Rozdział dziewiąty

w którym w trakcie tajnej misji na Śląsku Reynevan poddawany jest licznym i różnym sprawdzianom lojalności. On sam znosi to dość cierpliwie, w przeciwieństwie do Samsona Miodka, który jest urażony i daje temu wyraz.


Lecieli przez ogarniany wiosną kraj, lecieli w skok, w rozbryzgach wody i błota z rozmiękłych dróg.

Za Hradcem sforsowali Morawicę, dotarli do Opawy, stolicy Przemka, księcia z rodu Przemyślidów. Tu zwolnili, by nie budzić podejrzeń. Gdy oddalali się od miasta, żegnani biciem dzwonów na Angelus, Reynevan zorientował się, że coś tu nie gra. Zorientował się po trosze samorzutnie, po trosze nakierowany wymownymi spojrzeniami Szarleja. Jakiś czas rozważał i oceniał, czy się aby nie myli. Wyszło, że nie. Że ma rację. Coś tu nie grało.

– Coś tu nie gra. Nie jest tak, jak powinno być. Biedrzych!

– Hę?

– Mieliśmy jechać na Karniów i Głuchołazy, tak mówił Prokop. Na północny zachód. A jedziemy na północny wschód. To jest gościniec raciborski.

Biedrzych ze Strażnicy zawrócił konia, podjechał blisko.

– Względem gościńca – potwierdził chłodno, patrząc Reynevanowi w oczy – masz absolutną rację. Względem reszty nie. Wszystko gra i wszystko jest tak, jak powinno być.

– Prokop mówił…

– Tobie mówił – przerwał Biedrzych. – Mnie wydał rozkazy. Ja dowodzę tą misją. Masz co do tego jakieś obiekcje?

– Może powinien mieć? – odezwał się Szarlej, podprowadzając swego urodziwego karosza. – Bo ja mam.

– A może – Samson na wielkim kopijniczym ogierze zajechał Biedrzycha od prawej. – A może tak zdobyć by się na trochę szczerości, panie ze Strażnicy? Trochę szczerości i zaufania. Czy to tak wiele?

Jeśli mowa Samsona osłupiła Biedrzycha, to tylko na krótko. Oderwał oczy od oczu olbrzyma. Spojrzał koso na Szarleja. Spojrzeniem dał sygnał swym czterem podwładnym, Morawianom o zaciętych gębach i sękatych łapach. Spojrzenia wystarczyło, by Morawianie jak na komendę opuścili łapy i wsparli je na styliskach wiszących u siodeł toporów.

– Trochę szczerości, tak? – powtórzył, krzywiąc usta. – Dobra. Wy pierwsi. Ty pierwszy, wielkoludzie. Kim ty naprawdę jesteś?

Ego sum, qui sum.

– Odbiegamy od tematu. – Szarlej ściągnął karoszowi wędzidło. – Udzielisz Reynevanowi wyjaśnień? Czy ja mam to zrobić?

– Zrób to ty. Chętnie posłucham.

– Niespodziewanie zmieniliśmy trasę – zaczął bez zwłoki demeryt – by wywieść w pole szpiegów, biskupich zbirów i Inkwizycję. Podróżujemy gościńcem raciborskim, a oni pewnie wypatrują nas pod Karniowem i tam pewnie zastawili na nas zasadzkę. Bo doniesiono im, którędy pojedziemy. Ty im o tym doniosłeś, Reinmarze.

– Jasne. – Reynevan ściągnął rękawicę, otarł czoło. – Wszystko jasne. Wychodzi, Prokopowi mało jednak było przysięgi na krucyfiks. Nadal mnie sprawdza.

– Do diabła! – Biedrzych ze Strażnicy pochylił się w kulbace, splunął na ziemię. – Dziwisz mu się? Postąpiłbyś inaczej na jego miejscu?

– Tylko po to wysłał mnie na Śląsk? By poddać mnie próbie? Tylko dlatego tłukliśmy się taki szmat drogi i wpakowali w środek wrogiego terytorium? Tylko i wyłącznie dlatego?

– Nie wyłącznie – Biedrzych wyprostował się. – Bynajmniej nie wyłącznie. Ale dość o tym. Czas nagli, ruszamy.

– Dokąd? Pytam, by donieść biskupim zbirom.

– Nie przeginaj pały, Reynevan. Jedziemy.


* * *

Jechali, już bez pośpiechu, rozmokłą drogą wśród lasów. Przodem dwaj Morawianie, za nimi Biedrzych i Reynevan, dalej Szarlej i Samson, na końcu dwaj Morawianie. Jechali ostrożnie, byli wszak na nieprzyjacielskim terytorium, na ziemiach księstwa raciborskiego. Młody książę Mikołaj był zawziętym wrogiem husytów, zawziętszym nawet niż jego niedawno zmarły ojciec, osławiony hercog Jan zwany Żelaznym. Hercog Jan dla dokuczenia husytom nie bał się nawet zadrzeć z potężną Polską i jej królem. W roku 1421 wywołał poważny incydent dyplomatyczny: schwytał i zaaresztował cały orszak zmierzającego do Krakowa poselstwa czeskiego, a posłów – z możnym Wilemem Kostką z Postupic na czele – wtrącił do ciemnicy, ograbił do koszuli i sprzedał Luksemburczykowi, który zwolnił ich dopiero po ostrej nocie Jagiełły i mediacji Zawiszy Czarnego z Garbowa. Czujność była więc uzasadniona. Złapanym przez Raciborzan nie pomogłyby ni noty, ni mediacje, zawiśliby na stryczkach bez żadnych ceregieli.

Jechali. Biedrzych łypał na Reynevana, Reynevan niechętnie łypał na Biedrzycha. Nie wyglądało to na początek pięknej przyjaźni.


* * *

Biedrzych ze Strażnicy pochodził, jak wieść niosła, z władyków, ale z tych raczej uboższych. Przed rewolucją był podobno klerykiem. Choć nie wyglądał na starszego od Reynevana i chyba starszy nie był, miał za sobą długi i barwny szlak bojowy. Po stronie rewolucji opowiedział się zaraz po jej wybuchu, uniesiony, jak wielu, falą euforii. W roku 1421 jako taborycki kaznodzieja i emisariusz rozpętał husycką burzę na wiernych dotąd Luksemburczykowi Morawach. Jego dziełem i tworem był morawski Nowy Tabor na Uherskim Ostrohu, słynący głównie z napadów na klasztory i palenia kościołów, zwykle razem z duchownymi. Po kilku bojach z Węgrami Luksemburczyka, gdy zaczęło się robić gorąco, Biedrzych zostawił Morawy Morawianom i wrócił do Czech, gdzie przystał do orebitów, a potem do Mniejszego Taboru Żiżki. Po śmierci Żiżki związał się z Prokopem Gołym, któremu służył jako adiutant do specjalnych poruczeń. Kaznodziejstwem przestał się parać, zgolił apostolską brodę razem z wąsami, przemieniając się w młodzieniaszka o aparycji rodem wprost ze świętych obrazków. Kto go nie znał, mógł dać się nabrać.

– Reynevan.

– Co?

– Mamy z sobą do porozmawiania.

– Może i czas najwyższy. Mnie, widzisz, ta sytuacja mierzi w najwyższym stopniu. I po prostu dość mam tego. Prokop rozkazał mi jechać na Śląsk, rozkaz posłusznie wykonałem. Jak widać, popełniłem błąd. Należało odmówić, nie bacząc na konsekwencje. A teraz jestem tu, diabli wiedzą po co. Celem próby? Jako instrument prowokacji? Czy jej przedmiot? Czy wyłącznie po to, by…

– Już ci mówiłem – przerwał ostro Biedrzych – że bynajmniej nie wyłącznie. Pomysł z niespodziewaną zmianą trasy był mój. Prokop ci ufa. Względem misji na Śląsk nie miał zresztą wyboru. Jedziemy spotkać się i negocjować z… Z pewnymi osobami. Osobistościami nawet. Persony te postawiły warunek, warunek dziwny i zaskakujący: zażądały, byś to ty, Reinmar z Bielawy, własną osobą uczestniczył w spotkaniach i negocjacjach. Nie pytaj mnie, dlaczego. Nie wiem, dlaczego. A może ty wiesz?

– Nie wiem. Wierz lub nie, dla mnie jest to równie dziwne i zaskakujące. Tak bardzo, że węszę kolejny twój podstęp. Bo przecież ty wciąż mi nie dowierzasz.

Biedrzych ze Strażnicy ostro wstrzymał konia.

– Mam propozycję – rzekł, prostując się w kulbace. – Niezależnie od wszystkiego, zawrzyjmy rozejm, choćby tylko na czas tej misji. Zapuściliśmy się w sam środek wrażego obozu. Źle skończymy, jeśli nie będziemy sobie dowierzać, jeśli nie będziemy solidarni, czujni i solidarnie gotowi do wzajemnej obrony naszych tyłków, gdyby do tego przyszło. Jak będzie? Uściśniesz mi rękę?

– Uścisnę. Ale od tej chwili między nami szczerość, Biedrzych.

– Szczerość, Reynevan.


* * *

Następnego dnia minęli miasteczko Krzanowice i dotarli do wsi Bojanów, znacznej surowym budynkiem konwentu, filii klasztoru raciborskich panien dominikanek. Od Raciborza, jak wyliczył Biedrzych, dzieliła ich jakaś mila.

– Przypominam – zebrał ekipę i rozpoczął odprawę – że jesteśmy kupcami z Prus, z Elbląga, byliśmy na Węgrzech, właśnie stamtąd wracamy. Jesteśmy przygnębieni, bo pod Odrami zatrzymali nas i okradli husyci. Takiej wersji się trzymamy, gdyby co. Reynevan i Szarlej po niemiecku mówią, wiem. A ty, waligóro? Który jesteś, kim jesteś?

– Mówię wszystkimi językami ludzi, mimo to jestem jak cymbał brzmiący i jako miedź brząkająca. A zwę się Samson. Zwracaj się więc do mnie imieniem, komendancie.


* * *

W oddali widzieli już mury i wieże Raciborza, wpierw, nawet jeszcze nie dojeżdżając do podgrodzia, minęli kościółek, cmentarz i dekorującą szczyt płaskiego wzgórza szubienicę. Na poprzecznej belce kołysało się na łagodnym wietrze kilka ciał w zróżnicowanym stopniu rozkładu.

– Wieszają nawet w Wielkim Tygodniu – zauważył Szarlej. – Znaczy, jest zapotrzebowanie. Znaczy, łapią.

– Wszędzie teraz łapią – wzruszył ramionami Biedrzych. – Po zeszłorocznej rejzie wszędzie widzą husytów. Psychoza strachu.

– Rejza – zauważył Reynevan – nawet nie zawadziła o księstwo raciborskie. Oni husytów nawet nie widzieli.

– A diabła ktoś widział? A wszyscy się boją.

Przejechali przez zasnute dymami podgrodzie, rozbrzmiewające głosami rozlicznych zwierząt i odgłosami zajęć, jakich ludzie zwykli imać się zarobkowo. Pod Bramą Mikołajską siedziało dobre ćwierć setki żebraków, demonstrujących spod łachmanów zropiałe kikuty i wrzody. Biedrzych rzucił im kilka miedziaków, dla uwiarygodnienia pozorów i przykrywki: wkraczali do miasta jako kupcy, a wśród kupców istniała moda na jałmużny, darczynienie i temu podobne popisy.

– Tu się rozdzielamy – oświadczył, gdy opuścili przedbramie i znaleźli się przy klasztorze dominikanek. – Znacie Racibórz, jak sądzę? To jest ulica Panieńska, jadąc prosto dotrzecie do Rynku i odchodzącej od niego ulicy Odrzańskiej, wiodącej do bramy o tej samej nazwie. Jest tam gospoda znana jako „Waga Młyńska”. Tam się zatrzymacie i zaczekacie na nas. Znaczy na mnie i na Reynevana.

– Wy zaś – zmrużył oczy Szarlej – udacie się tymczasem pod inny adres. Pod jaki, jeśli można wiedzieć?

– W zasadzie można. – Twarz Biedrzycha nie drgnęła. – Ale czy warto? Jeśliby, tfu, tfu, coś poszło nie tak, mogą o ten adres pytać. Wtedy lepiej móc zasłonić się niewiedzą.

– Jeśliby, tfu, tfu, coś poszło nie tak – rzekł spokojnie demeryt – trzeba może będzie wyciągać wasze dupska z potrzasku. Wiedza może wtedy okazać się pomocną. W odróżnieniu od niewiedzy.

Kaznodzieja milczał przez chwilę, przygryzając wargę.

– W rynku – powiedział wreszcie. – Wschodnia strona, róg Długiej. Dom „Pod Złotą Koroną”.


* * *

O pomyłce mowy być nie mogło, kamienica we wschodniej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, ozdobiona była na froncie okazałym reliefem, przedstawiającym złotą koronę wśród roślinnych motywów. Skryte w podsieniu drzwi przypominały wrota twierdzy, równie długo przyszło też do nich kołatać, by doczekać się reakcji. Biedrzych kołatał i klął z cicha. Reynevan oglądał się, wypatrując możliwych śledzących. Wreszcie otworzono im, wysłuchano, poprowadzono, wprowadzono. Reynevan aż westchnął ze zdumienia. Wnętrze, w którym się znaleźli, było identyczne z tym wrocławskim, w którym w lutym odbierał depozyt Ottona Beessa, identyczne w każdym niemal detalu, wliczając gdańskie meble, kominek i wielką mapę na ścianie naprzeciw. Rezydujący w znajomym wnętrzu urzędnik też wyglądał znajomo. I nie dziwota, bo to był ten sam urzędnik.

– Witam panów w pięknym i bogatym mieście Raciborzu. – Urzędnik Kompanii Fuggerów uniósł się zza stołu, dał znać, by usiedli. – Pan Biedrzych ze Strażnicy, jak sądzę?

– W istocie – potwierdził kaznodzieja. – To zaś jest…

– Reinmar von Bielau vel Hagenau – przerwał z uśmiechem urzędnik. – Miałem już przyjemność. Rad jestem widzieć waści, rad konstatuję, że wyszedłeś obronną ręką z rozlicznych turbacyj, jakie niedawno stały się waści udziałem. Waszmość pana zaś, panie ze Strażnicy, proszę o przekazanie hejtmanowi Prokopowi Wielkiemu, że uradował mnie widok pana Reinmara.

– Uczynię to – odrzekł Biedrzych z kamienną twarzą.

– Musisz bowiem wiedzieć, Reinmarze – z warg urzędnika nie znikał uśmieszek – że twa obecność tutaj to swoisty sprawdzian. Test na zaufanie. Hejtman Prokop zdecydował się poddać próbie Kompanię Fuggerów. Kompania, która nigdy nie pozostaje dłużna, poddała próbie hejtmana Prokopa. Próby, stwierdzam to, wypadły nadzwyczaj pomyślnie. Dla wszystkich.

– Proponuję przejść do rzeczy – rzekł kwaśno Biedrzych. – Czas nagli.

– Oszczędzajmy zatem – zgodził się urzędnik – czas i słowa. Czas to pieniądz, zaś verbis ut nummis utendum est. A mówić wszak mamy o pieniądzach. W powietrzu wisi wojna, a nervus belli pecunia. Słucham zatem, panie ze Strażnicy. Jakie są względem pecunii oczekiwania hejtmana Prokopa, naczelnego sprawcy wojsk Taboru? Na jaką sumę obliczył Tabor swoje potrzeby? Jaka suma was zadowoli?

– Sto tysięcy kóp groszy praskich.

Urzędnik pogładził gładko ogolony podbródek.

– To niemało. Powiem więcej: to dużo.

– Hejtman Prokop proponuje, by Kompania potraktowała to jako inwestycję.

– Wojna – odrzekł urzędnik – to rzecz zbyt niepewna, by angażować w nią tak wielki kapitał z myślą o przyszłych zyskach. Inwestycja taka nie wchodzi w grę również z powodów moralnych i etycznych, Kompania Fuggerów, niczym żona Cezara, musi dbać o swój wizerunek i reputację. Zostaje nam więc pożyczka. Poufny kredyt. Udzielimy wam kredytu, spłacicie go… Powiedzmy, w ciągu trzech lat. Oczywiście z procentem. Procent, rzecz jasna, będzie wysoki. Ale bezgotówkowy.

– To znaczy – uniósł brwi Biedrzych – bez gotówki?

– Tak, to właśnie to znaczy. Bezgotówkowy, czyli bez gotówki. Udzielony kredyt spłacicie według wartości nominalnej. A odsetki w postaci świadczeń.

– Jakich?

– Najdalej za rok – zaczął po chwili napiętego milczenia urzędnik Fuggerów – ruszycie z wielką rejzą na Saksonię. Przesądza o tym sytuacja gospodarcza, polityczna i militarna. Wyprawa będzie miała charakter głównie łupieski, nie mniej ważne będą jej cele drugorzędne: eksport rewolucji, propaganda i posianie postrachu, jak również zdruzgotanie ekonomiki wroga, złamanie jego morale i pokrzyżowanie planów kolejnej krucjaty na Czechy.

Biedrzych nie skomentował, twarz mu nie drgnęła. Ale oczy mówiły wiele.

– Z uwagi na skalę imprezy – kontynuował urzędnik – Tabor sprzymierzy się z Sierotkami i Pragą. W głąb Saksonii wejdziecie, jak odgadnąć nietrudno, przez Góry Kruszcowe, doliną Łaby ruszycie na Drezno i Miśnię. I tam rozpoczniecie spłacanie procentu od kredytu, którego udzieli wam Kompania. W drodze świadczeń. Czy miewasz problemy z zapamiętywaniem, panie ze Strażnicy?

– Nie miewam.

– To dobrze. Świadczenie pierwsze: zniszczycie hutę szkła w Glashütte.

– Aha. Należy, zgaduję, do konkurencji?

– Nie zgadujcie, panie Biedrzychu, bo to nie zgaduj-zgadula. Ani inna zbliżona charakterem zabawa ludowa. Kontynuując: w Lengefeld jest kopalnia rudy żelaznej. Zniszczycie koła i kieraty służące do odwadniania, czerpaki, płuczkarki, kruszarki i stępy do rozbijania urobku, młoty…

– Chwilę. Jeszcze raz. Co mamy tam zniszczyć?

– Wszystko – uśmiechnął się samymi wargami urzędnik Kompanii Fuggerów.

– Jasne.

– W ramach dalszych świadczeń – głos urzędnika był chłodny i beznamiętny – zrujnujecie szyb kopalni w Hermsdorfie, hamr, fryszerkę i wszystkie dymarki. Zniszczycie kopalnię srebra w Marienbergu. Kopalnię węgla we Freitalu. I kopalnię cyny w Altenbergu. Spamiętacie?

– Jasne.

– Doskonale. Jeśli Tabor przystanie na warunki, sto tysięcy kóp groszy zostanie wam dostarczone w ciągu miesiąca. To wszystko, panie ze Strażnicy. Proszę przekazać hejtmanowi Prokopowi wyrazy uszanowania. Zaś pana von Bielau poproszę, by został. Mam doń dwa słowa. Prywatnie.

Biedrzych ukłonił się, obrzucił Reynevana niechętnym spojrzeniem. I wyszedł.

– Twoje sprawy we Wrocławiu nie mają się najlepiej – zaczął urzędnik, gdy tylko zostali w cztery oczy. – Wiem, że pokładałeś nadzieje w altaryście, zwanym ojcem Felicjanem. Nadzieje to płonne. Altarysta ci nie pomoże, sam wpadł w tarapaty, z których niełatwo będzie mu się wykaraskać. Jakikolwiek kontakt z nim jest obecnie absolutnie niewskazany. Absolutnie niewskazane są też wizyty we Wrocławiu. I w jego szeroko rozumianych okolicach.

– Czy Felicjan dowiedział się czegoś o…

– Nie – przerwał urzędnik. – Ani on, ani nikt inny.

– Co z moimi przyjaciółmi? Czy są bezpieczni? Czy mogę być o nich spokojny?

– Nikt – odrzekł urzędnik – nie jest w tych czasach bezpieczny. A na luksus spokoju nie stać nawet najmożniejszych tego świata. Mogę cię jedynie uwiadomić, że Grabisa Hempla, zwanego Allerdingsem, we Wrocławiu nie ma, znikł, wyjechał, miejsce pobytu nieznane. A aptekarza Czibulki nikt z tobą nie łączy. I nie połączy. W tym względzie zdaj się na Kompanię.

– Dziękuję. Jeszcze jedno: w lutym z rąk wrocławskich strażników uratowała mnie… Kobieta. Wiecie może coś o niej?

Urzędnik uśmiechnął się.

– Kobieta, Reinmarze, to puch marny. Kompanię Fuggerów interesują wyłącznie zagadnienia ważkie.


* * *

Biedrzych nie czekał „Pod Koroną”, poszedł sobie. Reynevan był sam na raciborskim rynku.

W odróżnieniu od gwarnego i tętniącego aktywnościami podgrodzia, wewnątrz swych murów Racibórz był cichy i jakby przygasły. Reynevan, nie będąc bywalcem, nie wiedział, czy miasto było takie zawsze, czy też udzielała się mieszkańcom ciężka atmosfera Wielkiego Tygodnia. Pod mijanym właśnie kościołem farnym Wniebowzięcia zbierał się tłum idących na mszę, ale wiernych nie zwoływał dzwon: był Wielki Czwartek, dzwony świątyń oniemiały, zastąpione przez paskudnie i złowrogo klekocące drewniane kołatki.

Reynevan zmierzał ku farze właśnie, ale nagle skręcił w stronę ratusza. Był niespokojny, co i rusz zerkał przez ramię, upewniając się, czy nie jest śledzony. Winę ponosił urzędnik Fuggerów, który dość stanowczo zalecił czujność i zasugerował powrót inną trasą, najlepiej przy użyciu czarodziejskiego amuletu Pantaleona. Reynevan nie miał już jednak Pantaleona, maskujący wygląd artefakt został we Wrocławiu, w aptece „Pod Mandragorą”. Pod koniec pobytu we Wrocławiu, lękając się szkodliwych dla zdrowia skutków ubocznych noszenia amuletu, Reynevan ukrył go w sienniku i nie używał. Zapewne dlatego został schwytany.

Teraz wolał być ostrożny nawet do przesady. Miast iść wprost do towarzyszy pod „Wagę Młyńską”, kluczył. Wszedł w zatłoczone sukiennice, zatrzymał się przy ławie rymarza, gdzie tłok był największy. Czujnie obserwował przechodniów. Żaden nie wyglądał na szpicla. Odetchnął.

I omal się nie udławił, gdy ktoś znienacka klepnął go w ramię.

– Pochwalony – powiedział Łukasz Bożyczko. – Witaj na Śląsku, Reynevan. Gdzieżeś to bywał tak długo?


* * *

– No, nie każ czekać – ponaglił Bożyczko. – Jakie informacje masz dla mnie?

Na ciemnym podwórzu, dokąd wciągnął Reynevana, śmierdziało kiszoną kapustą. Rzygowinami. I kocim moczem.

– Dalej, dalej – niecierpliwił się Polak. – Pokaż, że jest z ciebie pożytek.

– Jeśli zdołałeś mnie tu znaleźć – Reynevan oparł się plecami o mur – to dysponujesz informacjami o niebo lepszymi niż ja. To, co ja wiem, pożytku ci nie przyniesie. Bo wiem tyle, co nic.

– Twoja Jutta – Bożyczko jakby go nie słyszał – ma pod naszą kustodią pełny luksus, wikt i opierunek, ma ciepło, czysto i wykwintnie, jest jej jak u mamy, ba, nawet lepiej, bo towarzystwo ciekawsze. Ten luksus kosztuje, ekspensujemy nań pieniądze. Nuże, upewnij nas, że nie idą one w błoto.

– Nic nie wiem. Nie mam o czym donieść.

– Rozczarowujesz mnie.

– Przykro mi.

– Przykro to ci dopiero może być – syknął Bożyczko. – Masz mnie za idiotę? Znalazłem cię tu, albowiem, jak słusznie się domyśliłeś, dysponuję informacjami. Wiem, żeś jest blisko Prokopa, blisko Horna, blisko Biedrzycha ze Strażnicy, blisko Korybutowicza. Musiałeś coś słyszeć, coś widzieć, czegoś być świadkiem lub uczestnikiem. Plany wojenne, zamysły polityczne, sojusze i przymierza, sposoby zdobycia środków finansowych. Musisz coś wiedzieć.

– Nie wiem o niczym.

Bożyczko tupnięciem odpłoszył łaszącego się do cholewek kota.

– Są dwie możliwości – powiedział. – Pierwsza: kłamiesz. Druga: jesteś głupcem i ślamazarą. W obu wypadkach okazujesz się nieprzydatnym, obie ewentualności przekreślają cię jako wartościowego współpracownika. Niedobrze to dla ciebie, jeszcze gorzej dla twojej Jutty. Luksusów, które ma teraz, możemy ją z łatwością pozbawić. A wygody zamienić na niewygody. Tak niewygodne, że aż bolesne.

– Przyrzekałeś, że jej nie skrzywdzicie! Łamiesz przyrzeczenie!

– Pozwij mnie do sądu.

– Wiem – wypalił Reynevan – o czymś, co was może zainteresować. Jeśli ciekawi was przyszłość świata.

– Mów.

– W roku 1431, w miesiącu lutym prawdopodobnie, umrze papież Marcin V. Cztery niedziele przed Wielkanocą konklawe ogłosi papieżem Gabriela Condulmera, kardynała ze Sieny, w proroctwie Malachiasza figurującego jako Lupa coelestina, wilczyca niebiańska. Zanim to się stanie, umrze Witold, wielki książę Litwy. Umrze jako książę, królewska korona nie będzie mu dana, knowania Luksemburczyka skutku nie odniosą. Zgon Władysława Jagiełły, króla Polski, nastąpi w Roku Pańskim 1434, w końcu maja lub na początku czerwca. Zygmunt Korybutowicz przeżyje obu stryjów.

– Od kogo masz te informacje?

– Jeśli powiem, że od pewnej czarownicy i od pewnego ducha z zaświatów, uwierzysz?

Odpędzony kot miauczał. Bożyczko przez kilka chwil mierzył Reynevana przenikliwym wzrokiem.

– Uwierzę – odrzekł wreszcie. – Bo skąd, jeśli nie z zaświatów lub czarów? Wiem coś o tym, podobnie jak ty jestem adeptem arkanów tajemnych. Żadna ujma, wszak nie kto inny, a trzech czarowników pierwszymi powitało Jezusa w Betlejem, przynosząc mu mirrę, kadzidło i złoto. Dzięki za wiedzę, wykorzystamy ją bez żadnego dubium. Ale to za mało. Zdecydowanie za mało. Chcę wiedzieć…

Urwał, wyprostował się, uniósł głowę, gestem nakazał Reynevanowi milczenie. Reynevan wytężył słuch, ale nie słyszał nic oprócz miauczenia kota, gwaru niedalekich sukiennic i stukotu drewnianych kołatek z kościoła Wniebowzięcia. Powęszył, bo zdało mu się, że wśród smrodu podwórca powiało nagle nikłym zapachem rozmarynu.

– Co jest? Bożyczko?

Łukasz Bożyczko, miast odpowiedzieć, capnął Reynevana za rękaw i targnął silnie. Reynevan stracił równowagę, usiłował uchwycić się słupa, miast słupa uchwycił człowieka. Kompletnie niewidzialny w mroku i zwinny jak cień człowiek odepchnął go z mocą; nim upadł, dostrzegł błysk ostrza, zobaczył, jak na człowieka rzuca się Bożyczko. Klinga zgrzytnęła po murze, rozległ się odgłos uderzenia, a zaraz potem wściekła klątwa, drugie uderzenie, po nim gruchot i trzask łamanych desek. Coś rozbłysło z mocą błyskawicy, na moment rozjaśniając podwórze, powietrze zawyło, silny zapach ozonu i terpentyny zdradził magię goetyjską. Reynevan nie zamierzał czekać i sprawdzać, kto rzucił zaklęcie. Zerwał się z ziemi, wskoczył na stos drewna, przesadził parkan, przez sąsiednie podwórze rzucił się ku podbramiu. Był szybki, ale nie dość. Ktoś raptownie skoczył mu na plecy i przewrócił, przygniatając do ziemi.

– Spokojnie – wymruczał mu do ucha miękki i melodyjny kobiecy alt. – Spokojnie, Reynevan.

Usłuchał. Ucisk zelżał. Mówiąca altem i nieuchwytnie pachnąca rozmarynem kobieta pomogła mu wstać.

– Inkwizytor uciekł, niestety – powiedziała, ledwie widoczna w mroku. – A szkoda. Ze złapanego dałoby się może wycisnąć, gdzie trzymają Apoldównę.

– Wątpię… – pokonał zdumienie i opór wyschniętego gardła. – Wątpię, by się dało.

– Może i słusznie wątpisz – zgodził się alt. – Ale chociaż porządnie go nastraszyłam. I dwa razy walnęłam, a zdrowo, bo mam kastet w rękawicy. Aż mu zęby zadzwoniły! Żeby uciec, musiał użyć magii, czarownik zapowietrzony…

– I teraz odegra się na Jutcie.

– Nie zrobi tego. A ciebie będzie się przez jakiś czas bał nękać.

– Kim jesteś?

– Nie tak szybko, nie tak szybko – w podniecająco modulowanym głosie zadźwięczała drwina. – Jestem przyzwoitą dziewczyną, mam zasady. Coitus najwcześniej na trzeciej randce, zwierzenia, wyznania i inne poufałości na czwartej albo jeszcze później. Piano tedy, chłopcze, piano. Dość ci wiedzieć, że jestem po twojej stronie.

– Uratowałaś mnie we Wrocławiu…

– Przecież mówiłam. Jestem po twojej stronie. Dbam, by cię nic złego nie spotkało. W ramach tego dbania chcę ci dopomóc odzyskać ukochaną. W tym celu proponuję spotkanie w Strzegomiu.

– Kiedy?

– Trzeciego dnia miesiąca Tamuz. Na ulicy Kościelnej, w pobliżu szkoły i budynku komandorii joannitów. Nie będąc do końca pewną, jak wykalkulujesz datę, będę tam zaglądać przez kolejne trzy dni. Jeżeli naprawdę zależy ci na narzeczonej, zmieść się w terminie.

– Dlaczego akurat Strzegom?

– To bliskie mi miasto.

– Dlaczego mi pomagasz?

– Mam w tym interes.

– Jaki?

– Na dziś – powiedział rozmarynowy alt – taki: wkrótce pewien twój stary znajomy poprosi cię o radę. Stoi w obliczu decyzji, waha się. Spraw, by przestał się wahać. Utwierdź go w mniemaniu, że pierwsza myśl była dobra i że postępuje właściwie.

– Nie rozumiem.

– Zrozumiesz. Bywaj, wracaj do druhów. No, czego tu jeszcze stoisz?

– Zdradź mi tylko jedno…

– Reynevan!

– …jesteś człowiekiem? Normalną… Hmm… Ludzką kobietą?

– W tej kwestii – odpowiedział mu z mroku drwiący chichot – zdania są podzielone. A opinie różne.


* * *

Nazajutrz, w Wielki Piątek, wczesnym i smutnym rankiem opuścili Racibórz. Indagowany o cel i trasę podróży Biedrzych napomknął coś o wiodącym na wschód trakcie krakowskim, nikogo jednak nie zdziwiło, gdy zostawiając po prawej most na Odrze, pojechali na północ, lewym brzegiem, a na rozstaju, do którego wnet dotarli, miast głównego szlaku na Nysę, Biedrzych, nie mówiąc słowa, wybrał drogę mniej uczęszczaną. Prowadzącą ku Koźlu.

O wydarzeniach poprzedniego wieczora Reynevan nie wspomniał druhom ani słowem.

Kaznodzieja naglił, jechali więc szybko i jeszcze przed zachodem słońca ujrzeli wieże grodu. Reynevan już wcześniej domyślił się, co to za gród, wtedy, gdy nie dojeżdżając do Koźla, skręcili ostro na zachód, w lasy, wiedział, dokąd – i do kogo – zmierzają. A jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, rozwiał je widok orszaku rycerstwa, wyjeżdżającego naprzeciw. Znał rycerzy, pamiętał ich miana i herby. Prawdzic. Nieczuja. A na czele…

– Bóg pomagaj! – powitał, osadzając konia, Krzych z Kościelca herbu Ogończyk. – Pomagaj Bóg waszmościom. Rad was widzę, panie Reynevanie. Witamy w Głogówku. Pospieszajmy. Książę Bolko czeka. Pilnie waszmościów wygląda.


* * *

Widok z murów głogóweckiego zamku dawał pełny obraz zniszczeń i klęsk, jakich w wyniku ubiegłorocznej rejzy doznała i doświadczyła Glogovia Minor, do niedawna perełka architektury śląskiej. Położone za rzeką Ozobłogą Przedmieście Wodne po prostu znikło, trudno było się domyślić, że na czarnej skorupie wyżarzonej ziemi stały kiedyś jakieś zabudowania. Podobny los spotkał ludne niegdyś i gwarne Przedmieście Zamkowe. Na Przedmieście Kozielskie życie powoli powracało, jednak i tu widać było wyraźne ślady pożarów, jakie szalały przed rokiem, w piątek przed niedzielą Letare Anno Domini 1428, gdy na Głogówek, złupiwszy pierwej klasztor paulinów w Mochowie, uderzyły oddziały Taboru: Czesi Jana Zmrzlika ze Svojszyna i Polacy Dobka Puchały.

Nie tylko przedmieściom się wówczas dostało, przypomniał sobie Reynevan. Bramy rozwalono, mury sforsowano, Zmrzlik i Puchała wdarli się do grodu, czyniąc rzeź i pożogę, z której Głogówek nie podniósł się do tej pory. Czarne od sadzy i kopcia były kamienice w rynku, ruinę, mimo trwającej odbudowy, przedstawiała sobą południowa część miasta, okolice kolegiaty Świętego Bartłomieja. Sama kolegiata też zdrowo oberwała, poważnie ucierpiał klasztor franciszkański.

– Przygnębiający widok, nieprawdaż, Reynevan? – Książę Bolko Wołoszek oparł się łokciami o mur. – A wiadomym ci wszak, że miasto i tak miało szczęście. Gdy wówczas, w marcu, ułożyłem się z wami, Prokop powstrzymał palenie i kazał uwolnić wziętych w niewolę mieszczan. Uwolnieni wzięli się za odbudowę, tylko dzięki temu nazwa Głogówek nie znikła z mapy Śląska. A trochę potrwa, nim na mapę wrócą Prudnik, Biała i Czyżowice.

– Nie dopuszczę, by kolejne miasta podzieliły los Prudnika i Białej – podjął książę. – Głogówek ocalał dzięki przymierzu z wami, husytami. Które zawarłem za twoją radą, Reinmarze, kamracie i druhu z praskiej wszechnicy. Pamiętam o tym. Dlatego nalegałem, byś teraz znalazł się w składzie Prokopowego poselstwa. Pomówimy o tym, ale w komnatach, przy winie. Przy dużej ilości wina. Widok tych pogorzelisk regularnie budzi we mnie przemożną chęć zalania się w trupa.


* * *

– Słyszałem – Wołoszek zakołysał węgrzynem w pucharze – że we Wrocławiu obłożyli cię klątwą. Witaj tedy w konfraterni! Teraz my nie dość, że kamraci, żacy z praskiego Karolinum, to i obaj pod anatemą. Mnie przyłożyli za układy z wami, rzecz jasna. I za to, żem wtedy temu księdzu maczużką czerep rozłupał. Ale ja gwiżdżę na ich anatemy. Mogą wyklinać do sądnego dnia, mam ich gdzieś. Mnie, kamracie, i tak z pompą Bracia Mniejsi w odbudowanym głogóweckim konwencie pochowają, w krypcie, śpiewać będą nad trumną, modlić się, świece palić i kadzidła. Pełna pompa i parada będzie, nie wiem, kurwa, czy biskupa tak ufetują, gdy nogi wyciągnie, co zresztą daj nam Boże jak najrychlej. Dziwi cię, skąd to wiem, to o swoim pochówku? Mam, bracie, wróżbitę na usługach, sortiariusa i czarodzieja. Taki trochę z niego po prawdzie drobiarski więcej czarodziej, kury i kaczki łapie, patroszy, z patrochów przyszłość czyta. Ale czyta udatnie, przyznać trzeba.

– I to on, ten haruspik, taki ci paradny pogrzeb wywróżył? Niech zgadnę: w wieku sędziwym? Po życiu szczęśliwym? W sławie i bogactwie? Niech zgadnę: płacisz mu hojnie? Zapewniasz byt rodzinie, krewnym i znajomym?

– Próżno drwisz – książę spochmurniał. – Wieszczek nie dla zysku wieszczył ani dla pochlebstwa. Bo nie wahał się przepowiedzieć mi też rzeczy, za które żem go o mało końmi nie kazał włóczyć. Przepowiedział mi… A, nic ci do tego. Zresztą co ma być, to będzie. Losu nie zmienisz.

– Ale można losem kierować.

– I na to, mówiąc szczerze, liczę – przyznał Wołoszek. – Czarodziej i owszem, wyczytał mi z kaczych bebechów życie długie i prosperowne, po nim zgon w sławie i szacunku, i pogrzeb wystawny. Ale na laurach przecie z tego tytułu nie zlegnę, nie będę na owo wywróżone szczęście czekał w bezczynności. Chcę losem pokierować. Świat na rozstajach stanął, sam to dobrze wiesz. Śląsk też się na rozstajach znalazł. Niby wiem, co chcę uczynić, decyzję prawie podjąłem. Alem chciał pierwej z tobą się spotkać, kamracie. Dlategom zażądał, byś był w poselstwie. Ufam ci.

Reynevan łyknął węgrzyna, nie skomentował.

– Równo rok temu – podjął Wołoszek – nad Stradunią, gdy podobnie jak dziś wierzba baziem kwitła, mówiłeś mi o rewolucji. O rydwanie historii, zmiatającym w pędzie Stare, by uczynić miejsce dla Nowego. Radziłeś mi, bym przyłączył się do zwycięzców, albowiem zwyciężonym biada, zwycięzców zaś czeka chwała, władza i potęga. Roztaczałeś przede mną miraże.

– Minął rok. Jest Wielka Sobota, jutro Wielkanoc. Przybył Biedrzych ze Strażnicy, poseł od Prokopa. Z ofertą, z konkretną propozycją. Chcę wiedzieć: Uczciwa to gra? Reynevan? Mam zawrzeć przymierze z Prokopem i Korybutowiczem?

Bolko Wołoszek, pan na Głogówku, dziedzic księstwa opolskiego, Piast z Piastów, utkwił w Reynevanie przenikliwe spojrzenie.

Reynevan nie spuścił wzroku.

– Sprzymierzając się z Taborem – spytał poważnie książę – wsiądę na rydwan historii czy zstąpię do otchłani? Czym jest owo nadchodzące i wytęsknione Nowe? Rajem? Czy apokalipsą, która ogłosi: „Biada zwycięzcom na równi ze zwyciężonymi?” Mam sprzymierzyć się z Prokopem i Biedrzychem, z ich ideą, z ich wiarą? Połóż rękę na sercu, Reinmarze, spójrz mi w oczy. I odpowiedz jak przyjacielowi, jak kamratowi z uniwerku, odpowiedz jednym słowem: Tak czy nie? Wstrzymuję oddech.


* * *

Niedziela Wielkanocna od świtu powitała Głogówek słońcem, wiosennym ciepłem i ptaków śpiewem. Rozdzwoniły się dzwony, ruszyła procesja rezurekcyjna.

Surrexit Dominus, surrexit vere

Et apparuit Simoni

Alleluia, alleluia!

Procesję wiódł gwardian minorytów i zarazem kolegiacki lektor. Za nim postępowali inni Bracia Mniejsi. Za nimi rycerstwo, wnosząc z herbów głównie polskie. Za nimi patrycjat, mieszczanie, kupcy. Nieliczni, którzy pozostali w zrujnowanym i wyzbytym znaczenia mieście.

Advenisti desiderabilis,

quem expectabamus in tenebris,

ut educeres hac nocte vinculatos de claustris.

Te nostra vocabant suspiria,

te larga requirebant lamenta…

Alleluia!

Procesja dotarła pod klasztor franciszkanów. Wołoszek z rozmysłem dobrał miejsce. Widok pogruchotanych, osmalonych, ale większą miarą ocalałych murów miał nieść przesłanie. Miał przypominać, komu i czemu mury zawdzięczały to, że wciąż stoją.

Z orszaku wystąpił herold odziany w tabart ze znakiem złotego opolskiego orła. Odczekawszy, aż szmer i pogwar ucichną i zapadnie pełna cisza, herold rozwinął obwieszony pieczęciami pergamin.

In nomine Sancte et Individue Trinitatis, amen – odczytał gromko. – Nos Boleslaus filius Boleslae, Dei gratia dominus Glogovie et dux futurus Oppoliensis, significamus praesentibus litteris nostris, quorum interest, universis et singulis.

– Wiadomym czynimy, jako dla ratowania pokoju, ziem i poddanych naszych ślubujemy i zaprzysięgamy przymierze, braterstwo broni oraz wiary ze Wspólnotą Taboru i wszystkimi Taboru sojusznikami. Zaprzysięgamy stać wiernie u boku Taboru i wspólnie walczyć o pokój i stabilizację, to znaczy wspólnie napadać na innych, stabilizacji przeciwnych.

Gwardian franciszkanów zrobił się blady, wyblakł jak całun nieboszczyka, podobnie wyglądała reszta mnichów i duchownych. Choć książę wstępnie przygotował ich na to, co miało nastąpić, szok ich nie ominął.

– W nagrodę i dla zadośćuczynienia niniejszemu przymierzu ziemie i grody nasze, w aneksie wyszczególnione, Taborowi darowujemy, za wyjątkiem tych, które dla siebie warujemy. W zamian Tabor przyrzeka nam ziemie i grody w aneksie wyszczególnione, a dziś komu innemu przynależne, które w walce o pokój obecnym właścicielom odbierzemy.

Factum est – dokończył herold – in Dominica Resurrectionis Anno Domini MCCCCXXIX ad laudem Omnipotentis Dei amen.

Ciszy nie zmącił nawet szmer.

Z orszaku wystąpił książę Bolesław Wołoszek, syn Bolesława, wnuk Bolesława, prawnuk Bolesława, Piast z Piastów. Był w pełnej zbroi, złoty łańcuch na piersi i gronostajowy kołnierz płaszcza sprawiały, że wyglądał jak król. Po jego prawicy stanął marszałek, też w pełnej płycie, za nim seneszal, obok goście księcia, rycerze polscy, jeden Leliwita, drugi Kornicz. Po lewicy księcia stanął blady gwardian franciszkanów. Z tyłu postępował chorąży z chorągwią z orłem.

Herold, nim zaczął, znowu odczekał na ciszę.

– Wiadomym też czynimy wszem wobec i każdemu z osobna, że dla zacieśnienia przymierza z Taborem przyjmujemy oto komunię świętą sposobem Chrystusowym, czyli oboim, sub utraque specie, nikogo wszakoż z poddanych naszych do takiej komunii nie przymuszając i swobodę obrządku gwarantując. Zaprzysiężemy też artykuły cztery, przez wolnych ludzi w Królestwie Czeskim ogłoszone i przyjęte.

Herold usunął się. Wołoszek postąpił krok do przodu, seneszal i opat zostali z tyłu. Z orszaku wyłonił się Biedrzych ze Strażnicy, zmieniony nie do poznania czarną, ściągniętą skórzanym pasem sutanną. Husycki kaznodzieja dzierżył patenę i złoty, pięknie grawerowany kielich. Wołoszek uniósł prawą rękę.

– Przysięgam, że w księstwie od Boga mi danym swobodnie, bezpiecznie i bez przeszkód głoszone będzie słowo Boże. Że Ciało i Krew Chrystusa Pana rozdawane będą wiernym pod postacią obojga chleba i wina wedle reguły Pisma i nauki Zbawiciela. Że papieskim księżom odebrana będzie świecka władza nad bogactwem i dobrem doczesnym, i że dobro doczesne, i bogactwo będzie im odjęte, jako że przeszkadza im żyć, wierzyć i nauczać tak, jak czynił to Chrystus ze swymi apostołami. Że wszystkie grzechy śmiertelne i jawne występki przeciw prawu bożemu karane będą. Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż.

Skończywszy, książę uklęknął. Biedrzych zbliżył się, podał księciu patenę z hostią, a po niej kielich z winem. Potem oburącz wzniósł naczynie.

Fiat voluntas Tua!

– Amen! – odpowiedzieli zgromadzeni.

Wołoszek wstał, zgrzytając zbroją.

– Załatwione – odwrócił się do stojących najbliżej. – Chodźmy nareszcie coś zjeść. I wypić.


* * *

Uczta odbyła się u franciszkanów, w refektarzu. Mury znaczyła mozaika pęknięć, a wnętrze wciąż cuchnęło spalenizną. Ale mnisi nalegali, by móc podjąć księcia, wszyscy zaś wiedzieli, dlaczego. Nawrócony na Kielich i wiarę czeską Wołoszek nie krył się z zamiarem wypędzenia z Głogówka księży, prałatów i kolegiackich kanoników. Bracia Mniejsi liczyli, że im pozwoli zostać.

Franciszkańscy kucharze samych siebie prześcignęli w kulinarnym mistrzostwie. Na stole pyszniły się cztery ogromne pieczone dziki, każdy nafaszerowany wieprzowiną i kiełbasami. Cztery jelenie. Osiem saren, dwanaście prosiąt, dwanaście cietrzewi, moc szynek, wędzonek, kiszek i półgęsków. Całości dopełniało bogactwo bab, ciast, pierników i mazurków. Środek stołu zajmował upieczony w całości wół z pozłacanymi rogami, ozdobiony wykonanymi ze słoniny inskrypcjami. Jedna głosiła: O IESU, SPECULUM CLARITATIS AETERNAE. Druga, mocno pochlebcza: DEI GRATIA DUX BOLKO HUIUS LOCI BENEFACTOR.

Imponująca była też bibenda: cztery beczki wina cypryjskiego, exemplum czterech pór roku. Dwanaście, jak miesięcy w roku, antałków węgrzyna i win italskich. Mnóstwo – nie chciało się liczyć, lecz zapewne pięćdziesiąt dwie sztuki, tyle co tygodni – konwi win mołdawskich i węgierskich, dzbanów miodu i gąsiorków słynnego kowieńskiego lipca.

Czterdzieści dni postu zrobiło swoje. Z najwyższym wysiłkiem wytrzymawszy odmówione przez bladego gwardiana Pater Noster i Benedic Domine, wyposzczeni biesiadnicy rzucili się na jadło i napitek tak, jak jastrząb rzuca się na słonkę, jak Karol Młot rzucił się pod Poitiers na Arabów, jak łabędź rzucił się na Ledę, a byk kreteński na przebraną za krowę Pazyfae. Stół, który z początku przedstawiał się jako cornu copiae, niewyczerpany zasób rogu kozy Amaltei, jął wcale szybko pustoszeć, widokiem ogryzionych kości coraz to bardziej i bardziej przywodząc na myśl rozgrzebane cmentarzysko.

Książę Bolko Wołoszek rozpiął knefle wamsu. I beknął. Przeciągle i po pańsku.

– Wysilił się – powiedział – zakon żebraczy. Choć koszta ja poniosłem, by ich do szczętu nie rujnować. Złe czasy idą na mnichów i popów. Wszystkich na cztery wiatry przepędzę. Uważaliście gwardiana, jaka gęba blada, jaki kwaśny tam siedzi? Jak się na ścianę gapi, jakby Mane, Tekel, Fares tam zobaczył? Franciszkanów to mi zresztą nawet żal, bo porządni z nich braciszkowie, sami Polacy i Czesi, wierni zasadom świętego z Asyżu. Leczyli chorych, wspomagali nędzarzy, gdzie bieda, gdzie klęska, gdzie nieszczęście, zawsze byli tam, gdzie ich potrzebowano. Żal mi tedy będzie ich wypędzać. Ale cóż, wypędzę. Idzie Nowe, wielkie zmiany, rewolucja, ostatni będą pierwszymi i vice versa. Niewinni ucierpią na równi z winnymi. Bo idzie Nowe, a co to za Nowe, co nie zaczyna od dania w dupę Staremu. Mam rację, Reynevan? Prawda, bracie Biedrzychu?

– Wyście więc – powiedział jeden z polskich gości, Leliwita – są prezbiter Biedrzych ze Strażnicy.

– Jam jest – potwierdził Biedrzych, zaprzestając na chwilę dłubania w zębach. – Wyście zaś są Spytek Leliwa z Melsztyna, wojewodzic krakowski. A wy, panie, jesteście Mikołaj Kornicz Siestrzeniec, burgrabia będziński. Jak widzicie, znane są mi nie tylko miana wasze i herby, ale i urzędy. Dozwólcie i mnie przedstawić się urzędem. W wyniku zawartego dziś przymierza i wspólnych działań wkrótce cały Górny Śląsk zostanie opanowany, należał będzie do Taboru, Zygmunta Korybutowicza i obecnego tu księcia Bolesława. Ja zaś będę nosił rangę i tytuł directora, głównego sprawcy placówek Taboru na Śląsku.

Wołoszek, świeżo upieczony adept nauk Husa, czujnie rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nietrzeźwość innych biesiadników pozwala mówić swobodnie.

– Podzieliliśmy już, jak baczycie – rzekł do Polaków – Górny Śląsk między siebie. Korybut dostanie Gliwice, taboryci Biedrzycha Niemczę i co tam jeszcze tylko wyrwą biskupowi. Księstwo opolskie, ma się rozumieć, też musi zyskać. I to zyskać dużo. Chcę ziemi namysłowskiej, Kluczborka, Rybnika i Pszczyny. I połowy Bytomia, tej, którą dziś dzierży ten pieprzony Krzyżak, Konrad Biały, biskupa najmłodszy braciszek. Słupy graniczne, jak mi przyrzekano, przesunie się na korzyść zwycięzców. Nuże więc, zwyciężajmy i przesuwajmy!

– Może jutro – zaoponował Mikołaj Kornicz Siestrzeniec. – Bom się tak objadł i opił, że ani wstać.

– A pojutrze nam w drogę – oświadczył Spytek z Melsztyna. – Nie tak li, panie Biedrzychu? Panie Reynevanie? Wszak razem nam podróżować.

Reynevan spojrzał na Biedrzycha, pytająco uniósł brwi. Kaznodzieja westchnął.

– Pojedziemy nazad pod Racibórz – powiedział. – A stamtąd na trakt krakowski.

– Trakt krakowski, mówisz. Do Polski więc?

– Okaże się.

– Ty, Reynevan, wciąż zasępiony – zauważył mocno już kraśny od wina Wołoszek. – Jest Wielkanoc, Dzień Zmartwychwstania Bożego. Wiosna, odmiana w przyrodzie, odmiana w polityce, Nowe idzie, Stare przemija, lux perpetua mroki rozjaśnia, Dobro zwycięża, Zło czmycha, moc truchleje. Aniołowie się radują, pod niebiosa wyśpiewują, Gloria, Gloria in excelsis, charcica się oszczeniła, a najładniejsza z dworek księżnej małżonki nareszcie dała się przelecieć. Słowem, raduje się ciało, raduje się dusza, radujcie się tandem wszyscy wraz, raduj się i ty, Reynevan. Radujże się, do czarta! Pij, przepijam do cię. I mów, co cię trapi, bracie żaku.

Reynevan powiedział, co go trapi.

– Inkwizycja porwała ci dziewkę? – zmarszczył brew książę. – Grzegorz Hejncze zniżył się do uprowadzenia? Nie do wiary. Gdyby biskup Konrad, ten przed niczym się nie cofa… Ale Gregorius? Nasz kamrat z Karolinum? Ha, czasy się mienią, ludzie też. Słuchaj, bracie, tyś mnie wsparł, w decyzji pomógł. To i ja ci pomogę. Mam źródła informacji, mam swoich ludzi, zdziwiłby się biskup, gdyby wiedział, jak blisko niego, zdziwiłby się i Hejncze. Jutta de Apolda, powiadasz? Rozkażę, by uszy na to imię naostrzyli. W końcu ktoś na ślad trafi, wszak na dłuższą metę nic się nie ukryje, dobrze mówi przysłowie: quicquid nix celat, solis calor omne revelat.

– Święta prawda – potwierdził z dziwnym uśmiechem Biedrzych ze Strażnicy.


* * *

Wymarsze o brzasku stały się już tradycją misji, tym razem też nie było inaczej. Nim słońce porządnie się uniosło nad mgły, daleko zostawili już za sobą Głogówek i szparko zmierzali na wschód. Niebawem dotarli na rozstaje.

– Biedrzych? Którędy teraz? – spytał z niewinną miną demeryt.

– Na Racibórz. A stamtąd traktem krakowskim do Zatora. Przecież mówiłem.

– Wiemy, co mówiłeś wczoraj. Pytam, dokąd jedziemy dzisiaj?

– Nie przeginaj pały, Szarleju.

Jechali więc na Racibórz, ku traktowi krakowskiemu. Oddziałem liczniejszym o obu polskich rycerzy i ich giermków. A dokoła wiosna rozfiglowywała się na dobre.

– Mości Reynevan?

– Słucham was, panie z Melsztyna.

– Jesteście Niemcem…

– Nie jestem Niemcem. Jestem Ślązakiem.

– Nie jesteście Czechem – podsumował Spytek. – Cóż was tedy pociąga w husytyzmie? Jak to się stało, że stanęliście po ich stronie?

– Trwała walka dobra ze złem. Gdy przyszło wybierać, gdy mus był wybierać, wybrałem dobro.

– Mus? Można było wszak nie angażować się po żadnej ze stron.

– Być neutralnym w walce dobra ze złem, to opowiedzieć się po stronie zła.

– Słuchaj dobrze, Mikołaju – zwrócił się do drugiego rycerza Spytek z Melsztyna. – Słuchaj, co mówi.

– Ano, słucham – potwierdził Siestrzeniec. – Słucham też słuchów. A o tobie krążą, że magią się parasz, panie, z Bielawy. Że czarownik z ciebie.

– Nie kto inny – odrzekł spokojnie Reynevan – a trzech czarowników pierwszymi powitało Jezusa w Betlejem. Przynosząc mu mirrę, kadzidło i złoto.

– Powiedz to Inkwizycji.

– Inkwizycja to wie.

– Zmieńmy – wtrącił się Spytek z Melsztyna – może temat.


* * *

– Gracko dość podzieliliście między siebie Śląsk Górny – ocenił ironicznie Siestrzeniec. – Gracko, chwacko i zamaszyście. Tabor, Wołoszek, Korybutowicz, już skóra na niedźwiedziu podzielona. A gdzie interes Korony Polskiej?

– Tak wam ten interes na sercu leży? – spytał z nie mniejszą ironią Biedrzych. – Aż tak oń dbacie?

– Trudno będzie wasze zamysły zrealizować, jeśli Polska ich nie poprze. Będzieli w polskim interesie popierać?

– Orzec trudno – zgodził się Biedrzych. – Bo problem z Polską ten sam, co zwykle: nie wiadomo, co to i kto to. Jagiełło? Synowie Jagiełły? Sonka Holszańska? Witold? Biskup Zbyszko Oleśnicki? Szafrańcy? W Polsce każdy, kto u władzy, ma własne, prywatne interesy i niezmiennie własny interes dobrem ojczyzny nazywa, tak u was od wieków jest i po wiek wieków będzie. Pytacie, panie Kornicz, gdzie interes Korony Polskiej. A ja pytam: O czyj i konkretnie interes wam idzie?

Siestrzeniec parsknął, ściągnął wierzchowcowi wodze.

– Panie Biedrzychu! Toć my jeno posłańcy w służbie person dostojnych, eskorta liczących się statystów. Nam aby eskortować. Sprawy prawdziwie ważkie statyści ze statystami jadą omawiać.

– O tym, co się w Łucku stało – odrzekł Biedrzych – nie tylko statystom wiadomo. I nie tylko statyści widzą, co się teraz w Polsce dzieje. Biskup Oleśnicki prześladuje polskich husytów, pcha Jagiełłę do krucjaty na Czechy. Witold zaraz koronuje się na króla Litwy…

– Nie dojdzie do tej koronacji – wtrącił się Reynevan. – Możecie mi wierzyć.

– Pewnie, że nie – Siestrzeniec spojrzał nań przenikliwie. – Papież nie dopuści. A może coś innego mieliście na myśli?

– Nie miał – zapewnił za Reynevana Biedrzych. – A ja, cni panowie, nadal nie wiem, w czyim imieniu jadą do Czech te dostojne persony, na spotkanie których do Zatora zmierzamy. I którym za eskortę mamy służyć.

– Jadą w imieniu Królestwa Polskiego – zmarszczył ciemną brew Spytek z Melsztyna. – To wam oświadczam. Gadajcie sobie, co chcecie, Polska jest jedna, jej dobro nade wszystko. Z królami, książętami, biskupami, dobrze. A jeśli trzeba będzie, choćby i mimo królów i biskupów.

– Mimo? – Biedrzych uśmiechnął się kącikiem ust. – To jakby sygnał do buntu, panie Melsztyński. Bunt wam w głowie?

– Nie, nie bunt. Konfederacja. Tarcza, schronienie, przybytek złotej wolności naszej. Przywilej stanu naszego rycerskiego. Aby wstrzymać zły kierunek sprawy powszechnej albo przekroczenia władzy, czy to królewskiej, czy to kościelnej, żeby utrzymać ład w królestwie źle rządzonym, w postępie hamowanym lubo wręcz ku zgubie pchanym, potrzeba środków gwałtownych. Dzielnych. Bojowych. Bo bywa zło do ostateczności dochodzące, koniecznie gwałtownych leków wymagające, które bądź jak bądź zagoić trzeba. Bądź jak bądź. Choćby mieczem.

– Poważnie to zabrzmiało.

– Wiem.


* * *

– Panowie – Szarlej stanął w strzemionach. – Za rzeczką ziemia pszczyńska.

– Musimy być czujni – rzekł Biedrzych. – Tutaj ostro się poluje na husytów i ich sprzymierzeńców. Wdowa na Pszczynie hojnie za złapanych płaci.

– Ona wciąż wdowa? – zdziwił się Siestrzeniec. – Gadali, że się wydała za Przemka Opawskiego.

– Przemko – potwierdził kaznodzieja – rozważał ożenek. Raz, że przez małżeństwo z wdową przyłączyłby dział pszczyński do Opawy. Dwa, że z wdówki jest okazały egzemplarz kobitki, nie najmłodszej, prawda, ale zdrowej i jurnej Litwinki. Kto wie, może tego właśnie się stary Przemko zląkł, że w łożu nie wydoła? Dość rzec, że wziął za żonę jakąś Bośniaczkę, a wdowa została na Pszczynie wdową. Ale plotki krążyły tak uporczywie, że wielu już ją Przemka żoną widziało. A że Bośniaczce też przypadkowo Helena, to i mylą się poniektórzy.

– Helena z Pszczyny – upewnił się Reynevan – to rodzona siostra Zygmunta Korybuta?

– Jako żywo – potwierdził Spytek. – Córa Dymitra Korybuta Olgierdowica. Bratanica króla Jagiełły.

– Bratanica czy nie – uciął Biedrzych – wystrzegać się jej nam jak diabła. Dalej, w konie. Im szybciej się od Pszczyny oddalimy, tym lepiej.

– Damy radę – cmoknął na karosza Szarlej. – Jak dotąd szło nam jak z płatka.

Zapeszył.


* * *

– Panie! – zawołał jeden z Morawian wystawionych na warcie za opłotkami karczmy, w której stanęli celem nabycia obroku. – Panie! Jadą jacyś!

– Zbrojni! – ogłosił drugi. – Z tuzin koni…

– Do kupy, broń w pogotowiu – skomenderował Biedrzych. – Zachować spokój, może miną.

Siestrzeniec odpiął od siodła ciężki czekan, wsunął stylisko z tyłu za pas. Spytek podciągnął rękojeść miecza bliżej ręki, ale zasłonił broń płaszczem. Morawianie w pośpiechu odwiązywali konie od koniowiązu. Samson zamknął drzwi karczmy i oparł się o nie.

Szarlej chwycił Reynevana za ramię.

– Weź to.

Wręczoną mu bronią była kusza. Myśliwska, z pięknie intarsjowanym łożem. Ze stalowym łęczyskiem, ale raczej lekka. Napinana niemieckim lewarem, korbową zębatką.

Na trakcie załomotały kopyta, zarżał koń, w szpalerze krzywych wierzb ukazał się oddział trzynastu zbrojnych, stępa podążających w stronę Pszczyny.

– Miną – mruknął Biedrzych – czy nie miną?

Nie minęli. Wjechali na majdan. Od razu dało się miarkować, że to nie zwykli knechci, strój i broń zdradzały najemników. Reynevan spostrzegł, że prowadzą jeńca. Obok jednego z koni, na powrozie łączącym skrępowane ręce z łękiem siodła, biegł truchtem człowiek.

Dowódca podjazdu, chudogęby wąsacz, zmierzył Biedrzycha i kompanię złym spojrzeniem. Prowadzony przy koniu odwrócił głowę. A Reynevan mimowolnie otworzył usta.

Jeńcem był Bruno Schilling. Czarny Jeździec, renegat, dezerter z Roty Śmierci.

Rozpoznał Reynevana natychmiast. W oczach zapalił mu się błysk, zły błysk, twarz ścięła się i skurczyła w grymas, jakiego Reynevan nie widział u niego wcześniej, ani razu, ani podczas podróży znad Olzy, ani podczas sześciu dni przesłuchań na Sowińcu. Natychmiast pojął, co ten grymas oznaczał.

– To husyci! – wrzasnął Schilling, targając powrozem. – Oni! Ci ludzie! To husyci! Czescy szpiedzy! Hej! Nie słyszycie, co mówię?

– Czego? – spytał opryskliwie dowódca podjazdu. – Że co niby?

– To są husyccy szpiedzy! – Schilling aż się opluł. – Wiem, bo znam ich! Mnie więzicie, chociażem niewinny! A ci to prawdziwi złoczyńcy! Aresztujcie ich! Zakujcie w kajdany!

Spytek z Melsztyna zbladł i zaciął zęby, ręka Siestrzeńca momentalnie skoczyła ku rękojeści. Biedrzych oczami dał sygnał swym Morawianom. Szarlej zdjął czapkę, wystąpił.

– A to ci dopiero frant – rzekł wesoło. – Wyszczekanego złodziejaszka ułowiliście, panowie wojacy, nie ma co! By własnej bronić skóry, innych się bierze oczerniać. A dajcież mu tam w Pszczynie baty, panie oficyjerze, nie poskąpcie plag takiemu synowi! Niechaj wie, jak oszczercom bywa!

– A wy – szczeknął wąsacz – co za jedni?

– Jesteśmy kupcami z Elbląga – oświadczył spokojnie Biedrzych ze Strażnicy. – Powracamy z Węgier…

– Tacy z was kupcy, jak z nas zakonnice.

– Zaręczam…

– Kłamie! – wrzasnął Schilling. – To husyta!

– Zamknij gębę – powiedział wąsacz. – Wam zaś, moiściewy, przyjdzie się jednak z nami do Pszczyny pofatygować, tamój już zwierzchność rozbierze, ktoście tacy, kupcy czy łże-kupcy. Petzold, Mladota, z koni, przetrząśnijcie im uki i łuby. I odbierzcie broń.

– Panie dowódco – Biedrzych lekko odsunął połę płaszcza, znacząco poklepał wiszącą u pasa pękatą kaletę. – może się jakoś dogadamy?

Wąsacz podprowadził konia bliżej, spojrzał na nich z góry. Po czym wykrzywił chudą gębę w pogardliwym uśmiechu.

– W Pszczynie – wycedził – za heretyków lepiej płacą. A że łapówkę dajesz, toś heretyk pewny. Pójdziesz w pęta. A twój mizerny mieszek i tak będzie nasz.

– Bóg widzi – wzruszył ramionami kaznodzieja – żem tego nie chciał.

– Czegoś nie chciał?

– Tego.

Biedrzych chwycił podaną kuszę, płynnie podrzucił kolbę do policzka. Szczęknęła cięciwa, wystrzelony z bliska bełt zmiótł wąsatego z konia.

– Bij!

Spytek z Melsztyna ciął jednego z żołdaków mieczem, Siestrzeniec wpadł na pozostałych, rąbiąc i dziabiąc na przemian mieczem i czekanem. Najemnicy skoczyli na nich z wrzaskiem, pochylając włócznie i wywijając toporami. Trzech spadło z koni, trafionych bełtami z kusz Morawian i polskich giermków, czwarty plasnął w kałużę postrzelony przez Szarleja. Reszta wpadła na nich, wrzeszcząc bojowo. I wtedy uderzył Samson.

Olbrzym chwycił wykonaną z przepołowionego pnia ławę, uniósł ją, jakby nic nie ważyła, choć ważyła. I jak cyklop Polifem miotał głazy w okręt Odyseusza, tak Samson Miodek miotnął ławą w konnych pszczyńskich najemników. Z lepszym niż Polifem skutkiem. Czyniąc straszliwy pogrom wśród ludzi i zwierząt.

Reynevan, zwinnie lawirując z boju, rzucił się ku Schillingowi. I zobaczył coś niewiarygodnego.

Renegat uczepił się kubraka konnego, który go prowadził, zwlókł go na ziemię. Konny, wielki chłop, nie dał się przewrócić, odtrącił Schillinga i pchnął go nożem. Schilling uniknął pchnięcia lekkim obrotem i przechyleniem korpusu, gwałtownym ruchem barku przegiął rękę żołdaka, mocno wypchnął bark do przodu, wbijając atakującemu własny nóż w gardło. Błyskawicznie przeciął więzy na przegubach o wiszący u siodła topór, wskoczył na siodło, poderwał konia do cwału.

I byłby uciekł, gdyby nie myśliwska kusza z niemiecką windą, wykonana w Norymberdze, wyeksportowana do Krakowa, przewieziona na Morawy, do Odr, gdzie Szarlej nabył ją od polskiego przemytnika broni za wcale nie wygórowaną cenę czterech węgierskich dukatów. Reynevan oparł łoże o płot, spokojnie wycelował i strzelił. Trafiony bełtem w zad koń zakwiczał i wierzgnął szaleńczo, Schilling wyleciał z siodła jak z procy i unurzał się w kupie mokrych trocin. Reynevan dopadł doń z dobytym z cholewy nożem. Renegat zerwał się jak kot, błysnął własnym ostrzem. Zwarli się w serii cięć, pchnięć i uderzeń.

Schilling znienacka pchnął z wypadu, doskoczył, rozcapierzonymi palcami lewej ręki godząc w oczy. Reynevan ocalił wzrok, odwodząc głowę w uniku, odskoczył przed szerokim cięciem. Drugie cięcie sparował klingą, aż iskry poszły. Schilling kopnął go, jednocześnie bijąc nożem z góry. Reynevan zdążył się zasłonić, ale to była finta. Renegat obrócił nóż w dłoni i ciął go w udo. Gdy targnął nim ból, Reynevan zgubił się na moment. Schillingowi to wystarczyło. Zawinął się płynnym obrotem i chlasnął go w ramię.

– W lutym – zasyczał, przygarbiony – uszedłeś z życiem, bo byłem chory. Ale już wyzdrowiałem.

– Zaraz znowu zachorujesz…

– Wtedy tylko ucho ci nakarbowałem. Teraz wykrwawię jak świnię. Jak twojego brata.

Skoczyli ku sobie, tnąc i dźgając. Reynevan sparował wredne pchnięcie, uderzył Schillinga łokciem w twarz, poprawił z obrotu pięścią, kopnął w goleń, obrócił nóż i dziabnął z góry, z całej siły. Chrupnęło, ostrze weszło po jelec. Renegat szarpnął się, odskoczył. Popatrzył na sterczącą z obojczyka rękojeść. Uchwycił ją, jednym płynnym ruchem wyciągnął nóż z rany. I odrzucił za siebie.

– Wcale nie bolało, ha, ha – powiedział wesoło. – A teraz flaki z ciebie wypruję. Wyciągnę z ciebie kiszki i owinę ci je wokół szyi. I tak zostawię.

Reynevan cofnął się, potknął, upadł. Schilling skoczył, wrzeszcząc triumfalnie. Szarlej wyrósł jak spod ziemi i ostro ciął go falcjonem przez brzuch. Renegat zakasłał, spojrzał na buchającą krew, uniósł nóż. Szarlej ciął go jeszcze raz, tym razem przez prawy bark. Krew siknęła na sążeń w górę, Schilling padł na kolana, ale noża nie wypuścił. Szarlej ciął jeszcze raz. I jeszcze raz. Po drugim razie renegat upadł. Po trzecim zupełnie przestał się poruszać.

Terra sit ei levis – powiedział Biedrzych, żegnając się znakiem krzyża. – Niech mu ziemia i tak dalej. Aż się boję pytać… Znaliście go?

– Przelotna znajomość – odrzekł Szarlej, wycierając głownię.

– I już nieaktualna – dodał Reynevan. – Skreślamy go z listy znajomych. Dzięki ci, Szarleju. Mój brat z zaświatów też ci dziękuje.

– Tak czy siak – Biedrzych skrzywił się, oglądając skaleczoną dłoń – to nie kto inny, a ów znajomy ma na sumieniu pszczyńskich wojów, których doczesne szczątki są właśnie topione w gnojówce. Gdyby nie on, wyłgalibyśmy się bez bitki. Teraz zaś trzeba nam stąd wiać i to chyżo. Medyku, możesz opatrzyć mi rękę?

– Jedną chwilę – Reynevan ściągnął kubrak i przesiąkniętą krwią koszulę. – Wytrzymaj jeszcze. Wezmę tylko igłę i nitkę. Muszę się w paru miejscach pozszywać.


* * *

Jechali, nie żałując koni. Reynevan nie był jedynym, którego zszyto, a który teraz kurczył się w siodle, posykiwał i klął. Lekką ranę w udo odniósł w walce z pszczyńskimi najemnikami Spytek z Melsztyna, jeden z Morawian dostał w żebra, dość mocno oberwał po czuprynie giermek Siestrzeńca. Wszyscy trzymali się jednak w siodłach. Pojękiwali, postękiwali, ale tempa nie zwalniali.

– Biedrzych? Jak twoja ręka?

– To drobiazg. Prosiłem o opatrunek, by nie poplamić krwią spodni. To nowe spodnie.

– Byłeś już kiedyś ranny? Żelazem?

– Pod Brzecławiem, w dwudziestym szóstym, węgierską spisą w goleń. Dlaczego pytasz?

– Tak sobie.


* * *

– Schilling… – zdecydował się poruszyć ponurą kwestię Reynevan. – Jeśli Schilling znalazł się tutaj, to znaczy, że uciekł z więzienia. To zaś może oznaczać… Może oznaczać, że Horn…

– Nie – przerwał natychmiast demeryt. – Nie wierzę. Horn nie dałby się zaskoczyć. Swoją drogą…

– Trzeba będzie sprawdzić – dokończył Reynevan. – Zajrzymy na Sowiniec. Zaraz po tym, jak wrócimy do Odr.

– To już niedługo – rzekł spokojnie Samson Miodek. – Trzy, najwyżej cztery dni.

– Samsonie?

– Nasz komendant znowu zmienił kierunek. Od godziny wiedzie nas na południe. Prościutko do Bramy Morawskiej. Lada moment zobaczymy Skoczów.

Reynevan bardzo paskudnie zaklął.


* * *

– Tak jest, przyznaję – ostro zaatakowanemu Biedrzychowi nie drgnęła nawet powieka. – Celowo wprowadziłem was w błąd. Nigdy nie miałem zamiaru jechać do Zatora.

– Kolejna próba – warknął Reynevan – mojej lojalności? Tak? Wiem, że tak!

– Jeśli wiesz, to po co pytasz?

W zarośniętym grubą warstwą rzęsy leśnym bajorze kumkały, obłapiając się, tysiące żab.

– Trzeba przyznać – rzekł Szarlej – że potrafisz zadziałać na nerwy, Biedrzych. Masz w tym kierunku nieprzeciętne talenty. Tym razem udało ci się rozjuszyć nawet tak spokojnego człeka jak ja. I obiłbym ci gębę jak amen w pacierzu, gdyby nie wstyd przed obcokrajowcami.

– Ja zaś – wycedził obcokrajowiec Siestrzeniec – poczułem się waszym krętactwem osobiście dotknięty. Szczęście wasze, mości Biedrzychu, że was duchowna sukienka broni. Inaczej na udeptanej ziemi nauczyłbym was moresu. I kości porachował.

– Tam, w Zatorze – wtrącił się zapalczywie Spytek z Melsztyna – czekają pan Szafraniec i pan z Oporowa! Mieliśmy wieść ich na Morawę i ochraniać w drodze! Hetman Prokop ślubił polskiemu poselstwu asystę i eskortę! My zaś daliśmy słowo rycerskie…

– Pan podkomorzy krakowski – Biedrzych splótł ręce na piersi – i pan podkanclerzy koronny są już w drodze do Odr, zapewne dotrą tam przed nami. Prowadzą ich zaufani ludzie, a ochrona im niepotrzebna. Teraz, gdy Jan z Kravarz przeszedł był na Kielich i sprzymierzył się z Taborem, drogi tam są bezpieczne. Dość tedy tego gdakania, panowie. Na koń i w drogę!

– Może u was, Czechów – zgrzytnął zębami Mikołaj Kornicz Siestrzeniec – taka moda, by pasowanych rycerzy łgarstwami karmić, na manowce wodzić, a mowę ich gdakaniem nazywać. W Polszczę to bezkarnie nie uchodzi. Szczęście wasze, że was broni…

– Co mnie broni? – wrzasnął Biedrzych, już w siodle. – Duchowna sukienka? A gdzie ty na mnie sukienkę widzisz? I w ogóle do dupy z sukienką! W oczy ci mówię: miałem podejrzenia, nie ufałem żadnemu z was, nie dowierzałem, musiałem poddać was próbie, wszystkich. Rozumiesz, Kornicz? I co? Urażonyś na twym polskim honorku? Chcesz się bić? Chcesz satysfakcji? Nuże! Który z was…

Nie dokończył. Samson Miodek podjechał doń na kopijniczym ogierze, ucapił za kołnierz i spodnie, wywlókł z kulbaki, wrzeszczącego podniósł i z rozmachem wrzucił do zarośniętego rzęsą bajora. Plusnęło, zaśmierdziało, żaby ucichły na moment.

Samson wśród zupełnego milczenia odczekał, aż kaznodzieja wynurzy się, zielony od zielska i plujący mułem.

– Ja – powiedział – poczułem się urażony na mym honorku. To mi wystarczy jako satysfakcja.

Загрузка...