Maj Sjöwall Per Wahlöö LUDZIE PRZEMOCY
Maj Sjöwall Per Wahlöö TERRORISTERNA 1975

Rozdział 1


Naczelny komendant policji się uśmiechnął.

Uśmiech ten, chłopięcy i czarujący, był przeważnie zarezerwowany dla prasy i telewizji i rzadziej jaśniał dla takich ludzi z wewnętrznego kręgu, jak dyrektor biura Stig Malm, szef wydziału bezpieczeństwa Eric Möller czy szef komisji do spraw zabójstw, komisarz kryminalny Martin Beck.

Tylko jeden z tych trzech mężczyzn odpowiedział na uśmiech.

Stig Malm miał ładne białe zęby i chętnie się uśmiechał, by je pokazywać. Z biegiem czasu zupełnie nieświadomie wypracował cały rejestr różnych uśmiechów. Ten, który zastosował, można było określić jako schlebiający i przymilny.

Szef wydziału bezpieczeństwa stłumił ziewnięcie, a Martin Beck wytarł nos.

Było dopiero wpół do ósmej rano – ulubiona pora naczelnego komendanta na zwoływanie niespodziewanych zebrań, co wcale nie oznaczało, że zwykle pojawiał się w komendzie o tej godzinie. Często przychodził dopiero późnym przedpołudniem i nawet wtedy był przeważnie nieosiągalny nawet dla najbliższych współpracowników. Mógłby umieścić na drzwiach napis: „Mój gabinet jest moją twierdzą”, jako swoją dewizę, i rzeczywiście funkcjonował jak niedostępna warownia strzeżona przez elegancką sekretarkę o bardzo trafnym przezwisku Smok.

Tego ranka pokazał się od swojej dziarskiej i przyjaznej strony. Kazał nawet postawić termos z kawą i prawdziwe filiżanki z porcelany zamiast zwykłych plastikowych kubków.

Stig Malm wstał i podał kawę.

Jeszcze zanim usiadł z powrotem, Martin Beck wiedział, że najpierw podciągnie zaprasowany kant spodni, a potem ostrożnie przygładzi dłonią starannie ufryzowane falujące włosy.

Stig Malm był jego bezpośrednim przełożonym, a Martin Beck nie żywił dla niego najmniejszego szacunku. Jego pełna samozadowolenia kokieteria i podlizywanie się możniejszym były cechami, które przestały drażnić Martina Becka i teraz uważał je wyłącznie za śmieszne. Tym, co go natomiast irytowało i często przeszkadzało w pracy, były sztywność myślenia i brak samokrytyki u tego człowieka, niedostatek równie totalny i destrukcyjny, jak jego ignorancja we wszystkim, co dotyczyło praktycznej pracy policji. Osiągnięcie tak wysokiego stanowiska było wynikiem jego karierowiczostwa, politycznego oportunizmu i zdolności administracyjnych.

Szef wydziału bezpieczeństwa wrzucił do swojej kawy cztery kostki cukru, zamieszał łyżeczką i pił, siorbiąc głośno.

Malm pił swoją bez cukru, z obawy o figurę.

Martin Beck nie czuł się dobrze i nie chciał kawy tak wcześnie rano.

Naczelny komendant dodał i cukier, i śmietankę i podniósł filiżankę, odginając mały palec. Opróżnił ją jednym haustem i odstawił, przysuwając jednocześnie cienką zieloną teczkę leżącą w rogu wypolerowanego stołu konferencyjnego.

– Właśnie tak – zagaił i znów się uśmiechnął. – Najpierw kawa, a potem można ruszać z planem dnia.

Martin Beck patrzył smętnie na swoją nietkniętą kawę i marzył o szklance zimnego mleka.

– Jak się czujesz, Martin? – zapytał komendant z udawanym przejęciem w głosie. – Nie wyglądasz dobrze. Chyba nie zamierzasz znów się rozchorować? Wiesz, że nie możemy się bez ciebie obejść.

Martin Beck nie zamierzał się rozchorować. Już był chory. Pił wino ze swoją dwudziestodwuletnią córką i jej chłopakiem do wpół do czwartej nad ranem i wiedział, że właśnie z tego powodu źle wygląda. Ale nie miał ochoty rozmawiać o zawinionej przez siebie niedyspozycji ze swoim wyższym przełożonym, a poza tym odebrał „znów” jako niesprawiedliwe. Leżał w domu z grypą i wysoką gorączką przez trzy dni na początku marca, a dzisiaj był siódmy maja.

– Nie – zaprzeczył. – Czuję się dobrze. Jestem tylko trochę przeziębiony.

– Naprawdę źle wyglądasz – rzekł Stig Malm.

Wcale nie sprawiał wrażenia przejętego, w jego głosie brzmiał raczej wyrzut.

– Naprawdę źle, w istocie.

Spojrzał badawczo na Martina Becka, który czując narastającą irytację, stwierdził:

– Dziękuję za troskę, ale czuję się dobrze. Zakładam, że nie zebraliśmy się tutaj, by rozmawiać o moim wyglądzie czy stanie zdrowia.

– To prawda – powiedział komendant. – Do rzeczy.

Otworzył zieloną teczkę. Jej zawartość, najwyżej trzy lub cztery arkusze formatu A4, dawała nadzieję, że zebranie nie potrwa zbyt długo.

Na wierzchu leżał list pisany na maszynie, z dużą zieloną pieczęcią pod zamaszystym podpisem i nagłówkiem, którego Martin Beck nie mógł rozszyfrować ze swojego miejsca.

– Jak pamiętacie, niedawno dyskutowaliśmy o naszych niewystarczających w pewnym sensie doświadczeniach w kwestii ochrony i środków bezpieczeństwa przy wizytach państwowych i podobnych delikatnych sytuacjach. Przypadkach, kiedy można się spodziewać szczególnie agresywnych demonstracji i lepiej lub gorzej zaplanowanych zamachów – zaczął komendant, bezwiednie wpadając w pompatyczny ton, typowy dla jego publicznych wystąpień.

Stig Malm wymamrotał coś na znak aprobaty, Martin Beck się nie odezwał, ale Eric Möller zaprotestował:

– No, tak całkiem niedoświadczeni to my nie jesteśmy. Z wizytą Chruszczowa poradziliśmy sobie świetnie, nie licząc pomalowanej na czerwono świni, którą ktoś wypuścił przed schodami Logården, podobnie Kosygina, zarówno od strony organizacyjnej, jak i bezpieczeństwa. I konferencje ekologiczne, żeby przywołać inny przykład.

– Oczywiście, ale tym razem stajemy przed poważniejszym problemem. Mam na myśli wizytę senatora ze Stanów Zjednoczonych pod koniec listopada. To może być gorący kartofel, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Nie mierzyliśmy się dotąd z problematyką wizyty wysoko postawionych gości z USA, ale teraz będzie trzeba. Ta jest potwierdzona i otrzymałem już pewne instrukcje. Musimy przygotować się na czas z najwyższą starannością i być gotowi na wszystko. Oczywiście najbardziej na akty agresji ze strony ugrupowań skrajnie lewicowych i innych psychopatycznych fanatyków, którzy pamiętają o wojnie w Wietnamie. A nawet ze strony terrorystów z zagranicy.

Naczelny komendant już się nie uśmiechał.

– Tym razem musimy być chyba przygotowani na coś poważniejszego niż rzucanie jajkami – rzekł surowym głosem. – Powinieneś mieć tego świadomość, Eric.

– Możemy podjąć środki zapobiegawcze – wtrącił Möller.

Naczelny komendant wzrusazł ramionami.

– W pewnym stopniu tak – powiedział. – Nie możemy jednak wyeliminować, zamknąć czy internować wszystkich, którym mogłaby przyjść do głowy jakaś rozróba, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Mam swoje rozkazy do wykonania, a ty dostaniesz swoje.

A ja moje, pomyślał posępnie Martin Beck.

Wciąż próbował odczytać drukowany nagłówek listu w zielonej teczce. Chyba udało mu się rozszyfrować słowo „Police” albo może „Policia”. Piekły go oczy, a język miał suchy i szorstki jak papier ścierny. Niechętnie wypił parę łyków gorzkiej kawy.

– Ale to wszystko są sprawy na później – stwierdził komendant. – Dziś chciałbym z wami porozmawiać o tym liście.

Pstryknął palcem wskazującym w kartkę w otwartej teczce.

– To w dużym stopniu ma związek ze stojącym przed nami problemem.

Podał list Stigowi Malmowi, by puścił go w obieg wokół stołu, a sam mówił dalej:

– Jest to, jak widzicie, zaproszenie, odpowiedź na naszą prośbę, byśmy mogli wysłać człowieka do tego kraju jako obserwatora podczas zbliżającej się oficjalnej wizyty. Ponieważ składający wizytę prezydent nie jest szczególnie popularny w tym kraju, trzeba skierować wszystkie siły do jego ochrony. Jak w wielu innych państwach latynoamerykańskich, tu również było dużo zamachów przeciw politykom krajowym i zagranicznym. Mają zatem znaczne doświadczenie i jestem skłonny sądzić, że policja i służby bezpieczeństwa tego kraju są najbardziej wykwalifikowane w tej dziedzinie. Jestem przekonany, że wiele się nauczymy, analizując ich metody i środki.

Martin Beck przebiegł wzrokiem list napisany po angielsku i utrzymany w bardzo formalnym i uprzejmym tonie. Wizyta prezydenta wypadnie piątego czerwca, czyli za niecały miesiąc, a przedstawiciel szwedzkiej policji był proszony o stawienie się dwa tygodnie wcześniej, żeby się zapoznać ze szczegółami najważniejszych faz prac przygotowawczych. Podpis był elegancki i całkowicie nieczytelny, ale nazwisko dało się odczytać w zapisie maszynowym. Było hiszpańskie, długie i sprawiało wrażenie szlacheckiego i wytwornego.

Kiedy list powrócił do zielonej teczki, komendant się odezwał:

– Problem w tym, kogo mamy tam wysłać.

Stig Malm wzniósł zamyślony wzrok do sufitu, ale nic nie powiedział.

Martin Beck obawiał się, że zostanie teraz wysunięta jego kandydatura. Jeszcze pięć lat temu, zanim uwolnił się od swojego nieszczęśliwego małżeństwa, z radością podjąłby się tego zadania, by na jakiś czas wyjechać z domu. Teraz podróż była ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, więc pospieszył z odpowiedzią:

– To jest właściwie zadanie dla wydziału bezpieczeństwa.

– Nie mogę jechać – odparł Möller. – Po pierwsze, nie mogę zostawić wydziału, bo mamy w biurze A pewne problemy reorganizacyjne, których rozwiązanie zajmie trochę czasu. Po drugie, nasz wydział ma już doświadczenie w takich sprawach i byłoby bardzo korzystne, gdyby pojechał ktoś, kto nie jest obeznany z problemami bezpieczeństwa. Na przykład z wydziału kryminalnego albo policji porządkowej. Ten, kto tam pojedzie, musi przecież podzielić się z nami swymi doświadczeniami, kiedy wróci, i w ten sposób wszyscy na tym skorzystają.

Komendant pokiwał głową.

– Coś w tym jest, co mówisz, Eric – zgodził się. – Poza tym, jak sam zwróciłeś uwagę, nie możemy się obejść bez ciebie właśnie teraz. Bez ciebie też nie, Martin.

Martin Beck wydał wewnętrzne westchnienie ulgi.

– Poza tym nie mówię po hiszpańsku – dodał szef wydziału bezpieczeństwa.

– A kto tu mówi po hiszpańsku? – spytał Malm ze znaczącym uśmiechem.

Wiedział, że komendant też nie włada mową Kastylijczyków.

– Znam jednego – przypomniał sobie Martin Beck.

Malm uniósł brwi.

– Kto taki? Ktoś z kryminalnego?

– Tak. Gunvald Larsson.

Malm uniósł brwi o milimetr wyżej. Potem uśmiechnął się nieufnie i uznał:

– Ale jego nie możemy wysłać.

– Czemu nie? – zdziwił się Martin Beck. – Uważam, że by się nadawał do tej roboty.

Sam zauważył zapalczywy ton swojego głosu.

Normalnie nie kruszyłby kopii o Gunvalda Larssona, ale rozdrażnił go ton Malma, a poza tym praktycznie zawsze miał zdanie odmienne od jego. Dlatego sprzeciwił się niemal odruchowo.

– Jest bałwanem, do tego najmniej reprezentatywnym dla naszej policji – stwierdził Malm.

– Czy on naprawdę mówi po hiszpańsku? – W głosie komendanta brzmiało powątpiewanie. – Gdzie miałby się tego nauczyć?

– Był w wielu krajach hiszpańskojęzycznych w czasach swojej służby na morzu – wyjaśnił Martin Beck. – To miasto ma duży port, więc prawie na pewno był tam wcześniej. Poza tym mówi płynnie po angielsku, francusku i niemiecku. I trochę po rosyjsku. Zajrzyj w jego papiery, to sam zobaczysz.

– Tak czy inaczej jest bałwanem – upierał się Stig Malm.

Komendant myślał.

– Popatrzę na jego kwalifikacje – obiecał. – Właściwie to sam o nim pomyślałem. To prawda, że ma tendencję do gburowatych i nieprzyjemnych zachowań i jest mało karny. Ale nie można zaprzeczyć, że to jeden z naszych najlepszych inspektorów kryminalnych, choć ma problemy ze słuchaniem poleceń i przestrzeganiem regulaminu.

Zwrócił się do szefa wydziału bezpieczeństwa:

– Co ty na to, Eric? Myślisz, że by się nadawał?

– Osobiście za nim nie przepadam, ale poza tym nie mam zastrzeżeń. Tu potrzeba doświadczonego i spostrzegawczego człowieka, a doświadczenie Gunvalda Larssona oraz jego obcesowość i samodzielność w tym szczególnym przypadku mogą być tylko zaletami. Poza tym zna język i kraj, a to duży atut.

Malm wyglądał na niezadowolonego.

– Sądzę, że wysłanie go tyłoby wręcz niewłaściwe. Skompromituje szwedzką policję swoim grubiańskim zachowaniem. Działa jak brutal i używa języka, który bardziej przywodzi na myśl dokera niż byłego oficera marynarki.

– Może nie wtedy, gdy mówi po hiszpańsku – odparł Martin Beck. – Nawet jeśli wyraża się czasem trochę ordynarnie, robi to z pewnym wyczuciem.

To nie była całkiem prawda. Martin Beck słyszał ostatnio, jak Gunvald Larsson nazwał Malma „nadętym dupkiem” w jego obecności, ale Malm szczęśliwie nie zrozumiał, że epitet dotyczył jego.

Komendant zdawał się nie zwracać uwagi na zastrzeżenia Malma.

– To może być niegłupia kandydatura – odezwał się z namysłem. – Jego skłonność do przejawiania prostackich zachowań w tym przypadku nie powinna być żadnym problemem. Potrafi zachowywać się dobrze, jeśli chce. Ma lepsze pochodzenie niż większość policjantów. Pochodzi z zamożnej i kulturalnej rodziny, co między innymi oznacza, że odebrał wykształcenie w najlepszych możliwych szkołach i wychowanie, które nauczyło go zachowywać się poprawnie we wszystkich możliwych sytuacjach. Takie rzeczy siedzą w człowieku, nawet jeśli bardzo się stara je ukryć.

– Z tym mogę się zgodzić – mruknął Malm.

Martin Beck przeczuwał, że Stig Malm sam chętnie by się podjął tego zadania i był nie w humorze, że w ogóle nie został wzięty pod uwagę. Zaczął więc myśleć, że byłoby pięknie pozbyć się na jakiś czas Gunvalda Larssona, który nie był szczególnie lubiany przez kolegów i miał niezwykłą zdolność wzbudzania niechęci i prowokowania awantur i komplikacji.

Komendant nie wyglądał na całkiem przekonanego własnymi wywodami i Martin Beck rzekł, chcąc dodać mu otuchy:

– Sądzę, że wyślemy Gunvalda. Ma wszystkie kwalifikacje potrzebne do tej roboty.

– Zauważyłem, że dba o wygląd – powiedział komendant. – Jego styl ubierania się wskazuje na dobry gust i przywiązywanie wagi do jakości. To bezsprzecznie robi wrażenie.

– Właśnie – zgodził się Martin Beck. – To istotny szczegół.

Miał świadomość, że jego styl ubierania się trudno byłoby nazwać gustownym: workowate i niewyprasowane spodnie, kołnierzyk koszulki polo rozciągnięty po wielu praniach, tweedowy blezer, znoszony i do tego bez jednego guzika.

– Wydział zabójstw jest dobrze obsadzony i powinien dać sobie radę bez Larssona przez parę tygodni – osądził komendant. – A może macie inną kandydaturę?

Wszyscy pokręcili głowami.

Nawet Malm uznał chyba za korzystne, że przez pewien czas będzie miał Gunvalda Larssona na właściwą odległość, a Eric Möller znów ziewnął i pewnie się cieszył, że zebranie dobiega końca.

Komendant wstał i zamknął teczkę.

– Dobrze – podsumował. – Jesteśmy zatem zgodni. Osobiście powiadomię Larssona o naszym postanowieniu.


Gunvald Larsson przyjął powiadomienie bez większego entuzjazmu. Nie czuł się też specjalnie zaszczycony zadaniem.

Miał silne i niewzruszone poczucie własnej wartości, ale nie był naiwny i wiedział, że niektórzy koledzy odetchną z ulgą, kiedy wyjedzie, i będą żałować, że nie na dobre.

Miał świadomość, że jego przyjaciół wśród policjantów łatwo policzyć – o ile wiedział, był tylko jeden. Wiedział też, że uważano go za krnąbrnego i uciążliwego, a jego zatrudnienie często wisiało na włosku.

Ten fakt nie budził w nim najmniejszych obaw.

Każdy inny policjant z jego stopniem służbowym i uposażeniem odczuwałby przynajmniej pewien niepokój wobec ciągłej groźby zawieszenia lub wręcz zwolnienia z pracy, ale Gunvald Larsson nigdy nie przeżył z tego powodu bezsennej nocy.

Jako bezdzietny kawaler nie miał nikogo, kto byłby od niego zależny. Z rodziną, której snobistycznym życiem klasy wyższej pogardzał, dawno zerwał wszelkie więzi.

Nie martwił się o swoją przyszłość.

W ciągu lat pracy w policji często rozważał możliwość powrotu do dawnego zawodu. Teraz zbliżał się do pięćdziesiątki i zdawał sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie już nigdy nie wypłynie w morze.

W miarę, jak zbliżał się dzień jego wyjazdu, Gunvald Larsson odkrywał, że właściwie cieszy się z zadania, które wprawdzie było postrzegane jako ważne, ale nie zapowiadało się na szczególnie trudne.

To oznacza przynajmniej kilka tygodni zmiany w codziennej rutynie pracy. Zaczął wyczekiwać podróży jak urlopu.

Ostatniego wieczoru przed wyjazdem Gunvald Larsson stał w swojej sypialni w Bollmora ubrany tylko w spodenki i przeglądał się w dużym lustrze po wewnętrznej stronie drzwi szafy.

Był zachwycony wzorem na spodenkach, żółtymi łosiami na niebieskim tle, i miał ich jeszcze pięć par. Pół tuzina tego samego rodzaju, choć zielonych z czerwonymi łosiami, leżało spakowanych w walizce ze świńskiej skóry, stojącej na łóżku z otwartym wiekiem.

Gunvald Larsson miał metr dziewięćdziesiąt sześć wzrostu, silną i muskularną budowę ciała oraz duże dłonie i stopy. Po prysznicu stanął jak zwykle na wadze łazienkowej, która pokazała sto dwanaście kilogramów. W ciągu ostatnich pięciu, a może czterech lat przybrał kilkanaście kilo i patrzył z niezadowoleniem na oponę nad gumką od spodenek.

Wciągnął brzuch i pomyślał, że może powinien trochę częściej odwiedzać policyjną siłownię. Albo zacząć pływać, kiedy basen w nowym budynku komendy będzie gotowy.

Właściwie był dość zadowolony ze swojego wyglądu.

Miał czterdzieści dziewięć lat i wciąż gęste włosy, a ich nasada nie przesunęła się do góry, podwyższając czoło. Było niskie z dwiema wyraźnymi bruzdami.

Włosy miał krótko ostrzyżone i tak jasne, że nie było widać pasemek siwizny. Teraz, gdy były mokre i świeżo uczesane, leżały równo i lśniły nad szerokim ciemieniem, ale po wyschnięciu podniosą się, sprawiając wrażenie szczeciniastych i krnąbrnych. Miał krzaczaste brwi w tym samym jasnym odcieniu co włosy i duży kształtny nos z szerokimi nozdrzami. Porcelanowoniebieskie oczy wydawały się małe w wyrazistej twarzy i trochę zbyt blisko osadzone, co czasami, kiedy miał zamyślone i nieobecne spojrzenie, przydawało mu zwodniczego rysu naiwności. Kiedy się złościł, co zdarzało się często, u nasady nosa pojawiała się gniewna zmarszczka, a porcelanowoniebieskie spojrzenie mogło przerazić zarówno najbardziej zatwardziałych przestępców, jak i podwładnych. Jego wybuchy gniewu były teraz równie znane i wzbudzające postrach w sześciu sztokholmskich rewirach, jak wcześniej, jeśli nie na siedmiu morzach, to przynajmniej wśród załogi i podoficerów na statkach, którymi dowodził.

Ogólnie był, jak już zostało powiedziane, zadowolony ze swojego wyglądu.

Jedynym, który nigdy nie naraził się na gniew Gunvalda Larssona, był Einar Rönn, pierwszy asystent wydziału kryminalnego w Sztokholmie i jego jedyny przyjaciel. Rönn był łagodnym i małomównym Norlandczykiem z wiecznie cieknącym czerwonym nosem, który dominował w jego twarzy do tego stopnia, że inne szczegóły wyglądu prawie nie przyciągały uwagi. Nosił w sobie niewygasłą tęsknotę za rodzinnymi stronami w okolicach Arjeplog w Laponii.

W przeciwieństwie do Gunvalda Larssona był żonaty i miał syna. Jego żona miała na imię Unda, syn nazywał się Mats, a on nosił jeszcze jedno imię, które niechętnie ujawniał.

Jego matka była w młodości wielbicielką wielkiego idola filmowego tamtych czasów i dała pierworodnemu synowi imię Valentino.

Ponieważ Larsson i Rönn pełnili służbę w tym samym wydziale, widzieli się prawie codziennie, ale często spędzali razem także czas wolny. Kiedy mogli wziąć w tym samym czasie urlop, jechali do Arjeplog, gdzie oddawali się głównie wędkowaniu.

Żaden z ich kolegów nie pojmował, jak mogła zawiązać się przyjaźń między dwiema tak różnymi osobowościami, i wielu dziwiło się, jak Rönn ze stoickim spokojem i przy użyciu paru słów potrafi zmienić rozjuszonego Gunvalda Larssona w łagodnego baranka.

Gunvald Larsson zrobił przegląd garniturów w swojej dobrze zaopatrzonej garderobie.

Znał klimat kraju, który miał odwiedzić, i pamiętał kilka tygodni obezwładniającego upału wczesnym latem w tamtym porcie wiele lat temu. Żeby znieść upał, musiał być lekko ubrany, a miał tylko dwa wystarczająco przewiewne garnitury.

Sprawdził je dla pewności i odkrył ku swej zgryzocie, że w jeden w ogóle się nie mieścił, a spodnie drugiego mógł dopiąć tylko na siłę i na głębokim wdechu. Poza tym opinały się na udach. Marynarkę dało się przynajmniej bez trudu zapiąć, lecz była ciasna w ramionach i ograniczałaby jego ruchy albo mogła pęknąć w szwach.

Odwiesił bezużyteczny garnitur, a drugi położył na wieku walizy. Musi wystarczyć. Dał go uszyć cztery lata temu z cienkiej egipskiej bawełny, w kolorze nugatu z białymi prążkami.

W walizce oprócz spodenek miał spakowane wcześniej buty, kapcie, przybory toaletowe, skarpetki, chusteczki, koszule, piżamę i jedwabny szlafrok w niebieskim odcieniu jego oczu.

Gunvald Larsson nie pił alkoholu, ale kupił butelkę Lysholms Linierullad Akvavit, na wypadek gdyby spotkał kogoś, kto lubi wódkę i zasłużył na prezent. Zawinął butelkę w podkoszulek, zielony w czerwone łosie, i włożył pod ubrania.

Uzupełnił bagaż trzema parami spodni w kolorze khaki, satynową marynarką i przyciasnym garniturem. Do kieszeni po wewnętrznej stronie wieka włożył jedną z ulubionych powieści, Błękitny ślad Juliusa Regisa.

Potem zatrzasnął wieko, zapiął mosiężne sprzączki szerokich pasków, zamknął walizkę na klucz i postawił w przedpokoju.

Einar Rönn miał go podwieźć następnego ranka na sztokholmskie lotnisko Arlanda, równie ponure i źle zlokalizowane, jak większość szwedzkich aeroportów, które świetnie dawały pełnym nadziei gościom bardziej spaczony obraz Szwecji, niż kraj właściwie na to zasługiwał.

Za bardzo bał się o swoje emw, by je zostawiać na długoterminowym parkingu.

Wrzucił niebiesko-żółte spodenki w łosie do kosza z brudnymi rzeczami do prania w łazience, włożył piżamę i poszedł spać.

Nie cierpiał na gorączkę podróżną i zasnął niemal natychmiast.

Загрузка...