Rozdział czwarty

w którym Reynevan traci część ucha i większość złudzeń.


– Dzięki ci za ratunek – powtórzył Reynevan. – Ale nie jadę z tobą. Wracam na Śląsk.

Urban Horn milczał długo, patrząc w ślad za oddalającym się pocztem Jana z Kravarz. Potem odwrócił się w siodle. Pozbył się już przebrania czeskiego szlachcica szaraczka i był znowu dawnym Hornem: Hornem w eleganckim płaszczu z delikatnej wełny, Hornem w rysim kołpaku z pękiem czaplich piór. Hornem z przenikliwymi, wiercącymi jak świdry oczami.

– Nie wracasz na Śląsk – powiedział zimno. – Jedziesz ze mną.

– Nie słuchałeś? – podniósł głos Reynevan. – Nie dotarło do ciebie? Muszę wrócić! Od tego zależy los bliskiej mi osoby!

– Panny Jutty de Apolda – potwierdził beznamiętnie Horn. – Wiem.

– Ach, wiesz? Wiesz zatem i to, że zrobię wszystko, by…

– Wiem – przerwał ostro Horn – że zrobisz wszystko. Pytanie, ile już zrobiłeś.

– O czym ty… – Reynevan poczuł, że blednie. A potem czerwienieje. – Do czego ty pijesz?

– Ciszej, jeśli łaska. – Horn spojrzał na obserwujących ich Polaków, ruszył konia, podjeżdżając tak blisko, że zetknęli się strzemionami. – Rozgłos sprawie nie pomoże. A do czego piję, to ty dobrze wiesz. Wieści rozchodzą się szybko, plotki jeszcze szybciej. Wieści niosą, że niedawno zmuszono cię do zdrady. Plotki zaś głoszą, że byłeś zdrajcą od dawna. Od początku.

– Do diabła! Przecież mnie znasz. Przecież…

– Znam cię – przerwał znowu Horn. – Dlatego plotkom wiary nie daję. Co do wieści… Te muszą być sprawdzone. Nie ma, jak mawiają, dymu bez ognia. Dlatego, powtarzam, nie wracasz na Śląsk. Jedziesz ze mną na Sowiniec, stamtąd pod eskortą natychmiast wyekspediuję cię do Pragi. To polecenie Neplacha. Muszę je wykonać, chyba to pojmujesz.

– Posłuchaj…

– Koniec dyskusji. W drogę.


* * *

Na odwieczerz pożegnali Polaków i Hlasa z Liboczan. Kochłowski, Nadobny, Kuropatwa z Łańcuchowa i taborycki setnik skręcili na trakt ołomuniecki, którym zamierzali dotrzeć do Odr. W Odrach, jak wynikało z wcześniejszych rozmów, stacjonował obecnie stary znajomy, Dobiesław Puchała, z całym swym polskim hufcem. Od jakiegoś już czasu Odry stały się centrum rekrutacji ochotników z Polski i głównym ośrodkiem handlu przemycaną z Polski bronią.

Pożegnanie było wylewne. Polacy wyściskali i wycałowali Reynevana, a Kuropatwa serdecznie zaprosił go do Odr, by, jak się wyraził, wojować ramię w ramię i wspólne przedsiębrać imprezy. Reynevan nie mógł wówczas przewidzieć, jak szybko dojdzie do tego przedsiębrania. I jak fatalne będzie to miało skutki.

Oddział Horna ruszył na zachód, kamienistą doliną rzeki Morawicy. Wraz z Polakami odjechało ośmiu taborytów, w oddziale zostało siedmiu zbrojnych Morawian, jak się wyjaśniło, burgmanów na Sowińcu, będącym celem podróży zamku. Towarzyszył im również uwolniony chory. Kim był ten osobnik i dlaczego Horn zabrał go z sobą, pozostawało zagadką. Wciąż był widocznie niezdrów, pocił się, kasłał, kichał. Kolebał się i przysypiał w siodle, dwaj wyznaczeni przez Horna Morawianie czuwali, by nie spadł.

– Horn?

– Słucham cię.

– Nie jestem zdrajcą. Nie wierzysz przecież, bym mógł być. A może wierzysz?

Horn wstrzymał konia, odczekał, aż miną ich zbrojni.

– Krążące wieści sprawiają – powiedział, wiercąc Reynevana wzrokiem – iż moja wiara słabnie. Umocnij mnie w niej zatem. I utwierdź.

– Domyślam się – wybuchnął Reynevan – skąd to wszystko, skąd te wredne plotki i oszczerstwa. Rozniosło się, że Jan Ziębicki schwytał mnie w Białym Kościele, uwięził i usiłował zmusić do zdrady, do tego, bym okłamał Kralovca, bym wciągnął w zasadzkę i posłał na zgubę Sierotki…

– Dobrze się domyślasz. Faktycznie się rozniosło.

– I co? Zdradziłem? Wpadł Kralovec w zasadzkę pod Wielisławiem? Klęska tam była czy zwycięstwo? Kto został na głowę pobity? My czy oni?

– Punkt dla ciebie. Kontynuuj.

– Byłem zawsze wierny sprawie Kielicha. Współpracowałem z Neplachem, w 1427 naprowadziłem go na trop spisku Hynka z Kolsztejna i Smirzyckiego. Potem miałem setki okazji do zdrady. Wiedziałem dużo, miałem dostęp do sekretów, znałem tajne plany i strategie. Mogłem wsypać Tybalda Raabego. Mogłem sprzedać Vogelsang. Mogłem zdradzić w 1428, przed rejzą i podczas rejzy, w Kłodzku, w Kamieńcu, we Frankensteinie. Mogłem wydać ciebie, Horn, były po temu liczne sposobności. Biskup wrocławski złotem by mnie obsypał. Nie każ mi więc utwierdzać cię w wierze, bo to mi uwłacza. Bo tu nie ma stopni pośrednich, kolorów ani odcieni. Jest wóz albo przewóz. Wierzysz albo nie wierzysz. Ufasz albo nie.

Urban Horn szarpnął wodze, zmusił chrapiącego konia do dreptania w miejscu.

– Twoje szczere uniesienie – wycedził – należałoby podziwiać. Ale rzeczywistość każe załamać nad nim ręce. Nad nim i nad twoją naiwnością. Albowiem istnieją stopnie pośrednie, Reinmarze. Istnieją odcienie, a co do kolorów, to jest ich cała gama, istna tęcza. Już ci mówiłem: nie daję wiary plotce, nie wierzę, byś był prowokatorem i zdrajcą od początku, byś przybył do Czech i przyłączył się do nas tylko po to, by zdradzić. Ale zostałeś szpiegiem. Naszym co prawda, ale to żadna w sumie różnica. Zostałeś szpiegiem. A taka jest, kurwa, szpiegowska dola, taki szpiegowski los i kurewskie dobro szpiegowskiego inwentarza: kiedyś wpadniesz i kiedyś cię przewerbują. To rzecz normalna w tym fachu. Porwali dziewkę, w której się zadurzyłeś. I zaszantażowali. A ty uległeś szantażowi.

– Szybko wyciągasz wnioski. Dalej też będzie takie tempo? Na wyrok też nie przyjdzie mi długo czekać? Ani na egzekucję?

– To ty za szybko wyciągasz wnioski. Wybitnie za szybko. Czas na popas, zmierzcha. Hej, ludzie! Tu staniemy, pod lasem! Z koni!


* * *

Podsycany wiatrem ogień huczał i trzaskał, płomienie strzelały wysoko w górę, iskry leciały ponad szczyty jodeł. Las szumiał.

Morawianie, opróżniwszy pękaty gąsior śliwowicy, kolejno kładli się spać, owijając opończami i kożuchami. Ułożony opodal chory stękał, kaszlał, odpluwał. Urban Horn kijem trącał i poprawiał polana w ognisku, ziewał. Reynevan był bardziej głodny, niż śpiący. Żuł owczy ser, z lekka tylko opieczony nad żarem.

Chory zakrztusił się w kolejnym spazmie kaszlu.

– Nie zająłbyś się nim? – wskazał głową Horn. – Jesteś wszak medykiem. Godzi się pomóc cierpiącemu.

– Nie mam lekarstw. Mam użyć magii? W obecności kaliszników? Dla nich czarnoksięstwo to peccatum

– …mortalium, wiem. Może więc coś naturalnego? Zioła jakieś albo rośliny?

– W lutym? Dobra, jeśli są tu wierzby, rankiem przyrządzę odwar z kory. Ale jego stan się poprawia. Gorączka wyraźnie spadła i poty już tak na niego nie biją. Horn?

– Co?

– Odnoszę wrażenie, jakbyś się o niego troszczył.

– Doprawdy?

– Odnoszę wrażenie, że w wymianie jeńców szło o niego. Bardziej niż o mnie.

– Doprawdy?

– Kto to jest?

– Ktoś.

Reynevan zadarł głowę, długo patrzył na Wielką Niedźwiedzicę, co i rusz zasłanianą sunącymi niebem chmurami.

– Rozumiem – powiedział wreszcie. – Jestem w podejrzeniu. Takiemu się sekretów nie zdradza. Co z tego, że podejrzenia dęte i nie udowodnione. Nie zdradza się i już.

– Nie zdradza się i już – potwierdził Horn. – Idź spać, Reinmarze. Długą drogę masz przed sobą. Długą i daleką.


* * *

Drogę długą i daleką, powtórzył w myślach, patrząc na gwiazdy poprzez poruszane wichrem gałęzie. Tak powiedział. Sądził, że nie ułowię przekąsu i dwuznaczności? Czy wręcz przeciwnie: sugerował?

Stąd do Pragi będzie jak obszył czterdzieści mil, ostrożnie licząc dziesięć dni jazdy. Droga faktycznie daleka. I wiedzie prosto w łapy Bohuchvala Neplacha, zwanego Flutkiem, szefa wywiadu Taboru. Flutka niełatwo będzie przekonać, sprawić, by uwierzył, droga do tego może też być długa. Trudna. I bolesna. Wiadomo, co Flutek robi z podejrzanymi, zanim im uwierzy. I z tymi, którym nie uwierzy.

Wyznać wszystko? Powiedzieć o porwaniu Jutty, o Bożyczce, o szantażu? Ha, życie może tym i ocalę. Jeśli uwierzą. Ale zaufania nie odzyskam. Wezmą mnie pod klucz, żywcem pochowają w jakiejś wieży, w jakimś zamku na pustkowiu. Nim wyjdę – jeśli w ogóle wyjdę – Jutta będzie daleko, zamężna lub w klasztorze. Utracę ją na zawsze.

Ucieczka, pomyślał, wstając ostrożnie, będzie przyznaniem się do winy. Tak będzie potraktowana: jako jawny dowód zdrady.

No i niech tam. Szlag niech to wszystko trafi. Innego wyjścia nie ma.

Ognisko przygasło, pogrążyło w mroku całą polanę. Cały biwak. Ludzi śpiących z głowami na siodłach, wiercących się pod przykryciami, chrapiących, pierdzących, bełkocących przez sen. O wystawieniu warty nikt nawet nie pomyślał. Reynevan cichcem wycofał się w mrok, pomiędzy krzaki. Ostrożnie i pomału, bacząc, by nie nastąpić na suchą gałązkę, jął posuwać się w kierunku spętanych koni.

Konie zachrapały, gdy się zbliżył. Reynevan zamarł, stanął jak wryty. Szczęściem las szumiał, w nieustannym szumie niknęły inne dźwięki. Odetchnął. Za wcześnie.

Ktoś rzucił się na niego, obalając impetem. Runął na ziemię; nim upadł, zdołał gwałtownym, rwącym ścięgna rzutem ciała zamienić upadek w skok, co ocaliło go przed przygniatającym chwytem. I uratowało mu życie. Wywijając się i turlając, złowił kątem oka błysk ostrza. Odchylił głowę, mający rozpłatać mu gardło nóż zawadził tylko o małżowinę ucha, rozcinając ją chyba na pół. Nie zważając na wściekły ból, przeturlał się po wystających z ziemi korzeniach i z mocą kopnął podnoszącego się na czworaki napastnika. Napastnik zaklął, ciął szeroko, chcąc dziabnąć go w nogę. Reynevan obrócił się i kopnął go jeszcze raz, tym razem obalając. I zerwał się z ziemi. Krew, czuł to, ciurkiem lała mu się za kołnierz.

Napastnik zerwał się również. I natychmiast zaatakował, tnąc na krzyż szybkimi wymachami noża. Mimo ciemności Reynevan wiedział już, z kim ma sprawę. Zdradził to odór potu, gorączki i choroby.

Chory nie był wcale taki chory. A nożem potrafił obracać. Miał wprawę. Ale Reynevan też miał.

Zwodem zmylił przeciwnika, zmusił do wychylenia. Podbił lewym przedramieniem przegub, prawym uderzył w łokieć, podstawił nogę, szarpnięciem za rękaw pozbawił równowagi, dla dobrej miary walnął nasadą dłoni w nos. Chory zawył, padł, padając zdołał jednak jeszcze dźgnąć go w krocze, nóż rozpruł spodnie, cud tylko i szybkość reakcji pozwoliły Reynevanowi ocalić genitalia i tętnicę udową. W uniku potknął się jednak i też upadł. Chory rzucił się na niego jak żbik, zamierzając do ciosu z góry. Reynevan oburącz chwycił rękę z nożem. Trzymał ze wszystkich sił, kuląc głowę, gdy napastnik walił go gdzie popadło lewą pięścią.

Skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Dokoła zaroiło się od ludzi. Kilku ułapiło chorego i ściągnęło go z Reynevana, przy operacji chory charczał, syczał i parskał jak kot. Nóż wypuścił dopiero wtedy, gdy jeden z Morawian mało delikatnie nastąpił mu obcasem na dłoń.

Urban Horn stał obok ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Przyglądał się i milczał.

– Napadł na mnie! On! – krzyknął Reynevan, wskazując, kto. – Szedłem się wysikać, a on rzucił się na mnie z nożem!

Trzymany przez sowinieckich burgmanów chory chciał coś powiedzieć, ale zdołał tylko wybałuszyć oczy, zarzęzić i rozkaszleć się ciężko. Reynevan nie przepuścił okazji.

– Napadł na mnie! Bez powodu! Chciał zamordować! Zobaczcie, jak mnie urządził!

– Opatrzcie go – przemówił Horn. – Żywo, widzicie, że krwawi. A tego puśćcie, pozwólcie mu wstać. Nóż zabierzcie. A na przyszłość proszę lepiej strzec broni. To nóż któregoś z was. On noża nie miał.

– Jak to, puśćcie? – wrzasnął Reynevan. – Co to znaczy, puśćcie? Horn! Związać go każ, cholera! To morderca!

– Zamknij się. Niech ci opatrzą ucho. Potem przyjdź do nas, tam, na ubocze. Nie obejdzie się, jak widzę, bez poważnej rozmowy.


* * *

Chory wspierał się o pień drzewa. Patrzył w bok. Ocierał krew, wciąż sączącą się z nosa. Tłumił kaszel. Pocił się. I wyglądał jak kupa nieszczęścia.

– Chciał mnie zamordować – wycelował weń palec Reynevan. – To zabójca. Udawał bardziej chorego, niż jest. A faktycznie wypatrywał okazji, by mnie zabić. Planował to od chwili, gdy dowiedział się, kim jestem.

Urban Horn skrzyżował ramiona na piersi, nie skomentował.

– A ja wiem już, kim jest on – ciągnął zupełnie już spokojnym głosem Reynevan. – Miałem podejrzenia, teraz wiem. Gdy nas wieźli na wymianę, był chory rzeczywiście. Leczyłem go magią, a on majaczył. Adsumus, Domine Sancte Spiritus, adsumus peccati quidem immanitate detenti, sed in nomine tuo specialiter congregati. Adsumus! Kojarzy ci się z czymś to zawołanie?

– Owszem – twarz Horna nie drgnęła. – To popularna modlitwa. Inwokacja do Ducha Świętego. Autorstwa świętego Izydora z Sewilli.

– Wiemy obaj – Reynevan nie podniósł głosu – czyje to zawołanie. Wiemy obaj, kim jest ten typ. Ty ponad wątpliwość wiesz o tym od dawna, ja właśnie się dowiedziałem. Szkoda, że nie od ciebie, Horn. Twój sekret omal nie kosztował mnie życia. Mało brakowało, a drań poderżnąłby mi gardło…

– A co? – przemógł kaszel chory. – A co? Miałem czekać, aż on poderżnie gardło mnie? Musiałem się zabezpieczyć! Musiałem się bronić! On zaczynał mnie podejrzewać… A wreszcie dowiedziałby się prawdy… Zabiłby mnie jak nic, gdyby się dowiedział, że…

– Że zabiłeś mu brata – dokończył sucho Urban Horn. – Tak, Reinmarze, nie mylisz się w podejrzeniach. Pozwól sobie przedstawić: Bruno Schilling. Jeden z Roty Śmierci, Czarnych Jeźdźców Birkarta Grellenorta. Jeden z tych, którzy zamordowali twojego brata Peterlina.


* * *

Reynevan nie zmrużył oka do świtu. Początkowo nie dawały mu zasnąć podniecenie i adrenalina, złość, ból zranionego ucha. Potem przyszły wspomnienia. I majaczenia. Cysterski Bór, szaleńcza kawalkada, Czarni Jeźdźcy, krzyczący: „Adsumus!”. Dzikooki, sinoblady, wyjący jak demon rycerz spod Grochowej Góry… Nocny pościg w lesie pod Troskami…

Rodzony brat, Peterlin, dźgany i przeszywany ostrzami mieczy. A ten, który dźgał, który zadawał sztychy, jeden z tych, którzy Peterlina zamordowali, leżał, nakryty derką, w odległości dziesięciu kroków, po przeciwnej stronie ogniska, gdzie kasłał i pociągał nosem. Pod czujnymi spojrzeniami dwóch Morawian, którym Horn zlecił dozór nad nim.

Dozór? A może ochronę?

Na szlak wyruszyli wczesnym rankiem. W ponurych raczej nastrojach, do których pogoda jednak dopasować się nie zechciała – od świtu słońce świeciło pięknie, a około dnia godziny trzeciej przygrzewało już naprawdę mile. Wiosna roku 1429 przyszła wcześnie.

W drodze Reynevan demonstracyjnie trzymał się na dystans, odwracał głowę, ilekroć Horn spoglądał w jego stronę. Hornowi dość szybko zbrzydły demonstracje.

– Przestań, do jasnej cholery, stroić fochy – wycedził, podjechawszy kłusem. – Jest jak jest, sytuacji nie zmienisz. Więc się dostosuj. I zaakceptuj.

– Do tego – Reynevan wskazał ruchem głowy – że tam oto morderca mego brata, typ, który ubiegłej nocy chciał mnie zabić, jedzie sobie na wronym koniku, pokasłując, jak gdyby nigdy nic? Choć powinien wisieć na suchej gałęzi?

Jadący kilkanaście kroków przed nimi chory – Czarny Jeździec, Bruno Schilling, Reynevan wciąż nie mógł się zdecydować, jak go zwać – jak gdyby wyczuwał, że o nim mówią, co i rusz zerkał bowiem ukradkiem. Dwaj Morawianie nieustannie mieli go na oku.

– Kazałeś im, jak widzę, mieć napięte kusze – zauważył Reynevan. – To za mało, Horn, za mało. Kiedyś przyłożyłem rękę do zabicia jednego z nich. By padł, potrzeba było czterech bełtów, każdy po lotki.

– Dzięki za wskazówkę. Ale zostaw to mnie. Wiem, co robię.

– Gdybyś wiedział, gdybyś wiózł go jako jeńca, na śledztwo, kazałbyś go zakuć i transportować w zamczystym furgonie, tak jak parę dni temu nas wieziono na wymianę. A ty się o niego troszczysz, masz o niego staranie. To jest morderca. Asasyn, bezwolna maszyna, zabijająca na rozkaz. Terroryzująca Śląsk Rota Śmierci! Nie sposób zliczyć ludzi przez nich zamordowanych. Naszych ludzi, ludzi wiernych naszej sprawie. Tych, którzy nam pomagali, współpracowali z nami. A ty, choć o tym wiesz, nawet związać go nie kazałeś.

– Reynevan – odrzekł poważnie Horn. – Trwa wojna. Uczestniczymy w niej na wszystkich frontach. To nie jest zwykła wojna. To wojna religijna, nie było takich dotychczas. Wojna religijna różni się od innych wojen tym, że ludziom po obu stronach frontu często zdarza się zmieniać religie. Dziś husyta, jutro papista, dziś katolik, jutro kalisznik. Naoczny przykład miałeś wczoraj, w osobie pana Jana z Kravarz. Pan Jan był jednym z najzagorzalszych wrogów Kielicha i idei Husa, wraz z Przemkiem Opawskim i biskupem Ołomuńca stanowił na Morawie bastion wojującego katolicyzmu, nie zliczyłbyś husytów, których spalił lub powiesił na suchych gałęziach. A dziś co? Zmienił religię i walczącą stronę. Kielich i Tabor zyskały dzięki tej zmianie potężnego sprzymierzeńca. A ty sam zyskałeś wolność i ocaliłeś życie. W sumie nasza sprawa odniosła korzyść. Toczymy wojnę religijną. Ale fanatyzm i zelocki zapał zostawmy masom, które posyłamy w bój. My, ludzie spraw wyższych, winniśmy zakreślać okiem szersze horyzonty. Pragmatyzm, chłopcze. Pragmatyzm i praktycyzm.

– Czyżbym pojął analogię? Ten tam, jak mu…

– Bruno Schilling. Pojąłeś dobrze i w lot. To już nie Czarny Jeździec, nie Rota Śmierci. Zmienił religię. I stronę.

– Renegat?

– Pragmatyzm, Reynevan, nie zapominaj. Nie renegat, nie zdrajca, nie Judasz Iskariota, lecz korzyść. Dla naszej sprawy.

– Posłuchaj, Horn…

– Dość. Dość o tym, koniec gadania. Nie mówiłem ci tego wszystkiego bez kozery, nie nawracałem na pragmatyzm bez powodu. Wkrótce staniesz przed Neplachem. Pomnij wówczas na nauki, których ci udzieliłem. Zrób z nich użytek.

– Ale ja…

– Dość gadania. Sowiniec przed nami.


* * *

Na Sowińcu nie zabawili długo. Reynevan w szczególności nie zabawił wcale. Świeżego konia dano mu tuż za bramą, przy rozbrzmiewającej brzękiem metalu kuźni, tam też zjawiła się jego nowa eskorta, pięciu nadzwyczaj ponurych knechtów. W sumie nie minęła godzina, a już był znowu w drodze, a za jego plecami malał w miarę oddalania się wysoki walec bergfrydu, znak rozpoznawczy Sowińca, wznoszący się ponad zalesione grzbiety wzgórz.

A po krótkim czasie dogonił ich Urban Horn.

– Jakoś nie możesz się ze mną rozstać – zauważył cierpko Reynevan, na dany znak zostając w tyle za eskortą. – Czyżbyś wiedział coś, czego ja nie wiem? Że, dajmy na to, już mnie więcej żywego nie ujrzysz?

Horn pokręcił tylko głową, wstrzymując konia.

– Chcę udzielić ci rady. Na pożegnanie.

– Udzielaj więc. Nie przedłużajmy tej żałosnej sceny. Mów, co mnie czeka w Pradze? Co ze mną będzie?

Horn odwrócił wzrok, ale tylko na chwilę.

– To zależy od ciebie. Tylko od ciebie.

– Możesz jaśniej?

– Jeśli cię przewerbowali – mięśnie na szczękach Horna drgnęły zauważalnie – Neplach będzie chciał to wykorzystać. Przewerbuje cię podwójnie. To standardowa procedura. Będziesz przekazywał tamtym informacje. Tyle, że fałszywe. Spreparowane.

– Gdzie jest haczyk?

– To niebezpieczne. Podwójnie.

– Posłuchaj mnie uważnie – przerwał długie milczenie Horn. – Posłuchaj uważnie, Reinmarze. Ucieczki ci nie doradzam. Ucieczka będzie dowodem winy. I wyrokiem. Neplach zdaje sobie sprawę, ile sekretów poznałeś, ile znasz naszych planów i wojskowych tajemnic. Nie zaznasz już spokoju. Choćbyś uciekł na koniec świata, nie będziesz pewny dnia ani godziny. Ani ty, ani ludzie ci bliscy. Mogłeś ugiąć się pod szantażem w strachu o los panny Jutty. Panna Jutta to zatem twój czuły punkt, miejsce, w które można najboleśniej cię ugodzić. Nie łudź się, że Neplach przegapi taką sposobność.

Reynevan nic nie powiedział. Przełknął tylko ślinę i kiwnął głową. Horn też milczał.

– Wierzyłem w sprawę rewolucji – wyrzekł wreszcie Reynevan. – Miałem niekłamane poczucie misji, walki o apostolską wiarę, o ideały, o sprawiedliwość społeczną, o nowe lepsze jutro. Wierzyłem naprawdę szczerze, że odmienimy stary ład, że ruszymy świat ze skostniałych posad. Walczyłem dla sprawy, ufając głęboko, że nasze zwycięstwo położy kres nieprawościom i złu. Gotów byłem oddać za sprawę rewolucji krew, gotów byłem się poświęcić, rzucić jak kamień na szaniec… I rzuciłem się, jak szaleniec, jak ślepiec, jak błazen. Jak ty to powiedziałeś? Fanatyzm? Zelocki zapał? Pasuje, pasuje jak ulał. A teraz co? Zelota i neofita będzie miał za swoje; głupie zaślepienie i wariacka pasja przywiodą go do tego, że oberwie po karku, że ucierpi nie tylko on sam, ale również jego bliscy i kochani. Ha, mam nadzieję, że opiszą rzecz w jakichś kronikach. Ku nauce i przestrodze dla innych neofitów i głupków, gotowych ślepo angażować się i poświęcać. Żeby wiedzieli, jak to jest.

– Przecież zawsze tak jest. Nie wiedziałeś?

– Teraz wiem. I zapamiętam.


* * *

– Mości Houżviczka!

– Czego?

– Karczma! Może staniemy?

Houżviczka zaburczał i zamruczał.

Houżviczka, dowódca eskorty, był typem burkliwym i mrukliwym, burczeniem i mruczeniem od samego początku podróży zbywał wszystkie pytania, potrwało trochę, nim Reynevan zdołał pojąć, że nazwisko rodowe Houżviczki to nie „Viczka” ani „Żviczka”, ani „Ożviczka”. Pozostała czwórka knechtów też nie była zbyt rozmowna, nawet między sobą rozmawiali rzadko. Jeden, jak się zdawało, zwał się Zahradil, a drugi Smetiak. Pewności nie było.

– Daleko nam jechać – wyburczał Houżviczka. – A my ledwo w Libinie som, jeszcze nawet do Szumperku nie dotarlim. Pospieszać nam trza, a nie stawać.

– Widzisz, iżem ranny – Reynevan wskazał omotujący mu głowę bandaż. – Mus zmienić opatrunek. Inaczej wda się zgorzel, dostanę gorączki i pomrę wam w drodze. W Pradze nie ucieszą się z tego, możesz mi wierzyć.

W rzeczywistości skaleczenie goiło się całkiem dobrze, ucho nie puchło, tętniący ból zelżał, zakażenia nie było. Reynevan po prostu chciał dać wypocząć obolałym od siodła pośladkom i porozkoszować się dawno nie kosztowaną prawdziwie ciepłą kuchenną strawą, a od przycupniętej przy rozdrożu karczemki wiaterek donosił całkiem miłe aromaty.

– Nie ucieszą się w Pradze – powtórzył, przybierając posępną minę. – Winnych jak nic do odpowiedzialności pociągną.

Houżviczka zaburczał, w burczeniu ewidentnie dały się słyszeć brzydkie dość epitety pod adresem Pragi, prażan i odpowiedzialności.

– Stajemy – zgodził się wreszcie. – Ino by na niedługo.

Wewnątrz, w pustej świetlicy, z miejsca okazało się, że pośpiech Houżviczki był udawany, a jego obiekcje na pokaz jeno.

Dowódca eskorty z zapałem nie mniejszym niż Smetiak, Zahradil czy pozostali rzucił się na postny żur, groch, knedle i duszoną kapustę, z nie mniejszym niż podwładni entuzjazmem trąbił też kolejne kufle piwa, wciąż donoszone przez zdyszaną służbę. Obserwujący ich znad miski Reynevan z kufla na kufel nabierał pewności, że wojaż się odwlecze. Że właśnie tu, w karczemce pod wsią Libina, przyjdzie im zanocować.

Skrzypnęły drzwi, gospodarz wytarł ręce w fartuch i pobiegł witać nowych gości. A Reynevan zamarł z łyżką w połowie drogi do szeroko otwartych ust.

Nowo przybyli – było ich dwóch – zdjęli płaszcze, noszące ślady podróży długiej i odbytej w warunkach często zmieniającej się pogody. Jeden z przybyszów był potężnego wzrostu i budowy, pod jego krokami podłoga dudniła i drżała. Ostrzyżony przy samej skórze, twarz miał dziecka, i to dotkniętego matołectwem. Twarz drugiego z gości, niższego i szczuplejszego, ozdobiona była blizną na podbródku oraz dużym i szlachetnie garbatym nosem.

Obaj siedli na sąsiedniej ławie, odmówili chcącemu przyjąć zamówienie karczmarzowi. W milczeniu przyglądali się Reynevanowi i sowinieckim knechtom. Na tyle natarczywie, by zwróciło to uwagę Houżviczki, który odwzajemnił spojrzenie. I zaburczał.

– Powitać, powitać kompanię – powiedział wolno Szarlej, krzywiąc usta w imitacji uśmiechu. – A dokądże to kompania zmierza? Dokąd, ciekawym, droga wiedzie?

– A do Pragi – wydusił z siebie Smetiak, nim Houżviczka zdążył kuksańcem nakazać mu, by się zamknął.

– A wam… – z wysiłkiem przełknął przeszkadzający mu w wymowie knedel. – A wam na co to wiedzieć, hę? Co wam do tego?

– Do Pragi – powtórzył Szarlej, ignorując go zupełnie. – Do Pragi, mówicie. Kiepski pomysł, bracia. Bardzo kiepski.

Houżviczka i knechci wybałuszyli oczy. Szarlej wstał, dosiadł się do nich.

– W Pradze mąt – oświadczył, przesadnie modulując głos. – Rozruch, zamieszki, walki na ulicach. Nie ma dnia bez sieczki i palby. Łatwo, oj, łatwo tam postronnemu oberwać.

Samson Miodek, który też się dosiadł, energicznymi kiwnięciami głowy potwierdzał każde stwierdzenie.

– Po co tedy do Pragi? – kontynuował demeryt. – Nie ma sensu. Ja bym nie jechał, na waszym będąc miejscu. A to i przecie Wielkanoc za pasem. Gdzież to myślicie Zmartwychwstanie powitać, gdzie święconego pokosztować, gdzie jajeczkiem się podzielić? W rowie przydrożnym?

– Wam – wybuchnął Houżviczka – o co się rozchodzi? Hę?

– Ależ o was – Szarlej wciąż uśmiechał się, Samson wciąż kiwał głową. – O waszą wygodę, bracia w Chrystusie. Wracajcie, radzę, do dom. Nie mówcie tylko, że wam obowiązek nie pozwala. Od obowiązku, czyli od tego tu młodzieńca, z chęcią was wybawię. Odkupię go od was. Za trzydzieści madziarskich dukatów.

Szybkim ruchem odpiął od pasa kaletę i wywalił na stół kupkę złotych monet. Zahradil o mało się nie udławił. Pozostałym oczy niemal wyszły z orbit. Houżviczka głośno przełknął ślinę.

– Że jaaak? – zdołał wreszcie wykrztusić. – Jaaak? Czegooo? Wy tego… Wy… jego?

– Ależ jak najbardziej ja jego – Szarlej uwodzicielsko złożył usta, delikatnym ruchem przygładził włosy na skroni. – Właśnie jego chcę posiąść. Drogą kupna. Wielce mi do gustu przypadł. Uwielbiam takich wdałych chłopczyków, osobliwie blondynków… Czemuż to tak dziwnie na mnie spoglądasz, bracie? Czyżbyś miał przesądy? Czyżbyś nie był tolerancyjny?

– Sakra! – ryknął Houżviczka. – Czego wy chceta, hę? Idźta se stąd! Gdzie indziej se chłopczyków kupujcie! Tu i nijakich handlów nie będzie!

– Może więc – Samson wykrzywił się jak kretyn, smarknął, rozmazał smarki rękawem, wyjął i postawił na stół kości i kubek. – Może więc wolicie hazard? Zagramy? Obecny tu młodzieniec przeciw obecnym tu trzydziestu dukatom? Decyduje jeden rzut. Ja zaczynam.

Kości poturlały się po blacie.

– Dwa oczka i jedno oczko – odczytał wynik Samson, udając zafrasowanie. – Trzy punkty. Ajaj… Ojojoj… Chyba przegrałem, jak nic przegrałem… Ależ ja jestem głupi… Panów kolej. Proszę rzucać.

Wyszczerzony radośnie Zahradil wyciągnął rękę ku kościom, ale Houżviczka trzepnął go po palcach.

– Ostaw, twoja mać! – wrzasnął z groźną miną. – A wy, pankowie, idźta precz! Razem z waszymi dukatami! Diabeł was tu nadał! To i do diabła-że z wami!

– Nachyl się ku mnie – wycedził do niego Szarlej. – Mam ci coś rzec.

Nikt mający choć trochę oleju w głowie nie byłby usłuchał. Houżviczka usłuchał. Nachylił się. Pięść Szarleja trafiła go w szczękę i zmiotła z ławy.

W tym samym momencie Samson Miodek wyciągnął potężne ramiona, ułapił dwóch sowinieckich knechtów za czupryny i gruchnął ich głowami o blat, aż podskoczyły i posypały się naczynia. Smetiak, wykazując refleks, chwycił ze stołu lipową misę i z całej siły walnął nią olbrzyma w czoło. Misa pękła na dwoje. Samson pomrugał oczami.

– Gratuluję, dobry człowieku – powiedział. – Udało ci się mnie wkurwić.

I kropnął Smetiaka pięścią. Z druzgocącym skutkiem.

Tymczasem Szarlej pięknym sierpowym obalił pod stół Zahradila, rozdał pomiędzy usiłujących powstawać knechtów kilka tęgich kopniaków, celnie trafiając w krocza, brzuchy i szyje. Reynevan skoczył na gramolącego się z podłogi Houżviczkę, Houżviczka wyrwał się, rąbnął go łokciem prosto w zranione ucho. Reynevanowi w oczach pociemniało z bólu i wściekłości. Trzasnął Houżviczkę kułakiem, poprawił raz, drugi, trzeci. Houżviczka obmiękł z twarzą na deskach. Zahradil i pozostali dwaj knechci odpełźli za ławę, unoszonymi rękoma dawali znać, że mają dość.

Zza pieca dolatywały odgłosy uderzeń i suche stuki czaszki o ścianę. To Szarlej i Samson lali wciśniętego w kąt Smetiaka. Lany Smetiak krzyczał okropnie.

– Olaboga, pany! Nie bijta mię już! Nie bijta! Dobra, już, dobra, bierzcie młodzika, jeśli wola, oddaję go, oddaję!


* * *

Szarlej jeszcze raz sprawdził, czy zawory są porządnie zasunięte, wstał, otrzepał kolana. Karczmarz, czerwony z przejęcia i podniecenia, obserwował każdy jego ruch, nerwowo poruszając gałkami ocznymi.

– Nie otwieraj aż do jutrzejszego ranka. – Szarlej wskazał na klapę w podłodze. – Niechaj tam siedzą. Gdyby się potem ciskali, powiesz im, żem ci śmiercią groził… A zresztą, masz, dasz im po dukacie na głowę. Powiesz, że ode mnie, tytułem basarunku. A tu, dzierż, dukat dla ciebie. Za szkody i kłopoty. A, niech stracę, bierz dwa. Byś we wdziecznej zachował pamięci.

Karczmarz skwapliwie przyjął pieniądze, przełknął głośno ślinę. Spod klapy, z piwnicy, dochodziły stłumione krzyki, klątwy i głuche łomotanie. Ale klapa była dębowa i zamczysta.

– Nic to, wielmożny panie – rzekł pospiesznie karczmarz, uprzedzając Szarleja. – Niech ta walą, niech ta pomstują. Nie odemknę aż do jutrzni. Pomnę, coście kazali.

– Iście – wzrok i głos Szarleja zrobiły się o ton zimniejsze – lepiej, byś nie zapomniał. Samsonie, Reinmarze, na koń. Reinmarze, co ci?

– Ucho…

– Nie jęcz, nie stękaj. Jak się chce być głupim, trzeba być twardym.

– Jak mnie znaleźliście? Skąd wiedzieliście?

– To długa historia.

Загрузка...