Rozdział siódmy

w którym na chwilą porzucamy bohaterów na Morawach, by przenieść się – również w czasie – do miasta Wrocławia. Które, jak się okaże, bywa miastem niebezpiecznym.


– Antychryst – przeczytał z przejęciem pisarz, schylony nad arkuszem – ma być z pokolenia Dana.

Odchrząknął, spojrzał na biskupa. Konrad z Oleśnicy łyknął z kielicha, zapatrzony w uchylone, błyskające refleksami światła okno. Wydawało się, że nie słucha, że przygotowany tekst w ogóle go nie obchodzi. Pisarz wiedział, że tak nie było bynajmniej.

– Święty Ireneusz – wznowił czytanie – tak o antychryście trzyma, iż na końcu świata przyjść ma, półczwarta lata królować, w Jeruzalem świątynię sobie zbudować, mocą króle opanować, święte trapić i cały Kościół Boży zburzyć. Zwać go mają z proroctwa Objawienia liczbą 666, a będą to imiona Evanthas, Lateinos, Teitan. Hipolit Męczennik kładzie wszelako owo 666 na imiona Kakos, Olicos, Alittis, Blaueros, Antemos i Genesiricos. Także imię tureckie Mahometis kładą, na które też służy 666, z liter greckich, któremi liczbę sądzą. A to jeszcze wywieść można, że jeśli od 666 odejmiem ilość ryb, jakie w Morzu Tyberiadzkim złowił Piotr, a zasię pomnożym przez liczbę żeglarzy na okręcie, którym żeglował do Italii Paweł, i podzielim przez długość arki w przybytku Bożym podług księgi Exodus, wyjdzie w języku kapadockim jako żywo „Ioannes Hus apostata”. Z tego wszystkiego pokazuje się niezmierny niewstyd heretyków, którzy owego Husa czczą. O, wy mizerni przesłańcy antychrystowi! Już w was antychryst tajemnice swoje sprawuje, gdy sakramenta i ofiary wymiatacie; gdy Boga w Trójcy i Najświętszą Panienkę bluźnicie, gdy bóstwo Synowi Bożemu, abyście je antychrystowi przypisali, odejmujecie, gdy wszystkie niezgody, zbrodnie i ohydy siejecie, gdy wszystkę prawdę wiary świętej katolickiej depczecie. Boże! Zmiłuj się nad wami.

Pisarz opuścił arkusz, zerknął trwożliwie na lico biskupa Konrada, z którego jednak wciąż trudno było coś wyczytać.

– Dobre – ocenił wreszcie biskup ku uldze skryby. – Całkiem dobre. Iście niewiele jest do poprawienia. Tam, gdzie mowa o mizernych husytach, dopisz jeszcze „O, Czesi, wy nikczemna nacjo słowiańska”. Nie, nie, lepiej „podła i nikczemna…”

– „Podła, nikczemna i pogardy godna” – poprawił Pomurnik. – Tak będzie najlepiej.

Pisarz zbladł, pobielał jak papier, który trzymał, widział bowiem to, czego nie zobaczył odwrócony plecami biskup. To mianowicie, jak siadający na parapecie ptak zamienia się w człowieka. Czarnowłosego, czarno odzianego, o jakby ptasiej fizjonomii. I wejrzeniu demona.

– Przepisz postyllę. – Szorstki rozkaz biskupa wyrwał pisarza z osłupienia i przywrócił światu. – Przepisawszy, daj do kancelarii, niechaj powielą i po kościołach rozniosą, proboszczom dla kazań. Idź.

Skryba, przyciskając swe dzieło do brzucha, zgiął się w ukłonie, rakiem cofając się w stronę drzwi. Biskup Konrad westchnął ciężko, upił wina, dał znać pacholikowi, że może mu dolać. Pacholikowi trzęsły się ręce, szyjka karafy dzwoniła o brzeg pucharu. Biskup odprawił go gestem.

– Dawno się nie pokazywałeś – zwrócił się do Pomurnika, gdy zostali sami. – Dawnoś nie wlatywał oknem, nie zatrważał mi służby, dawnoś nie rodził plotek. Już się zaczynałem martwić. Gdzieżeś to bywał, synu, cóżeś to czynił? Pozwól, niech zgadnę: studiowałeś na Sensenbergu diabelskie księgi i grymuary? Ogłupiałeś się haszsz’iszem i jadem z muchomorów? Wywoływałeś Szatana? Czciłeś demony, składałeś im ludzi w ofierze? Mordowałeś więźniów w celach? Traciłeś podwładnych, twych słynnych Czarnych Jeźdźców, na polach bitewnych? Pozwalałeś wymykać się zdrajcom i wodzić za nos szpiegom? Nuże, synu, opowiadaj. Relacjonuj. Pochwal się, które z moich rozkazów i poleceń zlekceważyłeś ostatnio. W jaki sposób psułeś mi ostatnimi czasy reputację.

– Skończyłeś, ojczulku?

– Nie, synu. Nie skończyłem z tobą. Ale wierz mi, naprawdę kusi mnie, by wreszcie skończyć.

– Skoro o tym mówisz, nie jest tak źle – błysnął zębami Pomurnik, rozpierając się w dębowym karle. – Gdybym naprawdę dokuczył albo przestał być użyteczny, wykończyłbyś mnie po cichu i bez ostrzeżenia. I bez litości. Nie bacząc na więzy krwi.

– Już ci mówiłem – zmrużył oczy Konrad – i nie każ mi powtarzać. Nie ma między nami żadnych więzów krwi. Zwę cię synem i traktuję jak syna. Ale moim synem nie jesteś. Jesteś synem czarownicy, trucicielki, do tego przechrzty, którą ocaliłem od stosu, robiąc z niej mniszkę. Fakt, że wielekroć czyniłem twej matce zaszczyt chędożenia jej, bynajmniej nie oznacza, iżeś owocem mych lędźwi, Birkarcie, żeś z mojego się począł nasienia. Skłaniam się ku mniemaniu, synu, że spłodził cię sam Diabeł. I nie w tym rzecz bynajmniej, że w Lubaniu żaden śmiertelny mężczyzna nie mógł mieć do twej matki przystępu, zbyt dobrze znam zarówno żeńskie klasztory, jak i temperament twojej chutliwej mamusi, głowę dam, że niejeden ksiądz spowiednik wzuł ją tam na dzidę. Jednak to twój charakter zdradza, za czyją naprawdę sprawą przyszedłeś na świat.

– Mów dalej, ojczulku, mów dalej. Niech ci ulży.

– Wychodzi – ciągnął biskup, bawiąc się nóżką kielicha i wyrazem twarzy Pomurnika – żeś jest synem Diabła i wszetecznej Żydówki. Wypisz, wymaluj: antychryst, bohater moich ostatnich propagandowych postylli. Evanthas, Lateinos lub inny Kakos czy też Kutos, zapomniałem. Nalej mi wina. Wypłoszyłeś służbę, to sam usługuj. I mów, co masz do mnie. Czego chcesz?

– Niczego. Wpadłem złożyć uszanowanie. Spytać o zdrowie, wszak godzi się synowi interesować zdrowiem rodzica. Chciałem, jak dobry syn, spytać, może ojcu czego trzeba? Może potrzebuje ojciec jakichś synowskich posług? Albo usług?

– Poniewczasie twa troska. Potrzebowałem cię przed miesiącem. I iście szkoda, że nie było cię pod ręką. Szkoda i dla ciebie, jak sądzę. Reynevan z Bielawy pojawił się we Wrocławiu. A tobie kiedyś dziwnie na nim zależało.

Twarz Pomurnika zmieniła się nieznacznie. Tak nieznacznie, że nie spostrzegłby tego nikt, kto Pomurnika nie znał. Biskup Pomurnika znał.

– Miesiąc po tym, jak go ekskomunikowałem – ciągnął. – Dwa miesiące po Wielisławiu, gdzie ciebie pokonał i upokorzył, ten łotr ośmiela się pokazać swą heretycką gębę w moim mieście. Mało tego: udaje mu się uciec. Samych głupców mam w służbie, na Szatana, głupców i niedorajdów.

– Co on robił we Wrocławiu? – spytał przez zaciśnięte zęby Pomurnik. – Czego tu szukał? Był sam czy z kompanami? Kto i jak go zdemaskował? Jakim cudem uciekł? Szczegóły, biskupie. Szczegóły.

– Nie obchodzą mnie szczegóły – parsknął Konrad. – Obchodzi mnie efekt, a ten jest żaden. O detale nie pytałem, i tak by mnie okłamali, chcąc ukryć własną nieudolność. Wybadaj Kuczerę von Hunta, może coś z niego wyciągniesz. A teraz idź. Zjawiłeś się nie w porę. Oczekuję gościa. Oswald von Langenreuth, sekretarz i doradca Konrada von Dauna, arcybiskupa mogunckiego. Przybywa wprost z Wołynia. Z Łucka.

– Chciałbym zostać. Łuck i mnie interesuje. W pewnej mierze.

– Zostań – zgodził się biskup po chwili namysłu. – Na zwykłych warunkach, rzecz jasna. W klatce, znaczy.

Pomurnik uśmiechnął się, uśmiech, zdawałoby się, przetrwał metamorfozę, rozwarty w skrzeku dziób ptaka dziwnie z uśmiechem się kojarzył. Ptak strzepnął skrzydłami, łypnął czarnym okiem, podfrunął do stojącej w rogu komnaty złoconej klatki, siadł, strosząc pióra, na złotej grzędzie.

– Żadnego bicia skrzydłami – uprzedził biskup, kołysząc wino w pucharze. – Żadnego krakania w nieodpowiednich momentach. Wejść!

– Jaśnie wielmożny pan – zaanonsował sługa – Oswald von Langenreuth.

– Prosić. Witam, witam.

– Wasza biskupia dostojność – Oswald von Langenreuth, starszawy, wysoki, ascetycznie chudy i bogato odziany mężczyzna, skłonił się z szacunkiem. – Wasza dostojność jak zwykle prezentuje się młodzieńczo, zdrowo i w pełni sił. Taki wygląd cóż sprawia? Czyżby czary?

– Praca i modlitwa – odrzekł Konrad. – Pobożność i wstrzemięźliwość. Siadajcie, siadajcie, miły panie Langenreuth. Skosztujcie alikantu, z Aragonii przywiezionego. A wnet jesiotra podadzą. Wybaczcie, że tak skromnie. Wszak post.

W okno wdarł się powiew. Ciepły i wiosenny.

– Mówcież, mówcież – skinął biskup, splatając palce. – Ciekawym wieści z dalekiego Wołynia. Był tu niedawno jego wielebność legat papieski Andrea de Palatio. Podobnie jak wy z Łucka właśnie powracał, ale mnie ploteczkami uraczyć zaniedbał, okrutnie się do dom spieszył… A minę kwaśną miał, oj, kwaśną… Tak przy okazji, wiecie, jak Czesi nazwali ów Łuck? Zjazdem trzech starców.

– Ci trzej starcy rządzą połową Europy – zauważył cierpko Oswald von Langenreuth. – Drugą zaś połowę chronią przed inwazją Turków. Najstarszy zaś i najbardziej zgrzybiały ze starców ma dwóch synów, gwarantujących ciągłość założonej przez starca dynastii.

– Wiem. Najmłodszy zaś ze starców jest naszym królem. A niebawem, co daj nam Bóg, będzie cesarzem. Zasługuje na to jak najbardziej. Zwłaszcza po tym, com o Łucku słyszał.

– I dziwi was kwaśna mina legata? – uniósł brwi Langenreuth. – Andrea de Palatio powiózł był do Polski tajne papieskie bulle. Jego świątobliwość Marcin V nawołuje w nich i zachęca króla Władysława i księcia Witolda do świętego dzieła i zbożnego trudu, jakim będzie krucjata na Czechy. Przez, cytuję, wzgląd na Boga, miłosierdzie i dobro duszy namiestnik Piotrowy wzywa króla Polski i wielkiego księcia Litwy, by ruszyli na Czechów, by ich nawracać, tępić i kres kłaść heretyckiej ich zakale. W imieniu Stolicy Apostolskiej papież zezwala na eksterminację kacerzy zgodnie z postanowieniami świętych praw Kościoła. Koniec cytatu, A co się w Łucku stało? Papieskie marzenia o krucjacie jako ten dym się rozwiały. Bo co uczynił w Łucku nasz drogi król, ów Zygmunt Luksemburski, któregoście cesarzem widzieć radzi? Ofiarował Witoldowi koronę. Koronę! Królem Litwy go czyni!

– Mądrze czyni.

– Niepojęty to rodzaj mądrości. Król rzymski już drugi raz zresztą taką mądrość przejawia. W roku 1420 wydając wyrok wrocławski rozwścieczył Witolda, dzięki temu mamy ninie w Czechach Korybuta i jego polski hufiec. Teraz dla odmiany Zygmunt rozwściecza Jagiełłę, oferując Witoldowi koronę i odrywając Litwę od Polski. Rozwścieczony Jagiełło mało że porzuci wszelkie plany krucjaty na Czechów, on przymierze z husytami gotów zawrzeć! To macie za polityczną mądrość, cny biskupie? Doprowadzenie do aliansu Polski i Czech? Chcecie, wy i wasz król Zygmunt, mieć przeciw sobie armię, w której u boku zwycięzców spod Usti i Tachowa walczyć będą zwycięzcy spod Grunwaldu? Zeszłej wiosny Prokop stał pod murami Wrocławia. Dzięki polityce króla Zygmunta przyszłą wiosną może stanąć tu sprzymierzona armia czesko-polska. A wtedy ani się obejrzycie, jak będzie się w waszej katedrze udzielać komunii sub utraque specie. Z liturgią po polsku.

– Polakami mnie nie straszcie – parsknął biskup. – Im Grunwald trafia się raz na sto lat. I nawet gdy im się trafi, to wykorzystać nie umieją. Na przekór i mimo Grunwaldu Zakon Panny Marii wciąż trwa, wciąż jest silny, wciąż się z nim musi Polska liczyć. Zakon stoi na straży nas wszystkich, całej nacji i Rzeszy niemieckiej. Polska dawno już byłaby objęła protekcję nad husytami, gdyby się nie bała Zakonu i kary, jaką by Zakon za to przewrotnej Polsce wymierzył. Najlepszym sposobem do wytępienia czeskiej zarazy jest zniszczyć źródło, skąd Czesi czerpią swe siły. Jagiełło herezję popiera, jawnie wręcz to czyni, papieżowi i Europie oczy jeno mydli. Nie dlatego legat odjechał z Polski z kwitkiem, że się król Zygmunt z Witoldem zbliżył, lecz dlatego, że Jagiełło nigdy o krucjacie nawet nie pomyślał, a na bulle papieskie pluje. Polska ma inne plany, panie Langenreuth, zupełnie inne. Ich plan to wespół z kacerzami w proch nas zetrzeć i słowiańskie panowanie nad Europą roztoczyć. Mądrze więc, po trzykroć mądrze król Zygmunt czyni, plany te krzyżując i niwecząc. Dla nas, nacji niemieckiej, groźna jest nie Polska i nie Litwa. Groźna jest unia. Korona dla Witolda oznacza koniec unii, korona wszak w koronę wcielona być nie może. Dając Witoldowi koronę, król Zygmunt rozbija unię. Rzuca kość niezgody. Może być z tego, co daj Bóg, nawet wojna polsko-litewska. Może z tego wyniknąć, co ziść Boże, rozbiór. Co? Panie Oswaldzie von Langenreuth? Nie uśmiecha się wam rozbiór Polski?

– Uśmiechałby – przyznał Langenreuth – gdybym był fantastą.

– Fantazje się ziszczają – uniósł się Konrad. – Mówi prorok Daniel, iż Bóg zmienia czasy i pory, utrąca królów i królów stanowi. Tedy módlmy się, by tak się stało. Daj nam Bóg nowe Cesarstwo Rzymskie, uczyń nam Zygmunta Luksemburskiego nowym Cezarem. Niechaj ziści się marzenie o Europie, o zjednoczonej Europie, którą rządzi Germania. Germania ponad wszystko! A inne narody na kolanach. Na kolanach, zhołdowane. Albo, na Szatana, wybite! W pień wycięte!

– A kacerze – kiwnął głową Langenreuth – jako psy na zewnątrz murów tej Nowej Jerozolimy. Wierę, piękna wizja. Aż żal, że realistą być życie nauczyło. Nie marzyć, lecz przewidywać, a przewidywać podług realiów. Przewiduję zatem, że nie dojdzie do Witoldowej koronacji. Nie przystanie na to Polska, nie przystanie papież. Luksemburczyk ręką machnie, inną intrygę gdzie indziej zacznie. Jagiełło w antyhusyckiej krucjacie udziału nie weźmie, Czechów wspierać nie przestanie. A Krzyżacy cicho siedzieć będą, bo wiedzą, że w przeciwnym razie mogą któregoś ranka zobaczyć husyckie wozy pod Malborkiem, Chojnicami, Tczewem i Gdańskiem.

– Gdzieście – zadrwił Konrad – taki bieg wydarzeń wyczytali? W gwiazdach?

– Nie – zaprzeczył zimno Oswald von Langenreuth. – W oczach biskupa krakowskiego, Zbigniewa Oleśnickiego. Ale zostawmy to, dość będzie o Polsce, Litwie, o całym tym dzikim wschodzie. Pomówmy o naszych, zachodnich problemach. O zbliżającym się soborze. O sprawach wiary katolickiej… Herrgott! Co się stało waszemu ptakowi? Oszalał? Omal okna nie rozbił! Czemu nie zamykacie klatki?

– To wolne ptaszysko – odrzekł poważnie biskup Konrad. – Robi, co chce. Niektóre tematy go nudzą. Wtedy odlatuje.


* * *

Podkowy bułanego konia dzwoniły o kamienie podwórca, dźwięczne echo tłukło się wśród murów biskupiej rezydencji. Przechylona w kulbace Douce von Pack ściągała wodze w bok, obracała wierzchowca jak w tańcu, zmuszała do drobienia nogami. Nie spuszczała przy tym ciekawych oczu z Pomurnika, spiesznie idącego w stronę wrót. Pomurnik zauważył ją, ale spojrzenia nie odwzajemnił. Był zły.

– Jest zły – pokiwał głową Ulryk von Pack, pan na Klępinie. – Jest zły jak cholera. Zawzięty, widać.

– Zawzięty – potwierdził Kuczera von Hunt. – Jeszcze jak zawzięty.

– Wszystko mu rzekliście – stwierdził ponuro Hayn von Czirne, dowódca najemników wrocławskich. – Ledwo spytał, a wy od razu wszystko. O tropieniu tego Bielawy, o donosach… Całe śledztwo mu opowiedzieliście. A podobno nie lubicie go.

– A bo i prawda – Kuczera splunął na kamienny próg, roztarł plwocinę butem. – Nie lubię skurwysyna. Ale biskup mi nakazał. A wroga w Grellenorcie nie chcę mieć. Wy też nie chcielibyście, wierzajcie.

– Wierzym – Ulryk Pack wzdrygnął się lekko. – Na honor, wierzym.

– Onże Bielawa ni brat mi, ni swat – powiedział Kuczera takim głosem, jakby się usprawiedliwiał. – Wyklęli go, znaczy, już po nim, policzone jego dni. Ale z tym, com mu rzekł, Grellenort nie pocznie wiele, nie zdziała więcej od nas. My dwie niedziele temu zupełnym przypadkiem przecie na ślad Bielawy wpadliśmy, tak samo i ratuszowi. Zupełnym przypadkiem. Nie wiada, czego on we Wrocławiu szukał i co knuł, gdzie się skrywał, jakich i ilu miał wspólników…

– Grellenort to czarownik – stwierdził ponuro Hayn von Czirne. – Czarną magią dokaże, czego wyście nie dokazali.

Na dziedzińcu znowu załomotały kopyta, Douce von Pack puściła konia w dziki galop. Idący podwórcem mnich franciszkanin przywarł do muru, paź w barwach biskupich uskoczył za filar, ledwo zdołał uskoczyć pisarz, roniąc i rozsypując naręcze dokumentów. Czirne i Hunt przyglądali się w milczeniu. Wiedzieli co nieco o dziewczynie, znali powód, który przywiódł Ulryka von Packa do Wrocławia. Douce, słodkie dziewczę o błękitnozielonych oczach i usteczkach aniołka, w Klępinie zabiła oszczepem dwóch włóczęgów i wiejskiego przygłupka, bez żadnego powodu, czym wzbudziła słuszny gniew klępińskiego plebana. Rycerz Ulryk przybył do biskupa z supliką, by raczył uciszyć klechę, psioczącego z ambony na całą familię Packów.

Hayn von Czirne odchrząknął.

– Ostro sobie poczyna – rzekł – wasza córa, panie Ulryku. W siodle, znaczy.

– Syna Bóg nie dał – odrzekł Ulryk Pack, jakby się usprawiedliwiał. – Czasem myślę, że może i dobrze. Natura, powiadają, równowagą stoi. Byłby syn, to by pewnie szydełkował.


* * *

– Pierwszą rzeczą – zrelacjonował szpieg, miętosząc czapkę w rękach – wziął się jegomość pan Grellenort wypytywać imć pana Kuczerę von Hunta. Używał magii, a dwojakiej. Raz, celem sprawdzenia prawdomówności. Dwa, by nastraszyć. Ale pan von Hunt zastraszyć się nie dał. Co panu Grellenortowi rzekł, to rzekł, ale znać było, że nierad pan Grellenort i że zły.

– On zawsze zły – skrzywił się biskup Konrad, pociągnąwszy tęgo z kubka. – Mów dalej, Grajcarek.

– Potem – szpieg oblizał wargi – pobieżał pan Grellenort do ratusza, stróżę grodową wypytywał. Potem zaś na Ostrów Tumski wrócił, do Świętego Krzyża, pytać kleryków o wielebnego Ottona Beessa, ale nie dowiedział się nic ponad to, że kanonik w pierwszą niedzielę postu do Rogowa ujechał i tamój siedzi. Był też pan Grellenort w domu „U Złotego Pucharu”, wypytywał ludzi pana Eisenreicha… Jemuż podobno Reinmar Bielawa pasierba rannego zratował…

– To wiem. Mów mi o tym, czego nie wiem.

– Nazajutrz pan Grellenort samego wielmożnego pana Eisenreicha był odwiedził. Długo gadali… O czym, nie wiem, nie lza było podkraść się tak blisko. Alem słyszał, że głośno dość krzykali na się wzajem.

– Ha! – parsknął biskup. – Jeśliś to słyszał, wychodzi, że wcale blisko się podkradłeś. Miej baczenie. Birkart głupi nie jest, domyśli się, że kazałem go śledzić. Wiesz, że to nekromanta. Jeśli cię nakryje, to pożegnaj się z miłym żywotem. I Czternastu Świętych Wspomożycieli ci nie pomoże.

– Jam takoż nie pierwszy lepszy – szpieg wyprostował mizerną postać w odruchu zawodowej dumy. – Nie od wczoraj się śledzeniem param, a magią też się posłużyć umiem. Wasza dostojność dobrze wie…

– Wiem – biskup zmierzył szpiega wzrokiem. – A jakże. Miałem cię nawet za twoje guślarstwo spalić, zlitowałem się. Ale na mieście miejże z magią baczenie, złapią cię na czarowaniu, spalą albo utopią. Nie wybronię cię, bo jakże mi takiego bronić? Czarownictwo to łamanie praw boskich i ludzkich. A ty przecie nawet ludzką istotą nie jesteś.

– Jestem człowiekiem, wasza dostojność. W połowie. Matka moja…

– O matce twojej słuchać nie chcę. Ni tym bardziej o ojcu, inkubie jakimś czy innym płanetniku. Mów mi o tym, coś wyszpiegował. Co zrobił Birkart po wizycie u Eisenreicha?

– Wielmożny pan Bartłomiej Eisenreich, jużem to waszej dostojności donosił, zdeponował na rzecz Reinmara z Bielawy znaczną sumę w kantorze Fuggerów, w nagrodę za pasierba zratowanie. Musiał się do tego panu Grellenortowi przyznać, bo pan Grellenort od razu do kantoru Fuggerów pobieżał… A kantor z zewnątrz przed magią sielnie zabezpieczony… O czym tam mówiono, nie wiem…

– A ja to, wystaw sobie, wiem, bez twego szpiegowania i bez twoich czarów – biskup wyciągnął kubek w stronę usłużnie zgiętego pacholika z dzbanem. – Bo Fuggerów znam. Tedy wiem też, czym się rozmowa skończyła.


* * *

Rzeźbiony kominek napełniał izbę ciepłem. Zdobione sztukwerkiem dębowe skrzynie i jaworowe almarie pochodziły niezawodnie z Gdańska, wykwintne szkło z Pragi, a kobierce i tapiserie z Arras. Kompania Fuggerów dbała o swój wizerunek. Było ją też na to stać.

– Jest mi przykro, panie Grellenort – powtórzył urzędnik. – Jest mi niewymownie przykro, ale nie potrafimy panu pomóc. Kompania Fuggerów nie posiada informacyj, o które pan pyta.

– Posiada – zaprzeczył Pomurnik, patrząc na jaśniejszy czworokąt na ścianie, ślad po zdjętej mapie. – Dobrze wiem, że posiada. Tyle tylko, że ich nie udzieli. Bo z przestrzegania tajemnicy handlowej uczyniła sobie principium.

– A czyż to – teraz urzędnik się uśmiechnął – nie na jedno wychodzi?

– Tajemnicą handlową nie wolno zasłaniać się tam, gdzie idzie o przestępstwo. O rację stanu i dobro wiary. Reinmar z Bielawy, widziany, jak w lutym wchodził do kantoru kompanii, to przestępca kryminalny.

– Reinmar z Bielawy? Kto to? Nie słyszałem jakoś.

– Reinmar z Bielawy – Pomurnik z pozoru mógłby służyć za wzorzec spokoju i cierpliwości – to obłożony klątwą heretyk. Obdzwoniono to w kościołach. Nie słyszeć o tym to grzech.

– Kompania Fuggerów ma wykupiony w Rzymie ryczałtowy odpust.

– Wyklętemu kubka wody nie lza podać, cóż dopiero przyjmować w kantorze i wchodzić w konszachty. Gdyby to doszło do Świętego Oficjum…

– Kompania Fuggerów – przerwał spokojnie urzędnik – wyjaśni i uładzi swe sprawy ze Świętym Oficjum. Tak, jak to czyniła do tej pory. To znaczy szybko i gładko. To samo dotyczy biskupa wrocławskiego. Któremu waść służysz, panie Grellenort.

– Fuggerowie – powiedział po chwili Pomurnik – nie powinni kryć Reinmara z Bielawy. Kompania poniosła wszak z jego winy poważną stratę finansową. To przecie on obrabował poborcę, wiozącego ściągnięty od was podatek. Który w wyniku tego incydentu musieliście zapłacić jeszcze raz. To poważna strata w bilansie…

– Kompania umie sobie radzić z bilansem. Zatrudnia w tym celu księgowych.

– A prestiż firmy? Cóż to, Fuggerowie pozwolą się bezkarnie rabować? Nie zrewanżują się rabusiowi?

Urzędnik kompanii Fuggerów złożył dłonie, splótł palce i długo wpatrywał się w twarz Pomurnika.

– Zrewanżują się – powiedział wreszcie. – Z czasem. Tego możecie być pewni.

– Winowajcą napadu na kolektora jest Reinmar von Bielau. Schwytanie go…

– Panie Grellenort – przerwał urzędnik. – Obrażacie moją inteligencję. A tym samym prestiż kompanii Fuggerów, który rzekomo leży wam na sercu. Nie wracajcie już do tych kwestii, proszę. Ani do napadu na kolektora, ani do Reinmara z Bielawy. Osoby, która, jak już zdążyłem was upewnić, w ogóle nie jest nam znana.

– A kanonik Otto Beess? To również nie znana wam persona? A Bartłomiej Eisenreich, który zdeponował na rzecz Reinmara z Bielawy znaczną sumę w tym kantorze?

– Macie do mnie coś jeszcze, panie Grellenort? – urzędnik wyprostował się. – Jakieś inne sprawy? Takie, w których Kompania Fuggerów może być pomocna? Jeśli nie…

– Niegdyś – Pomurnik nie ruszył się z miejsca – inaczej przebiegały nasze rozmowy. Znajdowaliśmy wspólny język. I obustronnie korzystne interesy. Wiele było wspólnych interesów. Niezawodnie pamiętacie. Czy może mam przypomnieć?

– Niezawodnie pamiętamy – uciął urzędnik. – My wszystko pamiętamy. Wszystko jest w księgach, panie Grellenort. Każdy rachunek, każdy debet, każdy kredyt. I wszędzie zgadza się saldo, co do feniga. Buchalteria to podstawa ładu. A teraz… Piasek w klepsydrze niemal się przesypał. Kolejni interesanci czekają…

– Wyczuliście koniunkturę. – Pomurnik nadal nieruchomo tkwił w fotelu. – Wywęszyliście waszymi psimi nosami kupczyków, skąd wiatr wieje. Kiedyś, gdy szło o wasz zysk, my byliśmy dobrzy. Kłanialiście się nam w pas, nie szczędziliście zachodów, nie żałowaliście łapówek i bakszyszów. Dzięki nam zdobywaliście pozycję, dzięki nam wykańczaliście konkurencję, dzięki nam obrastaliście w tłuszcz. A teraz kumacie się z naszymi śmiertelnymi wrogami, czarownikami, husytami i Polakami. Nie za wcześnie? Fortuna kołem się toczy. Antychryst, mówią, nadchodzi. A o Łucku na Wołyniu słyszeliście? Dziś mniemacie nas słabymi, pokonanymi, pozbawionymi wpływów, nieperspektywicznymi, więc wykreślacie nas ze swych ksiąg, stornujecie z bilansów. Nie doceniacie sił, które za nami stoją. Mocy, którymi dysponujemy. A są to, upewniam was, moce wielkie. Największe, jakie zna natura. I takie, których natura nie zna.

Wyciągnął dłonie, rozpostarł palce. U każdego z paznokci pojawił się nagle cienki i siny języczek płomienia, rosnący błyskawicznie i zmieniający barwę na czerwoną, a potem białą. Na lekki ruch palców płomień wybuchnął z potężną siłą, otoczył ręce Pomurnika skłębioną masą ognia. Pomurnik przelał ogień z dłoni do dłoni, wykonał gest. Ogień oblizał skraj zdobionego sztukwerkiem stołu, migocącą kurtyną wzniósł się, tańcząc, niemal sięgając rzeźbionych belek powały.

Urzędnik nie drgnął nawet. Nawet nie zmrużył oczu.

– Ogień kary – powiedział wolno Pomurnik. – Ogień na strzesze domostwa. Ogień w składzie towarów. Ogień stosu. Ogień Piekła. Ogień czarnej magii. Najpotężniejszej siły, jaka istnieje.

Cofnął dłonie, strzepnął palcami. Ogień znikł. Bez śladu. Bez swądu nawet. Nie zostawiając nigdzie nawet znaku spalenizny.

Urzędnik Kompanii Fuggerów powoli sięgnął do sekretarzyka, wyjął coś stamtąd, gdy cofnął rękę, na blacie stołu pozostała złota moneta.

– To jest florino d’oro – powiedział wolno urzędnik Kompanii Fuggerów. – Floren, zwany też guldenem. Średnica około cala, waga około ćwierci łuta, dwadzieścia cztery karaty czystego kruszcu, na awersie florencka lilia, na rewersie święty Jan Chrzciciel. Niechaj przymknie pan powieki, panie Grellenort, i wyobrazi sobie takich florenów więcej. Nie sto, nie tysiąc i nie sto tysięcy. Tysiąc tysięcy. Millione, jak mówią Florentczycy. Roczny obrót Kompanii. Niech pan sobie to wyobrazi, postara się zobaczyć to mocą imaginacji, oczyma duszy. A wtedy ujrzy pan i pozna prawdziwą moc. Prawdziwą siłę. Najpotężniejszą, jaka istnieje, wszechmocną i niezwyciężoną. Uszanowanie, panie Grellenort. Zna pan drogę do wyjścia, nieprawdaż?


* * *

Choć wiosenne słońce aktywnie wpychało swe promienie w wąskie okna kościoła Świętej Elżbiety, w nawie bocznej panował mrok. Grajcarek nie widział osoby, z którą rozmawiał, nawet zarys postaci umykał jego oczom. Wyczuwał tylko jej zapach, nikły, ale rozpoznawalny aromat rozmarynu.

– Niewiele wskórał Grellenort – zeznał usłużnie. – Na mieście mówi się, że próżno się stara, że Reinmara z Bielawy nie dostanie, bo ów dawno uciekł za siedem gór. Gdy od Fuggerów go wyproszono, sroga cholera Grellenorta ogarnęła, z biskupem bardzo się też był skłócił. Zakazywał mu biskup do dominikanów chodzić i Świętemu Oficjum się naprzykrzać, aliści Grellenort nie usłuchał. Tyle wiem.

Ukryta w ciemności postać nie poruszyła się.

– Bardzo jesteśmy ci wdzięczni – powiedziała miękkim, podniecająco modulowanym kobiecym altem. – Bardzo wdzięczni. Niechaj ta mała sakieweczka choć symbolicznie wyrazi, jak bardzo.

Zabrzęczało srebro. Szpieg ukłonił się nisko, wepchnął sakiewkę do kieszeni. Z trudem. Bo bynajmniej nie była mała. Ale po dwóch miesiącach szpiegowania Grajcarek zdążył już przywyknąć do figur retorycznych mówiącej altem kobiety.

– Zawsze usłużę – zapewnił, kłaniając się. – Jakby co było nowego… U biskupa, znaczy… Jeśli jakieś informacje… Zawsze doniosę waszej łaskawości.

– I zawsze spotkasz się z naszą wdzięcznością. Jeśli zaś już przy informacjach i donosach jesteśmy, nie obiło ci się o uszy nazwisko Apolda? Jutta de Apolda? Dziewczyna, którą więzi Inkwizycja?

– Nie, pani, o tym nic nie wiem. Ale jeśli chcecie, mogę spróbować…

– Chcemy. A teraz odejdź w pokoju.

Mówiąca altem i pachnąca rozmarynem kobieta wstała, światło z okien padło na jej twarz. Szpieg natychmiast spuścił wzrok, schylił głowę. Instynkt ostrzegał go, że lepiej nie patrzeć.

– Wielmożna pani?

– Słucham.

– Zdradzam biskupa i donoszę na niego, bo mam złość… Aleć to duchowny, sługa Boży… Będę za to potępiony?

– Znowu biskup ci się naraził? Czym tym razem?

– Tym, co zawsze. Matkę moją znieważa. Wiecie wszak, pani, ojciec mój był kobold, ale matka moja dobrą i przyzwoitą była niewiastą…

– Twoja matka była żydówką – przerwała mówiąca altem kobieta. – Z przechrzczonych rodziców, ale to niczego nie zmienia. Po matce i ty jesteś żydem, ojciec się nie liczy, nieważne, kobold, skrzat, faun, centaur, a choćby i smok latający. Jesteś żydem, Grajcarek. Chodziłbyś do synagogi, wiedziałbyś, że w Dzień Sądu czeka żyda albo Ogród Edenu, albo ogień gehenny, w zależności od uczynków żyda, tych dobrych i tych złych. Uczynki zapisywane są w Księdze. To bardzo stara Księga, wręcz odwieczna. Kiedy zaczęto ją spisywać, nie było biskupów, nawet tego słowa nie znano. Nie masz się więc czym martwić. Gdybyś donosił na rabina, o, to byłby powód do niepokoju.


* * *

Douce von Pack zatoczyła koniem, poderwała go do galopu, w pełnym pędzie miotnęła oszczepem. Grot z głuchym stukiem wbił się w słup przy wrotach, drzewce zadrżało. Dziewczyna odchyliła się w kulbace, wyhamowała konia do kłusa.

– Skaranie boskie – pokręcił głową Ulryk Pack. – Utrapienie mam z tą dziewką.

– Za mąż wydajcie. Niechaj się mąż trapi.

– To może wy się skusicie; panie Czirne? Chcecie? Dam wam ją choćby dziś. A na posagu nie poskąpię.

– Pięknie dziękuję. – Hayn von Czirne popatrzył na wbity w słup oszczep. – Ale nie skorzystam.

– Panie von Hunt?

– Wybaczcie – Kuczera von Hunt wzruszył ramionami – ale wolę takie, co szydełkują.


* * *

Dzwon u dominikanów bił na nieszpór. Zachodzące słońce malowało szybki w oknie czerwienią, purpurą i złotem.

– Jego wielebność inkwizytor jest nieobecny – odpowiedział ze swym polskim akcentem Łukasz Bożyczko. – Wyjechał.

Pomurnik już dwa razy próbował czarnej magii, dwakroć skrycie rzucanymi zaklęciami usiłował zastraszyć diakona i zmusić go do uległości. Zaklęcia nie poskutkowały, zamiar spełzł na niczym. Było oczywistym, że to za sprawą czarów ochronnych. Cała rezydencja papieskiego Oficjum, pomyślał Pomurnik, a kto wie, może i cały Święty Wojciech są zapewne obłożone blokadą. Bo przecież nie do wyobrażenia jest, by zaklęcia znał i umiał ich używać Bożyczko, ten ofermowaty księżulo.

– Wyjechał – powtórzył za diakonem. – Do Rzymu pewnie, ad limina? Nie musisz odpowiadać, Bożyczko, to jasne, że Hejncze nie powiedział ci, dokąd jedzie. Powodu wyjazdu, odgaduję, też nie zdradził. Inkwizytor nie opowiada się byle komu. Ale może chociaż określił datę powrotu?

– Także w kwestii powrotu – twarz Łukasza Bożyczki była jak wykuta z granitu – jego wielebność inkwizytor nie uznał za celowe się opowiadać. Co się wszakoż tyczy powodu peregrynacji, to ten wiadomy jest wszem.

– Słucham, niechaj będzie wiadomy i mnie.

– Jego wielebność inkwizytor poświęcił się obecnie problemowi walki z terroryzmem.

– Szczytny cel – pokiwał głową Pomurnik – postawił sobie Hejncze. Jest z czym walczyć. Prawdziwym problemem stał się husycki terroryzm.

– Jego wielebność inkwizytor – Bożyczko nie spuścił wzroku – nie precyzował, o który terroryzm mu idzie.

– A szkoda. Bo w walce można by wszak połączyć siły.

– Jego wielebność inkwizytor negocjuje łączenie sił z biskupem Konradem. Któremu służycie, panie Grellenort.

Pomurnik milczał długo.

– Rad jesteś ze swej funkcji, Bożyczko? Dobrze ci Hejncze płaci?

– Czemuż to – twarz diakona nie zmieniła wyrazu – mam przypisać ciekawość waści w tym względzie?

– Ciekawości – odrzekł Pomurnik. – Wyłącznie ciekawości. Bo też to ciekawa rzecz, ów terroryzm, o którym mówimy. Nie uważasz? Usuwa z rynku konkurencję, tworzy nowe miejsca pracy, napędza koniunkturę w przemyśle, rzemiośle i handlu, pobudza indywidualną przedsiębiorczość. Uzasadnia rację bytu licznych organizacji, stanowisk, funkcji i całych rzesz ludzi funkcje te pełniących. Rzesze całe czerpią zeń dochody, tantiemy, gaże, dywidendy, prebendy, pensje i premie. Zaiste, gdyby terroryzmu nie było, należałoby go wymyślić.

– Jego wielebność Hejncze – uśmiechnął się Łukasz Bożyczko – mówił o tym. Nawet w podobnych słowach. Jeno w innym nieco sensie.


* * *

Most Kapliczny tonął w wilgotnej mgle, spychanej wiaterkiem od wschodu, z Jeziora Czterech Kantonów. Podzwaniała sygnaturka któregoś z lucerneńskich kościołów.

Kroki nadchodzącego człowieka, choć wyraźnie ostrożne, ozwały się głuchym echem pod kryjącym most zadaszeniem. Oparty o balustradę mężczyzna w szarym płaszczu z kapturem poderwał głowę. I zmacał rękojeść ukrytego pod płaszczem noża.

Nadchodzący zbliżył się. Też był zakapturzony. I też miał rękę skrytą pod połą opończy.

Benedicite – przybysz odezwał się pierwszy, półgłosem, obejrzawszy się wpierw. – Benedicite, parcite nobis.

Benedicite – odrzekł półgłosem mężczyzna w szarym płaszczu. – Fiat nobis secundum verbum tuum.

Qui creira sera sals?

Mas qui no creira sera condampnatz.

Qui fa la volontat de Deu?

Esta en durabletat.

– Amen – przybysz odetchnął z wyraźną ulgą. – Amen, bracie. Witam cię całym sercem. Pójdźmy dalej.

Podeszli pod niemal przylegającą do mostu, zanurzoną w jeziorze kamienną ośmioboczną wieżę. Pod deskami chlupotała woda.

Mgła zaczynała się rozwiewać.

– Witam cię całym sercem – powtórzył przybysz. Teraz, wyzbyty podejrzliwości, mówił z wyraźnym akcentem helweckim. – Wyznam, iż mi ulżyło, gdyś wypowiedział odzew na hasło w świętym języku naszej wiary. Lękaliśmy się, co tu mówić… Niektórzy z Parfaits… Mieli cię w podejrzeniu. Mniemali cię nawet agentem Inkwizycji.

Grzegorz Hejncze rozłożył ręce z uśmiechem, który miał oznaczać, że wobec podejrzeń jest bezsilny, a na oszczerstwa nic poradzić nie może.

– Doszło do nas – podjął Helwet – że interesuje cię osoba niejakiego Birkarta Grellenorta. Zgodę Doskonałych uzyskałem, toteż rad będę okazać ci pomoc, bracie, wiem bowiem co nieco o tym osobniku. Obecnie przebywa on na ziemiach Korony Czeskiej, konkretnie zaś w Silesii, w mieście Vratislavia. Służy tamtejszemu biskupowi…

– To akurat – przerwał łagodnie Hejncze – rzecz mi wiadoma. Ze Śląska przybywam. Właśnie z Wrocławia.

– Ach. Rozumiem. Interesuje cię zatem nie teraźniejszość, lecz przeszłość. Skoro tak, musimy cofnąć się do roku 1415. Do soboru w Konstancji. Jak pewnie wiesz, bracie, w Konstancji ustalono…

Grzegorz Hejncze był w Konstancji w roku 1415 i wiedział, co tam ustalono. Nie przerywał jednak.

– …ustalono, że najlepszym sposobem położenia kresu Wielkiej Schizmie będzie obiór nowego, jednego papieża, poprzedzony dobrowolnym ustąpieniem wszystkich trzech podówczas papieżami się tytułujących: Grzegorza XII, Benedykta XIII i Jana XXIII. Dwaj pierwsi byli spolegliwi, ale nie Jan. Ten czuł się wówczas mocnym, miał poparcie Fryderyka Austriackiego, miał poparcie Burgundów, miał pieniądze od Medyceuszy, zaczął się więc stawiać. Kardynałowie nie deliberowali długo, postanowili go przycisnąć. Według prostej zasady: ustąpienie albo stos. Szybciutko sfabrykowano zarzuty. Standardowe, wedle szablonu. Defraudacja, korupcja, herezja, symonia, pedofilia, sodomia…

– Słyszałem o tym. Wszyscy słyszeli.

– Ach, tak? – Doskonały obrzucił inkwizytora szybkim spojrzeniem. – Pominę więc rzeczy ogólnie znane. Przejdę do tych mniej znanych. Choć wzięty pod klucz i strzeżony nie mniej pilnie niż Hus, w nocy dwudziestego marca Jan XXIII zbiegł z Konstancji. Schronił się w Szafuzie, u swego protektora Fryderyka. Stamtąd też dotarła do soboru wieść, że powodzenie ucieczki zapewniła mu potężna magia. Służący Fryderykowi możny czarownik, Żyd Meir ben Haddar, wydusił straże trującymi miazmatami i uwiózł Jana czarodziejskim napowietrznym okrętem. Wieść rozpuścił ewidentnie sam Jan, by uświadomić soborowi, jak potężnych ma sojuszników. By ostrzec kardynałów, że bez walki z Piotrowego stolca nie zejdzie, że wystąpi czynnie przeciw każdemu pontyfikowi, którego wybiorą. I oto wielka schizma, miast ulec likwidacji, na oczach soboru zaczynała się rozrastać.

– Wśród kardynałów zapanowało lekkie zamieszanie, nikt nie wiedział, co robić. I wówczas, jak czarcik z pudełka, wyskoczył książę Cunradus de Oels, Konrad z Oleśnicy, towarzyszący na soborze biskupowi Vratislavii. Konrad był postacią znaną, liczącą się w polityce międzynarodowej, cieszył się wielką estymą króla Sigismonda Luksemburskiego, kardynałowie dali mu więc posłuch pomimo niskiej kościelnej rangi. A Konrad obiecał, ni mniej, ni więcej, że w ciągu dwóch miesięcy doprowadzi do pojmania zbuntowanego antypapieża, dostarczenia go do Konstancji i postawienia przed soborem. Pod jednym warunkiem: nikt nigdy nie będzie go pytać, jak tego dokonał, w jaki sposób i z czyją pomocą. I co? Dwudziestego piątego maja Anno Domini 1415 Jan XXIII, już jako zwykły Baldassare Cossa, stał przed kardynałami, dygotał ze strachu, płakał i trzęsącym się głosem błagał o litość, przysięgając wypełnić wszystko, co sobór nakaże.

– Radość i euforia z tytułu końca Schizmy początkowo wszystkie inne rzeczy usunęła w cień, ale przyszedł moment, gdy zaczęto sprawę badać. Wyjaśniać, co się stało w czasie tamtych dwóch miesięcy. Co sprawiło, zadawano sobie pytanie, że zaprawiony w bojach Cossa tak nagle zmiękł? Czym go nastraszono, co zobaczył wojowniczy antypapież, że zmienił się nagle w zaśliniony i żałosny strzęp człowieka? Dlaczego Fryderyk Austriacki zaszył się na zamku w Innsbrucku i nie wysuwa stamtąd nosa? Co się stało z towarzyszami antypapieża, którzy uciekli z Konstancji wraz z nim? I gdzie podział się Żyd Meir ben Haddar? Bo po magu Haddarze zaginął ślad. Od tamtego czasu, od maja roku 1415, nikt nigdy już Haddara nie widział.

– I to wszystko – zdecydował się na niedowierzającą konkluzję Hejncze – miałoby być za sprawą Birkarta Grellenorta?

– Nie inaczej – kiwnął głową Doskonały. – Birkart Grellenort, akolita i poumik Konrada, jego wychowanek, a jak wręcz twierdzą niektórzy, bękart. Mag. Teurg. Sortilegus. Nekromanta. Metamorf, potrafiący odmieniać postać…

– Grellenort – wymówił wolno Hejncze – w czasie soboru w Konstancji liczył sobie najwyżej…

– Dwadzieścia lat – dokończył Doskonały. – Tak jest. Dwudziestolatek załatwił Meira ben Haddara, maga, o którym gadano, że ma konszachty z samym Diabłem. Z kim… lub czym miałby zatem konszachty Grellenort?

– Kościół nie zdecydował się na nic w tej kwestii? Ani nowo obrany papież?

Doskonały pokręcił głową.

– Jeszcze w czasie soboru – przypomniał – spalono Johannesa Husa, a w Bohemii rozgorzał bunt. Nim skończył się sobór, Konrad z Oleśnicy został biskupem. Biskupem, który z zapałem tłumił rewolty, który heretyków kazał przed spaleniem włóczyć końmi po vratislavskim rynku. Najwierniejszy sojusznik papieża i króla Sigismonda, sprzymierzeniec w trudnych czasach. Czepiać się takiego z powodu tak błahego, jak wysługiwanie się czarownikiem? Ale tam. Aferę zatuszowano, zamieciono pod dywan. Wymazano z akt. Uznano za niebyłą. Przynajmniej formalnie.

– A nieformalnie?

– Przeprowadzono ciche dochodzenie. Wyniki utajniono. Ale my je znamy. W pewnym momencie my też zainteresowaliśmy się Grellenortem.

– Po tym – Hejncze zdecydował się przyspieszyć tok rozmowy – jak na rozkaz wrocławskiego biskupa Grellenort zaczął z pomocą czarnej magii prześladować katarów i beginki.

– W miastach Jawor i Świdnica – potwierdził Helwet. Wymawiał: „Jaua” i „Zwynyz”. – Nie uczyniliśmy wtedy nic, pozostaliśmy zupełnie bezczynni, albowiem… Albowiem nie można na terror odpowiadać terrorem. Piotr de Castelnau, Piotr z Werony, Konrad z Marburga, Schwenckefeld… Terroryzm jest złem i wiedzie donikąd. Tak myślimy my, Dobrzy Ludzie, Amici Dei. Terroryzm to zło i grzech.

Którym najlepiej obciążyć cudze, nie własne sumienie, pomyślał inkwizytor. Dlatego i wyłącznie dlatego mi pomagacie. Tylko dlatego udzielacie informacji. Przekonani, że szukam zemsty. Że planuję zamach. Akt terroru. Terroru, którym się brzydzicie. Ale gdy się już dokona, będziecie mruczeć: „Deo gratias”. Na kolanach. Z oczyma wzniesionymi ku niebiosom. Bezgrzeszni. Ale zadowoleni. Usatysfakcjonowani.

Doskonały milczał, wpatrzony w ciemny masyw Pilatusa, góry schylonej nad Lucerną jak przykucnięty olbrzym. Inkwizytor nie ponaglał go.

– Grellenort – podjął Helwet – wyedukował się w Andaluzji. W Aguilar koło Kordoby.

– Alumbrados – mruknął Hejncze.

– Oświeceni – potwierdził Helwet. – Tajna sekta, sięgająca korzeniami otchłani prehistorii, starsza, jak twierdzą niektórzy, niż Potop, ba, niż ludzkość sama. Początkowo tylko muzułmańska, dla chrześcijan otwarta przez Gerberta z Aurillac, papieża Sylwestra II. Wśród alumnów ich szkoły znane nazwiska. Arabowie Hali i Alkindi, legendarni Morienus i Artefiusz, Joachim z Fiore, Albertus Magnus, Walter Map, Duns Scotus. William Ockham. Michał z Ceseny. Jakub Deuze, czyli papież Jan XXII. Grellenort też jest wychowankiem i alumnem Aguilar, to tłumaczy tempo jego magicznej edukacji. Ale to nie wszystko.

Hejncze uniósł brwi.

– Jemu ktoś pomaga – stwierdził z przekonaniem Doskonały. – Wspiera go magicznie, pompuje dla niego Moc. Stale. Nie mogliśmy dojść, kto.


* * *

– Wciąż we Wrocławiu? – spytał Pomurnik. – Nie myślałaś nad tym, by się przenieść? Na wieś, dla przykładu?

– Ja lubię Wrocław. – Brunatna twarz neufry rozpłynęła się w parodii uśmiechu. – Nie ma to jak duże miasta. Jak mawiają: Stadtluft macht frei.

– Jednak wieś jest bezpieczniejsza.

– Nie czuję się zagrożona. Przyniosłeś?

Pomurnik sięgnął do sakwy, wydobył duży czworokątny flakon z ciemnego szkła. Gruzłowate i szponiaste palce neufry drgnęły, wydawało się, że wyrwie mu flakon z rąk. Opanowała się, podsunęła kielich, wpatrywała jak urzeczona w powoli napełniający naczynie płyn o lawendowej barwie. Niecierpliwym gestem dała znać, że dość. Chwyciła kielich, zawahała się.

– Ty… się nie napijesz?

– Nie, Kundrie, dziękuję. – Nie chciał jej robić przykrości, wiedział, jak bardzo uzależniona jest od aurum potabile i jak ceni każdą kroplę. – Wszystko dla ciebie.

– Dzięki wielkie, synku, dzięki wielkie. – Neufra, pokonując drżenie dłoni, upiła łyk, jej bursztynowe oczy zajaśniały natychmiast. – Cóż, przejdźmy zatem do rzeczy. Mów, co cię trapi?

Pomurnik westchnął. Lub udał, że wzdycha. Swej prawdziwej matki nie znał. Zmarła w klasztorze u magdalenek w Lubaniu przy jego urodzeniu. Wychowywały go, w kolejności: przytułek, szkoła parafialna, wrocławska ulica. I wreszcie Kundrie. Neufra. Żywiołaczka. Jedna z Longaevi, Odwiecznych.

Swego faktycznego wieku Kundrie nie wyznała Pomurnikowi nigdy, wiadomo było jednak, że we Wrocławiu zamieszkiwała od lat blisko dwustu, pamiętała bowiem najazd tatarski. Pomurnik poznał ją, gdy sam miał siedem. Niezapomniane było to spotkanie. Doszło doń na Rybim Targu, po którym Pomurnik kręcił się, by coś ukraść i złapać kota celem zamęczenia. Kundrie, by móc egzystować wśród ludzi, kryła się pod silnym czarem iluzyjnym. Pomurnik, od maleńkości zdradzający talenty magiczne i moce pozazmysłowe, przejrzał iluzję i zobaczył neufrę w jej własnej postaci. Widok sprawił, że doznał szoku i wpadł w panikę. Coś, co wygląda jak skrzyżowanie spróchniałej wierzby z dwunogim jaszczurem i człapie, roniąc śmierdzące grudki, środkiem Rybiego Targu, to było trochę za wiele jak na siedmiolatka. Nawet takiego siedmiolatka jak Pomurnik.

Siła początkowego wrażenia wpłynęła na moc dalszej przyjaźni. Neufrę, istotę drapieżną i niebywale okrutną, zafascynowało okrucieństwo chłopca. I jego zdolności magiczne. Zrobiła wiele, by je pogłębić, a jej sięgająca korzeni prapoczątków wiedza dawała takie możliwości. Pomurnik był pilnym uczniem. W wieku lat ośmiu był psionikiem, swobodnie używał prostej magii i telepatii, rzucał uroki, psuł żywność i zsyłał choroby. Gdy skończył dziesięć, wprawnie posługiwał się magią wyższą i goecją, za pomocą której nauczył się zabijać. Mając dwanaście, był magiem na tyle biegłym, by móc pojechać po nauki do szkoły Alumbrados, mieszczącej się w Aguilar pod Kordobą. Pojechał tam za pieniądze księcia Konrada z Oleśnicy, podówczas kleryka wrocławskiego. Który to książę i kleryk nagle sobie o Pomurniku przypomniał. Z przyczyn, których Pomurnik nie znał. Ale się domyślał.

Do Wrocławia wrócił w roku 1414. Jako teurg i nekromanta z punktu został zausznikiem Konrada, teraz już katedralnego prepozyta z wielkimi szansami na mitrę biskupią. Którą otrzymał w 1418. Wynosząc – prócz siebie – na szczyty władzy również swego przybocznego czarownika. A Kundrie, neufra, przybrana matka, została zauszniczką utalentowanego pupila. Jego doradczynią. Pomurnik – mimo starań – wciąż był tylko człowiekiem, do tego młodym. I bardzo aroganckim. Talent talentem, ambicje ambicjami, lecz Najwyższe Arkana rodowitych Longaevi wciąż były dlań niedostępne, a do bycia jednym z prawdziwych Nefandi wciąż było mu daleko. Kundrie, żywiołaczka związana z ziemią, umiała moce Longaevi i Nefandi odfiltrowywać. Na użytek Pomurnika. A jeśli Pomurnik nie potrafił mocy wykorzystać, robiła to za niego. Jeśli poprosił. To jest, jeśli przemógł pychę. Wiele go to kosztowało, toteż zwracał się o pomoc rzadko. W sprawach, które rzeczywiście były dlań ważne.

Teraz, Kundrie nie miała wątpliwości, sprawa była ważna. Gdy o niej mówił, gdy relacjonował, głos miał spokojny i zimny. Ale odruchowo ściskał zęby. I pięści. Tak, że aż bielały knykcie.

– Taaak – podsumowała przeciągle, zlizując koloid z warg. – Zalazł ci za skórę ten Reynevan Bielawa, zalazł. Wydrwił, ośmieszył przed biskupem, okrył sromotą, zmusił do ucieczki. I masz słuszność, syneczku, bezwzględną słuszność: jeśli teraz pojmą go lub zabije ktoś inny, ty nie zmyjesz hańby. Więc to ty musisz go schwytać. Własnoręcznie. I sprawić, by pamiętano tylko jedno: jego kaźń. Każ go żywcem obedrzeć ze skóry. Tak, by głowa została przy skórze. To zawsze daje efekt, tak, zawsze daje. Skórę zaś wygarbuj i wystaw na widok publiczny. Na rynku.

Zamilkła, drapiąc pokryty naroślami policzek. Widziała, jak ściska pięści z niecierpliwości i złości. Uśmiechnęła się. Z wystudiowaną złośliwością nauczycielki, mogącej dokuczyć aroganckiemu uczniowi, któremu ubzdurało się, że już nauk nie potrzebuje i obędzie się bez nich.

– No tak – powiedziała z uśmiechem. – No tak. Zapomniałam. Pierwej trzeba tego Reynevana złapać. A z tym idzie jak po grudzie, co? Na przekór wysiłkom, w których wszak nie ustajesz. Na przekór nekromancji, uprawianej w podziemiach pod Świętym Maciejem. A wszak uczyłam, wszak powtarzałam: zaczynać od myślenia, od logiki. Po nekromancję sięgać dopiero wtedy, gdy logika zawiedzie.

– Kundrie – warknął Pomurnik. – Wiem, że jesteś samotna. Że nie masz z kim pogadać i rekompensujesz to sobie przy każdej nadarzającej się okazji. Ale odpuść sobie. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać twych łabędzich śpiewów.

Kundrie nastroszyła kolce grzbietowe, ale pohamowała gniew. W końcu smarkacz był jej wychowankiem. Jej synem. Oczkiem w głowie.

– Przyszedłeś – powiedziała spokojnie – a raczej przybiegłeś prosić o pomoc. Nuże więc, proś. Grzecznie.

– Proszę grzecznie bardzo – w ptasich oczach Pomurnika zamigotał ogień. – Bardzo bardzo. Zadowolona?

– Bardzo bardzo. – Neufra znów łapczywie łyknęła z kielicha. – Do rzeczy więc. Zaczynamy od logicznego myślenia. Od postawienia pewnych pytań. Reynevan Bielau, jak wynika z twojej relacji, był we Wrocławiu dwukrotnie, w styczniu i w lutym. Dwakroć zatem lazł lwu w paszczę. Nie jest szaleńcem ani samobójcą. Dlaczego tak ryzykował? Czego szukał we Wrocławiu, co warte było aż takiego hazardu?

– Szukał pomocy. U kanonika Ottona Beessa, swego kumotra.

– Pomocy w czym? Mówi się na mieście, że w grudniu książę Jan Ziębicki uwięził umiłowaną pannę Reynevana, jakąś konwersę od klarysek. Podobno zhańbił ją i kazał zgładzić, oto powód, dla którego pod Wielisławiem oszalały i opętany zemstą Reynevan zakatrupił księcia. Niby więc pannę pomścił, słodką zemstą się nasycił. U boku idących wówczas z rejzą husytów mógłby nasycić się jeszcze bardziej. Jednak samotnie krąży po Śląsku. Dlaczego?

– Bo mniema, że dziewka żyje, uwięziona, i szuka jej – wzruszył ramionami Pomurnik. – Jest w błędzie. Ja też jej szukałem, była mi potrzebna. Nie, nie tylko jako przynęta na Bielawę. Miałem zamiar zmusić ją do zeznań, które potwierdziłyby kacerstwo klarysek z Białego Kościoła. Biskup i inkwizytor Hejncze nie chcieli skandalu, wysłali mniszki na pokutę. A ja chciałem posłać je wszystkie na stos; zdołałbym, mając zeznania Apoldówny. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nie znalazłem jej. Ani w Ziębicach, ani w okolicznych zameczkach, w których książę Jan zwykł przetrzymywać swe nie zawsze dobrowolne wybranki…

– Dziewka, mówisz – przerwała Kundrie – była ci potrzebna. A co, jeśli była potrzebna komuś jeszcze? I ten ktoś znalazł ją wcześniej?

Pomurnik milczał. Patrzył, jak dopija collodium złota. Jak odstawia puchar, jak oczy jarzą się jej bursztynowo.

– Nie bądź zadufany, syneczku. Nie lekceważ przeciwników. Nie sądź, że są głupsi. Nie łudź się, że nie potrafią ubiec cię, uprzedzić i przechytrzyć. Wtedy, w Szafuzie, w sprawie z tym Żydem Haddarem, podobny błąd omal nie kosztował cię życia. W obecnym przypadku, mniemam, jest podobnie. Ktoś, kogo zlekceważyłeś, przechytrzył cię i uprzedził. Odgadłszy, że kto ma pannę, ten ma Reynevana… I ma czym Reynevana zaszantażować…

– Pojąłem – uciął Pomurnik, wstając. – Teraz pojąłem, w czym rzecz. Podejrzewałem coś takiego, ale to ty naprowadziłaś mnie na właściwy ślad. Teraz rozumiem, dlaczego Wrocław… Bywaj, matko. Muszę iść i coś załatwić. Zajdę niebawem.

Neufra, nie mówiąc ni słowa, wzrokiem wskazała kielich z lawendową kroplą na dnie.

– Jasne. Przyniosę więcej.


* * *

Odnalazł ojca Felicjana na zapleczu biskupiego dworca, przy kuchni, siedzącego na beczułce i łapczywie wyjadającego coś z glinianej miski. Gdy zobaczył Pomurnika, zakrztusił się i zadławił. Pomurnik nie myślał tracić czasu. Uderzeniem pięści wytrącił altaryście miskę z rąk, chwycił go za odzież na piersi, poderwał, potrząsnął, gruchnął o ścianę z taką mocą, że spadły i posypały się z brzękiem miedziane panwie. Ojciec Felicjan wybałuszył oczy, zacharczał, po czym wykaszlał i wypluł wprost na wams Pomurnika obślinioną resztkę pieroga z grzybami. Pomurnik odwinął rękę i z całej siły strzelił go w twarz, poprawił na odlew, powlókł, wyjącego, na zasłany pierzem i srebrzący się od rybich łusek kuchenny podwórzec. Felicjan rzucił mu się do nóg, ułapił za kolana, cios pięści cisnął nim o ziemię. Usiłował uciekać na czworakach, Pomurnik doskoczył i z rozpędu kopnął go w tyłek. Altarysta runął nosem w kapuściane liście i jarzynowe obierki. Pomurnik wyrwał z rąk oniemiałego kuchcika ożóg, walnął nim Felicjana raz i drugi, potem jął tłuc, gdzie popadło. Altarysta wył, krzyczał i płakał. Dziewki kuchenne i kucharze uciekli w popłochu, porzucając garnki, sagany, kotły i kociołki.

– Od dawna nosiłem się z tym zamiarem. – Pomurnik odrzucił ożóg, stanął nad altarystą. – Od dawna zbierałem się przetrzepać ci skórę, ty szczurze, ty kanalio w sutannie, ty zakłamany klecho. Ale czasu nie było, aż do dzisiaj. Potraktuj to jako zadatek. Na poczet tego, co dostaniesz od biskupa. Gdy się wreszcie dowie, że donosisz nań inkwizytorowi Hejnczemu.

Ojciec Felicjan załkał rozdzierająco.

– Ode mnie, jeśli cię to uspokoi, biskup się nie dowie – mówił dalej Pomurnik, poprawiając mankiety. – Bo to nie mój interes. Mój interes jest w czymś innym… Szpiegujesz dla Inkwizycji, a ja chcę wiedzieć… Ejże, bratku? A cóż to od ciebie tak nagle strachem powiało? Czyżbyś miał jeszcze coś do ukrycia?

– Wszystko powiem! – zaszlochał Felicjan. – Wyznam jak na spowiedzi! Ja nie po dobrej woli! Zmusili mnie! Napadli… Pobili! Pod groźbą kazali… Jeśli zdradzę, zginąłem… Mówić o tym nie mogę…

Pomurnik zgrzytnął zębami. Chwycił duchownego za kołnierz, poderwał, przycisnął do kadzi na ryby. Przydusił kolanem.

– Nie możesz? – wysyczał. – No to sprawimy, byś mógł.

Chwycił altarystę za nadgarstek, wywarczał zaklęcie. Zasyczało, zadymiło, ojciec Felicjan skurczył się, twarz mu poczerniała, a dziki wrzask wstrząsnął aż posadami dworca. Pomurnik nie puszczał, dopóki nie zaśmierdziało palonym mięsem. Uwolniony wreszcie altarysta padł na kolana, zanosząc się szlochem, hołubił przy brzuchu poparzoną rękę.

– Łapsko – Pomurnik wyprostował się – posmarujesz maścią i za parę tygodni będzie jak nowe. Ale krocze, o, krocze wyleczyć naprawdę trudno. Gadaj, sukinsynu, nim przypalę ci jaja. Miłe ci one? Zależy ci na nich? Darzysz je sympatią? No to powiesz mi teraz wszystko. Niczego nie zataisz. Słóweczkiem nie skłamiesz.

I ojciec Felicjan, łkając, płacząc i smarcząc, powiedział wszystko. Niczego nie zataił i w niczym nie skłamał.

– Był to… – dokończył łamiącym się głosem. – Reinmar z Bielawy… Heretyk wyklęty… Pod czarem się krył, alem po głosie poznał… Bił mnie, katował… Groził śmiercią…

– Inkwizytor Grzegorz Hejncze – zrekapitulował Pomurnik – ten, któremu donosisz, porwał i więzi gdzieś sekretnie pannę, znaną jako Jutta de Apolda. Reynevan Bielawa kazał ci wywiedzieć się, gdzie jest więziona. W jaki sposób ma z tobą nawiązać kontakt? Kim byli jego wspólnicy?

Ojciec Felicjan rozpłakał się. Tak rozpaczliwie, że Pomurnik uwierzył w jego niewiedzę.

– Co już zdążyłeś wyszpiegować?

– Nic a nic… – zachlipał altarysta. – Bo i jak? Toć ja ino robak… Gdzież mnie do sekretów Inkwizycji?

– Jesteś inkwizytorskim szpiclem. Znaczy, Hejncze darzy cię jakimś tam zaufaniem.

– Robak nędzny jestem…

– A jesteś, jesteś, bez dwóch zdań – Pomurnik spojrzał nań z pogardą. – Słuchaj no więc, robaku. Szpieguj dalej. Jeśli wyszpiegujesz miejsce uwięzienia Apoldówny, doniesiesz mi o tym. Jeśli Bielawa lub jakiś jego kamrat skontaktuje się z tobą, doniesiesz także. Jeśli sprawisz się dobrze, to w nagrodę hojnie podreperuję twą robaczą egzystencję, nie pożałuję grosza. Ale jeśli mnie zawiedziesz lub zdradzisz… Wtedy, robaczku, nie skończy się na jednym małym przysmażeniu. Piędzi zdrowej skóry na tobie nie zostawię. Precz tedy, do dzieła, dalejże na przeszpiegi. Jazda, już cię tu nie ma.

Altarysta zemknął chyłkiem, tuląc rękę do piersi. Ani razu się nie obejrzał.

Pomurnik patrzył mu w ślad. I odwrócił się, czując czyjś wzrok, lepiący mu się do karku.

Przy kamiennych schodkach stała dziewczyna. Na oko szesnastoletnia. W męskim watowanym wamsiku i zawadiackim berecie z piórami. Jej drapieżnie zadarty nos niezbyt pasował do blond loczków, zaróżowionej buzi i ust laleczki. Nie pasował. Ale nie szpecił.

Słyszała, pomyślał Pomurnik, odruchowo sięgając po ukryty w rękawie nóż. Widziała i słyszała wszystko. Nie uciekła, bo strach ją sparaliżował. I teraz jest świadkiem. Całkiem zbędnym świadkiem.

Dziewczyna zbliżyła się wolno, wciąż wpijając w niego oczy. Ocienione długimi na pół cala rzęsami oczy o barwie toni górskiego jeziora. W oczach tych, Pomurnik dostrzegł to nareszcie, malował się nie strach, lecz zachwyt tym, co zaszło. Zachwyt oraz dzika, szalona, emanująca feromonami fascynacja. Sam się sobie dziwiąc, poczuł, że fascynacja zaczyna się udzielać i jemu.

– Pokrewna duszyczka – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Odziana jak chłopczyk.

Douce von Pack podeszła jeszcze bliżej. Strzepnęła długimi rzęsami.

Dopadł jej jak jastrząb. Obrócił, pchnął na beczkę, chwycił za kark, przegiął gwałtownie. Beret zjechał Douce na oczy. Pomurnik wpił palce w blond loczki, zdarł z pośladków wełniane braccae i bieliznę, przywarł do dziewczyny silnie. Douce dygotała z podniecenia. A potem krzyknęła. Głośno.

Ból i namiętność były w tym krzyku.


* * *

– Coś się szykuje – powtórzył, mnąc czapkę, Grajcarek. – W mieście widziano różnych dziwnych ludzi. Niebezpiecznie wyglądających…

– Mów – zniecierpliwił się biskup. – Wykrztuś-że to, do diabła.

– Na mieście plotkują, że wielu osobom naraził się imć pan Grellenort. Że wielu życzy mu źle. Nawet bardzo źle.

– Nie nowina to dla mnie.

– I jeszcze… – Szpieg zakasłał w pięść. – Wasza dostojność wybaczy, że powiem…

– Wybaczę. Gadaj.

– Mówią, że zjechali do Wrocławia krewniacy… Krewniacy tych, co ich zabito… Pana von Barta z Karczyna… Pana Czambora z Heissensteinu… Bo mówi się na mieście, że to pan Grellenort jest… Jest winnym tych zabójstw…

Biskup milczał, bawił się piórem.

– Wasza dostojność – przerwał ciszę szpieg. – Ja mniemam…

– Hę?

– Należałoby ostrzec pana Grellenorta. Ale wasza dostojność sama już najlepiej wie, co uczynić…

Biskup milczał, bawił się piórem, gryzł wargi.

– Masz rację – odrzekł wreszcie. – Wiem najlepiej.


* * *

U Świętego Jakuba już jakiś czas temu oddzwoniono kompletę, teraz, jak dało się słyszeć, mnisi wzięli się chórem za Salve regina. Lada moment miał rozbrzmieć dzwon późny, pulsus serotinus, lada chwila należało też oczekiwać dzwonów na ignitegium.

Świece w komnacie były pogaszone, nikłe światło dawała gruba, w której dogorywały polana. Czerwony poblask dodawał iście czarodziejskiego uroku gładkiej skórze i szczupłemu ciału Douce von Pack, leżącej obok wśród rozburzonej pościeli. Wsparty na łokciu Pomurnik patrzył na dziewczynę, na jej szeroko rozwarte, wpatrzone w niego oczy. Przypominał sobie inne ognie, inne oczy, inne nagie ciała, inny gwałtowny, elektryzujący bólem seks. Na sabatach i orgiach w górach Harzu, na leśnych polanach Pomorza, w jaskiniach Alpujarras i na pustkowiach Estremadury. Kiedy to ziemia dygotała od łomotu bębnów, a w dartym trelami piszczałek nocnym powietrzu śmigały nietoperze i sowy.

Trupi księżyc zaglądał przez okno.

Niepotrzebnie się z nią związałem. Przywabiłem ją, przyciągnąłem do siebie, to był błąd. Błąd, który trzeba będzie naprawić.

Douce von Pack westchnęła, uniosła się. Pomurnik odruchowo spojrzał na jej szyję, szybko ocenił, jak chwycić i jak przekręcić.

Wystarczyłyby dwa ruchy, pomyślał. I ten błysk skonałby w jej oczach…

Synku, rozbrzmiało mu nagle w głowie. Usiadł na łożu.

Synku, mówiła Kundrie, przyjdź zaraz. Chcę ci coś koniecznie pokazać, coś, co wiąże się z poszukiwaną dziewczyną. Czekam. Przyjdź.

Akurat, pomyślał. Zwyczajnie skończyło się potworzycy aurum potabile. Ale cóż, trzeba będzie pójść. Matka, było nie było.

– Czy coś się stało? – Douce usiadła, odgarnęła włosy z czoła. Ogień z gruby cieniami igrał na jej małych piersiach. Migotał w jej szeroko rozwartych oczach.

– Coś się stało? Wychodzisz?

– Tak. Wrócę późno.

– Zostawiasz mnie samą?

– Ale nie w tej chwili.

Chwycił ją za ramiona. Przycisnął do poduszek. Uległa mu, zmuszona do uległości. I kochali się w zapamiętaniu. W blasku żaru i bladej poświacie trupiego księżyca.


* * *

Stadtluft macht frei, przypomniał sobie Pomurnik, idąc od Mostu Piaskowego w dół ulicy Zamkowej.

Fakt, że we Wrocławiu stale bytowały liczne stwory nocy, nie był dla niego bynajmniej nowością. Minął jednak jakiś czas, odkąd wędrował tu po zmierzchu i czas ten, jak się okazywało, sporo zmienił. Zaiste, konstatował idąc, nie tylko dla Kundrie oddech wielkiego miasta niósł powiew wolności. Nie ona jedna, jak się okazywało, dobrze i swobodnie czuła się we Wrocławiu. Nie jej jednej, jak się okazywało, odpowiadał wielkomiejski habitat.

Zaskoczony przy bramie dzantyr uniósł wydłużony pysk, ewidentnie nie pojmując, jakim cudem Pomurnik go widzi. Wreszcie skrył się w mroku, wygarbiając jak kot i jeżąc sierść.

Pod wylotem rynny siedziało, liżąc zagnojony bruk, kilka urkinów, nadętych w puszyste kule. Zgrzytnąwszy pazurami, zemknął w ciemność zwinny jak jaszczurka rapion. Tuż dalej był skład win, majstrujący przy kłódce łysy gnom w skórzanym kabacie nawet nie podniósł głowy. Jego uzbrojony w łom kamrat obrzucił Pomurnika złym spojrzeniem, zawarczał coś pod nosem, trudno było zgadnąć, pozdrowienie czy obelgę.

W odchodzącym ku ulicy Wąskiej zaułku ostro cuchnęło magią i alchemią – czyli ektoplazmą, saletrą, witriolem, ałunem i winnym wyskokiem. Rynsztok wyraźnie fosforyzował, pełzały w nim esfiliny, zwabione sublimacyjnym odpadem. Tuż opodal, w podcieniach, czaił się garou, rozwinięte zmysły powstrzymały go jednak przed atakiem, w porę wyczuł aurę Pomurnika i wiedział, że lepiej nie próbować. Kilkanaście kroków dalej podobnie zachowała się lamia. Wampirzyca zaczekała nawet, aż Pomurnik się zbliży, a upewniwszy się, że naprawdę ją widzi, pozdrowiła ukłonem, owinęła się w opończę i znikła, szara na tle szarego muru.

Między przyporami kościoła Świętego Ducha siedział kludder, stękając i drapiąc się w brzuszysko. Na maswerkach, sterczynach i pinaklach świątyni szeleściły i trzepotały skrzydła spłoszonych latawców. Tuż za szpitalem Pomurnik dostrzegł na kamieniach błyszczącą smugę świeżej krwi. Wiedziony ciekawością – rzecz w sumie go nie obchodziła – wzmocnił wzrok zaklęciem, przejrzał ciemność. Schylona nad skrwawionym trupem, podrażniona czarem kalkabra wyszczerzyła dwucalowe kły, a włosy uniosły się jej nad głową jak srebrzysta korona. Pomurnik wzruszył ramionami, przyspieszył kroku. Jak dawniej, tak i teraz, okazywało się, niebezpiecznie było chodzić nocą po Wrocławiu.

Przeciął Targową, wyszedł na placyk przy studni. I wtedy go opadli. Ze wszystkich stron. Odziani tak, że niemal niewidzialni. Niezwykle szybcy. Jak na ludzi.

Tylko błyskawiczny unik ocalił mu życie, w ostatniej niemal chwili złowił okiem blady blask godzącej w niego klingi. Chwycił napastnika za połę kubraka, zakręcił nim, pchnął wprost na drugiego atakującego, wprost na ostrze miecza. Odwinął się, poczuł, jak stal muska mu włosy. Odskoczył, widział, jak miecz innego zamachowca krzesze iskry z żelaznej kraty. Ucapił za rękę z mieczem, szarpnął, pozbawił napastnika równowagi, rzucił na kolana, szybkim, jednoczesnym ruchem obu rąk skręcił mu kark.

Kolejny dopadł, zadał sztych, Pomurnik uniknął ostrza delikatnym półobrotem, złapał za łokieć i nadgarstek, wyłuskał miecz z łamanej ręki. Napastnik zawył. Zasłaniając się nim jak tarczą, Pomurnik pchnął następnego atakującego mieczem w brzuch, skoczył, nie czekając, aż upadnie, ku innym. Gdy pierzchnęli, zawrócił, ostrym pociągnięciem przeciął gardło temu ze złamaną ręką.

Leżało trzech, zostało trzech.

Trupi księżyc łysnął zza chmury, a Pomurnik zaatakował.

Uciekli przed nim za studnię, ale to ich nie uratowało. Nie widzieli go, gdy ich dopadł. Pierwszy osunął się na kolana, pchnięty w pachwinę; nim zdążył się porządnie rozkrzyczeć, miał rozchlastaną tchawicę. Drugi skoczył na ratunek, atakując w klasycznej pozycji szermierczej. Pomurnik dopuścił go na właściwą odległość, sparował sztych i pchnął, mocno i pewnie, w twarz, między oko a nos. Pchnięty wyprężył się, zadygotał, bezładnie trzęsąc rękami. Potem zsunął się z ostrza, miękki jak szmata.

Został tylko jeden, czający się w mroku. Uprzedził Pomurnika, zaatakował sam. Krzycząc niezrozumiale, wznosząc do ciosu jakąś dziwną broń, ni to topór, ni to maczugę. Pomurnik wymanewrował go unikiem, ciął krótko. Napastnik padł na kolana. A potem na twarz.

Pomurnik spojrzał na miecz. Od razu widać było, że niepospolita to broń. I nietania. Prawdopodobnie mediolańska. Na głowni była punca płatnerza, niewielka, trudno rozpoznawalna w mroku. Pomurnikowi nie chciało się zresztą rozpoznawać.

Jeden z powalonych zacharczał, zadygotał, zazgrzytał sprzączką pasa po kamiennej płycie studni, do której się doczołgał. Pomurnik był tam w trzech krokach, rąbnął raz, drugi, za trzecim mediolańska głownia pękła z jękiem. Odrzucił złomek.

Zajęczał inny. Ten powalony jako ostatni. Pomurnik zbliżył się, podniósł dziwny oręż. Był to krzyż. Duży, ciężki, żelazny krzyż z prostymi ramionami. Na ramionach połyskiwał srebrem grawerunek. Napis.

– Nie jestem, kurwa, demonem – powiedział Pomurnik.

Wzniósł krzyż i uderzył jak toporem.

Skrajem płaszcza zabitego wytarł obryzgane mózgiem nogawki. I poszedł w swoją drogę. Przez nocny Wrocław. Miasto, które nocą potrafiło być niebezpieczne.

Загрузка...