Rozdział dwudziesty drugi

w którym uwolniony z lelowskiej ciemnicy Reynevan raduje oczy światłem. I staje do ostatniego boju.


Na królewskim zamku w Łęczycy panowała atmosfera niepokoju i nerwowego pośpiechu. Przygotowywano pomieszczenia mieszkalne w Starym Domu, sprzątano, meblowano i dekorowano salę reprezentacyjną. Informacja o tym, że właśnie Łęczycę wybrano na miejsce rokowań pokojowych, dotarła do burgrabiego późno, niemal w ostatniej chwili, czasu na przygotowania zostało naprawdę mało. Burgrabia biegał po Starym Domu, klął, pomstował, ponaglał, łajał, wciąż pytał, czy aby z wieży nie widać już orszaku biskupów i panów polskich lub nadciągającego krzyżackiego poselstwa. Ze strony Zakonu spodziewano się między innymi Konrada von Erlichhausena z Malborka i Ludwika von Lauscha, komtura Torunia, miał być też w poselstwie Franciszek Kuhschmalz, biskup warmiński. Z Polaków oczekiwano na biskupów Zbigniewa Oleśnickiego i Władysława z Oporowa, kasztelana krakowskiego Mikołaja z Michałowa i kasztelana poznańskiego Dobrogosta z Szamotuł.

Najważniejszy przedstawiciel strony polskiej zdążył już tymczasem do Łęczycy przybyć. Natychmiast po przybyciu schronił się w przygotowanych dlań komnatach. Przyjął tam, jak doniesiono burgrabiemu, dziwnego zakapturzonego gościa. I nakazał, by mu nie przeszkadzano.

Grudniowy wicher tłukł okiennicami, świszczał w szparach.

– Krzyżacy zgodzą się na rozejm – powiedziała, odrzucając włosy na kark, Rixa Cartafila de Fonseca, szpieg w służbie Władysława Jagiełły, króla Polski. – Boją się, że znowu ściągniemy im na kark husytów. Są też pod presją stanów pruskich, grożących wypowiedzeniem posłuszeństwa. W stanach na dużą osobowość wyrasta chełmiński rycerz Jan Bażyński. Sugeruję, by wasza przewielebność zapamiętała to nazwisko. Antykrzyżacka opozycja w Prusach rośnie w siłę, a Bażyński ma szanse stać się jej czołowym działaczem. Warto go mieć na oku.

– Rady posłucham – odrzekł Wojciech Jastrzębiec, arcybiskup metropolita gnieźnieński, prymas Polski i Litwy. – Zawsze słucham twoich rad, córko. Nieocenione świadczysz nam usługi. Sama wciąż pozostając w cieniu. Nie prosząc o nic, ni o zaszczyty, ni o nagrody.

Rixa uśmiechnęła się. Kącikiem ust.

– Wasza przewielebność – powiedziała wolno – ośmiela mnie. Bym poprosiła.

– Proś.

– Oto Krzyżacy zjeżdżają do Łęczycy prosić o rozejm. Jest szansa na wieczysty pokój z Zakonem na wygodnych dla Polski warunkach. Jest szansa na odzyskanie Nieszawy i pozbawienie Świdrygiełły krzyżackiego poparcia. Niemała w tym zasługa Czechów: Jana Czapka z San i postrachu, jaki jego Sierotki wzbudziły w Nowej Marchii i pod Gdańskiem. Ugoda pabianicka i sojusz Polski z husytami nadwerężyły morale Krzyżaków, wasza przewielebność z pewnością to przyzna.

– Do czego ten długi wstęp? Mówże, córko, w czym rzecz?

– Mam prośbę. By ufetować sojusze, wiktorie i sukcesy. By uczcić je przebaczeniem. Amnestią. Jedną. I cichą.

– Kto?

– Więzień Lelowa.

Wojciech Jastrzębiec milczał długo. Potem długo kasłał. Trzydzieści mil z Gniezna do Łęczycy, pomyślała Rixa. Nie na jego wiek takie podróże. W takie pogody.

– Więzień Lelowa – powiedział wreszcie prymas – jest więźniem stanu.

– Jest więźniem politycznym – poprawiła, schyliwszy głowę. – A w polityce zaszły zmiany dość zasadnicze, nieprawdaż? Dziś wszystkim już wiadomo, że napadu na klasztor jasnogórski nie dokonali bynajmniej wierni Kielichowi husyci czescy…

– Lecz był to zwykły akt rozboju – dokończył szybko Jastrzębiec. – Zwyczajny napad łupieski w wykonaniu pospolitych bandytów…

– W większości narodowości polskiej…

– …hołoty bez ojczyzny ni wiary – skorygował z naciskiem prymas. – Tępych rabusiów, którzy pojęcia nie mieli, na co rękę podnoszą. Którzy okaleczyli cudowny obraz bezmyślnie…

– Za zbezczeszczenie świętości – wtrąciła z naciskiem agentka – powinna ich wszystkich spotkać kara Boża. Większość podobno już nie żyje. Umarli, nim od napadu na klasztor rok minął. I prawidłowo. Wszyscy powinni umrzeć. Ci więzieni również. Ręka Boga.

Jastrzębiec złożył dłonie jak do modlitwy, spuścił oczy, by ukryć ich błysk. Potem uniósł głowę.

– Karząca prawica Boga – oświadczył – dosięgnie zatem również więźnia Lelowa? Więzień Lelowa również umrze? Nikt nie będzie wiedział, gdzie został pochowany? Wszyscy o nim zapomną?

– Wszyscy.

– A biskup krakowski?

– Biskup krakowski – powiedziała cicho Rixa – nie jest już zainteresowany sprawą Częstochowy. Nie ma żadnego interesu, by wygrzebywać zwłoki i budzić śpiące psy. Wie, że byłoby lepiej, gdyby wszyscy zapomnieli o Jasnej Górze i zniszczonym obrazie. Który zresztą, jak słyszę, w Krakowie poddają renowacji, wkrótce będzie po staremu wisiał w kaplicy u paulinów. Jak gdyby nigdy nic.

– Niech więc tak się stanie – rzekł Jastrzębiec. – Niech się stanie, córko. Choć wolałbym, przyznam, byś prosiła o coś innego. Aleś położyła wielkie zasługi w służbie dla Korony… I wciąż się zasługujesz, pracujesz z poświęceniem i oddaniem. Niewielu jest takich jak ty, niewielu takich mam, zwłaszcza teraz…

Teraz, pomyślał, gdy jeden z moich najlepszych ludzi poniósł śmierć na Śląsku. Łukasz Bożyczko, dobry i dobrze utajony agent, wierny sługa Korony Polskiej. Zmarł, choć zadana żelazem rana była lekka. Strata niepowetowana. Skąd, skąd brać następców?

– Czyń zatem, co należy – prymas uniósł głowę. – Z moim błogosławieństwem. Zważ jednak, iż przedsięwzięcie wymagać będzie nakładów. W Lelowie mus będzie opłacić, kogo trzeba… Nie myślę angażować w to skarbca koronnego ni tym bardziej uszczuplać skromnego majątku Kościoła.

– W sprawach finansowych – uśmiechnęła się Rixa – proszę całkowicie zdać się na mnie. Umiem załatwiać takie rzeczy. Mam to, można powiedzieć, we krwi. Od pokoleń.

– No tak, tak – pokiwał głową staruszek. – Tak, tak. Jeśli już na to zeszło… Córko?

– Słucham.

– Nie zrozum mnie źle. – Prymas Polski i Litwy spojrzał, a było to spojrzenie szczere. – Nie upatruj w tym, co powiem, nietolerancji ni uprzedzeń. To, co powiem, powiem z życzliwości, sympatii i troski.

– Wiem. Znam waszą przewielebność.

– Nie przechrzciłabyś się?

Rixa milczała czas jakiś.

– Dziękuję – odrzekła wreszcie – ale nie skorzystam. Proszę nie upatrywać w tym uprzedzeń.

– Życzę ci kariery. Awansu. Jako Żydówka małe masz szanse…

– Obecnie – uśmiechnęła się Rixa Cartafila de Fonseca. – Ale to się kiedyś zmieni.

– Fantazjujesz.

– Fantazje się ziszczają. Zapewnia nas o tym prorok Daniel. Niech Bóg zachowa waszą przewielebność.

– Bóg z tobą, córko.


* * *

Najpierw były ciężkie kroki. Brzęk żelaza. Potem infernalny wręcz, podnoszący włosy szczęk zasuw, który sprawił, że Reynevan skulił się na zagnojonej słomie. I jaskrawe światło pochodni, które sprawiło, że skulił się jeszcze bardziej, zaciskając powieki. I zęby.

– Wstawaj. Wychodź.

– Ja…

– Wychodź. Żywo! Ruszaj się!


* * *

Światło słoneczne boleśnie zakłuło go w oczy, oślepiło. Zamroczyło. Odebrało równowagę i władzę w nogach. Upadł. Upadł jak długi, bezwładnie jak pijany, nawet nie próbując amortyzować uderzenia o deski zwodzonego mostu.

Leżał, a choć oczy miał otwarte, nie widział niczego. Początkowo nie słyszał też niczego z szumu, który miał w głowie, z kokonu, który go oplatał, powoli, powoli zaczęły przebijać się i przedostawać dźwięki. Zrazu nieskładne i niezrozumiałe, stopniowo jęły nabierać kadencji. Trwało jednak jakiś czas, nim pojął, że te dźwięki to słowa. Nim zaczął rozumieć ich znaczenie. I nim wreszcie rozpoznał, że mówiącym jest Szarlej.

– Reynevan? Słyszysz mnie? Rozumiesz mnie? Reynevan? Nie zamykaj oczu! Chryste, wyglądasz okropnie. Możesz wstać?

Chciał odpowiedzieć. Nie mógł. Każda próba wydania głosu przeradzała się w łkanie.

– Podnieście go. I znieście na dół. Położymy go na wóz i jedziemy do miasteczka. Trzeba doprowadzić go do porządku.


* * *

– Szarlej.

– Reynevan.

– Ty… Ty mnie wyciągnąłeś?

– Po części. Tej finansowej.

– Czarny furgon?

– Jasne.

– Gdzie jesteśmy?

– We wsi Niegowa, przy gościńcu siewierskim. Na zapleczu karczmy „Pod Gąsiorem”.

– Jaki dziś… mamy dzień?

– Wtorek. Po niedzieli Quasimodogeniti. Szósty kwietnia. Roku Pańskiego 1434.


* * *

Ofka von Baruth wpadła do kuchni, powiewając warkoczem i omal nie tratując kota. Chwyciła oburącz wielki sagan i wyrżnęła nim o posadzkę. Strąciła ze stołu miski i łyżki. Kopnęła kubeł z odpadkami, z taką mocą, że potoczył się pod piec. Na koniec kopnęła kocioł, ale ten był masywny i ciężki, nie ustąpił. Ofka krzyknęła, zaklęła, pokicała na jednej nodze, z rozmachem siadła na ławie, trzymając się za stopę, rozpłakała się z bólu i złości.

Ochmistrzyni przyglądała się, skrzyżowawszy pulchne przedramiona na piersi.

– Już? – spytała wreszcie. – Skończyłaś popisy? Dowiem się, o co chodzi?

– Dureń! – wrzasnęła Ofka, trąc rękawem oczy i policzki. – Niedorajda! Smarkacz!

– Parsifal von Rachenau? – domyśliła się biegła w rzeczy ochmistrzyni, której uwagi rzadko coś uchodziło. – Co z nim? Wyznał miłość? Oświadczył się wreszcie? Czy wprost przeciwnie?

– Wprost przeciwnie – smarknęła Ofka. – Nie może, powiedział, mnie poślubić, bo ojciec mu zabronił. Ojciec nakazuje mu ożenić się… Z innąąąąąąą…

– Nie rycz. Mów.

– …ojciec każe mu żenić się z inną. Parsifal jej nie chce i nie zechce. Ale mnie też nie poślubi. Powiedział mi, że nie może. Nie sprzeciwi się woli ojca. Wstąpi do klasztoru. Głupek.

– Względem klasztoru – kiwnęła głową ochmistrzyni – zgadzam się. Faktycznie głupek. Ale wola ojca rzecz święta. Nie można się jej przeciwić.

– A tam, nie można! – wrzasnęła Ofka. – Jeszcze jak można! A Wolfram Pannewitz? Poślubił Kaśkę Biberstein? Poślubił! Choć ojciec mu zakazywał! Ślub był, wesele było, ninie wszyscy zadowoleni, starego Pannewitza wliczając. Bo Wolfram Kaśkę kochał! A on mnie nieeee kooochaaabeuheuheuheu…

– Nie rycz – ochmistrzyni rzuciła okiem w drzwi, upewniając się, czy nikt nie podsłuchuje. – Jeszcze twój Parsifal tamtej przed ołtarze nie powiódł, jeszcze nawet zrękowin nie było. Jeszcze wiele może się zdarzyć. Wiele może los przynieść. A trzeba ci wiedzieć…

Ofka wytarła nos rękawem, szeroko otworzyła orzechowe oczy.

– Trzeba ci wiedzieć – podjęła ciszej ochmistrzyni – że są sposoby… Na to, by losowi dopomóc. Trzeba do tego odwagi…

– Dla niego – Ofka zacisnęła zęby – gotowa jestem na wszystko.


* * *

Elencza Stietencron drgnęła i aż podskoczyła, słysząc zgrzyt osuwających się pod czyjąś stopą kamieni. Odruchowo oparła się o wyschły konar, który pękł z głośnym trzaskiem. Trzaskowi odpowiedział ze ścieżki zduszony krzyk. Elencza wrosła w ziemię, serce tłukło się jej w piersi niby ptak rwący się z klatki.

Na ścieżce pojawiła się postać, a Elencza odetchnęła. Bo nie był to rozbójnik, wilkołek, Baba Jaga, straszny leśny szrat, groźny zielonoskóry alp ani żaden z osławionych wędrownych mnichów, srodze zawziętych na cześć panieńską. Pojawiającą się postacią była dziewczyna, młodsza nawet chyba od niej samej. Z jasnym warkoczem, piegowata, z zadartym nosem. Ubrana po męsku i przy tym niebiednie.

– Ojeju – powiedziała piegowata dziewczyna, na widok Elenczy oddychając głęboko. – Ojeju, alem się zlękła. Pewna byłam, że to wilkołek… Albo mnich wędrowny… Ojeju. Witaj, kimkolwiek jesteś… Ja jestem…

– Ciszej… – szepnęła Elencza, blednąc. – Ktoś idzie… Słyszałam kroki…

Piegowata obróciła się, przykucając i sięgając ku rękojeści wiszącego przy pasku sztylecika. Ręka trzęsła się jej i jednak tak, że Elencza nie wierzyła, by zdołała broni dobyć. Sama porwała za kamień, zdecydowana drogo sprzedać życie lub co by tam sprzedawać przyszło. Ale dzień, jak się okazało, był dniem nieustannych zaskoczeń i niespodzianek. Wiodącą ku szczytowi Raduni krętą, stromą i kamienistą ścieżką nadchodziła oto trzecia dziewczyna. Ta też stanęła jak wryta na widok poprzedniczek.

Z wyglądu była najmłodsza. Jej oblicze, jej rysy, kolor włosów, oczy, wszystko to kogoś Elenczy przypominało, wywoływało uczucie niepokoju. Uczucie niejasne i niewytłumaczalne, przez to tym bardziej niepokojące.

– No, no – momentalnie odzyskawszy rezon, wzięła się pod boki piegowata. – Dokąd to cię przyniosło, smarkulo? I to samą-samiuteńką? Nie wiesz, że tu bywa niebezpiecznie?

Elencza z trudem powstrzymała parsknięcie. Jeśli nowoprzybyła była młodsza od piegowatej, to o bardzo niewiele. Z pewnością była natomiast wyższa. Na jej twarzy, nie było też śladu lęku ani nawet zakłopotania. Jej twarz, pomyślała Elencza, dziwiąc się tą myślą, jest starsza od niej samej.

– Głowę dam – powiedziała – że wszystkie przyszłyśmy tu w tym samym celu. A że cel ten jest na samym szczycie, powinnyśmy się pospieszyć. Inaczej nie zdążymy wrócić przed zmrokiem. Dalej, dziewczęta. Za mną.

Piegowata zrobiła minę, jakby chciała prychnąć. Ale cóż, każda grupa musi mieć wodza. A Elencza była najwyższa. I kto wie, czy nie najstarsza.

– Nazywam się Ofk… Eufemia von Baruth – powiedziała dumnie piegowata. – Córka rycerza Henryka Barutha ze Studziska. Z kim mam zaszczyt?

– Elencza… de Wirsing.

Nowo przybyła, gdy obie zwróciły na nią wzrok, spuściła oczy. Długo nie odpowiadała.

– Możecie – rzekła wreszcie cicho – nazywać mnie Elektrą.


* * *

Wydłużony szczyt Raduni wieńczył kamienny wał, w jego centrum leżał głaz, wielki, przypominający katafalk monolit. Żadna z trzech dziewcząt nie mogła tego wiedzieć, ale monolit leżał na górze już wtedy, gdy po Przedgórzu Sudeckim tupały mamuty, a wielkie żółwie składały jaja na odrzańskiej wyspie Piasek, będącej obecnie ludną i zwarto zabudowaną częścią wielkiego Wrocławia.

U stóp monolitu płonęło ognisko, płomienie lizały dno osmolonego i pryskającego warem kotła. Opodal, na stosie trupich czaszek, leżał czarny kot. W typowo kociej, rozleniwionej pozie. Zajęty był lizaniem sierści. Było to najleniwsze lizanie, jakie Elencza widziała w życiu.

U ogniska siedziały trzy kobiety.

Jedna, zupełna starucha, przygarbiona i skurczona, chwiała się, mamrotała, nuciła, krzywiąc ciemną twarz. Siedząca najdalej zdawała się dziewczynką zaledwie. W jej bladej, lisiej jakby i brzydkiej twarzy płonęły zgorączkowane oczy. Skołtunione włosy utrzymywał we względnym ładzie wianek z werbeny i koniczyny.

Środkową pozycję zajmowała ta najważniejsza. Bona femina. Ta, do której wszystkie trzy tu przyszły. Wysoka, tęga, ustrojona w szpiczasty kapelusz z czarnego filcu, spod którego bujnymi falami spływały na ramiona płomiennorude włosy. Szyję czarownicy spowijał szal z zielonej wełny.

– Palec mnie swędzi – przemówiła bełkotliwie ciemnolica starucha. – Palec mnie swędzi, co dowodzi…

– Zamknij się, Jagna – uciszyła ją ruda w kapeluszu, po czym podniosła na petentki oczy jasne jak roztopiona cyna. – Witajcie, dziewczęta. Co was sprowadza? Nie mówcie, sama zgadnę. Niechciana ciąża? Nie, chyba nie. Na chore też mi nie wyglądacie, wprost przeciwnie, rzekłabym, wszystkie trzy prezentujecie się nadzwyczaj zdrowiutko. A zatem miłość! Kochamy, a obiekt kochania daleki i niedostępny, coraz dalszy i coraz niedostępniejszy. Zgadłam?

Piegowata Eufemia von Baruth była pierwszą, która zdecydowała się skwapliwie i energicznie pokiwać głową. Pierwszą i jedyną. Elencza pod spojrzeniem rudowłosej wiedźmy głowę spuściła, porażona nagłą pewnością, że jej przyjście tutaj było zupełnie bez sensu, całkiem niepotrzebne i okropnie głupie. Co do Elektry, ta nawet nie drgnęła, wpatrzona w ognisko pustym wzrokiem.

– Zgadłam, nie zgadłam? – zamruczała rudowłosa. – Per Bacco! Okaże się. Podrzuć chrustu do ognia, Eliszka, a ziół do kociołka. Jagna, zachowuj się.

Ciemnolica wpakowaną w usta pięścią stłumiła beknięcie.

– Wy zaś – bona femina zmierzyła dziewczęta spojrzeniem jasnych oczu – otrzymacie to, o co prosicie. Po kolei. Każda z osobna.

Przez moc Słońca i moc Luny,

Poprzez znaki i przez runy.

Eia!

– Kipi, kipi kociołek, a w nim pokrzyk, tojad, lulek. Pochyl głowę, Eufemio von Baruth. Wdychaj parę.

– Oto masz zwierciadełko, daję ci je. Gdy księżyc maleć pocznie, w dzień Wenery i Freyi uchwyć w nim potajemnie odbicie ukochanego. Owiń w wełnę, połóż w puzderko. Zasyp mieszanką suszonych płatków róż i werbeny. Dodaj zioła Agnus Castus, znanego też jako niepokalanek. Dodaj kroplę własnej sanguine menstruo. Ukryj puzderko, tak by nie śmiał paść na nie słońca promień. Ukrywając, wymów po trzykroć zaklęcie: Ego dilecto meo et ad me conversio eius, jam miłego mego i ku mnie zwraca się jego pożądanie. Nim trzy razy księżyc się obróci, twoim będzie twój wybranek.

Poprzez znaki i przez runy…

Magna Mater, Magna Mater…

– Kipi, kipi kociołek, a w nim pokrzyk, mandragora. Pochyl głowę, Elenczo de Wirsing. Wdychaj parę.

– Oto masz nożyk stalowy, daję ci go. Gdy księżyc po pełni maleć pocznie, w dzień Wenery i Freyi przed wschodem słońca pójdź do sadu. Zerwij jabłko, które wyda ci się najpiękniejsze. Przekrój na pół nożykiem, roztarłszy wprzód na ostrzu kroplę sanguine menstruo. Nasyp na każdą połówkę jabłka szczyptę ususzonego rdestu, zepnij obie połówki patyczkami z gałązek mirtu. Na skórce jabłka wytnij nożykiem inicjał imienia ukochanego, wymów imię trzykrotnie, za każdym razem mówiąc zaklęcie: Ecce iste venit, oto nadchodzi. Jabłko ukryj, a tak, by ni razu nie padł na nie słońca promień. Choćby na końcu świata był twój wybranek, powróci do ciebie.

Eia!

Przez moc Słońca i moc Luny

Poprzez znaki i przez runy!

– Kipi, kipi kociołek, a w nim pokrzyk, blekot, szalej. Pochyl głowę, wdychaj parę, ty, która chcesz, by zwano cię Elektrą. Groźne przybrałaś imię, groźne i straszne jak na kogoś tak młodego jak ty. Wiedz, że takie jak ty zazwyczaj odsyłam z kwitkiem, takim jak ty nie pomagam, nie wspieram w tym, co planują i zamierzają. Takim jak ty, Elektro, zwykle każę zdawać się na czas i los.

Leżący na czaszkach kot zasyczał. Oczy czarownicy zapałały złowrogim ogniem.

– Tylko wyjątkowo zatem – wyrzekła cicho – dopomogę dziś trochę losowi. I choć pełne zła jest twe życzenie, Elektro, spełnię je. Wyciągnij rękę. Oto daję ci…

Rudowłosa czarownica szeptała, Elektra słuchała, pochyliwszy głowę. Ogień przygasł, kociołek bulgotał jeszcze, syczał pryskający na węgle war.

Kot zamiauczał.

– A teraz idźcie już sobie – rozkazała bona femina. – Chwała Wszechbogini! Aha, nie zapomnijcie: reklamacyj nie uwzględnia się!


* * *

– Nie jedz tak łapczywie – upomniał Szarlej. – Zaszkodzi ci.

Reynevan uniósł głowę znad osłanianej przedramieniem miski, przez chwilę patrzył tak, jakby nie rozumiał. Potem wznowił łykanie klusek i gonitwę za skwarkami. Uporawszy się z kluskami, przysunął sobie dwuuchy garnek żuru, udarł z bochna kawał chleba. Demeryt obserwował go w milczeniu.

– Jak? – spytał nagle z pełnymi ustami Reynevan. – W jaki sposób…

Szarlej westchnął.

– Po naszym rozstaniu długo nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. O Częstochowie słyszałem, rzecz jasna, wszyscy słyszeli. Ale skąd mogłem wiedzieć, że ty tam byłeś? I że cię wsadzili? Krótko: wolność zawdzięczasz Rixie. Jej informacjom i koneksjom.

– Ale jednak to ty… – Reynevan odłożył łyżkę. – To ty mnie wydobyłeś z Lelowa.

– Od tego są przyjaciele. Przyhamuj nieco z jedzeniem. Nikt ci tego jadła nie odbierze.

Reynevan spojrzał nań, mrużąc załzawione i zaropiałe oczy. Gałki oczne miał przekrwione i pokryte gęstą siatką czerwonych żyłek, ewidentnie cierpiał też na światłowstręt.

– Potrzebny mi cyrulik. – Reynevan jakby czytał w myślach. – Albo apteka. Jakiś medykament na zapalenie spojówek. Świetlik, aloes, faeniculum albo herba sancta… Ale najpierw coś zjem, muszę coś zjeść. A ty opowiadaj.

– Co?

– Opowiadaj. – Reynevan sięgnął przez stół po białą kiełbasę z powielkanocnych remanentów. – O tym, co tymczasem na świecie zaszło.

– Dużo zaszło. Siedziałeś równe trzy lata, ale jakbyś siedział trzydzieści. Czasy są historyczne. Poznać po tym, że dzieje się dużo i szybko. Ty siedziałeś, a tu się działo. Bardzo dużo i bardzo szybko. Umknęło ci multum dziejowych momentów, by teraz to nadrobić, musiałbym klarować ci sprawy do rana, nie mam na to ni czasu, ni chęci.

– Znajdź czas i chęć. Proszę.

– Twoja wola. Po kolei zatem: Umarł papież Marcin V. Wybrano nowego…

– Gabriela Condulmera – potwierdził Reynevan. – Malachiaszową wilczycę niebiańską. A wybór dokonał się w niedzielę Oculi, czwartą przed Wielkanocą. Wywróżono mi kiedyś to wszystko. Poza imieniem. Jakie przybrał?

– Eugeniusza IV. A na Starym Rynku w Rouen Anglicy spalili żywcem Joannę d’Arc. Rozpoczął się sobór w Bazylei. Na Czechy ruszyła piąta z kolei krucjata, została sromotnie pobita pod Domażlicami. Prokop puścił z dymem całe księstwo oleśnickie, a potem z rejzą doszedł aż pod Bernau, trzy mile za Berlin. Zmarł książę Bolko Cieszyński. Zmarł Konrad z Vechty, arcybiskup praski. Zmarł biskup Jan Szafraniec, brat Piotra Szafrańca. Zmarł Fryderyk von Aufsess, biskup Augsburga… Dokąd idziesz?

– Zwymiotować.


* * *

Dulce lumen – oświadczył nagle Reynevan. – Et delectabile est oculis videre solem.

– Hę?

– Słodkie jest światło i miło jest oczom widzieć słońce. Eklezjastes.

– Znaczy – odgadł Szarlej – lekarstwo trochę pomogło?

– Trochę pomogło. Ale nie tylko w tym rzecz. Bynajmniej nie tylko w tym.

Wyciąg z kopru włoskiego, werbeny, róży, jaskółczego ziela i ruty, niezawodny lek na stany zapalne oczu i powiek, znaleźli w aptece w Siewierzu, wcześniej ni aptek, ni cyrulików okolica nie znała. Reynevan zaaplikował sobie medykament, na skutek przyszło jednak trochę poczekać, a zabieg co jakiś czas powtarzać. Obżarłszy się „Pod Gąsiorem”, niedawny więzień nie chciał już stawać po karczmach, narzekał na zaduch. Popasali więc na świeżym powietrzu. Niedaleko za Siewierzem, pośród przydrożnej brzeziny. Reynevan przemywał oczy płynem, powtarzając przy tym magiczne formuły, aby, jak głosił przepis na flakonie, „moc leku przyrodzona mocą nadprzyrodzoną skutecznieysza była ku uleczeniu”.

Faeniculum, Verbena, Rosa, Chelidonia, Ruta

Lumina reddit acuta.

– Opowiadaj dalej, Szarleju – Reynevan przyłożył sobie okład na powieki. – Skończyłeś na tym, że umarło paru biskupów. Kto jeszcze umarł, gdy siedziałem? Z ludzi bardziej mnie interesujących?

– Krystyna de Pisan, poetka francuska. Kojarzysz? Seulete sui et seulete vueil estre… Aha, umarł też Witold, wielki książę Litwy. Pod koniec października 1430.

– Przyczyna?

– Zranił się przy upadku z konia, długo chorował…

– Przy tym upadku zranił się żelazem?

– Nie wiem. Możliwe. Z innych wydarzeń: Zygmunta Luksemburczyka koronowano na cesarza. A w Pabianicach król Jagiełło zawarł z husytami przymierze i zaczepny sojusz przeciw Zakonowi. W czerwcu ubiegłego roku Sierotki Jana Czapka z San ramię w ramię z Polakami wtargnęły do Nowej Marchii…

– O tym to akurat wiem. – Reynevan zdjął okład, pomrugał. – Dozorcy rzadko się do mnie odzywali, ale jeden był wyjątkowo źle nastawiony do Krzyżaków, radością ze zwycięstw musiał się z kimś podzielić. A co u nas? Korybutowicz wykroił sobie królestwo z Górnego Śląska?

– Nie bardzo. Rezydował w zdobytych Gliwicach, które miał zamiar uczynić swą królewską stolicą. Czwartego kwietnia 1431, trzy dni po Wielkanocy, książęta oleśniccy wzięli zamek zdradą i w pień wyrżnęli załogę. Korybut miał szczęście, nie było go wówczas w Gliwicach. Ale mrzonka o królestwie pękła jak bańka mydlana. Kniaź odszedł na Litwę. Czyli w niebyt i niepamięć.

– Bolko Wołoszek?

– Poczynał sobie ambitnie, rozszerzał panowanie tak, jak sobie zaplanował, zajmował zamki i miasta jedno po drugim. Nigdzie jednak nie utrzymał się długo, zewsząd go wypędzili. Ostatnie zdobycze, Bytom i Rybnik, Mikołaj Raciborski odebrał mu rok temu. Rydwan historii zatoczył koło, Wołoszek jest tam, gdzie był na początku, czyli na Opolszczyźnie. I tam zostanie.

– Puchała? Biedrzych? Piotr Polak? Inni?

– Puchała okupował Kluczbork i Byczynę, skąd wespół z niejakim Kochłowskim z Wielunia napadał, łupił i palił, dokuczał Ślązakom strasznie. Wojowali z nim, oblegali tygodniami, bez skutku. Obie strony zmęczyły się wreszcie wojaczką i zdecydowały załatwić sprawę handlowo. Po targach Puchała oddał Kluczbork za tysiąc dwieście pięćdziesiąt, a Byczynę za pięćset kóp groszy. Wydał zamki i odszedł ze Śląska. Z Sierotkami Czapka był w Marchii i pod Gdańskiem. Ale nie wrócił z nimi do Czech, został w Polsce.

– Jan Pardus trzyma się na zdobytym trzy lata temu zamku otmuchowskim. A Biedrzych ze Strażnicy i Piotr Polak mają bazy w Niemczy i w Wierzbnie, skąd Ślązacy wciąż próbują ich wykurzyć. Na razie bezskutecznie, ale to tylko kwestia czasu.

– Jak to? Nie rozumiem.

– Nie słuchałeś? Plany opanowania Górnego Śląska spełzły na niczym. Do polskiej interwencji nie doszło, zostawionych samymi sobie husytów Ślązacy wyprą ze swych ziem. Na posiłki z Czech liczyć nie ma co, bo tam sytuacja mocno się zmieniła.

– Niby jak?

– Ludzie są zmęczeni. Wojną, nędzą, głodem, anarchią, wiecznymi przemarszami wojsk, gwałtami, mordami i grabieżami. Jeśli więc ktoś zaczyna głosić pokój, powrót do prawa, porządku i systemu wartości, jeśli ktoś obiecuje ład, stabilizację i odbudowę struktur, to momentalnie zyskuje zwolenników. A takie hasła głoszą umiarkowani ugodowcy. I zyskują zwolenników. Kosztem Prokopa i Sierotek, którzy zwolenników tracą. Rewolucja nażarła się własnych dzieci i opiła krwią. Rewolucja stała się zanadto rewolucyjna, do tego stopnia, że nagle przeraziła samych rewolucjonistów. Radykałów nagle przeraził radykalizm, ekstremistów ekstremizm, fanatyków fanatyzm. I znienacka niemal wszyscy przewędrowali na pozycje umiarkowane. Kielich tak, wypaczenia nie. Husytyzm z ludzką twarzą. Koniec z wojną, koniec z terrorem, precz z radykałami, precz z Prokopem Gołym, precz z Sierotkami, niech żyją rokowania, niech żyje porozumienie…

– Porozumienie z kim?

– Z Rzymem, oczywiście. Po Domażlicach Rzym zmądrzał. Zmądrzał pobity i przepędzony spod Domażlic legat Julian Cesarini, zmądrzał Hiszpan Jan Palomar, zmądrzał nowy papież. Już wiedzą, że z husytami siłą nic nie wskóra, że trzeba sprytem. Że trzeba wykorzystać nastroje, pozyskać ugodowców i negocjować. Coś ustąpić, żeby coś zyskać. Już się dogadują. I dogadają się. Kielich zostanie, ale o, taki malutki. Swoboda wyznania będzie, ale o, taka tycia. Ekstremistów i niepoprawnych radykałów się wyrżnie. Niezdecydowanych się zastraszy. I będzie kompromis. Będą kompaktaty. Rzym to przyklepie, papież pobłogosławi, nowy praski arcybiskup pokropi. Kościół odzyska zagrabione dobra. Zygmunt Luksemburski odzyska czeski tron, bo ktoś musi być wszak gwarantem odnowy i ładu, co to za ład bez króla. A zatem Luksemburczyk na Hrad! On będzie rozjemcą pomiędzy ludami i wyda wyroki dla licznych narodów. Wtedy swe miecze przekują na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy. I będzie fajnie jak nie wiem co.

– Nie będzie fajnie. Nie dojdzie do tego. To byłaby zdrada.

– Byłaby. I będzie.

– Dopuszczą do tego, w twoim mniemaniu, ludzie, którzy pobili i zmusili do ucieczki pięć krucjat? Zwycięzcy spod Witkowa, Wyszehradu, Sudomierza, Maleszowa, Usti, Tachowa i Domażlic? Dopuści do tego wierny Kielichowi lud czeski?

– Lud czeski płaci dziś za strych żyta trzydzieści cztery grosze, a za chleb półtora. Przed rewolucją żyto było po dwa grosze, a chleb kosztował jeden pieniądz. Tyle ma czeski lud z Kielicha i wojny. Reynevan, ja nie chcę dysputy. W przystępnych słowach przybliżyłem ci aktualną sytuację polityczną i nakreśliłem perspektywy, z wielką dozą prawdopodobieństwa przewidując wydarzenia najbliższych miesięcy, o ile nie dni. W więzieniu, wiem coś o tym, traci się kontakt z rzeczywistością, nieraz na długo. To z czasem wraca, ale nie należy forsować procesu. Nie forsuj więc. Zdaj się na mnie, zaufaj mi.

– Jaśniej?

– Pół mili stąd jest rozdroże, skrzyżowanie traktów. Pojedziemy stamtąd na południe, szlakiem na Olkusz, Zator i Cieszyn. Pokonamy przełęcz Jabłonkowską, a stamtąd już droga prosta. Czadcza, Trenczyn, Nitra, Ostrzyhom, Buda, Mohacz, Belgrad, Sofia, Filipopol, Adrianopol. I Konstantynopol. Perła państwa bizantyjskiego.

– I ty mnie zarzucasz brak kontaktu z rzeczywistością?

– Moje plany są konkretne do bólu, trzymają się rzeczywistości tak krzepko, jak proboszcz parafii. A poparte są realną siłą ekonomiczną, jaką dysponuję. Jedź ze mną, Reinmarze, a klnę się na mą starą kuśkę, że jeszcze przed Adwentem zobaczysz żagle na Morzu Marmara, Złoty Róg, Hagię Sofię i Bosfor. Jak więc? Jedziemy?

– Nie, Szarleju. Nie jedziemy. Wybacz, ale mam całkiem inne plany.

Demeryt patrzył nań w milczeniu przez dłuższą chwilę. Potem westchnął.

– Obawiam się – rzekł wreszcie – że się domyślam.

– To dobrze.

– W marcu roku 1430, w lasach nad Kłodnicą – Szarlej podszedł, chwycił go za ramiona – mówiłeś, odchodząc, że masz dość. Szczerze mówiąc, wcale ci się nie dziwiłem. I, jak pamiętasz, nie zatrzymywałem. Twoja reakcja była dla mnie zupełnie zrozumiała. Przeżyłeś nieszczęście, odreagowałeś, szaleńczo rzucając się w wir walki o prawdziwą apostolską wiarę, o ideały, o sprawiedliwość społeczną, o Regnum Dei, o nowy lepszy świat. I nagle zobaczyłeś, że nie ma misji, jest polityka. Nie ma przesłania, jest wyrachowanie. Słowem Bożym i apostolską wiarą handluje się tak samo, jak każdym innym towarem: z perspektywą na zysk. A Regnum Dei możesz sobie obejrzeć na kościelnych freskach. Albo poczytać o nim u świętego Augustyna.

– Siedziałem w lochu – odrzekł spokojnie i cicho Reynevan – tracąc nadzieję, że kiedykolwiek wyjdę. Gryząc się myślą, że moje życie nie miało sensu. Siedziałem długo, w ciemnościach, ślepnąc jak kret. Dulce lumen, powtarzałem sobie słowa Eklezjastesa. I wreszcie dotarło do mnie, wreszcie zrozumiałem. Pojąłem, że to kwestia wyboru. Albo światłość, albo mrok. W więzieniu wyboru nie miałem, teraz mam. Mój wybór to światłość, lux perpetua. Jadę do Czech. Bo myślę, że jeszcze nie wszystko tam stracone. A jeśli nawet, to nie można tego oddać bez walki. Chcę nadać memu życiu sens, nadam, stając do boju. O ideały, o Regnum Dei, o nadzieję. A jeśli Regnum Dei ma zginąć, jeśli nadzieja ma przepaść, to niechaj i ja zginę i przepadnę. Jeśli to wszystko ma ostać się tylko na freskach, to niechaj i mnie na tych freskach namalują.

Szarlej cofnął się o krok.

– Być może liczyłeś – powiedział – że będę cię od tego pomysłu odwodził, prosił i błagał. Otóż nie. Nie będę. Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem, jak mówi twój ulubiony Eklezjastes. Jest czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas rozdzierania i czas zszywania. Los, Reinmarze, zszył nas ze sobą na ładnych parę lat, na parę lat wrzucił do dziejowego kotła i zdrowo w tym kotle mieszał. Czas rozpruć ten ścieg. Nim nastanie Regnum Dei, chcę ułożyć sobie sprawy tu i teraz, na tym świecie, bo patria mea totus hic mundus est. Nie stanę ramię w ramię z tobą do ostatniego boju, bo nie lubię bojów ostatnich i nie cierpię bojów przegranych, nienawidzę ginąć i przepadać. Absolutnie nie życzę sobie być namalowanym na fresku. Absolutnie nie chcę figurować na liście poległych w rozstrzygającej batalii sił Światła z siłami Ciemności. Tedy przyjdzie się nam pożegnać.

– Przyjdzie. Nie przedłużajmy tego zatem. Żegnaj, Szarleju.

– Żegnaj, Reinmarze. Daj pyska, druhu.

– Daj pyska, przyjacielu.


* * *

Zza okna dobiegał szczęk broni i metaliczny stuk podków na kamieniach podwórca, załoga Niemczy szykowała się do wypadu lub rajdu. Biedrzych ze Strażnicy zamknął okno, wrócił do stołu.

– Cieszę się – powtórzył – że cię widzę. Żywego, wolnego i w zdrowiu. Bo wieść głosiła…

– Mnie też – przerwał Reynevan – cieszy twój widok. I przyjemnie zaskakuje. Całą drogę zastanawiałem się, czy cię jeszcze tu zastanę. Czy aby wzorem Puchały nie sprzedałeś już Ślązakom wszystkich twoich zamków. Razem z ideałami i Bożą prawdą.

– Jak widzisz, nie sprzedałem – odparł zimno director placówek Taboru na Śląsku. – I nie oddałem, choć mocno mnie przyciskali. Mnie na Niemczy, Pardusa na Otmuchowie. Ale połamali zęby i z niczym odeszli.

– Spotkałem się z opinią, że to tylko kwestia czasu. Że nie utrzymacie śląskich zamków bez interwencji Polski i posiłków z Czech. A liczyć podobno na to nie można.

– Niestety – przyznał spokojnie Biedrzych. – Nie można. A zupełnie inaczej wyglądało to cztery lata temu. Zupełnie inaczej. Pamiętasz Szafrańca i jego szumny program? Powrót Śląska do macierzy? Berło Jagiellonów przewodzące wszystkim ludziom linguagii slavonici? Opanowanie międzymorza bałtycko-adriatyckiego? Ruś i Krym? Wielkie plany i gigantyczne zamysły, które biorą w łeb po lekkim uszkodzeniu jednej ikony, niezbyt dobrze zresztą podobno namalowanej.

– Polacy – podjął – gdy im przeszła złość po Częstochowie, chętnie widzieli Czapka u swego boku w walce z Krzyżakami, ale nam na Śląsku pomocy nie dali i nie dadzą. Po Częstochowie nawet Szafrańcy przygaśli, spuścili z tonu nawet Spytek z Melsztyna, Siestrzeniec i Zbąski. Jesteśmy tu sami. Nie ma Korybutowicza, Wołoszek siedzi jak mysz pod miotłą. A Czechy…

– Mów, słucham.

– W Czechach – powiedział po chwili kaznodzieja – jest źle z naszą sprawą. Po wiktorii domażlickiej Prokop miał serię wpadek. Przegrał parę bitew, nie poradził sobie z Pilznem, mocno stracił w oczach braci. Taka to już natura ludzka: raz powinie się noga, a oplują, zaszczują i zagryzą, o dawnych zasługach i zwycięstwach nikt nie będzie pamiętał. Skorzystało na tym skrzydło umiarkowane, ci, co od zawsze knuli, by dogadać się z Rzymem i Luksemburczykiem. Rzecz jasna, Stare Miasto praskie, rzecz jasna nasz stary znajomy knowacz Jan z Przybraniu. I panowie szlachta, niegdyś dla prywaty na wyprzódki fastrygująca Kielich na rodowe herby, teraz na wyprzódki go odpruwa. I nie tylko neofici typu Menharta z Hradca i kalikstyni pokroju Borzka z Miletinka czy Jana ze Smirzyc; teraz za wzór umiarkowania i ugodowości robią nasi dawni kamraci, Boży bojownicy jeszcze z Ziżkowych lat. Zebrali się w Pradze do kupy i chórem wołają o pokój. I o dobrego króla Zygmunta na czeskim tronie. Przepraszam: cesarza Zygmunta. Bo trzeba ci wiedzieć, że rok temu, w Zielone Świątki, mieliśmy wielką fetę. Nowy papież, Eugeniusz tego imienia czwarty, po mszy pięknie odśpiewanej i przez się osobiście celebrowanej, w kościele Świętego Piotra przed ołtarzem Świętego Maurycego przyozdobił szlachetną skroń Zygmunta Luksemburskiego cesarską koroną. Tym samym został ryży szelma cesarzem rzymskim i panem wszystkiego chrześcijaństwa. Ku wielkiej radości tych, co zawsze gotowi byli w pięty go całować. A gdy zasiądzie na Hradczanach, będą gotowi całować go w dupsko.

– A ty? – spytał zimno Reynevan. – Co z tobą? W co będziesz całować nowego pana, by wkupić się w łaski? Czy wolisz raczej targować się jednak ze Ślązakami o Niemczę, by dostać najlepszą cenę? I zaciągnąć się na polski żołd? To zamierzasz?

– Nie, nie to – zaprzeczył spokojnie Biedrzych ze Strażnicy. – Coś innego. Nie uznaję ugody z Zygmuntem i kompaktatów praskich, zamierzam zebrać oddział i pociągnąć do Czech. Na pomoc Prokopowi i Sierotkom. Jeszcze nie pora rezygnować i oddawać trony. Nie bez walki. Co na to powiesz?

– Jadę z tobą.

– A twoje oczy? Wyglądają…

– Wiem, jak wyglądają. Poradzę sobie. Jadę z tobą choćby dziś. Kogo zostawisz na Niemczy? Piotra Polaka?

– Piotra – skrzywił się director – rok temu pojmali wrocławianie. Trzymają go w turmie i kłócą się o okup. Niemczę powierzę komuś innemu. Nowemu sojusznikowi. O, o wilku mowa…

Skrzypnęły drzwi, do izby, schylając potężną postać pod ościeżnicą, wszedł rycerz o mocno zarysowanej szczęce i barach szerokich jak wrota katedry. Reynevan westchnął.

– Znacie się, prawda? – spytał Biedrzych. – Rycerz Hayn von Czirne, pan na zamczysku Nimmersatt. Niegdyś w służbie Wrocławia, od niedawna sojusznik Taboru. Dołączył do nas po zwycięstwie pod Domażlicami. Gdy mocno byliśmy górą.

Reynevan ułowił w głosie kaznodziei leciutki ton drwiny. Jeśli Hayn von Czirne też ułowił, to nie dał po sobie poznać.

– Pan Reinmar z Bielawy – powiedział. – No, no. Kto by przypuścił, że żywego obaczę.

– Właśnie. Kto?

– Zostawię załogę w Wierzbnie i na zamku otmuchowskim – podsumował Biedrzych, klaszcząc na pachołków, by przynieśli wina. – A pana Hayna na Niemczy. No, chyba żeby pan Hayn zapragnął jednak jechać z nami na bój do Czech…

– Pięknie dziękuję. – Raubritter poprawił miecz, usiadł. – Ale to wasz, czeski bój. Ja tu wolę zostać.


* * *

Stary mnich kronikarz z żagańskiego klasztoru augustianów odpędził natrętną muchę, zamoczył pióro w inkauście. Obejrzał je pod światło, nim zaczął pisać.

Zdarzyło się to w Roku Pańskim 1434, w niedzielę, in crastino Cantianorum, ipso die XXX mensis Maii. Słońce było wonczas in signo Geminorum et luna in gauda sive fine Piscium.

Gdy uszli byli z Nowego Miasta praskiego Thaborites et Orphanos, ruszyli w ślad za nimi panowie katoliccy i ci z kalikstynów, co ugody z cesarzem Zygmuntem chcieli. I dognali ich między Kurzymiem a Czeskim Brodem, a byli tam nobiles barones et domini Menhart z Hradca, Dziwisz Borzek z Miletinka, Alesz Vrzesztiovsky ze Szternberka, Wilem Kostka z Postupic, Jan i Burian z Gutsztejna, Przybik z Klenowe i Zmrzlik ze Svojszyna, a z nimi katolicki pan Jan Szvihovsky, landfryd pilzneński, kontyngent z Mielnika, jako też rycerze, panosze, clientes i czeladź Oldrzycha z Rożmberka. Do kupy było ich trzynaście tysięcy zbrojnych, z czego ciężkiej jazdy półtora tysiąca koni. I ustawili się podle wsi Hrziby.

Po przeciwnej stronie, u wsi Lipany, na stoku Lipskiej Góry czekał uszykowany huf taborsko-sierocy, pieszych dziesięć tysięcy i siedem setek konnych, skrytych we wagenburgu ze czterystu ośmdziesięciu wozów zbudowanym, lufami czterdziestu hufnic chronionym. A byli tam Prokop zwany Gołym, capitaneus et director secte Thaborensium, i kaznodzieja Prokupek dictus Parvus. A takoż wodzowie: Jan Czapek z San, capitaneus secte Orphanorum, Ondrzej Kerzsky, capitaneus de Thabor, Jira z Rzeczycy, Zygmunt z Vranova, Jan Kolda de Zampach, Rohacz z Dube i inni capitanei cum aliis ipsorum complicibus.

Zrazu jednać się umyślili i pokojowo rzecz zakończyć, wszelako zbyt wiele było między niemi nienawiści i krwi. Przybyłego ze Śląska Biedrzycha ze Strażnicy, któren do ugody nawoływał, zelżono i omal nie zabito, musiał z pola ze swymi ludźmi ustąpić i precz iść. A oni z hufnic, taraśnic i innych pixides palić do siebie jęli, aż się huk wielki uczynił i dym całe pole zasnuł. A zasię uderzyli w ten dym żelaźni rożmberscy panowie, lecz ich odparto, a oni tył podali. Krzyk wielki się wonczas podniósł wśród Taboru i Sierotek, że oto ucieka wróg, że trza gonić go i dobić. Rozwarli wagenburg i runęli kupą w pole.

I to był ich koniec. I ich zagłada.


* * *

– Staać! Staaaaać! – ryczał Jan Czapek z San. – To podstęp! Zewrzeć wozy! Nie wychodzić z hradby!

Jego głos ginął w bitewnej wrzawie i huku wystrzałów, strzelcy z wozów taboryckiego wagenburga bezustannie palili do wycofującego się rycerstwa. A taboryci i Sierotki wypadli w pole, rycząc, wywijając cepami i halabardami.

– Hyr na niiiich!

I wtedy posypały się na nich pociski. Grad kul, siekańców i bełtów. Pozycję kalikstynów okutał dym. A z dymu runęła pancerna jazda. Na pozbawioną osłony wozów, rozproszoną po polu piechotę.

Kto mógł, uciekał, kto miał szczęście uciec przed mieczarni rycerstwa, ten dopadł wozów, gdzie zachrypnięci od wykrzykiwanych rozkazów hejtmani usiłowali zewrzeć szyk i formować obronę. I na to było jednak za późno. Zawrócili pozorujący ucieczkę rożmberscy, wbili się pomiędzy rozstawione wozy, wdarli do wagenburga, nadziewając obrońców na kopie i zmiatając ich w pędzie.

Ondrzej Kerzsky ze swoją konnicą rzucił się na nich. Skłuto ich kopiami i zmieciono, lekkozbrojni taboryci nie byli w stanie powstrzymać zakutej w żelazo jazdy. Skoczył na pomoc Jan Czapek, wymachujący mieczem i zwołujący piechotę. Skoczył i Reynevan. Widział przed sobą wyszczerzone końskie pyski, napierśniki i salady, widział las nastawionych kopii, pewien był, że idzie na śmierć. Jeźdźca obok kopia przebiła na wylot i wyrwała z kulbaki, nim kopijnik zdołał puścić drzewce, Reynevan dojechał go i rąbnął mieczem, raz, drugi raz, spod rozwalonego naramiennika bryzgnęła krew. Drugi jeździec uderzył go koniem, ciął szeroko, Reynevan ocalił życie, kuląc się za końską szyją. Rożmberczyk nie zdołał ciąć drugi raz, taboryccy piechurzy zaczepili go hakami gizarm i zwlekli z kulbaki. Naskoczył trzeci, z toporem, widząc, że nie ma z nim szans, Reynevan wrzasnął, szarpnął wodze, kolnął konia ostrogami. Koń stanął dęba, zamłócił przednimi nogami, podkowy spadły na nabiodrek i szorcę, zgniotły blachy, rożmberczyk zakrzyczał, spadł na ziemię. Dokoła szalała dzika rąbanina, pod kopytami koni zgrzytały blachy i chrupały kości.

Na oczach Reynevana rożmberscy pancerni zarzucili na wozy wagenburga łańcuchy z hakami, obrócili konie, targnęli. Wozy przewróciły się, przygniatając strzelców i kuszników. W wyłom wwaliła się kalikstyńska jazda, konni rzeką wtargnęli się do wewnątrz, kłując, rąbiąc i tratując. Rozerwany wagenburg nagle zamienił się w pułapkę bez wyjścia.

– To koniec! – krzyknął Jan Czapek z San, rąbiąc mieczem na lewo i prawo. – Klęska! Już po nas! Ratuj się, kto może! Reynevan! Do mnie!

– Do mnie! – darł się Ondrzej Kerzsky. – Do mnie, bratrzy! Ratuj się, kto może!

Reynevan obrócił konia. Wahał się tylko moment, krótki moment, moment decydujący o życiu lub śmierci. Zobaczył, jak pancerna jazda pokotem kładzie slańskich cepników i oszczepników z Kutnej Hory, jak pod miecz idą Sierotki z Czeskiego Brodu. Jak wali się z siodła Zygmunt z Vranova. Jak pada skłuty kopiami i posieczony mieczami walczący na wozie Prokop Goły. Jak upuszcza monstrancję i pada ugodzony śmiertelnie Prokupek. Jak bitwa zmienia się w rzeź.

I ogarnął go strach. Potworny, skręcający kiszki strach.

Przylgnął do grzywy konia i pomknął za Czapkiem. W przerwę między wozami, pod gradem kul i bełtów. W dół, w dół, wąwozem, stokiem góry. Byle dalej.

Byle dalej od Lipan.


* * *

– Do Kolina! – krzyknął Jan Czapek. – Do Kolina! Byle konie wytrzymały! Reynevan! Co ty tam robisz, do czarta?

Reynevan zeskoczył z kulbaki. Upadł na kolana. Opuścił czoło do samej ziemi. I rozszlochał się.

– Sens życia… – łkał, krztusząc się. – Ideały… Lux perpetua… A uciekam z bitwy… Jak tchórz… Nawet polec… Nawet polec jak należy nie umiałem!

Czapek otarł twarz z sadzy, potu i krwi. Pokręcił głową, splunął.

– To jeszcze nie koniec! – zawołał. – Jeszcze im pokażemy! A co? Mieliśmy dać się zabić? Jak głupi? Dziś umykamy, by jutro móc bić się znowu! Wstawaj, Ślązaku, wstawaj! Widzisz? To już koliński trakt! Jedziemy do Kolina, tam nas nie dostaną! Wstawaj i na koń! Słyszysz?

– Jedź sam.

– Co?

– Jedź sam. Ja w Kolinie nie mam czego szukać.

Ciepły majowy deszcz padał i szumiał na liściach.


Tak, tak, szlachetni rycerze, tak, bogobojni mnisi, wierzajcie mi, mości panowie kupcy, srogi był lipański conflictus, zajadły był bój na stokach Lipskiej Góry.


Bito się na śmierć aż do późnego wieczora. Do późnego wieczora, do ciemności niemal samych ginęli bracia z Taboru i Sierotki. Jednych pobito w polu, innych w wagenburgu, innych w ucieczce. Łącznie padło, mówią, blisko dwa tysiące Bożych bojowników, wśród nich i Prokop Goły, Wielkim zwany. Wielu braci w niewolę wzięto. Co ważniejszych życiem darowano. Ale więcej niż siedem setek wziętych w niewolę zagnali rożmberscy do stodół pod Czeskim Brodem i tam żywcem ich spalili.

I był to wielki triumf kalikstynów i katolików. I koniec taborycko-sierocych wojsk polnych.

Nazajutrz zaś po Lipanach, ostatniego dnia maja roku 1434, w Gródku, w drodze do Halicza, gdzie miał odebrać hołd od nowego wojewody mołdawskiego Stefana, w ośmdziesiątym piątym roku życia umarł na rękach duchownych i świeckich Władysław Jagiełło, król Polski. Tegoż roku, w dniu Jakuba apostoła, wstąpił na wawelski tron syn Jagiełły, Władysław Jagiellończyk, dziesięć wiosen sobie liczący.

Była rewolta na Litwie, przeciw unii z Polską i wszystkiemu, co polskie, zbrojnie wystąpił wichrzyciel Świdrygiełło, stryj nowego króla, popierany przez Zakon Inflancki, Rusinów i Zygmunta Korybutowicza, niedoszłego władcę Czech i Górnego Śląska. W roku 1435, w dniu świętemu Idziemu poświęconym, w dies Jovis, dni czternaście przed equinoctium autumnale poległ Korybutowicz w walce z Polakami. W bitwie stoczonej pod Wiłkomierzem nad rzeką Świętą.

Urodzajnym rokiem był rok 1435. Może pamiętacie? Wszak roków zaledwie pięć mija. Żęto w niektórych miejscach już przed Piotrem i Pawłem, a po Piotrze i Pawle było już po żniwach wszędzie. Winorośl w winnicach odkwitła przed świętym Witem, a krótko po świętym Wicie już były grona duże jak groch, a miejscami jak kozie bobki. Wielce gorące było lato tego roku, tak skwarne, że ludzie mdleli na polach.

Tegoż roku jesienią objawiła się na niebiesiech kometa jasna z żagwiastym chwostem na zachód obróconym. Orzekli astrologowie, że zły to znak. I rację mieli. Wybuchł mało co potem wielki mór na Śląsku, w Czechach, w Saksonii i w innych ziemiach, dużo ludzi odeń pomarło. W Dreźnie, mówią, za jeden dzień więcej niż stu umarłych grzebiono. Wielu znacznych ludzi umarło, wielu. A we Wrocławiu umarł kanonik Gwisdendorff. I bardzo dobrze, że umarł, bo skurwiel był, że hej, oret pro anima sua, quis vult. Szkoda, że takich jak on więcej nie umarło, żyłoby się na Śląsku lepiej.

W roku 1436, dwa lata po masakrze Taboru i Sierotek pod Lipanami, w dzień przed Bartłomiejem wjechał do Złotej Pragi Zygmunt Luksemburski, dei gratia Romanorum imperator, Ungarie, Boemie, Dalmacie et Croacie rex. Liczni witali go wiwatami i krzykami radości, ze łzami szczęścia w oczach wiedli na Hrad. Ale byli i tacy, co monarchą Luksemburczyka nie uznali, uzurpatorem, ryżym szelmą i królem babilońskim okrzyknęli, a co poniektórzy wręcz wojnę z nim rozpoczęli. Kaznodzieja Ambroż, Biedrzych ze Strażnicy, Jan Kolda z Żampachu, a nade wszystko sławny hejtman Jan Rohacz z Dube. Ten ostatni tak się dał we znaki, że go wnet na jego twierdzy Sion cesarskie wojsko obiegło. Twierdza padła, a wziętych w niewolę Rohacza, Wyszka Raczyńskiego i towarzyszów powieziono do stolicy. Tam wszyscy z rozkazu cesarza Zygmunta okrutnie byli męczeni i długo katowani, a na koniec na wielkiej szubienicy powieszeni. Stało się to w poniedziałek, nazajutrz po dniu Nativitatis beate Marie virginis Anno Domini 1437.

I był długi płacz u ludu. Płakali ludzie, ilekroć o tym jaka wzmianka była.

Загрузка...