Rozdział 27


Był piątek trzynastego grudnia, ale nikt nie stroił sobie z tego niestosownych żartów.

Jeśli któryś z nich trzech kiedykolwiek wątpił, że dziesięć świdrów pneumatycznych w zasadniczo zamkniętej przestrzeni robi niewyobrażalny hałas, zwłaszcza przy dwóch wściekle pracujących koparkach i czterech histerycznych walcach drogowych w tle, został błyskawicznie pozbawiony złudzeń tego piątkowego ranka o godzinie ósmej pięćdziesiąt osiem.

Rönn działał na schodach wraz z trzema innymi mężczyznami i całkiem sprawnie wywiercił dziury takiej głębokości, by ściana runęła przy najmniejszym nacisku. Przypadkiem był jednym z nielicznych w tym towarzystwie, którzy wcześniej trzymali w ręku świder pneumatyczny.

Gunvald Larsson, który stał na klatce schodowej przy windach, szybko stwierdził, że jest to umiejętność, której nie opanował. Chociaż był purpurowy z wysiłku, świder robił w jego rękach, co chciał, i jedyne, co mu się udało na sto procent, to wygenerowanie okropnego hałasu.

Martin Beck leżał wyciągnięty na balkonie piętro wyżej, mając przy sobie lekką aluminiową drabinkę. Rodzina, która tam mieszkała, nie zgłaszała większych sprzeciwów, kiedy zjawiła się policja i ewakuowała ich na kolejne piętro. Drugie mieszkanie na piętrze, na którym przebywali Japończycy, stało puste – domy były źle zbudowane, a czynsze tak wysokie, że ludzie, których było na nie stać, woleli się przenieść gdzie indziej.

Międzynarodowa spółka będąca właścicielem budynku zaskarżyła niedawno inny międzynarodowy gigant budujący nieruchomości na sporą kwotę za niedotrzymanie umowy, wytykając niedbalstwo, użycie złych materiałów i wszystko, co stało się niemal rutyną w szwedzkim budownictwie na wielką skalę. Dopóki lokatorzy płacili, nad i pod stołem, musieli także cierpieć w milczeniu i nie słyszano skarg żadnego inwestora, nawet jeśli domy były tak złe, że graniczyło z cudem, że się nie zawaliły zaraz po zbudowaniu. Teraz jednak presja na rynek mieszkaniowy trochę zelżała, ludzie stali się nieco bardziej świadomi i nie akceptowali już w tak oczywisty sposób najgorszych konstrukcji wznoszonych przez spekulantów.

Przez szczelinę w rynnie Martin Beck widział balkon Japończyków. Wyszli na niego dwa razy, by popatrzeć na koparki i walce, które mimo wszystko odpowiadały tylko za część fantastycznego alarmu.

Przygotowania do akcji miały trwać osiem minut i tyle właśnie trwały. Dokładnie pięć po dziewiątej Gunvald Larsson wywalił kopniakiem drzwi i wtargnął do mieszkania. Drzwi, które dwie sekundy wcześniej wyglądały na kawałek przyzwoitej imitacji drewna, zmieniły się od razu w kupkę niezidentyfikowanych śmieci.

Wysoki Japończyk zerwał się od śniadania (a może był to lunch?) z pistoletem maszynowym w rękach i odwrócił do Gunvalda Larssona, lecz w tej samej sekundzie, albo raczej ułamku sekundy, poruszyła się na prawo od niego cała ściana. Jej wielkie segmenty wpadły do pokoju wraz z Einarem Rönnem, który w odróżnieniu od ściany stał wyprostowany i wyglądał naprawdę groźnie z wyciągniętym waltherem. Jednocześnie Martin Beck zsunął się po drabince i kopnął w drzwi balkonowe, odkrywając przy tym, jak zabawnie jest kopać w drzwi, chociaż te były tylko podróbką ze szkla i mazonitu zamiast drewna, a Lennart Kollberg był gotów przysiąc, że widział Gunvalda Larssona, w krytycznej sytuacji wywalającego kopniakiem drzwi do Instytutu Eastmana, które w normalnych okolicznościach można było sforsować tylko czołgiem lub czymś porównywalnym.

Japończycy byli odważni i świetnie wyszkoleni, nie brakowało im też znajomości zasad strategii. Zostali zaskoczeni mimo swej czujności i osaczeni z trzech stron. Gdyby nie działali ściśle według instrukcji, trzej mężczyźni w pomarańczowych kombinezonach, prawdopodobnie przebrani policjanci, zastrzeliliby ich w ciągu niespełna minuty. Nic nie powiedzieli, nawet wtedy, gdy Gunvald Larsson wykorzystał okazję i w chwili, kiedy ten wyższy zwrócił się do Rönna i zburzonej ściany, uderzył go z całej siły kolbą mastera 38, pięknej broni, którą nabył z własnych środków, ale nigdy nie strzelał z niej do człowieka.

Niemal jednocześnie z białych serwet, które służyły za obrus do śniadania (o ile nie był to lunch), spadły na podłogę dwa małe drewniane pudełka przypominające wielkością i wyglądem cygarnice. Z każdego z nich biegła nitka przywiązana do przegubu tego, który je trzymał.

Nietrudno było się domyślić, co to jest – dwie bomby kompaktowe. Nici łączyły przeguby Japończyków z detonatorem. Gdyby któryś z nich zdążył pociągnąć za nitkę, skrzynka wybuchłaby, a jedna wystarczyłaby pewnie, by zabić od razu wszystkich pięciu, którzy znajdowali się w pokoju.

A dlaczego mieliby nie zdążyć? Szybkie szarpnięcie, bomba eksploduje i jest po wszystkim.

Gunvald Larsson był w szoku.

Źle się ustawił i cios wymierzony w tył głowy wielkiego Japończyka nie przyniósł większego efektu.

Gunvald Larsson zdawał sobie z tego sprawę. Japończycy się poddali. Ten wielki sięgał już do nitki. Zostało im pięć, dziesięć sekund życia.

Gunvald Larsson krzyknął niemal w desperacji:

– Einar! Lont!

Wtedy Rönn zrobił coś, czego ani on sam, ani nikt inny nigdy nie zdołał pojąć. Chociaż był jednym z najgorszych strzelców w policji, uniósł swojego walthera o kilka centymetrów i odstrzelił lont od detonatora z niemal nadludzką precyzją.

Kiedy nić leżała splątana na podłodze, Gunvar Larsson rzucił się z rykiem, jaki pewnie powinien był wydać Rönn, wdzierając się przez ścianę, na dużego Japończyka, który rzeczywiście prawie dorównywał mu wzrostem.

Rönn zwrócił się teraz do Martina Becka i drugiego Japończyka, mówiąc spokojnie:

– Martin, lont.

Stojąc przed dwoma przeciwnikami, praktycznie bezbronny po tym, jak Martin Beck wytrącił mu z rąk pistolet maszynowy, Japończyk zrobił coś, na co nie miał czasu. Popatrzył na Martina Becka z rodzajem osobliwego porozumienia, biorąc jednocześnie w prawą rękę przydługą nić, by nią szarpnąć. Spojrzał przy tym na Rönna i na pistolet, jakby myślał: Dlaczego on mnie nie zabije?

W tej samej chwili Martin Beck wyjął z kieszeni biurowe nożyczki i całkiem prozaicznie przeciął lont.

Kiedy Japończyk znów spojrzał na Martina Becka, by przekonać się, jak jeszcze zamierza go poniżyć, Rönn z zimną krwią uderzył go z tyłu kolbą pistoletu. Osunął się z westchnieniem, a Rönn przyklęknął i założył mu kajdanki. Martin Beck tymczasem odsunął pudełko nogą. Powinno być niegroźne bez lontu, ale nigdy nie wiadomo.

Wielki Japończyk był niezwykle silny, zwinny i wyszkolony technicznie. Co najmniej o dwadzieścia lat młodszy od Gunvalda Larssona, znał wszystkie sekrety dżudo, dżiu-dżitsu i karate kyokushin.

Ale jakie to miało znaczenie wobec furii Gunvalda Larssona? Czuł, jak wzbiera w nim nienawiść, dzika, niekontrolowana nienawiść wobec tych ludzi, którzy zabijali dla pieniędzy, nie dbając o to, kogo i dlaczego. Kim on był, ten młody mężczyzna? Terrorystą na usługach podłych kapitalistycznych reżimów. Zawodowym mordercą, którego fach był najgorszy i najbardziej godny pogardy ze wszystkich. Gunvald Larsson szanował życie, ale przez chwilę pomyślał, że tacy ludzie nie mają prawa żyć.

Po kilku minutach zaciętej walki Gunvald Larsson zyskał przewagę i dogodny chwyt. Siedem razy uderzył twarzą i klatką piersiową przeciwnika w ścianę. Przy dwóch ostatnich Japończyk był już nieprzytomny, a jego ubranie przesiąknięte krwią. Gunvald Larsson nie rozluźnił jednak uchwytu i podniósł wielkie, bezwładne ciało, gotów uderzyć jeszcze raz.

– Wystarczy, Gunvald – polecił spokojnie Martin Beck. – Załóż mu lepiej kajdanki.

– Tak – zgodził się Gunvald Larsson.

Jego porcelanowoniebieskie oczy oprzytomniały.

– Rzadko mi się to zdarza – stwierdził.

– Wiem – odparł Martin Beck.

Spojrzał na dwóch nieprzytomnych, skutych kajdankami mężczyzn.

– Żywcem – mruknął, jakby do siebie. – Udało się.

– Tak – rzekł Gunvald Larsson. – Udało się.

Potarł obolałe ramiona o futrynę drzwi i powiedział, też jakby do siebie:

– Ależ on był silny.

To, co zdarzyło się później, należałoby uznać za absurdalny antyklimaks.

Martin Beck wyszedł na klatkę schodową i na balkon, dając ludziom znak, by przerwali hałas.

Kiedy wrócił, Ronn i Gunvald Larsson zdejmowali właśnie pomarańczowe kombinezony z szeroką taśmą odblaskową.

Jakiś nieznany im policjant zajrzał przez roztrzaskane drzwi i dał coś w rodzaju zielonego światła osobie znajdującej się za nim.

Drzwi jednej z wind otworzyły się i Buldożer Olsson wbiegł do mieszkania truchtem z opuszczoną głową.

Zobaczył najpierw dwóch nieprzytomnych Japończyków, potem zrujnowane mieszkanie, a na koniec jego pogodne spojrzenie omiotło Martina Becka, Gunvalda Larssona i Einara Rönna.

– Wspaniale, chłopaki – pochwalił. – Nie wierzyłem, że dacie radę.

– Naprawdę? – rzucił kwaśnym tonem Gunvald Larsson. – A w ogóle to co tutaj robisz?

Buldożer Olsson pogładził parę razy czubkami palców olbrzymi krawat dnia, gadżet amerykańskiej partii politycznej z białymi słoniami na zielonym tle.

Odchrząknął i oświadczył:

– Hitadichi Iti i Matsuma Leitzu, aresztuję was niniejszym za usiłowanie zabójstwa, terroryzm i zbrojny opór przeciw funkcjonariuszom na służbie.

Mniejszy z mężczyzn odzyskał przytomność i oznajmił grzecznym tonem:

Excuse me, sir, but thats not our names.

Po chwili dodał:

If what you said were supposed to be names.

– E, z nazwiskami na pewno się załatwi – odrzekł beztrosko Buldożer.

Dał znak policjantom stojącym za nim i polecił:

– Okej, zabierzcie ich do Kungsholmen. Znajdźcie kogoś, kto im powie po angielsku, jakie mają prawa czy co tam, i poinformuje, że jutro zostaną aresztowani. Jeśli nie mają adwokata, to im załatwimy.

Po krótkiej pauzie dodał:

– Byle nie Bekacza.

Część ludzi Buldożera weszła do mieszkania. Wyprowadzono obu aresztantów, jednego na własnych nogach, a drugiego na noszach.

– Tak – ucieszył się Buldożer. – Pierwszorzędna robota, chłopaki, jak rzekłem. Wspaniałe zatrzymanie. Ale wciąż nie rozumiem, jak dokonaliście tego sami.

– Nie – zaprzeczył Gunvald Larsson jeszcze kwaśniejszym tonem niż przedtem. – Nie rozumiesz.

– Jesteś dziwnym człowiekiem, Larsson – zauważył Buldożer.

– I wyrzuć ten amerykański krawat wyborczy tam do zsypu na śmieci.

– Nigdy w życiu – odparł Buldożer. – Lubię go. Dostałem od gubernatora w Nowym Jorku, kiedy tam byłem. Republikanina. Próbowałem też dostać demokratyczny od burmistrza miasta, ale nie miał. Powiedział, że mi przyśle podczas następnej kampanii wyborczej. Nowe wybory już się odbyły, a ja wciąż nie mam krawata demokratów.

Przez chwilę wyglądał prawie smutno. Pokręcił głową i dodał:

– Nie można wierzyć ludziom.

Potem wygnieciony niebieski garnitur ulotnił się wraz z prokuratorem w środku.

Kiedy Buldożer znikł, Gunvald Larsson zapytał:

– Skąd do diabła?

I umilkł.

Martin Beck pomyślał przez chwilę o tym samym, ale nic nie powiedział.

Sprawa była prosta. Buldożer Olsson miał wszędzie wtyczki. Wtrącał się do wszystkiego i starał przypisywać sobie zasługi. Martin Beck był niemal pewny, że Buldożer nie ma żadnego informatora w jego komisji, co oznaczało, że jest ktoś taki w wydziale kryminalnym.

Kto?

Ek?

Strömgren?

Strömgren pasował, ale nigdy by się do tego nie przyznał.

– No cóż – stwierdził Rönn i zachichotał. – Zabawa skończona.

– Zabawa?

Gunvald Larsson długo patrzył na Rönna, ale powstrzymał się od dalszych komentarzy.

Martin Beck oglądał bomby w pudełku. Laboratorium techniki kryminalnej wkrótce powinno się nimi zająć.

Strömgren siedział czterysta metrów dalej, paląc za firanką. Po rozmowie z Buldożerem godzinę temu nie robił nic prócz wypalania jednego papierosa za drugim. Myślał, że teraz zostanie wreszcie przeniesiony do grupy specjalnej Buldożera i otrzyma upragniony awans.

Benny Skacke leżał w domu w łóżku. W tym momencie zajmował się sprawami natury prywatnej.

– A gdzie do diabła jest Heydt? – zapytał przygnębionym głosem Larsson.

– Czy nie potrafisz myśleć o czymś innym? – zapytał Rönn. – Przynajmniej teraz.

– Na przykład o czym?

– No, na przykład o tym, że przestrzeliłem ten sznurek. To było prawie niemożliwe.

– Ile punktów zdobyłeś podczas ostatniego treningu strzeleckiego?

– Zero – odparł Einar Rönn, czerwieniejąc po szyję.

– Ale ten drań był silny – uznał Gunvald Larsson, chwytając się za krzyż.

W piętnaście sekund później mruknął sam do siebie:

– Gdzie do diabła jest Heydt?

Загрузка...