Rozdział 25


Martin Beck dobrze ocenił sytuację, kiedy powiedział naczelnemu komendantowi, że ryzyko ponownego zamachu na senatora jest znikome. Zasadą ULAG było szybko atakować i znikać bez śladu. Powtórzenie nieudanej akcji po krótkim czasie, żeby osiągnąć lepszy wynik, oceniano jako karygodne.

W mieszkaniu przy Kapellgatan w Huvudsta Levallois zaczął już pakować sprzęt. Ocenił swoje możliwości opuszczenia kraju jako dobre, pod warunkiem że zrobi to szybko. Wystarczyło dostać się do Danii, by mógł się poczuć względnie bezpiecznie. Francuz nie myślał dużo o tym, co się stało. Nie leżało to w jego naturze.

Sytuacja Reinharda Heydta była inna. Wiedzieli, jak wygląda, a do tego był mniej lub bardziej uważnie śledzony.

W mieszkaniu było ciepło i leżał na wznak na łóżku, ubrany w podkoszulek i krótkie białe spodenki. Przed chwilą brał prysznic.

Nie zaczął jeszcze zastanawiać się poważnie nad tym, kiedy i jak mógłby opuścić to państwo dobrobytu. Prawdopodobnie będzie musiał przeczekać w tym mieszkaniu jeszcze dłuższy czas, nim nadejdzie właściwy moment, by udać się w drogę.

Obaj Japończycy dostali podobne instrukcje. Mieli pozostać w mieszkaniu w Södermalmie, dopóki nie będą mogli go opuścić bez ryzyka, to znaczy kiedy policja zmęczy się poszukiwaniami i wszystko w kraju wróci do normy. Podobnie jak Heydt zgromadzili zapas konserw, na którym mogli przeżyć ponad miesiąc. Różnica była tylko taka, że Heydt prawdopodobnie nie przeżyłby więcej niż kilka dni na osobliwym jedzeniu Japończyków. Potem pewnie szybko padłby z głodu. Ale asortyment w jego lodówce i spiżarni był zupełnie inny i wystarczyłby dla jednej osoby nawet na rok, gdyby okazało się to konieczne.

Teraz myślał tylko o jednym. Jakim cudem się nie udało? Wprawdzie już na obozie treningowym uświadomili mu, że trzeba się liczyć w przyszłości z niepowodzeniami i stratami w ludziach. Najważniejsze w takiej sytuacji było właściwie tylko to, by ani nieudanych akcji, ani martwych agentów nie kojarzono z ULAG.

Ale jednak. Levallois był pewny, że bomba wybuchła, a zwykle się nie mylił. Tezę, że Japończycy podłożyli ładunek wybuchowy w niewłaściwym miejscu, można było od razu wykluczyć.

Reinhard Heydt był przyzwyczajony do robienia poprawnych obliczeń i rozwiązywania nawet skomplikowanych zadań. Leżał na łóżku nie dłużej niż dwadzieścia minut, kiedy go olśniło, co musiało się stać. Wstał i przeszedł do centrali operacyjnej. Levallois spakował już swój niewielki bagaż i właśnie wkładał płaszcz.

– Teraz rozumiem, jak to się odbyło.

Francuz popatrzył na niego pytającym wzrokiem.

– Oszukali nas po prostu. Radio i telewizja nie nadawały transmisji na żywo. Opóźniły ją o jakieś pół godziny. Kiedy my zadziałaliśmy, kolumna już przejechała.

– Mhm – mruknął Levałlois. – To brzmi wiarygodnie.

– I tłumaczy, dlaczego policja zarządziła ciszę radiową. Radio policyjne od razu zdradziłoby blef z transmisjami.

Francuz się uśmiechnął.

– Muszę przyznać, że całkiem sprytnie to zrobili – powiedział.

– Typowe niedocenianie policji – stwierdził Heydt. – Widać nie siedzą tam sami idioci.

Levallois rozejrzał się po pokoju.

– Cóż, zdarza się – rzekł. – Ja spadam.

– Możesz wziąć samochód. I tak nie będę go teraz używał.

Francuz myślał. Cały kraj, a szczególnie okolice Sztokholmu, był teraz pewnie zagrodzony policyjnymi barierami. Chociaż samochód trudno było powiązać z zamachem, istniał element ryzyka.

– Nie – odmówił. – Pojadę pociągiem. Cześć.

– Cześć – odparł Heydt. – Do zobaczenia.

– Mam nadzieję.

Levallois dobrze kalkulował. Następnego ranka przyjechał niezaczepiany przez nikogo do Angelholm. Tam wsiadł do autobusu do Torekov.

Łódź rybacka czekała już zgodnie z umową w porcie. Od razu wszedł na pokład, ale wypłynęli dopiero wtedy, gdy się ściemniło.

Następnego dnia przed południem był już w Kopenhadze, czyli miejscu dość bezpiecznym.

Chociaż Levallois nie był zbyt dobry w duńskim, pierwsze strony gazet wprawiły go w najwyższe zdumienie. Zastanawiał się, o której godzinie „France Soir” przychodzi do kiosków w wielkiej poczekalni Dworca Centralnego.


Reinhard Heydt wciąż leżał na łóżku z dłońmi splecionymi pod karkiem. Słuchał jednym uchem radia, rozważając swoje pierwsze poważne niepowodzenie. Ktoś go oszukał mimo perfekcyjnie przeprowadzonych przygotowań. Kto był na tyle bystry, by tak efektownie wystawić go do wiatru?

Kiedy zaczęło się specjalne wydanie wiadomości, usiadł na łóżku i słuchał z uwagą. Jakby tego było mało, przytrafił im się niemal komiczny zbieg okoliczności.

Heydt przyłapał się na tym, że siedzi i się śmieje. Mniej zabawny był fakt, że teraz mniej niż kiedykolwiek mógł podjąć ryzyko wyjazdu. Cieszył się, że był dość przewidujący, by zaopatrzyć się w dobre książki, takie, jakie można czytać i rozważać wiele razy. Zdawał sobie sprawę z tego, że minie sporo czasu, nim znów zobaczy Pietermaritzburg, a ponieważ był miłośnikiem natury, oczekiwanie będzie dość męczące.

Mimo wszystko nie czuł się szczególnie przygnębiony. Depresja była ostatnią rzeczą, na jaką mógł sobie pozwolić człowiek w jego położeniu.


Dla Martina Becka ukoronowaniem tego zdumiewającego dnia był telefon od Herrgotta Nöjda, który powiedział, że jest wolny, ale nie ma pojęcia, gdzie się znajduje.

– Nie ma tam kogoś, kto wie? – zapytał Martin Beck.

– Nie, wszyscy są ze Skanii.

– A jak się tam dostałeś?

– Busem policyjnym – odrzekł Nöjd. – Ale pojechał i wróci po nas dopiero jutro rano. Wiem tylko, że niedaleko stąd jest kolej. Pociągi są zielone.

– Metro – domyślił się Martin Beck. – Gdzieś na przedmieściach.

– Nie, do licha, te pociągi nie jeżdżą pod ziemią.

– Powiedz mu, żeby wyszedł i sprawdził nazwę ulicy na najbliższym rogu – podpowiedziała Rhea, która zawsze podsłuchiwała rozmowy telefoniczne.

– To był duch? – zapytał Nöjd i się roześmiał.

– Niezupełnie.

– Słyszałem, co mówiła. Zaczekaj chwilę.

Wrócił dokładnie po czterech minutach i zakomunikował:

– Lysviksgatan. Mówi ci to coś?

Martinowi Beckowi nie mówiło nic, ale Rhea znów wtrąciła się do rozmowy.

– Jest w Farsta – poinformowała. – Tam rzeczywiście ciężko się odnaleźć. Ulice biegną jak popadnie. Przekaż mu, żeby stanął na tym samym rogu, a ja go odbiorę za dwadzieścia minut.

– Słyszałem, słyszałem – oznajmił Nöjd.

Rhea już miała na nogach czerwone kalosze. Teraz zapięła kurtkę i otworzyła drzwi.

– Niech cię piekło pochłonie, jeśli dotkniesz piekarnika – uprzedziła.

– Miłą masz panią. – Nöjd się zaśmiał. – Jak ma na imię?

– Sam ją zapytaj – odparł Martin Beck. – Do zobaczenia.

Rhea miała starą furgonetkę volvo, która siała zwykle popłoch na ulicach. Samochód, przez wielu koneserów w okolicy nazywany traktorem lub walcem parowym, był udaną konstrukcją, bo nigdy nie sprawiał problemów ani się nie psuł. Fabryka też bardzo logicznie zaprzestała produkcji tego modelu. Rhea mawiała, że był to jeden z wielu znaków wskazujących na to, że kapitalizm rządzi się własnymi prawami.

Dokładnie po czterdziestu czterech minutach wróciła z Nöjdem. Spotkanie było najwyraźniej udane, bo Martin słyszał, jak śmieją się i mówią jedno przez drugie już w windzie.

Potem zdjęła kurtkę, rzuciła okiem na zegar i pobiegła do kuchni.

Nöjd obejrzał mieszkanie i na końcu stwierdził:

– Nie jest źle mieszkać w Sztokholmie.

A potem:

– Co właściwie stało się wczoraj? Policjant w tym mieście nic właściwie nie wie. Tylko stoi, gdzie mu każą, i się gapi.

Miał rację. W takich sytuacjach policjant na ulicy wiedział na ogół tyle, co żołnierz w polu, czyli nic.

– Dziewczyna zastrzeliła premiera. Ukryła się kościele na Riddarholm, a policja z wydziału bezpieczeństwa, który miał sprawdzić teren, zawaliła sprawę.

– Nie twierdzę, że byłem jego wielbicielem – zaczął Nöjd – ale wydaje mi się to bez sensu. W pół godziny mianują podobnego.

Martin Beck skinął głową.

– Czy coś się wydarzyło w Anderslöv? – zapytał.

– Mnóstwo – odpowiedział Nöjd. – Ale same dobre rzeczy. Kalle i ja uratowaliśmy na przykład sklep monopolowy. Ktoś chciał go zamknąć, ale trudno walczyć z takimi autorytetami jak pastor i szef miejscowej policji.

– A jak się miewa Folke Bengtsson?

– Chyba dobrze. Dokładnie tak jak zawsze. Natomiast jakiś trochę zwariowany sztokholmczyk kupił dom Sigbrit Mård na letnią rozrywkę. To znaczy, na domek letni.

Głośno się roześmiał.

– I coś dziwnego stało się z Bertilem Mårdem.

– Co takiego?

– Miałem mu zadać kilka pytań dotyczących spadku i tak dalej. Okazało się, że sprzedał dom, bar i wszystkie graty, jakie miał, i wrócił na morze. Mówili, że ktoś mu tak doradził. Ciekaw jestem kto.

Martin Beck nie odpowiedział. Doradcą był on sam.

– Cóż, pisaliśmy potem po angielsku i dostaliśmy w końcu bardzo elegancki list z jakiegoś przedsiębiorstwa żeglugowego z Tajpej na Tajwanie, z którego wynikało, że kapitan Mård został zatrudniony przed czterema miesiącami w Liberii i jest teraz kapitanem frachtowca M.S. „Tajwan Sun”, który płynie właśnie ze Sfax do Botafogo z ładunkiem ostnicy. Wtedy dałem spokój. Ale jedno mnie zastanawia: Mård o mało nie zapił się na śmierć i nie dostał zaświadczenia lekarskiego. Jakim cudem został kapitanem dużego statku?

– Jeśli podsuniesz pięćset dolarów pod nos właściwego lekarza w Monrowii, możesz pewnie dostać zaświadczenie, że masz drewnianą nogę i szklane oko – zauważył Martin Beck. – Dziwi mnie tylko, że Mård sam nie wpadł na to wcześniej.

– Sam – powtórzył Nöjd z szelmowskim błyskiem w oku. – Więc to ty…

Martin Beck potwierdził ruchem głowy. Nöjd rzekł:

– Potem w samym śledztwie w sprawie morderstwa było trochę szczegółów, które mnie zdziwiły. Powiedzieli na przykład, że morderca, jak on tam się nazywał, dostał zawału serca i zmarł, kiedy miała go zabrać policja.

– No i?

– Zawału serca nie dostaje się na zawołanie – wyjaśnił Nöjd. – Kiedy później spotkałem w Trelleborgu jego lekarza, okazało się, że miał ciężką wadę serca. Nie było mu wolno palić ani pić kawy, ani wchodzić po schodach czy się denerwować. Nie mógł się nawet pie…

Urwał, bo do pokoju weszła Rhea.

– Czego nie mógł? – zapytała.

– Pieprzyć – dokończył Nöjd.

– Biedny człowiek – użaliła się i wróciła do kuchni.

– I jeszcze jeden szczegół – zaczął Nöjd. – Kiedy skradziono jego samochód, nie był zamknięty na zamek, a drzwi garażu stały otwarte. Dlaczego? Cóż, oczywiście dlatego, że liczył na to, iż ktoś zwędzi samochód, bo wiedział, że jest dowodem w sprawie Sigbrit Mård. Zostawiał tak samochód po morderstwie, wcześniej nie. Gdyby nie ta jego wredna baba, pewnie nawet by nie zgłosił kradzieży.

– Powinieneś pracować w komisji do spraw zabójstw – stwierdził Martin Beck.

– Co? Ja? Zwariowałeś? Nigdy nawet o tym nie pomyślę, możesz być pewny.

– Kto powiedział „wredna baba”? – zawołała z kuchni Rhea.

– Nie jest chyba feministką? – zapytał ściszonym głosem Nöjd.

– Nie sądzę – odparł Martin Beck. – Choć czasem nosi czerwone pończochy.

– Ja! – odkrzyknął Nöjd.

– Dobrze – rzekła Rhea. – Jeśli nie miałeś mnie na myśli. Jedzenie jest gotowe. Chodźcie do kuchni, zanim wystygnie.

Rhea lubiła gotować, zwłaszcza dla siebie i ludzi o bardziej wyrafinowanym smaku.

Miała natomiast problem z gośćmi, którzy wrzucali w siebie wszystko bez różnicy i bez komentarza.

Inspektor policji z Anderslöv był gościem idealnym. Sam doskonały kucharz, smakował wszystko starannie, nim się odezwał. A kiedy już coś powiedział, była to bardzo pozytywna uwaga.

Kiedy wsadzili go do taksówki na moście Skeppsbron w jakąś godzinę później, wyglądał na bardziej zadowolonego niż kiedykolwiek.


W piątek dwudziestego drugiego listopada Herrgott Nöjd znów stał na swoim posterunku przy Sveavägen naprzeciw biblioteki. Kiedy kolumna przejeżdżała, Martin Beck podniósł rękę w geście pozdrowienia, a Gunvałd Larsson zapytał kwaśnym tonem:

– Machasz łowcy łosi?

Martin Beck skinął głową.

On i Gunvald Larsson zagrali w orła i reszkę o to, który z nich pójdzie poprzedniego wieczoru na przyjęcie i tym razem szczęście miał Martin Beck, co oznaczało również, że Herrgott Nöjd dostał dobry obiad.

Przyjęcie w Stallmästaregården było przygnębiającą imprezą, ale zarówno senator, jak i naprędce mianowany szef rządu trzymali fason. Obaj w oficjalnych wystąpieniach używali zwrotu „tragiczny epizod”, ale żaden z nich nie posunął się dalej. Poza tym w ich mowach było sporo zwykłego politycznego bełkotu o przyjaźni, woli pokoju, równouprawnieniu i wzajemnym szacunku.

Gunvald Larsson odnosił niemal wrażenie, jakby obaj mężowie stanu zlecili napisanie swoich przemówień temu samemu człowiekowi.

Ochrona osobista Möllera nie miała tym razem żadnych słabych punktów i nie było widać nikogo z oddziału SK. Większość z nich miała służbę na komisariacie, a paru dzień wolny, ale jedynym, który przynajmniej we własnym mniemaniu ciężko pracował, był Richard Ullholm. Siedział w domu w kuchni i pisał. Łącznie udało mu się stworzyć jedenaście zgłoszeń do rzecznika praw obywatelskich, z którego to wyniku sam był dość zadowolony. W większości przypadków zadowolił się skargami na niedbalstwo, nieprzydatność i komunizm, ale w doniesieniu na Martina Becka poszedł o krok dalej, wskazując, że został przez niego osobiście znieważony. Ullholm był teraz inspektorem policji i mając taki stopień, nie mógł tolerować, by ktoś mu mówił, że nie ma stać i wrzeszczeć. Niezależnie od tego, czy ten, który wypowiedział te słowa, stał wyżej w hierarchii.

Gunvald Larsson odbierał wieczór jako porażająco nudny i odezwał się tylko raz. Zauważył ogromne wybrzuszenie pod marynarką Kamiennej Twarzy i zapytał Möllera, który akurat pojawił się w szatni:

– Jak to jest, że ten typ może chodzić uzbrojony w obcym kraju?

– Specjalne pozwolenie.

– Specjalne pozwolenie? Kto je wydał?

– Ten, który już nie żyje – odrzekł Möller.

Szef wydziału bezpieczeństwa oddalił się, a Gunvald Larsson pogrążył w rozmyślaniach. Jego wiedza prawnicza nie była imponująca i zastanawiał się, w jakim stopniu zezwołenia na czyny niezgodne z prawem wydane przez osobę zmarłą mogą być ważne, a jeśli tak, to jak długo. Nie znalazł odpowiedzi na to pytanie i po chwili przyłapał się na tym, że współczuje człowiekowi o kamiennej twarzy.

Co za cholerna robota, pomyślał. Zwłaszcza kiedy trzeba chodzić z niezapalonym cygarem w gębie.

Uśmiech senatora byl powściągliwy, tak jak cale przyjęcie, które nie trwało do świtu.

Mimo to Gunvald Larsson wrócił do domu w Ballmora dopiero o wpół do drugiej w nocy. Wziął prysznic, włożył świeżo upraną piżamę, położył się, przeczytał pół strony Juliusa Regisa i zasnął.

O tej porze senator zdążył już przespać prawie pół godziny w bezpiecznym schronieniu ambasady. Kamienna Twarz też zrobił swoje na ten dzień i odpoczywał z cygarem, bronią i puszką piwa starannie ułożonymi na nocnym stoliku.

Następnego ranka spekulowano z ożywieniem, czy król odwoła lunch, czy nie. Mógł z pewnością to zrobić z uwagi na wydarzenia z poprzedniego dnia i fakt, że sam dopiero co wrócił z wizyty oficjalnej w Finlandii.

Dwór jednak nie przekazał takiej wiadomości i grupa specjalna mogła zrobić użytek z całego skomplikowanego planowania przygotowanego na tę okoliczność. Tak jak powiedział adiutant, król nie bał się o swoje życie. Wyszedł do Logården i osobiście przywitał senatora, zapraszając go do pałacu.

Jedynym, co wskazywało na kontakt dworu z ambasadą USA, była obecność Kamiennej Twarzy w kuloodpornym samochodzie. Kiedy senator wszedł na schody określane przez służby bezpieczeństwa jako „czuły punkt”, wóz zaparkował na samym dziedzińcu pałacu. Martin Beck, przechodząc, zobaczył przez niebieskawą szybę, jak ochroniarz odkłada cygaro i wyjmuje puszkę budweisera i coś, co bez wątpienia wyglądało na pudełko ze śniadaniem.

Pomijając ten szczegół, nie zdarzyło się nic nieprzewidzianego. Lunch był prywatnym spotkaniem króla i to, co zostało przy tej okazji powiedziane i zrobione, nie wyszło poza krąg uczestników. Ochroniarz zjadł swój skromny posiłek w samochodzie tylko dlatego, że król nie chciał siedzieć przy stole z uzbrojonym człowiekiem, co Martin Beck w pełni rozumiał.

Demonstranci przed pałacem byli nieliczni w porównaniu z tym, czego się spodziewano, i podczas spotkania w Logården mniej więcej tyle samo osób krzyczało: „Chcemy naszego króla.” i „Yankee go home”.

Czynnik czasu był ważny dla policji, a szczególnie dla Gunvalda Larssona, który wraz z szefem policji porządkowej dowodził całością sił ochrony ogólnej. Gunvald Larsson spoglądał często na swój zegarek i za każdym razem stwierdzał z pewnym zdziwieniem, że wszystko odbywa się zgodnie z harmonogramem. Osoby na wysokich stanowiskach politycznych i państwowych zwykle trzymają się ustalonego programu i ani monarcha, ani senator nie zmieniali schematu nawet o minutę. Senator wszedł po północnych stopniach Logården w wyznaczonej chwili i król też był już na miejscu. Uścisnęli sobie dłonie i weszli przez wschodnie wejście do pałacu dokładnie tak, jak zostało wyliczone. Fama głosiła, że król cierpi na dysleksję i nie potrafi poprawnie pisać – podobno przy jakiejś okazji napisał „kórl” zamiast „król” – ale nie miał żadnych trudności z trzymaniem się harmonogramu z opóźnieniami nieprzekraczającymi trzydziestu sekund.

W chwili, gdy wraz z dostojnym i powszechnie nielubianym gościem wszedł do pałacu, minął najbardziej krytyczny moment i Martin Beck wraz z wieloma innymi wydał westchnienie ulgi.

Posiłek zakończono również zgodnie z planem. Senator wsiadł do opancerzonego samochodu z piętnastosekundowym opóźnieniem.

Möllera jak zwykle nie było widać, ale z pewnością znajdował się gdzieś w pobliżu. Uformowano kolumnę, która ruszyła w długą drogę do Arlandy. Möller ogrodził dziedziniec pałacu kordonem swoich najlepszych ludzi – miał do dyspozycji wielu dobrych pracowników – i tym razem teren został przeszukany na czas i bardzo dokładnie.

Kolumna zrobiła niewielki objazd, by ominąć teren wybuchu, na którym pracownicy gazowni byli jeszcze daleko od ukończenia naprawy uszkodzeń.

Tym razem jechała szybciej niż poprzedniego dnia, a Gunvald Larsson tak jak wtedy prowadził dość niekonwencjonalnie szybkie porsche, przejeżdżając tam i z powrotem wzdłuż kolumny.

Był bardzo milczący i myślał głównie o Heydcie i jego kumplach, którzy z całą pewnością zapadli się na dłuższy czas pod ziemię.

– Jest parę dobrych tropów – powiedział do Martina Becka. – Samochód i rysopis Heydta.

Martin Beck kiwnął głową.

W jakiś czas później Gunvald Larsson mruknął jakby do siebie:

– Tym razem nie umkniesz. Trzeba zrobić dwie rzeczy: znaleźć firmę, która sprzedała lub wypożyczyła ten zielony samochód, a potem czekać, aż wyjdą. Musimy wysłać tam od razu paru ludzi. Ale kogo?

Po długim namyśle Martin Beck powiedział:

– Rönna i Skackego. To nie będzie łatwe zadanie, ale Skacke jest uparty jak muł, a Rönn ma duże doświadczenie.

– Wcześniej tak nie myślałeś.

– Ludzie się zmieniają z biegiem czasu. Ja też.

W pomieszczeniu dla VIP-ów na lotnisku podano lampkę szampana. Gunvald Larsson, który nie pił, znów wylał zawartość do najbliższej doniczki.

Wzdłuż trasy stało wielu demonstrantów, ale znacznie mniej niż poprzedniego dnia. Większość miała za sobą ciężką noc w namiocie w deszczowej pogodzie, a nieprzewidziany rozwój wypadków jakby odebrał im zapał. Nie było żadnych incydentów, tylko mnóstwo plakatów, które szybko zniszczyła dżdżysta pogoda.

Uśmiech senatora był raczej pełen ulgi niż powściągliwy. Podchodził do kolejnych osób, ściskając im dłonie. Kiedy jednak stanął przed Gunvaldem Larssonem, włożył rękę do kieszeni, zadowalając się skinieniem głowy i najbardziej czarującym uśmiechem z kampanii wyborczej. Kamienna Twarz patrzył przez jego ramię na Gunvalda Larssona z rodzajem ponurego porozumienia. To była jedna z niewielu sytuacji, w której zdobył się na coś, co przypominało ludzką reakcję.

Senator wygłosił neutralną i rutynową mowę dziękczynną, krótką, zwięzłą i prostą, wspominając w niej jeszcze raz o „tragicznym epizodzie”.

Potem poszedł do jeepa Säpo, który miał go zawieźć na lotnisko. Był zaparkowany dość daleko w bardzo dobrze strzeżonym miejscu. W samochodzie jechali również Martin Beck, Möller i ten sam sekretarz stanu, który brał udział we wczorajszej ceremonii powitalnej, a teraz szybko awansował na ministra bez teki, oraz mężczyzna z kamienną twarzą i cygarem.

Dirty motherfuckin swine! – wrzasnął jakiś kolorowy dezerter z tłumu gapiów, kiedy senator wchodził po trapie do kabiny samolotu.

Senator spojrzał na tego, który krzyczał, uśmiechnął się i pomachał z zadowoleniem ręką.

W dziesięć minut później samolot byt już w powietrzu.

Wzniósł się stromo w górę i skręcił, kreśląc długą, lśniącą jak aluminium linię, by wejść na właściwy kurs, i po niespełna minucie znikł z pola widzenia.


W drodze powrotnej Gunvald Larsson powiedział:

– Mam nadzieję, że samolot z tym draniem się rozbije, ale to chyba zbyt wygórowane życzenie.

Martin Beck spojrzał z boku na Gunvalda Larssona. Nigdy wcześniej nie widział go tak poważnego.

Gunvald Larsson wcisnął gaz do dechy i wskazówka prędkościomierza powędrowała w okolice dwustu dziesięciu kilometrów na godzinę. Pozostałe samochody zdawały się stać w miejscu.

Żaden z nich się nie odezwał, dopóki porsche nie zaparkowało na dziedzińcu komendy.

– Teraz zaczyna się prawdziwa praca – rzekł Gunvald Larsson.

– Znaleźć Heydta i zielony samochód?

– I jego kompanów. Tacy jak Heydt nigdy nie działają sami.

– Pewnie masz rację – zgodził się Martin Beck.

– Zielony wózek z literami GOZ na tablicy – zastanawiał się Gunvald Larsson. – Sądzisz, że mogła dobrze pamiętać te litery po takim długim czasie?

– Ona nigdy nie mówi czegoś na pewno, jeżeli nie jest tego pewna – odparł Martin Beck.

– Ale każdy może się w czymś takim pomylić.

– Nie jest daltonistką?

– Mowy nie ma.

– Jeśli samochód nie był skradziony, musiał być wzięty z wypożyczalni albo po prostu kupiony. W każdych okolicznościach na pewno jest do wyśledzenia.

– Właśnie – przytaknął Martin Beck. – To będzie przyjemne zajęcie dla Skackego i Rönna. Jeżeli oni zajmą się chodzeniem, możemy posadzić Melandera przy telefonie.

– A co my dwaj będziemy robić?

– Czekać – odrzekł Martin Beck. – Czekać i obserwować, co się dzieje. Tak jak chłopcy z ULAG. Wiedzą teraz, że coś poszło nie tak, i na pewno są wyjątkowo ostrożni. Zaszyli się gdzieś, by przeczekać.

– Tak, to brzmi prawdopodobnie.

Mieli rację, ale tylko w siedemdziesięciu pięciu procentach.


W piątek dwudziestego drugiego listopada po południu sytuacja przedstawiała się następująco:

Reinhard Heydt był w Huvudsta, a dwaj Japończycy rozważali sytuację w mieszkaniu w Södermalmie.

Samolot, który miał odtransportować Herrgotta Nöjda do Skanii, nie mógt wylądować na zamglonym jak zwykle lotnisku Malmö Sturup i musiał lecieć na Kastrup w Danii. Kiedy Nöjd stał na przenośniku, którym miał się dostać do autobusu jadącego promem samochodowym między Dragør i Limhalm do dworca kolejowego w Malmö, skąd ewentualnie mógł wziąć taksówkę do Anderslöv, spotkał Levallois, który zdążał w przeciwną stronę, mianowicie do samolotu, który miał za chwilę wystartować do Paryża. Nigdy wcześniej się nie widzieli i nigdy więcej nie mieli się spotkać. Dlatego żaden z nich nie zareagował.

Senator spal w wygodnym fotelu lotniczym, kiedy jego prywatny samolot leciał z rykiem na zachód.

Kamienna Twarz dłużej nie wytrzymał. Wyjął pudełko zapałek z reklamą Stallmästaregården i zapalił cygaro.

Martin Beck i Gunvald Larsson udzielali instrukcji swoim współpracownikom, Rönn ziewał, Melander wytrząsał popiół z fajki, patrząc demonstracyjnie na zegar, a Skacke, gotów do pogoni za nowymi zasługami, słuchał z uwagą.


Kilkaset metrów dalej Rebecka Lind znów stała przed sądem, czekając na formalne aresztowanie. Sprawę opóźniono, przydzielając ją Buldożerowi Olssonowi. Ten uważał, że jest zbyt łatwa, a poza tym wzdrygał się na myśl, że znów będzie musiał wysłuchiwać tyrad Bekacza, i wymówił się nagłą niedyspozycją, chociaż siedział w swoim gabinecie.

Zastępowała go kobieta, która od razu wniosła o areszt i tak zwane kompleksowe badanie psychiatryczne, procedurę, która często trwała kilka miesięcy.

Rebecka Lind milczała. Wydawała się zupełnie osamotniona, chociaż miała po lewej stronie strażniczkę, która wyglądała na miłą, a po prawej Hedobalda Braxéna.

Kiedy prokurator skończyła przedstawiać sprawę, wszyscy czekali niecierpliwie na to, co powie Braxén, ponieważ funkcjonariusze sądowi chcieli iść do domu, a reporterzy byli gotowi biec do najbliższego telefonu.

Musieli jednak długo czekać, nim Bekacz zabrał głos. W tym czasie obserwował ze smutkiem swoją klientkę, beknął dwa razy i popuścił pasek o jeszcze jedną dziurkę. Potem wydał kolejny naturalny odgłos.

W końcu powiedział:

– Wersja pani prokurator jest całkowicie błędna. Jedyne, co się niewątpliwie zgadza, to fakt, że Rebecka Lind zastrzeliła szefa rządu. Do tej pory prawie cały naród mógł być świadkiem tego czynu w telewizji, która godzinę temu pokazywała przebieg zdarzenia po raz szesnasty. Jako adwokat i doradca prawny Rebecki poznałem ją dość dobrze i jestem przekonany, że jej psychika jest zdrowsza i mniej wynaturzona niż u kogokolwiek na tej sali, włączając mnie samego. Wierzę, że uda mi się to udowodnić podczas rozprawy, która, mam nadzieję, odbędzie się w przyszłości. Rebecka Lind w ciągu swego młodego życia niejeden raz była konfrontowana z systemem, którego arbitralności wszyscy musimy się poddawać. Ani razu nie dostała od społeczeństwa, czy też filozofii, która je uformowała, pomocy i zrozumienia. Kiedy prokurator domaga się badania psychiatrycznego, uzasadniając to brakiem motywu dla czynu, w najlepszym wypadku jest to przejaw czystej naiwności. W rzeczy samej czyn Rebecki miał podłoże polityczne, chociaż ona sama nie należy do żadnego ugrupowania i pewnie żyje w szczęśliwej nieświadomości systemu politycznego, który narzuca praktycznie wszystko, co się dzieje wokół nas każdego dnia. Nie zapominajmy, że nadal obowiązuje niedorzeczna doktryna, iż wojna jest logicznym następstwem polityki, i że sformułowali ją dobrze opłacani teoretycy na usługach społeczeństwa kapitalistycznego. To, co zrobiła wczoraj ta młoda kobieta, było czynem politycznym, nawet jeśli nieświadomym. Chciałbym powiedzieć, że Rebecka Lind widzi korupcyjną zgniliznę społeczeństwa wyraźniej niż tysiące innych młodych ludzi. Ponieważ nie ma powiązań politycznych i prawie żadnego pojęcia o tym, co oznacza system gospodarki mieszanej, jasność jej widzenia jest jeszcze większa. W ostatnim czasie, nie, właściwie odkąd pamiętam, dużymi i silnymi narodami w bloku kapitalistycznym rządzą ludzie, którzy według przyjętych norm prawnych są zwykłymi przestępcami, którzy z chciwości i żądzy władzy wprowadzili te narody w otchłań egoizmu, lenistwa i myślenia opartego w całości na materializmie i bezwzględności wobec bliźnich. Tylko w bardzo nielicznych przypadkach tacy politycy zostają ukarani, ale kary są formalne i następcy winnych kierują się tymi samymi motywami. Jestem w tej sali prawdopodobnie jedyną osobą dość starą, by pamiętać takich polityków jak Harding, Coolidge i Hoover. Ich działania zostały potępione, ale czy od tamtego czasu coś znacząco zmieniło się na lepsze? Przeżyliśmy Hitlera i Mussoliniego, Stroessnera, Franco i Salazara, Czang Kaj-szeka i Iana Smitha, Smutsa, Vorstera i Verwoerda, i generałów w Chile. Ludzi, którzy nawet jeśli nie doprowadzili swoich narodów na skraj katastrofy, dla własnych interesów traktowali obywateli w taki sam sposób jak władza wojskowa gnębi okupowany kraj.

Sędzia spoglądał z irytacją na zegar, ale Bekacz nieporuszony mówił dalej:

– Ktoś powiedział, że nasz kraj jest małym, ale głodnym państwem kapitalistycznym. To prawidłowa ocena. Dla myślącej osoby o czystym sercu, jak na przykład ta młoda kobieta, która niedługo zostanie aresztowana i której życie zostało już zniszczone, system taki jak ten musi być niezrozumiały i wrogi człowiekowi. Ona jednak zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś musi ponosić za to odpowiedzialność, i kiedy nie można dotrzeć do tej osoby zwykłymi ludzkimi metodami, ogarnia ją rozpacz i niepohamowana nienawiść. Przemawiam tak długo dlatego, że moje prawnicze doświadczenie mówi mi, iż Rebecka nigdy nie będzie sądzona i że to, co teraz powiedziałem, pozostanie jedyną mową na jej obronę. Jej sytuacja była w rzeczy samej beznadziejna i decyzja, by raz w życiu oddać cios tym, którzy zniszczyli jej życie, jest zrozumiała.

Bekacz zrobił krótką pauzę, po czym wstał i kontynuował:

– Rebecka Lind popełniła morderstwo i oczywiście nie mogę się sprzeciwić aresztowaniu. Ja też wnoszę o badanie psychiatryczne, ale z zupełnie innych powodów niż prokurator. Żywię mianowicie nieśmiałą nadzieję, że lekarze, w których ręce zostanie przekazana, dojdą do tego samego wniosku i przekonania co ja, to znaczy, że jest mądrzejsza i bardziej prawomyślna niż większość z nas. W takim wypadku można ją postawić przed sądem i istnieje niewielka szansa, że jej sprawa zostanie rozpatrzona w sposób godny państwa prawa, Niestety, moje nadzieje nie są zbyt duże.

Usiadł z powrotem, beknął i spojrzal ze smutkiem na swoje zaniedbane paznokcie.

Niespełna trzydzieści sekund zajęło sędziemu stwierdzenie, że Rebecka Lind jest aresztowana i zostanie przewieziona do zakładu psychiatrii sądowej na kompleksowe badanie psychiatryczne.

Hedobald Braxén miał rację. Badania psychiatryczne trwały prawie dziesięć miesięcy i po ich zakończeniu została przewieziona do szpitala na oddział zamknięty.

W trzy miesiące później odebrała sobie życie, rzucając się na ścianę z taką siłą, że pękła jej czaszka.

W statystyce odnotowano jej śmierć jako nieszczęśliwy wypadek.

Загрузка...