ojciec i moja matka. Nie wiem, jak to możliwe, przecież już dawno umarli. Wytężając wszystkie siły staram się zatrzymać czołg, ale on wciąż prze do przodu. „Dziką świnią” wstrząsa złośliwy rechot, wąż okularnik szyderczo puszcza do niego oko i czołg jedzie dalej. W ostatniej chwili udaje mi się skręcić kierownicę. Czołg chwieje się i posuwa naprzód w taki sposób, że ścina podmurówki domów, a te walą się za nami na ulicę. Na wystającej żelaznej belce uwieszona jedną ręką jakaś kobieta — belka jest identyczna jak ta w laboratorium — w drugiej ręce kobiety dziecko… Moi towarzysze ryczą już teraz pełną gębą, chociaż nie słychać nawet piśnięcia. Druga gąsienica czołgu robi z tłumu marmoladę, strumienie krwi tryskają na ściany domów i spływają po szybach okien, za którymi tłoczą się ciekawscy. Spieniony potok krwi zalewa plac, za nami wysokie fale wciskają z powrotem do bram ludzi, usiłujących wydostać się na zewnątrz; następnie powódź zaczyna podążać za nami, fala, wyższa niż czołg, niezłomnie prze naprzód, a w pierwszym szeregu ciągle bez słowa idą moi rodzice… Krwawa powódź wypełnia czołg tak nagle, że nie mam nawet czasu wziąć oddechu, nos i usta mam pełne krwi, duszę się z obrzydzenia i przerażenia i czuję, wiem, że okularnik ostatkiem sił usiłuje wyjąć lufę działa, żebym mógł się przecisnąć przez tę szczelinę, ale zamiast tego podnosi żelazną belkę z laboratorium i opuszcza ją na moją głowę. Belka pobrzękuje jak łańcuch… łańcuch pobrzękuje… pobrzękuje… i nie chce zamilknąć… nie chce zamilknąć. Już nie tonę, ale wstręt i przerażenie dławią mnie, a łańcuch brzęczy… Leżę zlany potem, otwieram oczy.
Spoglądam na dobrze znane górne oświetlenie specjalnego laboratorium, ale lufa działa, która zmieniła się w żelazną belkę, wciąż jeszcze brzęczy. Rozglądam się. W transplantatorze odzywa się sygnał wskaźnika narkozy, który sygnalizuje, że wyznaczony czas upłynął. W prawej ręce wciąż trzymam swój rewolwer, na piersi znajduję kartkę, a na niej kilka niewyraźnych liter. Bez namysłu biorę ją i odczytuję: „Niech pan profesor przeprowadzi operację!” Z pustką w głowie gapię się, potem patrzę na transplantator, z nieartykułowanym krzykiem zrywam się i zataczając się zbliżam do maszyny. Strzałki wskazują, że otwarcie czaszek i przecięcie połączeń już nastąpiło…
Rozpacz i przerażenie o mało nie ścięły mnie z nóg. Felsen mnie oszukał! Kiedy straciłem świadomość, wyciągnął mnie z maszyny, sam zajął moje miejsce i włączył automat… Wskaźniki podawały, że parę sekund temu puls w obydwu ciałach zanikł… Nie mogłem nic poradzić, musiałem natychmiast działać. Odezwała się we mnie rutyna, ona mną kierowała. Zamieniłem dwa trzęsące się, galaretkowate mózgowia i włączyłem u wodza działanie regeneracyjne. Martwe ciało Felsena wywlokłem z maszyny i drżąc zaciągnąłem je na miejsce, które mu przedtem sam wskazałem, mechanicznie podniosłem ciężką żelazną belkę, następnie kierowany nagłym impulsem dokładnie wytarłem odciski palców Felsena, potem unosząc w obydwu rękach żelazo, jednym potwornie silnym uderzeniem roztrzaskałem głowę mojego ulubionego ucznia i współpracownika. Sądziłem, że jako lekarz oswojony z widokiem śmierci będę patrzył na rozbryzgujący się mózg i zbryzgane krwią pomieszczenie bez specjalnych emocji, ale omyliłem się. Świat i mój żołądek nagle zawirowały — trudno, nigdy nie byłem katem — i zdobyłem się tylko na to, by nacisnąć dzwonek alarmowy, otworzyć drzwi i krzyczeć, czy raczej szeptać o pomoc. Upadłem twarzą koło buta wartownika z pistoletem maszynowym…
Kiedy przyszedłem do siebie, można by rzec, że cały Instytut stał koło mojego łóżka. Widząc, że otwieram oczy, szybko zaczęli się nawzajem wypychać z pomieszczenia, zostali ze mną tylko drugi zastępca dyrektora i siostra przełożona. Moje pierwsze pytanie dotyczyło Felsena. Po lekarzu było widać, że nie chce odpowiedzieć, ale wreszcie wykrztusił tyle, że spadła na niego, obluzowana jak się wydaje, część maszyny.
— Ale co z nim jest? — spytałem teraz już w gorączkowym podnieceniu, bo znów ujrzałem przed oczami potworny widok.
— Zmarł… na skutek zupełnego rozbicia czaszki — odpowiedział — policja bada teraz przebieg wypadku.
W tej samej chwili jakiś człowiek, wyglądający na urzędnika, zajrzał i spytał, czy może wejść.
— Tak — odpowiedziałem teraz już ja. Przedstawił się, był inspektorem policji, jego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć. Opowiedziałem, że nie mając już innego wyjścia, przeprowadziliśmy operację otwarcia czaszki prezydenta, gdy jakaś widać obluzowana część maszyny spadła na Felsena. W pierwszym odruchu przerażenia próbowałem wyciągnąć go spod niej, ale czując, że robi mi się słabo, zawołałem o pomoc. Tyle potrafię o tym powiedzieć… Wydaje się, że to ich zadowoliło, bo więcej mnie nie niepokoili…
Gdy automat wykonał swoje zadanie, kazałem wodza w ogromnym białym turbanie na głowie przewieźć na dawne miejsce. Swoje łóżko też kazałem wstawić do jego pokoju, bo sam chciałem kontrolować stan chorego i na razie wszystkim innym zabroniłem wstępu. Nawet siostra przełożona mogła tam wejść tylko na moje specjalne wezwanie.
12 listopada.
W ciągu ostatnich dwóch dni nie wydarzyło się nic szczególnego poza tym, że pięć razy mdlałem, gdy pojawiał się przed moimi oczami obraz, który ujrzałem w specjalnym laboratorium. Nawet nie starałem się ukryć przyczyny swojej słabości… W jutrzejszym pogrzebie nie wezmę udziału. W stanie wodza żadnych zmian, w dalszym ciągu jest nieprzytomny, ale ja po słabych drganiach widzę, że zaczęła się poprawa i wygląda na to, że operacja zakończyła się sukcesem. Ale jestem zdenerwowany.
W budynku Instytutu, w którym leży wódz, ustała normalna praca. Można powiedzieć, że okupuje go rada państwa. Nie mogą uporać się z przepędzaniem ciekawskich sprzed pokoju chorego. Tu i ówdzie pojawia się teraz czerwona gęba „dzikiej świni”…
13 listopada.
Felsena pochowano. Mimo burzliwej, niepewnej sytuacji politycznej odprowadzały go tłumy. Ja posiałem osobny, obok instytutowego, ogromny wieniec. Poza tym nic nowego. Stan chorego niepewny, ze słabymi oznakami poprawy. Nie dopuszczam jeszcze do niego nikogo, bez wyjątków! Dzisiaj próbowała „gospodyni”, ale uprzejmie odmówiłem.
14 listopada.
Wódz otworzył dzisiaj oczy. Właśnie stałem obok jego łóżka i wpatrywałem się w jego twarz z wolna nabierającą życia: była bardzo zarośnięta. Spojrzał na mnie i czułem, że serce mi wyskoczy… Parę razy zamrugał, potem patrzył na mnie drętwo. Z wysiłkiem, mając na wpół sparaliżowany język, odezwał się:
— Profesorku…
Zadrżałem. Dyktator mnie nie znał, nigdy nie interesował się moją pracą, w Instytucie natomiast jeden jedyny Felsen tak mnie nazywał, i to też tylko w cztery oczy!.. Na chwilę zakryłem twarz rękami, gdy przyszedł mi nagle do głowy pewien pomysł. Odesłałem będącą właśnie w pokoju siostrę przełożoną i pochyliłem się nad chorym. Wolno sylabizując, by mógł śledzić również ruch moich ust, głośno powiedziałem:
— Jak się pan czuje, ekscelencjo? — Jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej sztywne. Szybko poprawiłem poprzedni tekst: — Jak się pan czuje, panie prezydencie? — powtórzyłem kilkakrotnie, coraz bardziej zdenerwowany.
— Ależ, profesorku… — powiedział znów i rozejrzał się wkoło zdziwiony, a potem pytająco spojrzał na mnie. Nie wiedziałem, co mam robić. Opanował mnie taki strach, że opadłem na krzesło szczękając zębami. Najchętniej wybiegłbym z pokoju.
Nie wiem, jak długo tak siedziałem, ale w pewnej chwili zauważyłem, że wódz odwrócił głowę, na której miał już tylko cienki bandaż, w moją stronę i patrzy na mnie. Cóż mogłem zrobić, wstałem i podszedłem do niego.
— Jak się pan ma, panie profesorze? — spytał przymilnie, tak jak zwykł mnie co rano pozdrawiać Felsen. Zatoczyłem się do tyłu i o mało nie upadłem, bo potknąłem się o krzesło. — Czy nic panu nie jest? — wykrzyknął wódz charakterystycznym, tyle razy słyszanym w radio głębokim barytonem i chciał wstać, żeby mi pomóc, ale upadł na wznak.
— Uważaj! — teraz ja krzyknąłem. — Jeszcze nie wolno panu się ruszać — i nawet nie zauważyłem, że zwracam się do niego raz tak, a raz tak. Zapanowałem nad swoim zdenerwowaniem i usiadłem na skraju łóżka. Przy nagłym gwałtowniejszym ruchu kołdra zsunęła się, a spod szpitalnej piżamy ukazała się ogromna, muskularna, owłosiona klatka piersiowa dyktatora. Mimowolnie ujrzałem przed sobą wysportowaną, chłopięcą sylwetkę Felsena…
— Nic mi nie jest — powiedziałem, chociaż głos mi drżał i z trudem przełykałem ślinę. — Ale co z panem?
Starałem się nie wymawiać imienia. — Wie pan, gdzie pan jest?
Najpierw zrobił taki ruch, jakby chciał zapytać: A gdzie mógłbym być? — ale potem sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, nieruchomo patrzył przed siebie, potem na mnie, następnie zmieszany potrząsnął głową.
— Co pan pamięta? — spytałem, a potem, jak gdyby nawiasem, dodałem: — Specjalne laboratorium… transplantator mózgów?…
— Niech pan poczeka! — wykrzyknął. — Profesorze, ja zrobiłem to zamiast pana — i dalej patrzył na mnie tak, jakby uważał to wszystko za najbardziej naturalny porządek rzeczy.
— A potem?
— Co potem? Potem obudziłem się tu, w separatce… — mruknął. — Ho, ho, ale paskudnie zarosłem — powiedział, gdy przesunął ręką po swojej klatce piersiowej — i męczy mnie jakiś brzydki zapach… Czy to ja tak śmierdzę?
— To nie smród — wtrąciłem — to zapach pańskiego ciała, który jest różny u różnych ludzi…
— Ale ja nigdy tego nie czułem — mówił podniecony i obwąchiwał wszystko dookoła.
Myślałem, że wygram pierwszy atut. Żartobliwym głosem powiedziałem:
— Ryby własna ość nie przebije. — Spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem, jakby zaczynał coś rozumieć.
— Ułożył się pan w transplantatorze i włączył go, prawda? Partnerem był dyktator, pamięta pan?
Szeroko otwartymi oczami, przerażony patrzył na mnie, potem odwrócił głowę. Widziałem, że nie ma innego wyjścia, trzeba zrobić ostatni krok. Zdjąłem lustro wiszące nad umywalką i postawiłem przed nim. Na krótką chwilę wlepił w nie wzrok, potem z rozdzierającym krzykiem — nie sądzę, żeby wódz wydał kiedykolwiek taki — zakrył rękami twarz i zemdlał.
Kiedy doprowadziłem go do przytomności, chwycił go taki spazm płaczu, że serce mi się ścisnęło. W swojej lekarskiej karierze widziałem wiele rozpaczy, jeszcze więcej słyszałem szlochów, ale tak łkać może tylko ktoś, kto stracił więcej niż wszystko: samego siebie… Właściwie dopiero teraz przeraziło mnie to, co się stało, co zrobiliśmy, a dokładnie, co ja zrobiłem. Przecież to mój pomysł zawiódł.
Wreszcie udało się go uspokoić, ale musiałem użyć najsilniejszych środków uspokajających. Sam śmiertelnie wyczerpany zwaliłem się na łóżko… W tym stanie w dalszym ciągu sam będę musiał na niego uważać…
15 listopada.
Dzisiaj na szczęście obudziłem się, a ściślej mówiąc, doszedłem do siebie wcześniej niż on. Dlatego piszę w ten sposób, bo nie wiem, jak go nazywać. Usiadłem koło jego łóżka i czekałem. Gdy otworzył oczy i spojrzał na mnie, przywitałem go:
— Dzień dobry, panie prezydencie! Jak się pan czuje?
Jego spojrzenie zastygło, widziałem po nim, że zaraz znów się załamie. Najcieplejszym tonem, na jaki mnie było stać, ciągnąłem: — Posłuchaj mnie, Felsen, synku! Posłuchaj mnie i bardzo pilnie myśl o tym, co ci powiem. — Mówiłem cicho, ale w moim głosie był jakiś hipnotyzujący spokój i siła. Patrzył na mnie, a jego spojrzenie było czyste, zdecydowanie rozumne. Sądzę, że wódz, odkąd żyje, nigdy nie patrzył na świat w ten sposób…
— Maciusiu — po raz pierwszy chyba wymówiłem imię Felsena, na co z wolna obrócił twarz w moją stronę — nie tylko ja, ale i ty też wiesz, kim jesteś; jednym z najlepszych, może nawet najlepszym chirurgiem na świecie, wspieranym na dodatek energią młodości! — Tu przecząco potrząsnął ręką, ale dalej milczał. — Jeżeli ktokolwiek zdolny jest uchwycić istotę spraw największej wagi, przeniknąć je na wylot, to tym kimś jesteśmy właśnie my. Ta świadomość skłoniła nas do podjęcia zadania na miarę największych osiągnięć człowieka. — Milczał, spuszczając oczy, ale widziałem, że z całej siły stara się śledzić to, co mówię. — I jeżeli podjęliśmy się go, to musimy wziąć na siebie również wynikające stąd konsekwencje — i tu ścisnęło mi się serce… — Po raz ostatni wymówiłem nazwisko Matthias Felsen, od tej chwili jesteś prezydentem państwa, Xaverem Feliciusem i nigdy nie byłeś kim innym. Na początku będzie ciężko, poza wszystkim innym musisz jeszcze przywyknąć do zapachu własnego ciała, ale jakoś to pójdzie; powoli poczujesz się w nowej skórze jak ryba w wodzie. — Tu Matthias wzdrygnął się, ale panował nad sobą. — Któż wie lepiej od ciebie, że poszczególne organy powoli asymilują się, i to, co dla twojego nosa dziś jest dziwne, jutro stanie się naturalne.
Wówczas, na próbę, znów zaczął wciągać powietrze, węszyć, nagle zbladł i poprosił o miskę. Szybko postawiłem ją przed nim, oczywiście zwymiotował tylko śliną, bo przecież od wielu dni odżywiany był sztucznie… Gdy poczuł się lepiej, rzucił na mnie pełne skargi spojrzenie…
— Później każę cię umyć czymś likwidującym ten zapach, po czym będziesz się mógł wypachnić według własnego upodobania, niech diabli wezmą twój wrażliwy nos. Będziesz jak rokokowa dama…
Patrzył na mnie poważnie, nie uśmiechał się…
Radę zawiadomiłem przez pełnomocników, że za dwa, trzy dni prezydent będzie mógł przyjąć na parominutowej audiencji dwóch członków, ale nie należy zakłócać procesu poprawy jego zdrowia, który rokuje w tej chwili jak najlepsze nadzieje, żadnymi pytaniami… Te dwa, trzy dni wydają się jeszcze bardzo potrzebne.
Wieczorem uświadomiłem sobie, że dzisiaj wiele razy słyszałem jak gdyby odgłos dział. Prawdę mówiąc, jesteśmy dosyć hermetycznie oddzieleni od świata zewnętrznego i tych kilku najbardziej zaufanych ludzi z personelu Instytutu, którzy wykonują wokół nas najpotrzebniejsze czynności, nie zamienia ze sobą w pokoju ani słowa.
17 listopada.
Minione dwa dni pełne nagłych kryzysów, grożących ostateczną kieską, to znów cichej nadziei stanowiły taką huśtawkę, stwarzały stan takiego napięcia, że byłem bliski ostatecznego załamania nerwowego. Mam nadzieję, że nigdy więcej nie powtórzy się w moim życiu taki okres. Wczoraj rano dyktator wydawał się spokojny, ale wyczuwałem w nim jakieś napięcie. Sztywno patrzył przed siebie i na moje pytania tylko kiwał głową. Nie odpowiadał. Starałem się, żeby nie spostrzegł mojego uważnego spojrzenia, ale czułem ucisk koło żołądka. Przyniesiono kilka gazet i żeby go wytrącić z odrętwienia, położyłem dwie z nich na jego kołdrze… Mechanicznie przeglądał jakiś ilustrowany tygodnik, gdy w pewnej chwili dał się słyszeć krzyk tak rozdzierający, że krew we mnie zastygła. Trzasnął ręką w papier, potem w swoją twarz i z płaczem i skomleniem rzucił się na łóżko. Chwyciłem gazetę, spojrzałem i zaparło mi dech. W nieaktualnej gazecie artykuł, wydrukowany dużą czcionką, okalał jakieś zdjęcie. Tytuł i zdjęcie dotyczyło pogrzebu znanego asystenta uniwersyteckiego, Matthiasa Felsena. Na zdjęciu matka i narzeczona zmarłego słaniały się przy grobie…
Myślałem, że zemdleję z przerażenia. Ze spuszczonymi oczami i zawrotem głowy stałem tak, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że chory klęczy przede mną, ściska mój fartuch i wstrząsająco szlocha…
— Profesorze — stękał — niech pan to odwróci, nie wytrzymam, nie wytrzymam… — Potem puścił mnie, twarz ukrył w dłoniach, upadł na podłogę i drgał jak gąsienica nadziana na igłę.
Nic nie mogłem poradzić, sam się rozpłakałem. Z rozpaczą objąłem go, podniosłem z ziemi i z wielkim trudem położyłem z powrotem na łóżku, potem dałem mu szybko silny środek uspokajający, który podziałał po kilku minutach. Chory uciszył się i usnął, ale z drgnień jego ust i tak można było wyczytać: „Nie wytrzymam…”
Mając na przemian zamęt w myślach i głuchą pustkę w duszy, siedziałem koło jego łóżka, dopóki znów nie odzyskał przytomności. Spojrzał na mnie i natychmiast powiedział:
— Profesorku, niech pan to odwróci!
Ująłem jego twarz w swoje ręce i spytałem, czy mnie słyszy, czy potrafi się skupić. Po małej przerwie skinął, że tak.
— Synku — mówiłem trzęsącym się głosem — to, czego pragniesz, jest niemożliwe. Tam nie ciebie pochowano, przecież wiesz o tym, czujesz, że jesteś tutaj. Prawda? — i lekko potrząsnąłem nim. Patrzył i patrzył mi w oczy, potem wolno skinął głową. — Ty nie jesteś tym, kogo pochowano — bałem się wymówić imię — ty jesteś prezydentem państwa, masz władzę. Twoje słowo jest w tym kraju prawem, jesteś panem życia i śmierci… Jesteś panem życia każdego z nas… dlaczego tylko nad własnym nie umiesz zapanować? Nie czujesz ogromnej odpowiedzialności, jaka na tobie spoczywa? Odpowiadasz za nas wszystkich, za los narodu…
W jego oczach pojawił się na chwilę błysk zrozumienia, ale zaraz zgasł i opanował go dawny strach.
— Profesorze, niech pan to odwróci! — błagał głosem, który poruszał do głębi.
Na chwilę wypadłem z przyjętej świadomie i jedynie słusznej w tej sytuacji roli człowieka twardego i bezwzględnie logicznego.
— Nie można, synku — westchnąłem i głos mi się załamał — nie można, nie istnieje taka możliwość. Widzisz, co zrobiłeś, gdy wprowadziłeś mnie w błąd i wpakowałeś się w to, tylko dlatego, że ja w ostatniej chwili przeraziłem się, zląkłem, ale przecież to była tylko „słabość ciała”, chwilowy triumf nerwów nad duchem, jesteś lekarzem, powinieneś to wiedzieć… Mnie życie lepiej wyćwiczyło, świadomie wybrałem tę rolę, rozumiesz, rolę — znów nim potrząsnąłem — którą trzeba odegrać w tym kostiumie, w tej masce — i ująłem jego twarz — przecież aktor też nie gra w swoim prywatnym ubraniu, a jednak gra, jakkolwiek niewygodny byłby kostium… Ja — uderzyłem się w pierś — nauczyłem się tej roli, źle czy dobrze, to już inna sprawa, ale jeżeli ty, dlatego że było ci mnie żal, bez żadnej próby wskoczyłeś w tę rolę, to ją teraz graj i nie lituj się nad sobą!
Ze zmarszczonym czołem długo milczał, potem skinął głową.
— W porządku! — powiedział.
W parę minut później wezwano mnie na konsultację do wypadku ciężkiego uszkodzenia mózgu. Nie wiem, co mnie do tego skłoniło, ale podszedłem do swojej nocnej szafki i rewolwer, który trzymałem tam od czasu przeprowadzki, wsadziłem do kieszeni. Dobrze zrobiłem, bo kiedy wróciłem, chory słaniając się stał przy mojej szafce i przeszukiwał szuflady. Nie odezwałem się, on też nie. Zataczając się wrócił do łóżka i naciągnął kołdrę na głowę.
— W porządku! — powiedział, ale w ciągu tych dwóch dni dyskusja powtórzyła się jeszcze trzy razy w zasadzie w ten sam sposób, ale z coraz mniejszą gwałtownością, mnie jednak doprowadzała zawsze do krańcowego zdenerwowania, bo przecież każde wahanie mogło oznaczać ostateczne niebezpieczeństwo…
Dzisiejszy wieczorny atak miał zgoła nieoczekiwany finał. Kiedy znów rozwodziłem się nad tym, jaki to błąd podjąć się takiej sprawy z powodu współczucia dla mnie, po chwili milczenia dyktator odezwał się, ale teraz była w jego spojrzeniu nie znana mi dotąd ostrość:
— Nie zrobiłem tego ze współczucia dla pana. — Zmieszałem się. — Ja — tu utknął — …ja chciałem być dyktatorem! — powiedział to wyraźnie, zdecydowanie. — Muszę stwierdzić, że pomysł ten przyszedł mi dosyć nieoczekiwanie, powodowało mną też uczucie, że jestem młodszy, może więc lepiej zniosę nie tylko zamianę, ale i obciążenie psychiczne, wynikające z samej roli. Decydującym bodźcem, wypierającym wszystko inne, była chęć dojścia do władzy… oto prawda!
Gapiłem się na niego w osłupieniu, potem poczułem głęboką ulgę. Domyśliłem się, że to jest klucz do ostatecznego zwycięstwa.
Usiadłem na jego łóżku i zacząłem mówić:
— A więc czego chcesz? Jesteś prezydentem, wszechmocnym panem całego kraju. Zachowaj się więc tak, jak należy w twojej sytuacji. — Patrzył na mnie sztywno, nie ruszał się. Wstałem i skłoniłem się. — Jak się pan czuje, ekscelencjo? Wydałem zezwolenie, żeby jutro odwiedziło pana dwóch członków rady państwa. Zgadza się pan? — i mrugnąłem do niego.
Przeciągnął się.
— Jeżeli pan, profesorze… przepraszam… jeżeli pan, o którym nawet nie wiem, kim jest, ale widzę, że kimś z tutejszego kierownictwa, uważa to za słuszne, nie mam nic przeciwko temu — odpowiedział i też mrugnął do mnie.
Kamień spadł mi z serca; co czułem, o tym nie chcę, a nawet może nie potrafiłbym pisać, bo wszystko inne wyparła na wpół triumfująca, na wpół smutna pewność, że operacja udała się…
— Habemus Papam — powiedziałem i uściskaliśmy się. Czułem lekki wstręt do jego zapachu, o mało nie palnąłem, że będzie miał czas się wyperfumować, ale w porę się powstrzymałem bo, jak się zresztą okazało, jemu ten zapach już tak nie przeszkadzał… Po raz pierwszy od wielu dni przespałem bez przerwy całą noc, chociaż strach wił się we mnie jak glista…
18 listopada.
Rano poddano prezydenta toalecie, ogolono go. Właśnie dopiero wtedy zobaczyłem, jaki z niego postawny mężczyzna. Potem odbyliśmy we dwóch „naradę wojenną”. Pouczałem go, jak ma się zachowywać. Wieczorem zaczął już całkiem dobrze, tylko tak dalej. Podczas swoich badań w pałacu przekonałem się, że wódz jest w gruncie rzeczy facetem prostym, ale gwałtownym i bezwzględnym. Niech nie będzie więc przesadnie subtelny i uprzejmy. Nie szkodzi, jeżeli nie będzie wielu rzeczy pamiętał, nie musi nawet poznawać członków najbliższego otoczenia. Może spokojnie spytać kogokolwiek, kim jest, co robi i tak dalej i po uzyskaniu odpowiedzi naturalnym głosem może powiedzieć, że tak, tak, oczywiście. Ja później wyjaśnię, że po takim wypadku zanik pamięci jest zjawiskiem normalnym, które zresztą szybko ustępuje. O jednym tylko nigdy nie wolno mu zapomnieć: o tym mianowicie, że jest wszechmocnym dyktatorem. Jeżeli popełni ten błąd, to otaczające go stado wilków zwęszy w tym brak pewności siebie i nie dam wtedy za jego życie złamanego grosza; jeżeli poczują zelżenie ucisku żelaznej pięści, rozdepczą go jak muchę! Zresztą, wbrew początkowym sprzeciwom, wymusiłem na jego ekipie, że po leczeniu szpitalnym odprowadzę go i pozostanę w rezydencji w jego bezpośredniej bliskości aż do pełnego wyzdrowienia…
Potem kazaliśmy poprosić delegację.
Tymczasem zdarzyło się jednak coś, co omal nie pokrzyżowało mi szyków i spowodowało niemałe zdenerwowanie. Na parę minut przed delegacją przybyła „gospodyni”, a ponieważ wiedziała o pozwoleniu udzielonym wysłannikom, wydawało jej się, że jako osoby najbliższej, jej tym bardziej dotyczy i na tej podstawie nie prosiła, lecz wręcz żądała. Jej piękne oczy silnie błyszczały, nie mieliśmy prawa odtrącać jej żądania. Felsen znał ją również, wiele razy był z nią w towarzystwie i dobrze, że tak się stało, bo w tym wypadku najmniejsza oznaka nierozpoznania mogłaby oznaczać tragedię…
Dama weszła i usiadła obok chorego. Zdenerwowana dopytywała się o stan zdrowia jego ekscelencji. Ledwie jednak powiedziała coś niecoś, dyktator pobladł i z rozpaczą skinął na mnie.
— Niech pani wybaczy — powiedziałem — w obecnym stanie każda większa emocja wciąż jeszcze bardzo męczy jego ekscelencję… Proszę, to nie jest stosowna chwila na odwiedziny… — Pomogłem jej wstać i na dobrą sprawę wypchnąłem ją za drzwi.
Przerażeni spojrzeliśmy na siebie.
— Boże — jęknął.
— Jej zapach? — spytałem, ale zaraz uznałem to pytanie za bezpodstawne, ponieważ dama zostawiła po sobie taki obłok perfum, przeciwko którym żaden, nawet najbardziej wrażliwy nos nie mógłby protestować…
— Nie, nie… nagle pomyślałem o tym, że trzeba z nią… że rola prezydenta również u niej… niech pan wybaczy, profesorze… — mówił zmieszany.
Jego złe samopoczucie ustąpiło tak samo nagle, jak się pojawiło, mnie jednak rozbolała głowa… Niepokoiło mnie, co jeszcze z tego wyniknie, ale wreszcie wzruszyłem ramionami. W końcu jest to najbardziej osobista sprawa prezydenta, a „gospodyni” nie będzie w historii pierwszą odsuniętą metresą! Możliwe, że dzięki temu dyktator uwolni się również od „dzikiej świni”… Złapałem się na tym, że może za wcześnie łamię sobie głowę nad najbardziej wewnętrznymi problemami „polityki wewnętrznej” naszej ojczyzny… Z tym, jak sądzę, możemy poczekać.
Odwiedziny dwuosobowej delegacji przebiegły bez żadnych zakłóceń. Dyktator przyjął ich z wyższością właściwą prawdziwemu wodzowi i zgodził się moją sugestią, by zjawili się jutro u niego zastępca wodza i „wąż propagandy”. Po wyjściu delegacji ceremonialnie podaliśmy sobie ręce, ja oczywiście z należną uniżonością… Przyznaję natomiast, że denerwuje mnie jutrzejsza audiencja; czuję, że to będzie prawdziwa próba generalna. Znów omówiliśmy obszernie, jak należy się zachowywać. Pewność siebie wodza wzrosła, musiałem mu nawet przypomnieć, by był ostrożny, żeby przez zarozumiałość nie zrobił jakiegoś błędu, którego potem nie da się naprawić. Widziałem jednak, że nie wziął sobie tego zbytnio do serca… zaczął nabierać wprawy…
19 listopada.
Za wcześnie pochwaliłem wieczór… W parę minut po północy tak się zdenerwowałem, że nie zapomnę tego, póki żyję. Wyrwał mnie ze snu dźwięk, od którego serce mi zamarło. Przerażony usiadłem i w półmroku zobaczyłem, że… prezydent… teraz nie wiem już, jak mam go nazywać… leży na ziemi, krzycząc rzuca się w drgawkach. Prędko wygramoliłem się i próbowałem go podnieść. Udało się to o tyle, że oparłem go o wezgłowie łóżka. Mówiłem do niego, biłem po twarzy, ale tylko patrzył na mnie szklanym wzrokiem i rzężąc bełkotał coś. Wreszcie zrozumiałem, co bełkocze.
— Nie chcę… nie wytrzymam, niech mi pan pomoże, profesorze! — powtarzał. Dopóty nim potrząsałem, dopóki z wielkim trudem nie przyszedł do siebie. Pomogłem mu położyć się do łóżka, wówczas wybuchnął płaczem. — Niech mi pan pomoże, profesorze! — jęczał.
— Czy śniło się panu coś złego? — spytałem, ale nie odpowiedział, tylko kręcił głową w prawo i w lewo.
Upłynęło dobre pół godziny, zanim uspokoił się na tyle, by słuchać tego, co mówię, wreszcie kiwając głową usnął. Ja usnąłem z jeszcze większym trudem i nawet teraz, gdy o tym myślę, pot występuje mi na czoło.
Na szczęście rano nie znalazłem w nim śladu nocnego ataku. W umówionym czasie zjawili się dwaj zastępcy wodza. Ich powitanie mój chory przyjął z majestatyczną powagą. Postaram się możliwie dokładnie odtworzyć przebieg rozmowy:
— Najpierw powiedzcie, panowie — zaczął, ale widząc konsternację na ich twarzach, po chwili przerwy zaczął na nowo: — Powiedzcie, gdzie jestem?
Zdumieni popatrzyli na mnie.
„Wąż propagandy” warknął:
— Pan prezydent nie wie, gdzie jest? Pan mu się nie przedstawił?
— W tym stanie pan prezydent nie interesował się mną zbytnio, więc raczej milczałem. Co więcej, teraz też nie jestem pewien, czy należy to wyjaśniać, niech się panowie sami o tym przekonają.
— Dlaczego, a więc gdzie jestem? — mruknął dyktator.
— W… Instytucie Klebera — odpowiedział z pewnym ociąganiem wódz — ideolog.
Dyktator pochylony wpatrywał się w obydwu mężów stanu.
— Dlaczego, w jaki sposób trafiłem do tej jaskini lwa, kto mnie tu przywiózł?! — krzyknął groźniej — I kto to jest ten… — morderczym wzrokiem spojrzał na mnie.
Szef propagandy chciał odpowiedzieć, ale uprzedziłem go:
— Ekscelencjo! Niech pan pozwoli, że ja powiem, panowie są w trudniejszej sytuacji. — Bez słowa zmarszczył czoło. — Jestem profesorem Kleberem — zacząłem — wasza ekscelencja nie wie, że uległ wypadkowi samochodowemu i że obrażenia miały taki charakter, iż panowie musieli przywieźć pana tutaj. — Zmieszany podniósł głowę. — Obawiali się i grozili mi, ale wyjaśniłem im, że po pierwsze nie mają innego wyjścia, po drugie poinformowałem ich również o czymś, co mógłbym powiedzieć i panu, ale to byłoby niesmaczne, a pan da wiarę moim słowom też raczej wówczas, gdy usłyszy je nie ode mnie… i wreszcie fakt, że w ogóle doszło do tej rozmowy, świadczy najlepiej, że jednak panowie mogą mi ufać…
Starałem się znacząco patrzeć mu w oczy. Surowo spoglądał na mnie, potem przymknął powieki.
— Zresztą — ciągnąłem — dla mnie to miejsce jest w tym samym stopniu, co dla pana, panie prezydencie, jaskinią lwa.
Zaskoczyło go to, spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, na co poprosiłem „dziką świnię”, żeby otworzył drzwi. Kiedy wódz zobaczył stojącą tam wartę z pistoletem maszynowym, uśmiechnął się i kiwnął głową.
— Dobrze pan odpowiedział, profesorze — potem zaczął nasłuchiwać odgłosów z zewnątrz. — Co to za hałas? — spytał unosząc brwi.
— Na placu Joachima jednostki bezpieczeństwa publicznego robią porządek…
— Przy użyciu dział? — lodowatym wzrokiem wódz spojrzał na swojego zastępcę.
— Trzeba — jęknął tamten.
— Mów! — krzyknął surowo wódz, na co zastępca zatrząsł się. Ale zanim zdążył odpowiedzieć, wielmożny pan spojrzał na mnie i zniechęcony machnął ręką. — Ech, później… ale nie zaniedbaj niczego… — i jednym skinieniem zakończył posłuchanie.
Po wyjściu zastępców zamyślony patrzyłem na prezydenta, który miał ściągnięte brwi i spuszczone oczy, i przyszła mi do głowy ubiegła noc; ja też spuściłem oczy i ściągnąłem brwi.
— Nad czym łamie pan sobie głowę, panie profesorze?
Przestraszyłem się i zderzyłem wzrokiem z prezydentem, który śledził mnie dziwnym, płaskim spojrzeniem, z półuśmieszkiem. — Jest pan ze mnie zadowolony? — i wyciągnął rękę. Uścisnąłem ją i zmieszany szybko wyszedłem…
21 listopada.
Duża poprawa, nie tylko fizyczna, ale i umysłowa. Dziś nie mam już zupełnie uczucia, że oczami wodza patrzy na mnie Felsen. Jest to spojrzenie twarde i zdecydowane. Zaproponowałem, żeby za dwa, trzy dni przeniósł się do pałacu. W pewnej chwili dojrzałem w jego oczach strach, ale później to znikło. Kazał poprosić do siebie zastępcę i zażądał meldunku o sytuacji wojskowej. Ze sprawozdania dowiedział się, że bunt został stłumiony. Następnie wydał rozkaz, aby przygotowano jego powrót do domu, i dopiero wtedy pozwolił odejść przestępującemu z nogi na nogę zastępcy. Gdy ten wyszedł, rzucił mi ostre spojrzenie i spytał:
— W porządku, panie profesorze? — Cóż miałem zrobić, rozłożyłem ręce. W jego głosie zabrzmiała jakaś niesłychanie twarda nuta.
23 listopada.
Dziś rano w silnej eskorcie wojskowej wyruszyliśmy do pałacu. Wódz wydał polecenie, żebym mu towarzyszył, i musiałem w białym fartuchu pojechać kuloodpornym samochodem. U wejścia do apartamentu powitała go „gospodyni”. Przebiegły mnie ciarki, gdy w oczach chorego zauważyłem jakiś wyraz strachu, ale moje obawy były zbyteczne. Skłonił się dostojnie i całując ją w rękę, podziękował za odwiedziny w Instytucie. Dama wydała się jakby zaskoczona, odprowadzający też spojrzeli po sobie. Zanim weszliśmy, oznajmił podejrzliwie patrzącej służbie pałacowej, że towarzyszę mu na jego wyraźne życzenie i moje polecenia, dotyczące jego osoby, mają być traktowane jak rozkaz.
Zostaliśmy sami.
— Panie profesorze — odezwał się wódz — wydaje mi się, że dla nas obu bezpieczniej będzie trzymać się razem, dlatego obstaję przy pana obecności tutaj.
Wzruszyłem ramionami, po pierwsze nie rozumiałem tej części jego uwagi, która dotyczyła mnie, po drugie, cóż mogłem zrobić; zresztą przyszło mi do głowy, że już kiedyś omówiliśmy tę sprawę…
25 listopada.
Prezydent, przy mimowolnej pomocy personelu, szybko zapoznał się z warunkami swego prywatnego życia, a dokładniej mówiąc, poszczególne „zaniki pamięci” mijały w dość szybkim tempie… Wprost wyjątkowe szczęście mieliśmy wczoraj, rozwiązując nieoczekiwanie jeden z najbardziej skomplikowanych problemów. Gdybyśmy zapomnieli 0 tej sprawie, konsekwencje mogłyby być nieobliczalne. Wydarzenia drobne i stosunkowo niedawne prezydent poznał szybko, ostrożnie indagując swoich rozmówców, ale nieznajomość ważnych faktów z przeszłości mogła spowodować katastrofę…
Sytuacja zaczęła być niebezpieczna, gdy przyszło mi na myśl, że wódz z pewnością prowadził coś w rodzaju dziennika, którego — tak jak starszych dokumentów i najtajniejszych notatek — nie trzymał zapewne w urzędowym archiwum. Musiał to mieć gdzieś w pobliżu. W jego sypialni stosunkowo łatwo znaleźliśmy ukrytą szafę pancerną. Oczywiście nie daliśmy sobie rady z kombinacją zamka 1 staliśmy bezradnie. Przeraziłem się, kiedy zgrzytając zębami ze złości, wódz ryknął na mnie, bym milczał, gdy drocząc się z nim żartobliwie zauważyłem, że jego ekscelencja przynajmniej tego mógł był nie zapomnieć. Tym razem nie mrugnęliśmy do siebie… Oczywiście nie stałoby się nic złego, gdyby prezydent kazał rozbić prywatny sejf i zainstalować nowy, ale staraliśmy się unikać wszelkich przypadkowych nieprzyjemności.
Wtedy wpadł mi do głowy dobry pomysł. W mundurze wodza, w którym przywieziono go do Instytutu, znaleźliśmy ukrytą kieszeń, a w niej mały notes. Szperaliśmy podnieceni, ale bez rezultatu, wreszcie zauważyliśmy, że papier na tylnej okładce, w miejscu sklejenia, nieco odstaje. Udało nam się ostrożnie oddzielić zewnętrzną warstwę, która rzeczywiście przyklejona była tylko brzegami. W środku, wśród rozmaitych cyfr znaleźliśmy literową kombinację. Natychmiast spróbowaliśmy otworzyć szafę pancerną, ale ku naszemu największemu zaskoczeniu — bez powodzenia. Bez słowa patrzyliśmy na siebie i nagle ja, jakby mnie wąż ukąsił, podskoczyłem. Wziąłem z ręki prezydenta książeczkę i szeregując litery od tyłu — otworzyłem sejf… nie był to chwyt zbyt przemyślny…
— Panie profesorze, jest pan największym człowiekiem na świecie — mówił z zapałem wódz, jakbym właśnie w tej chwili dokonał czegoś najwspanialszego w swoim życiu. Już miałem na ustach ironiczne podziękowanie za uznanie, jakie mi wyraził, ale powstrzymałem się, bo po pierwsze widziałem jego szczery zapał, po drugie sam cieszyłem się z sukcesu.
Rzeczywiście znaleźliśmy wyjaśnienie wielu spraw, nigdy nie udostępnionych zewnętrznemu światu. Poznaliśmy między innymi prawdziwe nazwisko wodza i pochodzenie jego rodziny… jak również to, że „gospodyni” była przedtem naprawdę krewną i faworytą „dzikiej świni” i w dość dramatycznych okolicznościach, nie bez użycia przemocy, trafiła do „inwentarza” wodza…
30 listopada.
W ciągu ostatnich pięciu dni przeżyłem tyle zapierających dech wydarzeń, że nagle sprawia mi kłopot zachowanie porządku chronologicznego. Mylą mi się dni. W każdym razie podziwiam prezydenta, który wykazał nadzwyczajną łatwość przystosowania się, można powiedzieć — zdumiewające tempo asymilacji. Nie był to już ten sam człowiek, który miotał się niedawno w rozpaczy, w okolicznościach — muszę przyznać — niesamowitych. Zaskakująca była dla mnie naturalność, z jaką wczuwał się natychmiast w chwilowe sytuacje.
Przez pierwsze dwa dni musiałem uczestniczyć w najbardziej tajnych obradach. Było to rzeczywiście konieczne wobec kilku „zaników pamięci” i potknięć, ale dopiero teraz, po wielu dniach potrafię powiązać tamte wydarzenia w logiczny łańcuch. Pierwszego dnia omawiano sprawozdanie ze stłumionego powstania. Wynikało z niego, że „opozycja” poniosła tylko częściową porażkę, jej główne siły zdołały się uratować. Podejrzewano zdradę. Dowództwa powstania też nie udało się schwytać. W czasie rozmów wódz się prawie nie odzywał, ze zmrużonymi oczami śledził swoich partnerów. Na drugi dzień wieczorem znów ich wezwał, z wyjątkiem szefa propagandy, któremu powierzył rokowania z ambasadorem Blufónii. Wówczas nie zwróciłem na to uwagi i dopiero dziś wszystko stało się dla mnie jasne.
W pałacu spałem w pokoju wodza. Wieczorem przed snem odbyła się między nami szczególna rozmowa. Po długim przechadzaniu się po pokoju wódz zatrzymał się przede mną.
— Profesorku — zaczął, od wielu dni tak się do mnie nie zwracał — jutro każę przeprowadzić nagłą rewizję w domu przy ulicy Newtona i aresztować wszystkich, których tam zastaną.
Zaparło mi dech, przecież to była siedziba kierownictwa naszego ruchu, której dotychczas ani razu nie udało się wykryć szpiclom wodza… a Felsen wraz ze mną był członkiem kierownictwa. Dopiero po długiej chwili zdołałem wyjąkać — dlaczego, na Boga?! — Prezydent nie usprawiedliwiał się tylko przeszedł do argumentacji:
— Pana stanowisko, profesorze, dowodzi słuszności mego postępowania. Gdybym dzisiaj został obalony, byłoby to fatalne dla wszystkich, i dla dzierżących władzę, i dla lewicy, która szykuje się do rewolucji. Prawda?
— Tak — przyznałem wbrew swojej woli.
— No, pańscy towarzysze i przywódcy nie są jednak tego samego zdania! W każdej chwili można się spodziewać nowego szturmu i muszę pana poinformować, że i pan jest na czarnej liście…
— Ja?! — spytałem i położyłem rękę na piersi.
— Tak, tak! Pan! I to z mojego powodu… Bo nie tylko uratował mi pan życie, które było całkowicie w pańskich rękach, bo przecież świat wiedział, że mój stan jest krytyczny i nikt nie dałby wtedy za mnie złamanego grosza. — Wszystkie te ja i mnie mówił z taką naturalnością, że przerażony patrzyłem z odrazą na tę hybrydę, na to stworzenie, z którego własnymi rękami zrobiłem bestię…
— To jeszcze nie wszystko — ciągnął — fakt, że przybył pan tu ze mną, żeby mnie pielęgnować, świadczy przeciwko panu. Dlatego właśnie muszę strzec Instytutu tak samo jak pałacu, bo wcześniej czy później musi pan tam wrócić…
Doznałem zawrotu głowy. Teraz ja patrzyłem z takim przerażeniem, jak „dyktator” widząc się po raz pierwszy w lustrze… A więc ja, jeden z najbardziej znanych przywódców lewicy, to nie jestem ja?… Jestem wrogiem? Straszne! Jąkałem się:
— O siebie nie dbam, ale chodzi mi o towarzyszy z kierownictwa… o ducha ruchu, o dobro kraju, o honor, o postawę godną człowieka… jak pan to sobie wyobraża?
Wódz przerwał mi:
— Niech pan ich nie straszy! Nie zlikwiduję ich. Te parę lat obozu koncentracyjnego i pracy przymusowej, dopóki sytuacja wewnętrzna i zewnętrzna nie zmieni się na tyle, żeby ich można było zwolnić, jeżeli nawet nie będzie to raj, to w każdym razie niekoniecznie śmierć… dla tego, kto przetrzyma… Ale i pan wie, że dopóki ci ludzie mają swobodę działania, w każdej chwili świat może się nam zwalić na głowę. Pan też się tego boi, a pańskim towarzyszom grozi w takim wypadku ostateczna zagłada. Rząd Blufónii nie ma zwyczaju działania w rękawiczkach, tak jak mój… Ale można z nimi mądrze porozmawiać. Kto zrobiłby to lepiej niż pan, profesorze?
Sztywno patrzyłem na niego, ale nie mogłem odpowiedzieć, a może nawet nie mogłem myśleć. Naraz wykrzyknąłem:
— Muszę zobaczyć się ze swoimi! Muszę im powiedzieć…
Dyktator spojrzał na mnie w taki sposób, że głos zamarł mi na ustach i poczułem drżenie kolan. Wreszcie odezwał się tonem ostrym jak nóż:
— Oszalał pan?… Kto by panu uwierzył? Co by pan mógł im powiedzieć?… Prawdopodobnie zamknęliby pana w domu wariatów!
Spuściłem oczy i trzęsąc się usiadłem.
— Profesorku — odezwał się znów głosem równie bezwzględnym. — Wróci pan do Instytutu i pozostanie tam w areszcie domowym, żebym mógł pana obronić przed pańskimi przyjaciółmi i przed panem samym. Poza tym taki manewr oddali od pana podejrzenie, że przyjechał pan tu ze mną dobrowolnie; będą mogli stwierdzić, że zmusiłem pana do tego, a więzień, to nie zdrajca, lecz ofiara martyrologii! Już pan rozumie? Zostanie pan tu jeszcze parę dni, aż nadejdzie odpowiednia chwila.
Potrząsnąłem głową i z trudnością zacząłem mówić, nie mogąc wydobyć głosu:
— Ale nasi towarzysze…
Nie mogłem dokończyć, z taką gwałtownością mi przerwał:
— Profesorze! Pan ma trzeźwy umysł, jest pan człowiekiem bardzo wykształconym, dlaczego opowiada pan takie bzdury? Wie pan, co pisał Machiavelli, prawda? „W chwili dojścia do władzy natychmiast zabij swoich głównych przeciwników, im więcej, tym lepiej. Reszta się przestraszy i to ci da gwarancje pewnego panowania. Jeżeli tego zaniedbasz i nie zabijesz wystarczającej liczby wrogów czy to z litości, czy z innych przyczyn, pozostali będą się organizować przeciwko tobie, a rozprawa z nimi pochłonie o wiele więcej ofiar i wówczas będziesz naprawdę bezwzględny…” Każda zmiana wymaga hekatomby, i to nie tylko spośród ludzi dawnego, ale i nowego systemu, bo po dojściu do władzy rywale wzajemnie się tępią… A więc mnie czeka już tylko sprzątanie — choć kto wie, ile krwi się poleje — główną brudną robotę wykonał już mój poprzednik… mój po… a niech pana diabli wezmą, panie profesorze!.. — Zmieszany popatrzył na mnie, potem podszedł i objął mnie. Potarł czoło. — Co ze mną będzie? — powiedział zmienionym głosem.
— Tu l’as voulu, Georges Dandin — odpowiedziałem kiwając głową i cytując Moliera, bo nie potrafiłem bez współczucia patrzeć na tę kaleką według mnie istotę. Zaraz jednak otrząsnął się:
— Sentymentalizm zawsze był niebezpieczny, ale teraz może być wręcz śmiertelnie niebezpieczny… — i zaczął zezować na mnie jednym okiem. Nie wiem, ale wydaje mi się, że jednak usłyszałem w jego głosie jakiś ponury ton. Przeraziło mnie to i długo nie mogłem usnąć.
Nazajutrz rano nie widziałem prezydenta, bo kiedy się obudziłem, już go nie było. Z apartamentu też nie mogłem wyjść: przed drzwiami stał strażnik. Jakbym znów słyszał daleki odgłos działa… Sejf — dopiero dzisiaj to zauważyłem — miał nowy zamek…
Dyktator przyszedł dopiero wieczorem i oznajmił, że kazał mi dać na tę noc inny pokój. Wytłumaczył to tym, że wstaje wcześniej od mnie i nie chce mnie budzić. Potem bez żadnych specjalnych wstępów zakomunikował mi, że rano kazał wykonać wyrok śmierci na szefie propagandy, Z przerażenia nie byłem nawet w stanie zapytać, dlaczego. Ale natychmiast też udzielił mi wyjaśnień:
— Mówiłem wczoraj wieczorem, że przeprowadzę rewizję na ulicy Newtona, prawda? — Nie zdobyłem się na więcej niż przymknięcie powiek. — Złapaliśmy parę płotek, ale nie udało nam się złapać ani jednego rekina, w jakiś sposób zostali ostrzeżeni… Za to znaleźliśmy tam ministra propagandy! Był śmiertelnie blady, kiedy mój zastępca, udając dziki gniew, kazał przyprowadzić go do mnie dziś rano. Sądzę, że mojego zastępcę roznosiło raczej uczucie triumfu… Miałem tylko jedno jedyne pytanie do delikwenta, a mianowicie, czego tam szukał… Nie odezwał się ani słowem, czuł, że cokolwiek by powiedział, wydałby na siebie wyrok… po pięciu minutach został rozstrzelany!
— Potworne! — krzyknąłem i zakryłem oczy dłonią. — A jeżeli szpiegował dla pana?…
Wódz machnął ręką, że nie.
— Ja go tam nie posyłałem — powiedział — a jeżeli ktoś robi co innego niż to, co mu poleciłem, ten już mnie zdradza… i on to wiedział!.. są trzy możliwości: wspomniane już szpiegowanie, ale to zupełnie nieprawdopodobne, bo to nie jego interes i w najlepszym razie i tak pomieszałby szyki tym, którzy tam byli, no i moje. Druga możliwość — kontynuował z precyzyjną felsenowską logiką — to ta, że należał do opozycji, ale z drugiej strony to też nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę jego przeszłość… Trzecia możliwość jest najbardziej uzasadniona: chciał zawiązać spisek przeciwko mnie… Zresztą w każdym wypadku był zdrajcą. I jeżeli swojemu wrogowi mogę czasem okazać łaskę, bo wiem, czego mogę się po nim spodziewać, to zdrajcy nigdy… Pan wie, że minister propagandy i mój zastępca, to były dwie szale tej samej wagi; równoważyli się wzajemnie w zawiści, jaką żywili w stosunku do mnie. Jasno zdawali sobie sprawę, że jeżeli ja upadnę, to przede wszystkim będą musieli walczyć ze sobą. Każdy z nich ma swój obóz i w ten sposób obydwa są moje!.. Ale temu szczurowi wydawało się, że okręt tonie, i próbował z niego uciec. Gdyby uciekł po prostu, machnąłbym ręką, niech go diabli, ale tak… A teraz muszę wykonać najtrudniejszą ewolucję akrobatyczną: jednym ramieniem utrzymać cały ciężar, drugim natomiast mogę tylko rozgarniać powietrze.
Słuchałem pełen odrazy. Następnie pozwolił mi odejść, mówiąc na zakończenie:
— Profesorku, pana sytuacja też nie jest łatwa. Musi pan uważać. Przykro mi…
Zanim się oddaliłem, weszła „gospodyni”. Była bardzo zdenerwowana, widać było, że moja obecność też jej przeszkadza. Wódz zdawał się tego nie zauważać i powitał ją z wylewną serdecznością, która bardzo mnie zaskoczyła. Pocałował ją w rękę, posadził obok siebie i znów wielokrotnie całował jej ręce. Wreszcie przyszło mu do głowy, że ktoś jeszcze jest w pokoju i dał mi znak oczami, żebym wyszedł. Wstałem i coś bełkocąc ruszyłem w stronę drzwi, ale w tej samej chwili wpadł do pokoju wzburzony zastępca wodza. Widząc skierowane ku sobie spojrzenie zaskoczonego prezydenta zawahał się, ale na mój widok wziął się jakoś w garść, niezgrabnie ukłonił się i drżącym głosem oznajmił, że ma coś bardzo pilnego do zakomunikowania. Prezydent po chwili milczenia zwrócił się do mnie, a potem z pewnym wahaniem do damy i gestem rąk wyrażając bezradność, poprosił nas, żebyśmy go zostawili sam na sam z zastępcą.
Zgiełk i huk na zewnątrz wzmagały się i stanowiły ponure tło dla moich rozmyślań. Po południu prezydent przyjął mnie z widocznym niepokojem.
— Kazałem pana wezwać, aby móc panu podziękować, drogi panie profesorze — odezwał się — teraz jednak naprawdę lepiej będzie panu w Instytucie. Z ciężkim sercem zwalniam pana. Ciężar, który trzymam jedną ręką — dodał z cierpkim uśmiechem — ma swoją wagę, ale teraz pan już nie może mi pomóc… Bóg z panem.
Odszedłem z niepokojem i troską. Wóz pancerny wiózł mnie przez wyludnione ulice. Obraz ten w uciążliwy sposób przypominał sen, który mnie dręczył przed operacją… Straże i czołgi wokół Instytutu stanowiły ponury widok, ale była cisza.
26 listopada.
Zainstalowałem się w specjalnym laboratorium. Nie mogłem usnąć, a gdy mi się to prawie udało, przestraszył mnie jakiś wybuch, potem falowo przybliżający się to znów oddalający huk, słychać było szczęk broni i tak prawie przez całą noc, chociaż od czasu do czasu morzyło mnie jednak zmęczenie.
Rano, w porze zmiany warty zwróciłem uwagę na szczególny szept. To cichnąca, to znów głośniejsza wymiana słów przenikała przez drzwi, potem zapukano. Nie otworzyłem natychmiast, przypomniałem sobie spojrzenie żołnierza, stojącego tam wczoraj wieczorem, którym zmierzył mnie od stóp do głów. Od tego spojrzenia ciarki przebiegły mi po krzyżu…
— Kto tam? — spytałem, słysząc powtórne pukanie.
— Proszę, towarzyszu profesorze — odezwał się ktoś ledwie dosłyszalnie — w bardzo ważnej sprawie. — Ten zwrot zaskoczył mnie i po krótkim wahaniu otworzyłem drzwi. Wszedł jakiś żołnierz, nocny strażnik pozostał na zewnątrz z bronią gotową do strzału.
Żołnierz, nie czekając nawet na pytania, zaczął mówić zdenerwowany, głos mu się trząsł:
— Panie profesorze, należę do organizacji z ulicy Newtona. Po wczorajszej rewizji wielu z nas sądziło, że to pan profesor sypnął. Mój kolega — wskazał na drzwi — to też towarzysz i od wczoraj wieczora medytował, jak zabić pana profesora. Pozostałych żołnierzy nie znamy…
Nie mogłem wydobyć głosu, tępo patrzyłem na niego.
— Mnie dziś rano przysłano z pałacu ze specjalnym rozkazem, z poleceniem, żebym… bez wzglądu na to, co się będzie działo, zastrzelił pana profesora…
Nie pamiętam, czy pytałem o coś, prawdopodobnie tak, bo żołnierz ciągnął dalej:
— Nie, nie zastępca, sam pan prezydent osobiście wydał ten rozkaz… jeżeli będzie trzeba, mam też zastrzelić strażnika, gdyby przeszkadzał… I kazał mi się spieszyć… stąd wiem, że pan profesor… towarzysz, nie jest zdrajcą… biegłem tu co tchu, bo znałem zamiar nocnego wartownika… ale przybyłem w porę, teraz już we dwóch będziemy strzec pana profesora…
Dopóki mówił, do mojej świadomości docierał jedynie hałas z zewnątrz. Żołnierz otworzył drzwi, żeby zawołać kolegę. W tej samej chwili, jak jakiś’ straszny sen, pojawił się na końcu krótkiego korytarza dyktator. Z szeroko otwartymi oczami, z prawą ręką zwisającą bezwładnie, wymachując nad głową pistoletem trzymanym w lewej ręce, wpadł otoczony przez nas trzech do laboratorium.
— Profesorze — wyjęczał ledwie zrozumiale — profesorze, niech mnie pan ratuje! — i zemdlał.
Odwróciłem go na wznak i z odrazą spostrzegłem, że prawa strona jego kurtki zalana jest krwią, czego w ciemnym korytarzu nie było widać. Patrzyliśmy na siebie z żołnierzami wzrokiem bez wyrazu. Nocny wartownik, drżąc, odezwał się:
— W nocy zaczęło się powstanie… zastrzel go!
Drugi ociągając się podniósł broń i kurczowo ściskając drgającą lufę, wkoło obszedł leżącego. Skoczyłem ku niemu.
— Partia jeszcze nie rozstrzygnięta — krzyknąłem — żaden z was nie może brać odpowiedzialności za śmierć dyktatora! Potem ja to jakoś załatwię, już i tak niewiele mu zostało… Niech mi pan pomoże — powiedziałem do opuszczającego broń żołnierza — połóżmy go tutaj.
Nie wiem, co mnie skłoniło do tego, żebyśmy go położyli na noszach wyciągniętych z transplantatora mózgów, potem poprosiłem dwóch żołnierzy, żeby bez mojego pozwolenia nikogo nie wpuszczali…
Ściągnąłem z niego kurtkę, koszulę i przeraziłem się. Po prawej stronie klatki piersiowej widniała straszna rana od kuli rozrywającej. Strzał dosięgnął go z tyłu i spowodował z przodu ogromną wyrwę. Jako tako opatrzyłem go i przywróciłem do przytomności.
— Co się stało?! Na Boga? — zacząłem wypytywać.
— Profesorze, niech mnie pan ratuje — jęczał. — Sądzę, że mnie śledzono — i w podnieceniu chciał wstać — zginę, jeżeli mi pan nie pomoże — przestraszonymi oczami dyktatora patrzył na mnie Felsen.
Doznałem wstrząsu, znów zaczęły mi się kłębić w głowie najrozmaitsze myśli. Poprzedniego dnia wieczorem, gdy tylko przyjechałem, poprosiłem następcę Felsena o zdanie sprawy z sytuacji w Instytucie. Między innymi poinformował mnie i o tym, że przywieziono niedawno człowieka z ciężkimi obrażeniami mózgu, którego stan wydaje się beznadziejny… Rana dyktatora też jest śmiertelna, to nie ulega wątpliwości… Podszedłem do telefonu i zarządziłem, aby przygotowano chorego z obrażeniami mózgu do operacji i natychmiast przeniesiono do specjalnego laboratorium. Dwóm żołnierzom powiedziałem, żeby tych, co przywiozą chorego, wpuścili, ale wyłącznie ich…
Wodzowi dałem środki wzmacniające i żeby zmobilizować go psychicznie, zacząłem wypytywać o to, co się wydarzyło. Z tego, co opowiedział, z dużymi lukami, zacinając się, zdołałem zestawić, co następuje:
Już wczoraj wieczorem wszystko wskazywało na to, że jego zastępca szykuje się do decydującego uderzenia. Podczas kilku minionych dni prezydent też starał się zorganizować swoje siły, ale niemałą przeszkodę stanowił fakt, że wrogowie „dzikiej świni” grupowali się dotychczas wokół szefa propagandy i po wykończeniu ich przywódcy nie mógł im już ufać… jedynie paru ludzi zdołał zebrać wokół siebie dla zapewnienia sobie bezpośredniej ochrony… Dziś o świcie w pośpiechu weszła do niego „gospodyni” i drżąc cała opowiedziała mu, co wiedziała lub sądziła, że wie o zamiarach jego zastępcy. Prezydent, którego drażniła bliskość niebezpieczeństwa, jak również świadomość, że coraz silniejsza sympatia dla „gospodyni” — dla niego samego też zupełnie niezrozumiała — poddaje go nieograniczonej władzy, tracąc ostatecznie panowanie nad sobą, z dziką gwałtownością rzucił się na kobietę i pokonał jej opór, nie słysząc nawet pełnych rozpaczy, rozdzierających krzyków… Ocknął się dopiero wówczas, gdy poczuł, że wzburzony „dzika świnia”, który — jak się później okazało, zastrzelił dwóch strażników — w napadzie szału zazdrości, pomijając wszelką ostrożność, szarpie go, trzęsie nim jak pies szczurem. Wzięli się za łby.
— To była straszna walka — dyszał dyktator — pan wie, panie profesorze, że jestem dosyć dobry w dżiu — dżitsu — powiedział z półuśmiechem — i tylko dlatego dałem radę jego byczej sile. Gdy tak kotłowaliśmy się, zobaczyłem, że na wpół oszalała kobieta kieruje na nas rewolwer, który wypadł mi z kieszeni, szybko odchyliłem się tak, żeby mój przeciwnik znalazł się między mną a pistoletem. Po strzale jego ucisk zelżał, a on sam osunął się na plecy… — Prezydent nagle umilkł i zaczął kaszleć krwawą pianą. Potem szybko dysząc i zacinając się opowiedział, że przez otwarte drzwi, przed którymi leżały zwłoki dwóch strażników, widział biegnące w jego kierunku umundurowane postacie, słyszał też krzyki, szybko pobiegł do tajnego wyjścia, ale zanim zdążył się ukryć, z tyłu dosięgnął go strzał; spoglądając za siebie zobaczył jeszcze pistolet wypadający z ręki rozciągniętego na ziemi swojego zastępcy…
Chwiejąc się i potykając dotarł na dwór i rozkazał siedzącemu w samochodzie pancernym żołnierzowi, żeby zawiózł go do Instytutu. Ten wahał się, na co prezydent wypchnął przestraszonego chłopca z samochodu, zabrał mu pistolet, wczołgał się na jego miejsce i przyjechał tutaj przez ulice pełne wrzeszczącego i wymachującego rękami tłumu, sam nie bardzo wiedząc jak…
Zapominając na chwilę o strachu, zacząłem się zastanawiać nad tym niemal cudem, który przypisać należy sile fizycznej i sile woli, a może po prostu rozpaczy.
Na zewnątrz coraz silniejszy zgiełk i hałas. Kroki przed drzwiami, słychać szmer, wiozą chorego…
Tutaj dziennik kończy się. Ja, Alfred Steigh, pielęgniarz z Instytutu, opiszę, co widziałem i czego doświadczyłem w dniu, którego data widnieje jako ostatnia w dzienniku.
Z moim kolegą Sandersem dostaliśmy polecenie, by natychmiast przewieźć na operację do specjalnego laboratorium chorego nr 63, z ciężkimi obrażeniami mózgu, leżącego na oddziale X. Instytut od poprzedniego dnia znów pełen był żołnierzy, którzy raz po raz zatrzymywali mnie. Zanim dotarliśmy do budynku laboratorium, pośród zgiełku i strzelaniny tłum przerwał kordon żołnierzy i wtargnął do parku. Widziałem, że żołnierze coraz częściej stają po stronie tłumu. Żołnierz bez czapki, biegnący na czele, zobaczył nas. W okropnym zgiełku usłyszałem jego okrzyk: „To on… chodźmy!..”
Atak tłumu był tak szybki, że ci, co biegli na czele, jednocześnie z nami dotarli do drzwi prowadzących na korytarz laboratorium. Dwóch strażników chciało ich zatrzymać, ale tłum zmiótł ich. Na przedzie biegł czołgista bez czapki. Gdy zobaczył, że nasz chory to nie ten, którego szukają, zaczął krzyczeć, że pewnie tu gdzieś ukryła się ta świnia. My dwaj ze wszystkich sił staraliśmy się bronić naszego nieprzytomnego chorego, niestety, bez większych rezultatów. Gdy tłum uniósł nas z sobą, zauważyłem prezydenta z klatką piersiową przewiązaną zakrwawionym „bandażem, jak podniósł się z trudem i chwiejnie ruszył naprzód. Jego spojrzenie było zupełnie nieprzytomne, wyglądało na to, że nawet nie wie, gdzie się znajduje.
— To ten! — wrzasnął żołnierz i gdy w tym czasie jakiś kamień rozbił górne okno, podniósł ciężką, żelazną część maszyny, która leżała obok transplantatora mózgu.
Profesor zasłonił sobą zataczającego się prezydenta.
— To nie on — krzyczał strasznym głosem — to nie on!
— Po co kłamiesz, zdrajco! — krzyknął żołnierz i zamierzył się uniesionym w górę żelazem.
Głowę profesora i stojącego za nim nieco wyższego prezydenta cios dosięgnął jednocześnie i roztrzaskał obydwie. Krew i mózg zbryzgały ściany, świat wokół mnie zawirował, zemdlałem i ocknąłem się z uczuciem, że opieram się o jakiś mały stolik, na którym leży poplamiony krwią zeszyt, a obok niego pióro… Nie wiem dlaczego, ale schowałem ten zeszyt do kieszeni fartucha i widząc, że również chory przeniesiony przez nas leży martwy na ziemi, zatoczyłem się w stronę drzwi, gdy nagle zauważyłem ześlizgujący się po framudze kawałek mózgu. Upadłem na wznak, uderzając głową o marmurową posadzkę korytarza…
Jak się później dowiedziałem, mój kolega wydarł mnie rozjuszonemu tłumowi… Gdy przyszedłem do siebie, na jednej z ławek w parku, nie było już wokół nikogo, tylko z góry dolatywało grzmiące buczenie. Gdy spojrzałem w niebo, ujrzałem, jak z potężnych samolotów ze znakami Blufónii wyskakują tysiące spadochroniarzy i wolno opadają kołysząc się na wietrze…
Przetłumaczyła Elżbieta Cygielska — Guttman