Dla Martina Becka była to środa, którą długo miał pamiętać. Nie był przyzwyczajony do tego rodzaju pracy, niezliczonych rozmów telefonicznych i ciągłych dyskusji z ludźmi na różnych szczeblach biurokracji. Przybył pierwszy na Kungsholmsgatan i prawdopodobnie opuszczał to miejsce ostatni. Benny Skacke trzymał się wprawdzie długo, lecz mimo względnie młodego wieku był taki zmęczony i blady, że Martin Beck wygonił go do domu.
– Wystarczy na dziś, Benny – powiedział.
Skacke jednak odrzekł:
– Zamierzam tu zostać tak długo jak ty, dopóki jest jeszcze coś do roboty.
Był naprawdę pewnym siebie młodym człowiekiem, upartym jak osioł, i Martin Beck musiał w końcu zrobić coś, czego starał się unikać. Mianowicie jako przełożony wydał autorytarne i niedopuszczające sprzeciwu polecenie.
– Kiedy ci każę iść do domu, to znaczy, że masz mnie słuchać. Rozumiesz? Idź do domu. Teraz.
Skacke zrozumiał. Z ponurą miną włożył płaszcz i wyszedł.
To był naprawdę okropny dzień. Naczelny komendant zakończył swoje medytacje i wrócił do pełnej formy. Przekazał przez gońców czterdzieści dwa dokumenty różnej długości i treści. Większość dotyczyła zupełnie oczywistych spraw, które już dawno zostały załatwione. W każdym piśmie, nawet o długości dwóch linijek, pobrzmiewał ton wyrzutu. Czuł się niewystarczająco poinformowany.
Bardziej bezpośrednie uwagi przekazano Stigowi Malmowi, który sprawiał wrażenie zmęczonego i poirytowanego, pewnie mniej lub bardziej podwójną rolą psa łańcuchowego w pracy i pantoflarza w domu.
– Beck?
– Tak.
– Szef zastanawia się, czemu mamy mieć tylko dwa helikoptery w powietrzu, skoro sami posiadamy dwanaście i możemy pożyczyć więcej od marynarki.
– Uważamy, że dwa wystarczą.
– Szef tak nie uważa. Prosi cię, żebyś jeszcze raz rozważył sprawę helikopterów, a najlepiej naradził się ze sztabem marynarki wojennej.
– Na początku w ogóle nie zamierzaliśmy użyć helikopterów.
– To już czyste szaleństwo. Przy użyciu helikopterów naszych i floty możemy mieć pełną kontrolę nad przestrzenią powietrzną.
– Dlaczego mamy mieć kontrolę nad przestrzenią powietrzną?
– A gdyby lotnictwo mogło się włączyć tak, jak chciało, mielibyśmy dywizjon myśliwców i tyle samo myśliwców ciężkich.
– Powiedziałem lotnictwu, że nie możemy przeszkodzić im w lataniu.
– Oczywiście, że nie możemy. Ale zamiast nawiązać opartą na zaufaniu współpracę z siłami zbrojnymi, ciężko obraziłeś jedną z formacji. No, przemyślisz jeszcze te helikoptery?
– Zrobiliśmy to już bardzo gruntownie.
– To nie jest odpowiedź, która ucieszy szefa.
– Moim zadaniem nie jest sprawianie mu radości. Przynajmniej nie tak pojmuję swoją pracę.
Malm westchnął głęboko.
– Tu naprawdę nie jest łatwo być ekspertem łącznikowym.
– Też wyjedź na wieś i przemyśl sprawę.
– Ty… ty naprawdę jesteś bezczelny. Poza tym ja nie mam domku na wsi.
– Ale twoja żona chyba tak?
Malm wżenił się w dość duży majątek, ale ci, którzy poznali jego ślubną połowę, mówili, że jest złośliwa i ciągle skwaszona, a poza tym brzydka. To ostatnie było bardzo subiektywne, ale skwaszenia i złośliwości miał dość podczas osiemnastu lat własnego małżeństwa.
Teraz prawie współczuł Malmowi.
Raz musiał zadzwonić do niego do domu i miał sposobność zamienić parę słów z ową małżonką. Podczas krótkiej rozmowy miał nieodparte wrażenie, że żona dyrektora biura jest również bardzo wyniosła. Rozmowa miała następujący przebieg:
– Dzień dobry, tu komisarz Beck. Chciałbym mówić z dyrektorem biura.
– Czy jest pan jego podwładnym?
– Tak, w pewnym sensie.
– Chyba już słyszałam pańskie nazwisko, komisarzu Beck. Ale dzwoni pan w trakcie treningu dyrektora, co oznacza, że nie może pan z nim rozmawiać.
– Aha, to przepraszam.
– Chwileczkę, komisarzu Beck. Widzę, że dyrektor biura właśnie jedzie aleją. Może pan z nim porozmawiać, jak tylko ktoś zajmie się koniem.
Ów „ktoś” musiał być bardzo szybki, gdyż Malm podszedł do telefonu zaledwie po minucie. Głos miał cichy i potulny, zupełnie inny niż na służbie, gdzie często bywał arogancki i nieprzyjemny.
Martin Beck miał niewiele czasu, by o tym myśleć, bo znów zadzwonił telefon. Tym razem flota. Komandor porucznik czy jakoś tak.
– Tylko chciałbym wiedzieć, czy potrzebujecie dużych helikopterów Vertol czy małych Alouette. Może grupa kombinowana obu typów? Każdy ma swoje zalety.
– Nie chcemy żadnych samolotów.
– Drogi komisarzu – rzekł sztywno rozmówca. – Helikopter nie jest samolotem, tylko śmigłowcem.
– Dziękuję za informację. Przepraszam za użycie błędnej terminologii.
– Och – westchnął człowiek z floty – tylu się myli. Nie potrzebujecie więc helikopterów od marynarki wojennej?
– Nie.
– Miałem inne wrażenie, kiedy rozmawiałem z komendantem.
– Tak, po prostu zaszło nieporozumienie.
– Rozumiem. Do widzenia, komisarzu.
– Do widzenia, komandorze – odpowiedział uprzejmie Martin Beck.
I tak było przez cały dzień. Nad jego głową ciągle podejmowano decyzje, dyskutowane i odrzucane, zwykle drogą perswazji, czasem w ostrzejszym tonie i sformułowaniach.
Teraz jednak plan ochrony był gotowy. Spośród pracujących przy Kungsholmsgatan szczególnie dużą pracę wykonał Melander. W milczeniu. Zwykle tak pracował.
Pozostali też się nie lenili.
Rönn na przykład otrzymał czasochłonne zadanie.
Tylko raz w ciągu dnia pokazał się w kwaterze głównej, z nosem bardziej czerwonym niż zwykle i workami pod oczami. Gunvald Larsson od razu zapytał:
– Jak idzie, Einar?
– No, jakoś idzie. Ale zajmuje więcej czasu, niż myślałem. A jutro będę miał niewiele minut. Najwyżej piętnaście.
– Raczej dwanaście lub trzynaście – uściślił Gunvald Larsson.
– No tak.
– Uważaj na siebie, Einar.
Martin Beck odprowadził Rönna wzrokiem. Larsson i Rönn, dwie zupełnie różne osobowości, rozumieli się w pół słowa. Byli przyjaciółmi. Samemu pracowało mu się z Rönnem nadzwyczaj trudno i było zupełnie wykluczone, by mieli się spotykać w czasie wolnym i rozmawiać o czymś innym niż praca. Łatwiej było mu współpracować z Gunvaldem Larssonem, mimo jego ordynarnego obejścia i często wrednych komentarzy. Ale też nie byli przyjaciółmi, chociaż ich relacja poprawiła się z biegiem lat po bardzo złym początku.
Ale Rönn i Gunvald Larsson naprawdę byli kumplami. Łączyło ich może to, że obaj byli dobrymi policjantami i świetnie się uzupełniali w pracy. Czy równie dobrze do siebie pasowali w życiu prywatnym? Możliwe. Mimo że Rönn pobierał edukację w sześcioklasowej szkole podstawowej w Laponii, a Larsson chodził do najlepszych i najdroższych szkół prywatnych.
Martin Beck widział Rönna wściekłego tylko raz, kiedy Kollberg – trzeba przyznać, że niesprawiedliwie – skrytykował Gunvalda Larssona. A było to wiosną roku sześćdziesiątego ósmego.
Chociaż Rönn mieszkał w Sztokholmie od dwudziestu sześciu lat, nic przyzwyczaił się całkiem do dużego miasta. W czasach swojej edukacji pracował w Skanii, ale tam czuł się jeszcze bardziej wyobcowany.
Teraz nie sprawiał wrażenia wyobcowanego, tylko dawał to czasem do zrozumienia w mniej bezpośredni sposób. Na przykład: „No, no, co za miejsce”.
W niektórych sprawach był zdumiewająco konsekwentny. Wiedział na przykład, gdzie szukać żony wśród Lapończyków, a kiedy zmarł jego ojciec, zgodnie ze starym, dobrym wiejskim zwyczajem sprowadził mamę do Sztokholmu, do mieszkania, w którym mógł jej doglądać. Ten rodzaj więzi rodzinnej z biegiem lat i wraz ze stałym wzrostem biurokratyzacji stal się w Szwecji bardzo nietypowy. Rönn bardzo rzadko mówił o swojej żonie i prawie nigdy o mamie, ale z tego, co Martin Beck wiedział, starsza pani, w dobrej formie mimo podeszłego wieku, nadal mieszkała w swojej kawalerce na Gärdet.
Matka Martina Becka zmarła w domu starców jesienią roku siedemdziesiątego drugiego, a on ciągle myślał o tym, że marnie się nią opiekował.
Drugim galernikiem telefonu był szef policji porządkowej. Postawiony przed nowymi sugestiami Möllera w kwestii demonstrantów, w ostatniej łapance ściągnął jeszcze więcej policjantów z prowincji, za cenę głośnych skarg komendantów wielu rejonów i niechętnych komentarzy jeszcze większej ich liczby.
GZP wysłał wyjątkowo głupi okólnik do wszystkich szefów policji w kraju. Z niemałą konsternacją czytano w nim na przykład takie zdania:
…i chcemy podkreślić, że środki prewencyjne nie zmniejszą się ani w żadnym sensie nie zostaną zaniedbane, tylko raczej zwiększone i że poszczególni policjanci w ciągu tych dni zostaną poinstruowani, by postępować jeszcze bardziej stanowczo z elementami antyspołecznymi, by ewentualne braki i wakaty nie rzucały się ogółowi w oczy, tylko służba była pełniona w zwykły sposób…
Wszystkie zapytania w tej sprawie kierowano do szefa policji porządkowej, któremu bezsprzecznie trafiło się parę trudnych kwestii. Na przykład:
– Jak mam zwiększyć zapobieganie przestępczości, mając tylko trzech ludzi na służbie, kiedy wszyscy trzej muszą do tego siedzieć na komisariacie?
Albo:
– Czy nie wyjdzie na jedno, jeśli postawię na rynku waltornistę, a potem ogłoszę godzinę policyjną dla wszystkich oprócz straży pożarnej i tych, którzy muszą iść do monopolowego?
Ostatnie pytanie było z Ystad, gdzie rzeczywiście mieli do dyspozycji waltornistę.
Göteborg skarżył się z goryczą:
– Mamy dziś wieczorem mecz piłki ręcznej. A teraz wszyscy oprócz bramkarza są w Sztokholmie. Jak będą grali?
Szef policji porządkowej nie miał pojęcia o piłce ręcznej, ale był za to dobrze obeznany ze wszystkim, co dotyczyło nożnej. Dlatego powiedział:
– W Londynie Metropolitan Police miała mecz w Southern League podczas wizyty państwowej, chyba greckiej. Wystawili dziewięciu rezerwowych i zagrali. I udało im się wygrać.
Potem położył słuchawkę i göteborczycy zostali po drugiej stronie ze swoim bramkarzem.
Cały plan wydawał się w porządku mniej więcej tak, jak chciał Martin Beck. Mieli mieć paru snajperów z karabinami na dachach domów, ale niezbyt wielu. Niektóre mieszkania i strychy wzdłuż trasy przejazdu należało skontrolować. Trzeba było też odwiedzić parę osób, ale dotyczyło to wyjątków.
Specjaliści Möllera od ochrony osobistej powinni mieć łatwe zadanie. Z perspektywy Martina Becka kilka punktów było trudniejszych niż inne. Przybycie senatora na lotnisko i jego wizyta w Pałacu Królewskim. Może także złożenie hołdu zmarłemu królowi, co na szczeblu rządowym postanowiono przenieść do kościoła na Riddarholm. Grób Gustawa VI Adolfa znajdował się wprawdzie gdzie indziej, ale kościół miał centralne położenie i był idealny z punktu widzenia ochrony. Poza tym była tam pochowana większość szwedzkich królów. Więc co za różnica…
Oznaczało to co prawda pewne zmiany w harmonogramie, ale nie nastręczały one większych trudności.
Wszystko o poczynaniach dostojnego gościa można było już wyczytać w gazetach, którym udało się wytropić prawie każdy szczegół. W prasie pojawiły się pewne głosy krytyczne, ale na razie nikt nie narzekał na policję.
Dziesięć minut po jedenastej Martin Beck zgasił światła we wszystkich pokojach i zamknął na klucz drzwi na korytarz. Z nieprzyjemnym uczuciem, że coś zaniedbał, ale nie wiedział co.
Nie chciał spędzić wieczoru i nocy samotnie, więc pojechał do Rhei. Prowadziła coś w rodzaju domu otwartego dla lokatorów i innych gości właśnie w środowe wieczory i poczuł silną potrzebę, by porozmawiać z ludźmi, których myśli nie krążą wyłącznie wokół kordonów policyjnych, wyszkolonych snajperów, helikopterów i nieprawdopodobnych bomb. Podjechał radiowozem i poprosił kierowcę, by stanął przy Frejgatan, za rogiem domu Rhei. Jego szofer miał tego dnia wolne.
W cztery minuty po tym, jak Martin Beck opuścił kwaterę główną, Gunvald Larsson wjechał windą na górę. Otworzył drzwi i gdy zapalał lampę na swoim biurku, zauważył, że żarówka jest jeszcze ciepła.
Beck, pomyślał. Któż by inny?
Sam miał mokre i zmierzwione włosy. Za oknem wśród ciemności, chłodu i deszczu rządzili chuligani, złodzieje, rabusie, pijacy i narkomani.
Gunvald Larsson był zmęczony. Nie spał poprzedniej nocy, tylko leżał i rozmyślał o ULAG, latającej głowie prezydenta i podobnych sprawach. Potem przegapił lunch i obiad i przez wiele godzin, głównie na zewnątrz, pracował razem z Einarem Rönnem, który naprawdę potrzebował pomocy. Gunvald Larsson miał niebywałą kondycję, i fizyczną, i psychiczną, ale nawet on nie wytrzymywał wszystkiego.
Na górze mieli czajnik elektryczny, a on trzymał w jednej z szuflad biurka cukier i kilka torebek herbaty. Nalał wody do urządzenia, włożył wtyczkę do kontaktu i czekał. Wprawdzie wiedział od dziecka, że używanie torebek jest mniej więcej tak smaczne jak wkładanie kondomów do czajnika, ale teraz nie miał wyboru.
Kiedy herbata była jako tako zaparzona, wyjął z biurka swój prywatny kubek. Jego koledzy używali kubków plastikowych albo jednorazowych z woskowanego papieru.
Usiadł przy biurku i pociągnął od razu kilka dużych łyków gorącego napoju, zagryzając dwiema dodatkowymi kostkami cukru, wystarczająco, by się rozgrzać i wyrównać poziom glukozy we krwi. Potem wyjął wszystkie swoje dokumenty i zaczął czytać. Był w złym humorze, jego zmarszczone czoło tworzyło wałek nad nasadą nosa. Po chwili zmarszczył nawet jasne brwi.
Coś trafi szlag, był o tym głęboko przekonany. Ale co?
Wziął plan ochrony osobistej Säpo z biurka Melandera. Był prawie nieczytelny z powodu mnóstwa skrótów, ale przebrnął przez tekst strona po stronie. Uważnie przeanalizował załączone tabele i szkice poglądowe.
Musiał przyznać, tak jak wcześniej pozostali członkowie grupy, że plan jest bez zarzutu. Eric Möller był specjalistą i miał rozsądne przemyślenia. Ochrona osobista była ponadto łatwiejsza. Sprawdzanie tego, co Möller nazywał czułymi obszarami, miało się zacząć o północy.
Gunvald Larsson spojrzał na zegar ścienny. Za dziewięć dwunasta. Część z czterystu policjantów wydziału bezpieczeństwa, o których przeczytał w tekście, powinna już moknąć na zewnątrz.
Odłożył papiery i zaczął myśleć o ochronie ogólnej. Logården był trudnym punktem nie tylko dla Möllera. I król, i ten cholerny Amerykanin będą tam stali jak na estradzie, wystawieni na strzały snajperów z Blasieholmen i Skeppsholmen, nie mówiąc o statkach na Strömmen i wzdłuż nabrzeży.
Uspokajała go świadomość podjętych kroków. Pięciu autorów planu, to znaczy on sam, Beck, Melander, Rönn i Skacke, wcześnie zdawało sobie sprawę z zagrożeń. Most na Skeppsholmen został zamknięty już kilka godzin temu, a kontrola budynków wzdłuż nabrzeża Blasieholm była bardzo dokładna. Dotyczyło to zwłaszcza Grand Hotelu, który miał dużo okien.
Gunvald Larsson westchnął i przekartkował bez określonego celu plik papierów. Kanalizacja i inne tunele pod Logården były nieliczne i łatwe do sprawdzenia przez ludzi, którzy mieli dobre gumowe kombinezony albo nie przejmowali się zniszczeniem odzieży.
Zegar ścienny wybił godzinę. Dokładnie dwunastą.
Spojrzał na własny czasomierz. Zegar na ścianie jak zwykle pokazywał złą godzinę, a ściśle mówiąc, spóźniał się o minutę i dwadzieścia trzy sekundy.
Gunvald Larsson wstał, by nastawić zegar elektryczny.
I w tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi.
Członkowie grupy roboczej nigdy nie pukali. A zatem był to ktoś inny.
– Wejść – rzekł.
Do pokoju weszła dziewczyna. No dobrze, kobieta. Wyglądała na dwadzieścia trzy do trzydziestu lat. Spojrzała niepewnie na Gunvalda Larssona:
– Cześć.
– Dzień dobry – odrzekł Gunvald Larsson z wyraźną rezerwą. Stanął plecami do biurka, skrzyżował ramiona i zapytał:
– O co chodzi?
– Znam cię oczywiście. Jesteś Gunvald Larsson z wydziału kryminalnego.
Nie odpowiedział.
– Ty natomiast mnie nie znasz.
Gunvald Larsson przyjrzał się jej. Miała włosy pofarbowane na popielaty blond, niebieskie oczy i regularne rysy. Wysoka, na oko metr siedemdziesiąt pięć albo nawet kilka centymetrów więcej. Dość ładna. Miała na sobie proste codzienne ubranie, szarą bluzkę polo, wyprasowane niebieskie spodnie i buty na niskim obcasie. Wyglądała zbyt spokojnie, by nie mieć czegoś w zanadrzu. Ale był prawie pewny, że nigdy jej nie widział, tak czy owak, zmarszczył brwi i wbił w nią spojrzenie porcelanowoniebieskich oczu.
– Nazywam się Ruth Salomonsson – poinformowała. – Pracuję w tej komendzie. Wydział dochodzeniowo-śledczy.
– Jako kto?
– Asystent policji. Teraz jestem na służbie. To znaczy mam przerwę na kawę.
Gunvald Larsson przypomniał sobie o herbacie, zrobił półobrót i opróżnił kubek jednym haustem.
– Chcesz zobaczyć moją legitymację? – spytała.
– Tak.
Wyjęła legitymację policyjną z prawej tylnej kieszeni i podała mu. Gunvald Larsson dokładnie ją studiował. Dwadzieścia pięć lat. Mogło się zgadzać.
– Czego chcesz? – rzucił.
– Wiem, że pracujesz nad zadaniem specjalnym pod zwierzchnictwem komisarza Becka, komendanta sztokholmskiego i naczelnego.
– Wystarczy Beck. Skąd o tym wiesz?
– Ech, tyle się tu gada na komendzie. I…
– I co?
– No cóż, mówią, że szukacie pewnej osoby, której nazwiska nie jestem pewna. Ale słyszałam rysopis.
– Gdzie?
– Wydział poszukiwań i identyfikacji osób. Mam tam kolegę.
– Jeżeli masz coś do powiedzenia, powiedz to od razu.
– Nie poprosisz, żebym usiadła?
– Nie, nie miałem takiego zamiaru. O co chodzi?
– No cóż, kilka tygodni temu…
– Kiedy? – przerwał jej Gunvald Larsson. – Interesują mnie fakty.
Spojrzała na niego zrezygnowanym wzrokiem i sprecyzowała:
– W poniedziałek czwartego listopada.
Gunvald Larsson kiwnął zachęcająco głową.
– Co się zdarzyło w poniedziałek czwartego?
– Ja i moja przyjaciółka umówiłyśmy się, że pójdziemy gdzieś potańczyć. Poszłyśmy do Amaranten…
Gunvald Larsson przerwał jej natychmiast, mówiąc:
– Amaranten? Tam się tańczy?
Nie odpowiedziała.
– Czy w Amaranten się tańczy? – powtórzył.
Pokręciła głową, jakby nagle zmieszana.
– Co tam robiłaś z tą swoją przyjaciółką?
– My… usiadłyśmy w barze.
– Razem?
– Nie.
– Co stało się później?
– Poznałam duńskiego biznesmena, który powiedział, że nazywa się Jörgensen.
– Aha. A potem?
– Potem poszedł ze mną do domu.
– Aha. I co tam się stało?
– A jak myślisz?
– Nigdy nie osądzam z góry – odparł Gunvald Larsson. – Zwłaszcza w prywatnych sprawach innych ludzi.
Przygryzła wargę.
– Byliśmy razem – wyznała wyzywającym tonem. – Spaliśmy ze sobą, mówiąc eufemistycznie. Potem poszedł i więcej go nie widziałam.
W prawej skroni Gunvalda Larssona pulsowała żyłka. Obszedł biurko i usiadł. Potem walnął w nie prawą pięścią z taką siłą, że zatrzymał się elektroniczny zegar na ścianie. Na domiar złego na błędnej godzinie, minutę i dwadzieścia trzy sekundy za późno.
– Co to do diabła za żarty?! – krzyknął ze złością. – Co mam zrobić? Rozwiesić plakaty, że policja zapewnia darmowe dziwki, które można znaleźć w barze Amaranten? W jakich godzinach przyjmujesz? Na przykład w poniedziałki od dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej?
– Muszę zauważyć, że nie spodziewałam się takiego sztywnego i staroświeckiego podejścia. Mam dwadzieścia pięć lat, jestem niezamężna i bezdzietna, i przynajmniej na razie chcę taka pozostać.
– Dwadzieścia pięć lat?
– Niezamężna i bezdzietna – powtórzyła. – Czy dajesz mi do zrozumienia, że nie mam prawa do życia seksualnego?
– Nie – odrzeł Gunvald Larsson. – Tylko mnie do tego nie mieszaj.
– To mogę ci zagwarantować.
Gunvaldowi Larssonowi nie podobał się jej ton i znów uderzył pięścią w biurko, tym razem tak mocno, że poczuł ból aż do łokcia. Jego twarz wykrzywił grymas.
– Policjantki, które siedzą w hotelowych barach i wyrywają facetów. A potem przychodzą tutaj i bredzą coś o Duńczykach.
Spojrzał na nieczynny zegar ścienny, a potem na własny zegarek.
– Przerwa na kawę pewnie się już skończyła. Wyjdź!
– Naprawdę przyszłam tutaj po to, żeby trochę pomóc – stwierdziła. – Ale chyba niepotrzebnie.
– Chyba tak.
– Więc w ogóle nie mam opowiadać reszty?
– Nie interesuje mnie pornografia.
– Mnie też nie – zapewniła.
– Więc jaki jest ciąg dalszy?
– Spodobał mi się ten facet – rzekła. – Był wykształcony i sympatyczny, i dobry w czymś innym.
Spojrzała chłodno na Gunvalda Larssona i dodała:
– Nawet bardzo dobry.
Larsson nie odpowiedział.
– Więc dziesięć dni później zadzwoniłam do hotelu, w którym, jak twierdził, mieszkał.
– Aha – westchnął Gunvald Larsson.
– Tak. A w recepcji poinformowali mnie, że nie mają gościa o tym nazwisku i że w ogóle nikt taki nigdy się u nich nie zatrzymał.
– Bardzo interesujące. Prawdopodobnie objeżdża różne kraje, testując policyjne dziwki. Dla jakiegoś raportu seksualnego. Pewnie będzie bestseller. Dopilnowałaś tantiemów?
– Jesteś niemożliwy – oceniła.
– Tak sądzisz – rzekł uprzejmie Gunvald Larsson.
– Tak czy inaczej, spotkałam wczoraj tę przyjaciółkę. Rozmawiała z nim przez chwilę, zanim pojechaliśmy do mnie.
– A ty gdzie mieszkasz?
– Karlavägen 27.
– Dziękuję. Wpiszę cię, jeśli dostanę notes pod choinkę.
Teraz było po niej widać, że zaczyna być zła. I zacięta.
– Ale nie dostanę – ciągnął Gunvald Larsson konwersacyjnym tonem. – Sam kupuję sobie prezenty pod choinkę.
– Moja przyjaciółka pracowała przez kilka łat w Danii i stwierdziła, że jeśli on jest Duńczykiem, to z jakiejś bardzo dziwnej części kraju. Jego duński brzmiał jak z przełomu wieków.
– A ile lat ma twoja przyjaciółka?
– Dwadzieścia osiem.
– I jaki zawód?
– Lektor języków nordyckich na uniwersytecie.
Gunvald Larsson nie doceniał wielu rzeczy na tym świecie, między innymi wykształcenia uniwersyteckiego. Teraz jednak zaczął coś rozważać.
– Mów dalej – poprosił.
– Dzisiaj zajrzałam do rejestru cudzoziemców i sprawdziłam. Tam też nie było jego nazwiska.
– A mówiłaś, że jak się nazywał?
– Reinhard Jörgensen.
Larsson wstał i podszedł do biurka Melandera.
– A jak wyglądał?
– Podobny do ciebie. Choć o dwadzieścia lat młodszy. Poza tym nosił baczki.
– Czy był na przykład taki wysoki jak ja?
– Przynajmniej prawie. Ale na pewno mniej ważył.
– Niewielu dorównuje mi wzrostem.
Gunvald Larsson mierzył metr dziewięćdziesiąt sześć w skarpetkach.
– Mógł być o centymetr niższy.
– I powiedział, że ma na imię Reinhard?
– Tak.
– Czy miał poza tym jakieś znaki szczególne?
– Nie. To znaczy, był bardzo opalony, poza…
– Poza?
– Poza miejscami, w których mężczyźni zwykle się nie opalają.
– I mówił po duńsku?
– Tak. Dla mnie brzmiał dość naturalnie, gdyby przyjaciółka mi nie powiedziała.
Gunvald Larsson wziął brązową kopertę z jednego z koszy na listy Melandera. Ważył ją przez chwilę w dłoni, po czym wyjął z niej zdjęcie formatu osiemnaście na dwadzieścia cztery. Podał je Ruth Salomonsson i zapytał:
– Czy tak wyglądał?
– Tak, to on, ale to zdjęcie ma już parę lat. Przynajmniej.
Przyjrzała się uważniej fotografii.
– Słaba jakość – oceniła.
– To częściowe powiększenie zdjęcia grupowego z małego negatywu.
– W każdym razie to on. Jestem całkowicie pewna. Jak naprawdę się nazywa?
– Reinhard Heydt. Chyba z RPA. Mówił, że czym się zajmuje?
– Biznesem. Kupno i sprzedaż skomplikowanych urządzeń jakiegoś rodzaju.
– I spotkałaś go czwartego wieczorem?
– Tak.
– Czy był sam?
– Tak.
– Kiedy widziałaś go ostatni raz?
– Następnego ranka. Koło szóstej.
– Czy miał samochód?
– Przynajmniej nie ze sobą.
– Mówił, że gdzie mieszka?
– Grand.
– Czy wiesz coś jeszcze?
– Nie. Naprawdę.
– Dobrze. Dziękuję, że przyszłaś.
– Nie ma za co.
– Mówiłem wcześniej nieprzemyślane rzeczy.
– To o darmowych dziwkach? – rzuciła z uśmiechem.
– Nie – odparł Gunvald Larsson. – O kobietach w policji. Potrzebujemy dużo więcej.
– Teraz moja przerwa na kawę naprawdę się skończyła – rzekła. – Cześć.
– Chwileczkę – zatrzymał ją Gunvald Larsson.
Pstryknął palcem w fotografię i poinformował:
– Ten koleś jest niebezpieczny.
– Dla kogo?
– Dla wszystkich. Powinnaś o tym wiedzieć, gdybyś miała znów go spotkać.
– Zabił kogoś?
– Wielu – odrzekł Gunvald Larsson. – Zbyt wielu.
Martin Beck nareszcie miał dosyć przyjemny wieczór. Kiedy przyszedł, wokół kuchennego stołu siedziało już siedem czy osiem osób i wszystkich kiedyś spotkał.
Wśród nich był młodzieniec, który miał na imię Kent i parę lat temu mówił, że chce zostać policjantem. Martin Beck nie widział go od tamtego czasu, więc zapytał:
– Jak poszło?
– Ze szkołą policyjną?
– Tak.
– Dostałem się, ale musiałem odejść w połowie semestru. To był prawdziwy dom wariatów.
– Gdzie teraz pracujesz?
– W zakładzie oczyszczania. Jako śmieciarz. To znacznie lepsze.
Rozmowa przy stole Rhei jak zwykle toczyła się żywo i wartko, przechodząc z jednego tematu do drugiego. Martin Beck milczał i się relaksował. Od czasu do czasu popijał mały łyk wina z kieliszka. Postanowił poprzestać na jednym. Tylko raz rozmowa zeszła na osławionego senatora. Ktoś zamierzał demonstrować, inni zadowolili się narzekaniem na rząd. Potem Rhea zaczęła mówić o gaskońskiej zupie rybnej i homarze z Bretanii, kładąc tym kres dyskusjom politycznym.
Sama zamierzała wyjechać w niedzielę, do siostry, która ciągle potrzebowała takiej czy innej pomocy.
O pierwszej w nocy Rhea wyrzuciła wszystkich gości prócz Martina Becka, a jego właściwie trudno było już do nich zaliczać.
– Będziesz jutro do niczego, jeśli natychmiast się nie położysz – oceniła.
Sama też się położyła, ale po półgodzinie musiała znowu wstać i wyjsć do kuchni. Martin Beck słyszał, jak głośno trzaska piekarnikiem, ale byl zbyt zmęczony, by nawet pomyśleć o kanapkach zapiekanych z szynką, pomidorami i tartym parmezanem, więc leżał dalej.
Po chwili wróciła, powierciła się przez chwilę w łóżku, po czym mocno w niego wtuliła. Była ciepła i miała gładką skórę z prawie niewidocznymi jasnymi włoskami.
– Martin?
– Mhm.
– Muszę ci o czymś powiedzieć. Słuchasz mnie?
– Mhm.
Jeśli odpowiedź zaliczyć jako twierdzącą, nie była to prawda, tylko pewna jej modyfikacja.
– Kiedy tu przyszedłeś w zeszły czwartek, byłeś bardzo zmęczony i zasnąłeś przede mną. Ja czytałam przez jakąś godzinę. I wiesz, byłam tak cholernie ciekawa, że otworzyłam twoją teczkę i przejrzałam papiery.
– Mhm.
– Leżał tam skoroszyt z fotografią. Na nią też spojrzałam. Przedstawiała człowieka nazwiskiem Reinhard Heydt.
– Mhm.
– Pomyślałam o czymś, co może być ważne.
– Mhm.
– Widziałam tego gościa jakieś trzy tygodnie temu. Wysoki blondyn koło trzydziestki. Natknęliśmy się na siebie przypadkiem, kiedy wychodziłam od ciebie. Na Köpmangatan. Potem przeszliśmy przez Bollhusgränd. Był tylko o dwa kroki za mną, więc go przepuściłam. Typ nordycko-europejski, może turysta, bo miał w ręce plan Sztokholmu. Nosił baczki. Jasne.
Martin Beck natychmiast się rozbudził.
– Czy coś mówił?
– Nie, nic. Tylko przeszedł. Ale w kilka minut później znów go zobaczyłam. Wsiadł do zielonego wozu ze szwedzkimi tablicami. Nie znam się na samochodach i nie wiem, jakiej był marki. Przyjrzałam się kombinacji liter. To było GOZ. Ale od razu zapomniałam cyfry. Nie jestem pewna, czy w ogóle je widziałam. Nie mam pamięci do cyfr, jak wiesz.
Martin Beck był już zupełnie przytomny i stał nagi przy telefonie, zanim Rhea zdążyła wystawić nogę z łóżka.
– Nowy rekord świata w ucieczce z łoża ukochanej – oznajmiła.
Martin Beck wybrał numer Gunvalda Larssona w Bollmora. Przeczekał dwanaście sygnałów, ale nikt nie odpowiadał. Położył słuchawkę i zadzwonił na centralę.
– Wiecie, czy Gunvald Larsson jest na komendzie?
– Przynajmniej był dziesięć minut temu.
Martin Beck nie lubił słów kwatera główna, centrala operacyjna i komando taktyczne.
Poprosił o połączenie z wydziałem kryminalnym. Odpowiedź przyszła natychmiast.
– Tutaj Larsson.
– Heydt jest w mieście.
– Tak – potwierdził Gunvald Larsson. – Właśnie się o tym dowiedziałem. Asystentka z wydziału dochodzeniowo-śledczego miała przyjemność pieprzyć się z nim w nocy z czwartego na piątego. Jest zupełnie pewna. Podał się za Duńczyka. Powiedziała, że miły gość. Mówił w jakimś języku skandynawskim.
– Ja też mam świadka – oznajmił Martin Beck. – Dziewczynę, która widziała go na Köpmangatan na Starym Mieście jakieś trzy tygodnie temu. Widziała, jak wsiada do samochodu ze szwedzkimi tablicami na Slottbacken i sądzi, że pojechał w kierunku południowym.
– Ten twój świadek – rzucił Gunvald Larsson. – Czy wydaje ci się wiarygodna?
– To najbardziej wiarygodna osoba, jaką znam.
– Ach tak.
– Jeśli wyślesz radiowóz, mogę być u ciebie za dwadzieścia minut.
– Już się robi.
Gunvald Larsson milczał przez chwilę.
– Co za skurczybyk – zaklął. – Wykiwał nas, a teraz nie mamy już czasu. Co robimy?
– Musimy pomyśleć – odparł Martin Beck.
– Czy mam wezwać Skackego i Melandera?
– Nie, niech śpią. Ktoś musi być jutro wypoczęty. A jak ty się czujesz?
– Byłem padnięty chwilę temu, ale już jest lepiej.
– Ja tak samo.
– Mhm – odrzekł Gunvald Larsson. – Nie wyśpimy się tej nocy.
– Nic na to nie poradzimy. Jeśli dopadniemy Heydta, wyeliminujemy spore zagrożenie.
– Może – odpowiedział Gunvald Larsson. – Wygląda na bystrzaka.
Na tym zakończyli rozmowę. Martin Beck zaczął się ubierać.
– To takie ważne? – zapytała Rhea.
– Niezwykle. Cześć i dzięki za wszystko. Widzimy się jutro wieczorem? U mnie?
– Dobrze – zgodziła się wesoło.
– Ty i tak powinnaś tam pójść i zobaczyć to w kolorowym telewizorze.
Kiedy Martin Beck wyszedł, długo leżała, rozmyślając. Jeszcze parę minut temu była w dobrym humorze, ale teraz odczuwała przygnębienie. Taką miała psychikę, intuicyjną i zmienną. Rhei Nielsen nie podobało się to wszystko. W końcu usnęła. Jej ostatnią myśl była mieszanką zadowolenia i lęku.
I tak przykro było leżeć samej w wielkim łóżku.