Rozdział szósty

w którym na morawskim zamku Sowiniec bohaterowie przekonują się, że zawsze, w każdej sytuacji, bezwzględnie należy mieć w zanadrzu plan awaryjny. I we właściwym momencie z zanadrza go wyciągnąć.


Zza zakratowanego okna wieży, z podwórca, dobiegały przekleństwa, rżenie koni i metaliczny stuk podków. Sowinieccy burgmani, zgodnie ze swym częstym obyczajem, wyruszali, by spatrolować przełęcze, zlustrować okolicę i dopuścić się wymuszeń na okolicznej ludności. Po raz nie wiedzieć który piał dziko i w zapamiętaniu kogut, darła się na męża jedna z zamieszkujących zamek żon. Przeraźliwie beczało jagnię.

Bruno Schilling, były Czarny Jeździec, obecnie dezerter, renegat i więzień, był lekko blady. Bladość powodowała chyba jednak wyłącznie przebyta niedawno choroba. Jeśli Bruno Schilling się bał, to umiejętnie to ukrywał. Powstrzymywał się od wiercenia na zydlu i biegania wzrokiem od jednego śledczego do drugiego. Ale nie unikał kontaktu oczu. Horn miał rację, pomyślał Reynevan. Właściwie go ocenił. To nie byle tępy zbir. To szczwany lis, sprytny gracz i kuty na cztery nogi szelma.

– Zaczynamy, szkoda dnia – przemówił Urban Horn, kładąc dłonie na stole. – Tak, jak poprzednio, jak to już ustaliliśmy: zwięźle, rzeczowo, na temat, bez żadnego „już to przecie mówiłem”. Jeśli o coś pytam, ty odpowiadasz. Układ prosty: ja przesłuchuję, ty jesteś przesłuchiwany. Nie wypadaj zatem z roli. Czy to jest jasne?

Jagnię z podwórca nareszcie przestało beczeć. A kogut piać.

– Zadałem pytanie – przypomniał sucho Horn. – Nie zamierzam domyślać się twoich odpowiedzi. Bądź więc łaskaw ich udzielać, ilekroć pytam. Od tej chwili poczynając.

Bruno Schilling spojrzał na Reynevana, ale szybko odwrócił wzrok. Reynevan nie zadał sobie trudu, by kryć niechęć i antypatię. W ogóle się nie starał.

– Schilling.

– Jest jasne, panie Horn.


* * *

– Nie widzę sensu tych przesłuchań – powtórzył Reynevan. – Ten Schilling to zwykły zbir, nożownik i morderca. Asasyn. Takiego posyła się do mokrej roboty; wskazawszy ofiarę, szczwa się takiego ze smyczy jak gończego psa. I tylko do takich rzeczy wykorzystywał tego typa Grellenort. Wykluczam, by przypuszczał go do konfidencji i wyjawiał mu rzeczy tajne. Moim zdaniem typ wie tyle, co nic. Ale będzie kręcił, będzie zmyślał, będzie karmił cię konfabulacjami, będzie udawał świetnie poinformowanego. Bo zdaje sobie sprawę, że tylko taki jest dla ciebie coś wart. A poczuł się pewnie, przy tym, jak go traktujesz. Bardziej jak gościa, niż więźnia.

Zza okna dolatywało pohukiwanie krążących wokół wieży sów i puchaczy, których w okolicy były, jak się wydawało, całe chmary. Miało to swoje dobre strony – myszy ani szczura w okolicy nie uświadczyłeś. Niedojedzona z wieczora i położona przy łóżku pajda chleba czy racuch były jak znalazł na podkurek.

– Ty, Reinmarze – Horn rzucił psu ogryzioną kość – znasz się na medycynie i magii. Bo studiowałeś i praktykowałeś. Ja znam się na technice przesłuchań. Za twe rady dziękuję, ale niechaj każdy z nas zostanie przy swoich specjalnościach i robi to, co najlepiej mu wychodzi. Dobrze?

– Jak ci wyjdzie z tym renegatem, to ja nie wiem – Reynevan popatrzył na wino pod światło lichtarza. – A przeczucia mam nie najlepsze. Ale, skoro nastajesz, radził i doradzał więcej nie będę. Do czego w takim razie, jeśli nie do rad, jestem ci potrzebny?

Horn wziął się za ogryzanie drugiej kości. Szarlej i Samson poszli w jego ślady. Żaden, ani olbrzym, ani demeryt, nie włączali się do dyskursu.

– Schilling – Horn na moment przerwał ogryzanie – opowiada o zamku zwanym Sensenberg, kwaterze i kryjówce Czarnych Jeźdźców. Mówi o czarach i zaklęciach, o eliksirach, o magicznych narkotykach i truciznach. Mało się w tym wyznaję, a on to zauważył. Jesteś w błędzie, mając go za tępego zbira, to chytry lis i bystry obserwator. Widział, że odesłałem cię pod eskortą, założył, że już nie musi się ciebie bać. A gdy teraz nagle zobaczy, że towarzyszysz mi przy przesłuchaniu, zlęknie się. I dobrze. Niechaj mu trochę skręci strach bebechy. Ty zaś demonstruj mu nienawiść. Pokazuj wrogość.

– Tego nie będę musiał udawać.

– Byłeś nie przesadził. Mówiłem ci to już: fanatyzm jest dobry dla ciemnych mas, nam, ludziom spraw wyższych, nie przystoi. Bruno Schilling przyłożył rękę do zabójstwa twego brata. Jeśli jednak myślisz o zemście, to on, paradoksalnie, dopomoże ci w niej. Informacjami, których nam udzieli.

– Konfabulacjami, chciałeś powiedzieć.

– On wie – oczy Horna błysnęły – że żyje tylko dzięki mnie, że za moją sprawą wyszedł żywy z lochu w Kłodzku. Wie, że tylko ja mogę go ocalić przed Grellenortem, przed Czarnymi Jeźdźcami, od których zdezerterował. Żyje i jest bezpieczny tylko dzięki temu, że Grellenort nie ma pojęcia o jego dezercji, mniema go jednym z poległych pod Wielisławiem. Wię, że jeśli przyłapię go na kłamstwach, po prostu wypędzę stąd i rozgłoszę to przed światem, a jego dni będą wówczas policzone.

– To co ja mam robić? Poza okazywaniem wrogości?

– Gdy znowu zacznie o magii na Sensenbergu, pokaż mu, żeś specjalista, że byle bujdy nie kupisz. Jeśli zacuka się i zapłacze, będziemy wiedzieć, na czym stoimy.

– Jeśli taki z niego lis, jakim go głosisz, to wątpię, by dał się podejść. Ale obiecałem pomóc, pomogę więc, wywiążę się z obietnicy. Licząc, że ty nie zapomnisz o twojej. Kiedy zaczynamy?

– Jutro. Z samego rana.


* * *

– Skrytobójcze zamachy – Horn wciąż trzymał dłonie na stole – dokonywane za pomocą trucizny, zaplanowane przez Grellenorta i wrocławskiego biskupa. Opowiedz nam o tym, Schilling.

– Birkart Grellenort – zaczął bez chwili zwłoki i dość usłużnie renegat – ma na zamku Sensenberg alchemika. To nie jest człowiek. Podobno żyje już sto lat z okładem. Włosy białe jak śnieg, oczy jak ryba, uszy w szpic, skóra na twarzy i dłoniach niemal przezroczysta, każda żyłka prześwieca niebiesko…

– Sverg – potwierdził Reynevan, widząc uniesione brwi i pełną niedowierzania minę Horna. – Jeden z Longaevi.

– Nazywa się Skirfir – mówił szybko Bruno Schilling. – Alchemik i mag, wprawny wielce. Warzy dla Grellenorta różne dekokty i sporządza eliksiry. Głównie płynne złoto. Mówią, że to dzięki temu złotu Grellenort ma taką moc. I że jest nieśmiertelny.

Horn żachnął się, pytająco spojrzał na Reynevana.

– Jest możliwym – potwierdził, nie kryjąc raptownego zainteresowania Reynevan – przemienienie metalu, jak również kamienia szlachetnego, w ciecz, w stan ciekły. Dokładniej w collodium, czyli koloid. O konsystencji na tyle rzadkiej, by można go pić.

– Pić metal? – Z twarzy Horna ani myślał znikać wyraz niedowierzania. – Albo kamień?

– Cała Natura – Reynevan wykorzystał okazję, by błysnąć – każda rzecz, żywa czy martwa, każda materia prima przepojona jest energią kreacji, praduchem, pratworzywem i siłą formującą. Hermes Trismegistos nazywa ją totius fortitudinis fortitudo fortis, mocą ponad wszystkie moce, która przezwycięża każdą rzecz delikatną i przenika każdą rzecz litą. Stąd też podstawowa zasada alchemii: solve et coagula, rozpuszczaj i skrzepiaj, oznacza właśnie proces rozpuszczenia tej energii, po to, by potem ją skoagulować, uchwycić w koloid. Można tak postąpić ze wszystkim, z każdą substancją. Z metalem i minerałem również.

– I ze złotem?

– Ze złotem też – skwapliwie pokiwał głową Bruno Schilling. – A jakże.

Collodium złota, zwane aurum potabile – wyjaśnił Reynevan, wciąż podniecony – to jeden z potężniejszych eliksirów. Niewiarygodnie wzmacnia siły życiowe, moc intelektu i potęgę ducha. Jest to też niezawodny lek na obłąkania, demencje i inne choroby umysłu, zwłaszcza te wywoływane przez nadmiar melancolii, czarnej wydzieliny żółci. Sporządzenie koloidu jest jednak niezwykle trudne, potrafią tego dokonać tylko najzdolniejsi alchemicy i czarnoksiężnicy. A udaje się to tylko w bardzo specyficznych i rzadkich koniunkcjach…

– Dobra, dosyć – machnął ręką Horn. – Nie rób mi tu przyspieszonego kursu alchemii. Pitne złoto wzbudziło moją ciekawość, tą zaspokoiłeś. Wróćmy do zasadniczego tematu. Czyli trucizn. I trucia…

– Jedno – renegat otarł pot z czoła – łączy się z drugim. Skirfir robi dla Grellenorta różne eliksiry. Płynne złoto, płynne srebro, płynny ametyst, płynne perły, wszystko to dla wzmocnienia magicznej potencji, czarnoksięskich zdolności, odporności ciała i ducha. Niektóre i nam dawali na Sensenbergu, więc wiem, jak działają. Ale trucizny Skirfir też przyrządzał. Nie było tajne, o co szło: Grellenort chciał wyeliminować co znaczniejszych husytów, otruć ich, ale takim sposobem, by nikt nie powziął najmniejszych podejrzeń. By wyglądało…

– By wyglądało na śmierć wskutek rany – wykorzystał zająknienie Schillinga Reynevan. – Obrażenia odniesionego w boju lub wypadku. By w żaden sposób nie móc skojarzyć śmierci z trucizną. Nagła śmierć zawsze budzi podejrzenie otrucia, natychmiast śledztwo; po nitce do kłębka truciciela znajdą. A przy truciźnie, o której mowa, nie ma żadnych objawów, zatruta ofiara nie odczuwa i nie podejrzewa niczego. Dopóty…

– Dopóki nie zostanie zraniona żelazem – wpadł w słowo renegat. – Albo stalą. Niczym innym. Śmierć jest nieuchronna. Oni tę truciznę nazywali: „Dux”.

Dux omnium homicidarum – potwierdził w zamyśleniu Reynevan. – Także Mors per ferro. Urywki zaklęć, jakich używa się przy sporządzaniu. Dlatego Guido Bonatti w swych pismach używa nazwy: „Perferro”, tak też podaje Picatrix… W łacińskim przekładzie, bo w oryginale jest khadhulu ahmar al-hajja, co znaczy… Zapomniałem, co to znaczy.

– Nie szkodzi – włączył się Horn. – Bom wcale nie ciekaw. Reynevan, czcigodny magu, potwierdzasz więc, że taka trucizna istnieje? I że działa właśnie tak, jak tu było powiedziane?

– Potwierdzam to, co piszą niektóre źródła – Reynevan ochłonął, spojrzał Schillingowi w oczy. – Ale nie pominę tego, co piszą inne. Według których do sporządzenia Perferro niezbędna jest tak zwana Czarna Tynktura…

– Tak jest, tak jest, macie w pełni rację, panie Bielau – potwierdził pospiesznie Schilling. – Słyszałem, jak Grellenort i Skirfir o tym gadali.

– Legendarną Czarną Tynkturę – kontynuował Reynevan, nie spuszczając wzroku – można otrzymać tylko drogą transmutacji metalu zwanego chalybs alumen, którym rządzi Ósma Planeta. Problem w tym, że według wielu uczonych wspomniany metal też istnieje jedynie w legendach. A nie trzeba być uczonym, by wiedzieć, że planet jest tylko siedem.

– Planet jest osiem – zaprzeczył żywo renegat. – To również podsłuchałem. Ósma planeta nazywa się Posejdonos, o jej istnieniu Grellenort dowiedział się pono od samego Diabła.

– Zostawmy – znowu wtrącił się Horn – na chwilę Diabła. I Ptolemeusza. Nie wychodź z roli, Schilling. Ja przesłuchuję, ty jesteś przesłuchiwany. A messer Reynevan zacytował przed chwilą autorytety, które trochę jakby przeczą temu, co zeznajesz. Które wkładają twe zeznania pomiędzy legendy. I bajki. Ostrzegam: opowiadanie mi bajek może mieć dla ciebie przykre konsekwencje.

– Panie Horn – Bruno Schilling momentalnie wyzbył się uniżoności. – Autorytety niechaj sobie będą autorytetami, niechaj sobie Ptolemeusz dolicza się tylu planet, ilu zechce. A ja wam mówię, że włóczęgów po gościńcach łapałem, żebraków i innych wałęsów, dowoziłem ich na Sensenberg, Grellenortowi i Skirfirowi do eksperymentów. Widziałem, jak im truciznę podawali. Widziałem, jak ich później żelazem kaleczono, własnymi oczyma patrzałem, jak pod wpływem żelaza trucizna zaczynała działać…

– A jak – przerwał Reynevan – działała? Jakie były objawy?

– Rzecz w tym, że różne. To jest zaleta tego jadu, że nie tak łatwo go wykryć wedle objawów, objawy mylą. Jedni z otrutych, nim skonali, rzucali się, inni trzęśli, inni krzyczeli, że ich w głowie pali i w żywocie, a umierali wykrzywieni tak, że aż ciarki na ten widok przechodziły. A inni zwyczajnie zasypiali i konali we śnie. Uśmiechnięci.

Horn szybko spojrzał na Reynevana, wymownie powstrzymał go od reakcji.

– Komu z naszych – zwrócił oczy na Schillinga – podano tę truciznę? Kiedy? Jakim sposobem?

– Tego nie wiem. Na Sensenbergu truciznę tylko wytwarzano, resztą zajmował się kto inny.

– Ale ludzi do eksperymentów uprowadzaliście wy, Czarni Jeźdźcy. Kiedy rozkazano wam to robić? Do kiedy to trwało?

– Zaczęliśmy… – Bruno Schilling odchrząknął, otarł czoło. – Zaczęliśmy porywać zimą roku 1425, po Gromnicznej. I porywaliśmy do Wielkanocy. Potem już nie było rozkazu.

Urban Horn milczał długo, bębniąc palcami po stole.

Reynevan patrzył na Schillinga, nie kryjąc tego, co myśli. Renegat unikał jego wzroku.


* * *

Ciepły wiatr owiewał im twarze, gdy stali na murach, patrząc w kierunku, skąd wiał, a wiał z południa, od Oderskich Wierchów.

– Dzisiaj rano – powiedział ponuro Horn – zaciąłem się przy goleniu.

– To nic – uspokoił go Reynevan, sam nie będąc całkiem spokojny. – Perferro wymaga głębszego naruszenia tkanki, zarażenia krwiobiegu… Limfa, rozumiesz, i w ogóle…

– My wszyscy – Horn nie czekał na to, co w ogóle. – Wszyscy możemy nosić to w sobie. Ja, ty…

– Celem zamachów byli hejtmani, ludzie ważni. Nie cenię się tak wysoko.

– Skromny jesteś nad podziw. Szkoda, że w głosie twym mało słyszę przekonania. Ten Smil Pulpan od nachodskich Sierotek do prominentów nie należał; nie pyszniąc się, mam nas obu za dużo ważniejszych. Ale truciznę najłatwiej podać podczas biesiad, a Pulpan z pewnością biesiadował z ważnymi hejtmanami. Ja też biesiadowałem. Ty też biesiadowałeś… Ha, ale ty przecież byłeś ranny łońskiego roku. I żyjesz. A Schilling twierdził, że po 1425 już nie truto.

– Wcale tego nie twierdził. Mówił tylko, że w 1425 zaprzestano porywania ludzi do eksperymentów. A ja mam dowód, że truciznę podawano i prawdopodobnie podaje się nadal.

– Myślisz o Neplachu? Wykończyła go ta trucizna, to oczywiste. Ale otruty mógł być wcześniej. Nigdy nie brał udziału w walkach, mogło minąć wiele czasu, nim skaleczył się czymś żelaznym…

– Myślę o Smilu Pulpanie. Byłem przy tym, jak go zraniono we Frankensteinie, rok temu, żelazny grot urwał mu ucho. A umarł tydzień temu, gdy stalowym ostrzem przeciąłem karbunkuł.

– Ha, masz słuszność, masz słuszność. I w pełni potwierdza się to, co podsłuchałeś w cysterskiej grangii. Biskup i Grellenort zaplanowali zamachy, Smirzycky podał im cele. To było we wrześniu 1425. Miesiąc później, w październiku, postrzelono z kuszy Jana Hviezdę, głównego hejtmana Taboru. Rana nie wyglądała na groźną, ale Hviezda nie przeżył.

– Bo bełt miał grot z żelaza, a Hviezda we krwi już miał Perferro – potwierdził Reynevan. – A krótko potem, w listopadzie, następca Hviezdy, Bohuslav ze Szwamberka, zmarł po z pozoru równie niegroźnym zranieniu. Tak, Horn, ja już wcześniej podejrzewałem, że Hviezdę i Szwamberka wykończono z pomocą czarnej magii, po tym, co wyznał mi Smirzycky, byłem już pewien. Ale żeby tak perfidnie…

– Fachowo – poprawił Urban Horn. – Pomysł genialny, fachowe wykonanie, wiedza… A skoro już przy wiedzy jesteśmy… Reynevan?

– Co?

– Co, co. Jakbyś nie wiedział. Odtrutka na to jest?

– O ile wiem, nie ma. Jeśli Perferro już jest w krwiobiegu, usunąć go stamtąd nie można.

– Powiedziałeś, że o ile wiesz. A może jest coś, czego nie wiesz?

Reynevan nie od razu odpowiedział. Myślał. Nie zamierzał zdradzać się z tym przed Hornem, ale podczas znajomości z praskimi magami z apteki „Pod Archaniołem” zażywał chroniące przed truciznami specyfiki, w tym takie, które na toksyny dawały pełny immunitet. Nie był pewien, czy dotyczyło to również Perferro. I czy w ogóle był jeszcze na cokolwiek odporny, nie przyjmując specyfików od ponad roku.

– No – ponaglił Horn. – Jest odtrutka czy nie ma?

– Nie wykluczam, że jest. W końcu postęp dokonuje się nieprzerwanie.

– Cała nadzieja więc w postępie – Horn zagryzł wargi. – Przynajmniej w tej interesującej nas dziedzinie.


* * *

Zamek Sowiniec stał na skalnym cyplu Niskiego Jesionika już sto lat, sto lat już jego dumny i groźny bergfryd wznosił się nad lasem i straszył okolicę. Zbudowali go i przekształcili w rodową warownię dwaj bracia, rycerze ze starego morawskiego rodu Hrutoviców, za zasługi wojenne obdarowani przez biskupa Ołomuńca lennem w postaci wiosek Krziżov i Huzova. Bracia pisali się odtąd „panami z Huzovej” i pieczętowali tarczą w ukośne pasy. Pobudowawszy niecałą milę od Huzovej zamek, nadali mu nazwę – biorącą się od sów, w ogromnych ilościach gnieżdżących się w okolicznych lasach. I pisali się odtąd „panami de Aylburk”. Niemiecka nazwa, mimo mody, nie przyjęła się jednak i burg definitywnie został Sowińcem. Obecnym właścicielem i panem zamku był rycerz Paweł z Sowińca, zwolennik nauki Husa i sprzymierzeniec Taboru. Gdzie przebywał teraz, w marcu roku 1429, wiadomo nie było. Teraz na Sowińcu gospodarzył Urban Horn, a nad okolicą niepodzielnie panowali burgmani.


* * *

W sobotę przed niedzielą Letare kobiety z Sowińca urządziły pranie, od samego rana zamek na wskroś przesyciła mokra para i przenikliwa woń ługu i mydlin. Około południa zaś, gdy Reynevan i Horn zakończyli kolejne przesłuchanie, cały zamkowy podwórzec udekorowany został rozwieszoną do suszenia bielizną. Przeważały gacie, których Szarlej i Samson – z nudów chyba – doliczyli się stu dziewięciu par. Ponieważ już wcześniej doliczono się na zamku trzydziestu dwóch burgmanów i knechtów, wychodziło, że gaci była na Sowińcu obfitość, ale prano je rzadko.

Przyjaciele siedzieli na sągu drewna, na dziedzińcu gospodarczym, niedaleko stajni, ciesząc się wiosennym słońcem. Reynevan, nie kryjąc podekscytowania, relacjonował kolejne zasłyszane podczas przesłuchań rewelacje.

– Niesamowite, nieprawdopodobne wręcz historie opowiada ten Bruno Schilling. O zamku Sensenberg w Górach Kaczawskich. Magia ewidentnie tkwi tam już od czasów templariuszy, którzy Sensenberg budowali. Schilling tego nie wie ani nawet nazwać nie potrafi, ale dla mnie, specjalisty, nie ulega wątpliwości, że na Sensenbergu wciąż obecna jest theoda, spiritus purus, rodzaj genius loci, moc czarodziejska jakiegoś dawno zmarłego a potężnego maga. Taka theoda niesłychanie silnie oddziaływuje na mens przebywających tam ludzi, u osób mniej odpornych i o słabej woli potrafi mens bardzo silnie wypaczyć, a nawet zupełnie zdegenerować. Schilling potwierdził, że były przypadki mentis alienatio, zdarzały się nawet nieuleczalne amentia i paranoia.

Amentia i paranoia – powtórzył jakby od niechcenia Szarlej, przyglądając się gaciom. – No, no. Kto by pomyślał.

– A w dziedzinie alchemii – Reynevan coraz bardziej się rozpalał – dowiedziałem się rzeczy i spraw, od których aż dech zapiera. Mówiłem wam już o kompozycyjnej truciźnie Perferro, wspominałem o koloidalnych metalach. Wśród tych metali, przedstawcie sobie tylko, opisane przez Flamela zagadkowe Potassium, wciąż przez niektórych uważane za fantazję. Tajemnicze Thallium, z którym jakoby eksperymentował Arnold Villanova, bliski wytworzenia kamienia filozofów. Niesłychane, niesłychane!

Szarlej i Samson zachowywali milczenie, nie odrywając wzroku od gaci.

– Nadzwyczajne i zaskakujące rzeczy przekazał nam też Schilling w kwestii specyfików, za pomocą których Czarni Jeźdźcy wprawiają się w trans. Uważano, że najsilniejsze właściwości odurzające i halucynogenne mają substancje występujące w dziełach Gebera i Avicenny jako al-qili, a które w Pradze nazwaliśmy alkaloidami. Miano je za ekstrakty z ziół czarodziejskich, a co się okazuje tymczasem? Że rosną w pierwszym lepszym lasku! Że chodzi o zwykłą solankę gęsią nóżkę i jeszcze od niej zwykłejszy muchomor, muscarius. To są właśnie podstawowe składniki owego słynnego odurzającego napoju, w rękopisach Morienusa nazywanego: „bhang”. Przedstawiacie sobie?

Szarlej i Samson zapewne sobie przedstawiali. A jeśli nawet nie, to nie dali tego po sobie poznać. Ni słowem, ni gestem, ni wyrazem twarzy.

– A ów osławiony, owiany tajemnicą haszsz’isz, którym odurzał swych asasynów al-Hasan ibn-al-Sabbah, Starzec z Gór, w swej górskiej cytadeli Alamut? Tym samym haszsz’iszem, jak podejrzewałem, odurzają się również Czarni Jeźdźcy Grellenorta. Sporządza się go z żywicy kwiatostanów rośliny zwanej z grecka kannabis, podobnej do konopi. Jak się jednak okazuje, są dwie odmiany tego specyfiku. Jedna nosi nazwę ghandżja i jest napojem, pije się ją i wpada w euforyczny trans. Drugą, zwaną haszsz’isz, zapala się, a dym wdycha… Wiem, brzmi to nieprawdopodobnie, ale Bruno Schilling przysięgał…

– Ten Bruno Schilling – wtrącił spokojnie Szarlej – zamordował ci brata, specjalisto. Trudno mi się wczuć, jestem jedynakiem, sądzę jednak, że z zabójcą brata, gdybym miał brata, nie rozprawiałbym o magii i muchomorach. Skręciłbym mu po prostu kark. Gołymi rękami.

– Sam mnie kiedyś przekonywałeś o bezsensie zemsty – uciął kwaśno Reynevan. – A z Schillingem nie rozprawiam, lecz przesłuchuję go. A jeśli kiedyś wystawię komuś rachunek za Peterlina, to będzie to inspirator zbrodni, nie ślepe narzędzie. Do tego przyda mi się wiedza zdobyta podczas przesłuchań.

– A Jutta? – spytał cicho Samson Miodek. – W jakim stopniu wiedza o al-qili i haszsz’iszu posłuży temu, by ją uwolnić i ocalić?

– Jutta… – zająknął się Reynevan. – Wnet wyruszymy na ratunek. Wkrótce. Horn obiecał pomóc, a bez pomocy się nam nie obejść. Ja pomogę jemu, on pomoże nam… Dotrzyma słowa.

– Dotrzyma – Szarlej wstał, przeciągnął się. – Albo nie dotrzyma. Niezbadane są wyroki.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że życie nauczyło mnie nie ufać zbyt pochopnie i zawsze mieć w zanadrzu plan awaryjny.

– Co, pytam raz jeszcze, chcesz przez to powiedzieć?

– Nic poza tym, co powiedziałem.


* * *

– Panie Horn?

– Tak?

– Przyrzekliście mi wolność. Gdy wszystko uczciwie i skrupulatnie wyznam.

– Nie wszystko jeszcze wyznałeś. Nadto po co ci wolność? Grellenort wytropi cię i wykończy nawet na końcu świata. A na Sowińcu cię nie znajdzie.

– Przyrzekliście…

– Wiem, Schilling, wiem. Przyrzekłem, dotrzymam. Gdy wszystko wyznasz. Wyznawaj więc. Ilu ludzi zabiliście?

Reynevan nie oczekiwał, że pytanie speszy Schillinga.

Nie pomylił się. Nie speszyło. Renegat zmrużył tylko lekko oczy. I odrobinę dłużej niż zwykle zastanawiał się nad odpowiedzią.

– Myślę – odpowiedział wreszcie z obojętną miną – że chyba więcej niż trzydziestu. Liczę jeno tych, którzy byli celem głównym, tych, których z imienia wskazał nam Grellenort. Jeśli nie dało się takiego dopaść samego, w pojedynkę… Wtenczas ginęli i postronni. Kompanioni, ciury, pachołcy… Czasem krewni…

– Kupca Czajkę zamordowaliście wraz z żoną – Horn spokojnym głosem udowodnił, że poinformowany jest dobrze i że wie, w czym rzecz. – Johann Cluger i cała jego rodzina zginęli w pożarze, w domu, który podpaliliście, tarasując uprzednio drzwi i okna.

– Bywało tak – przyznał sucho renegat. – Ale rzadko. Zwykle czatowaliśmy na samojednych…

– Jak na mojego brata – Reynevan sam dziwił się swemu spokojowi. – Opowiedz mi o tym zabójstwie. Bo przecież brałeś w nim udział.

– Ano, brałem – w podsinionych oczach Schillinga mignęło coś dziwnego. – Ale… Musicie wiedzieć… Byłem na ghandżji i haszsz’iszu, wszyscy byliśmy, jako zwykle. Wonczas nie wie się, sen czy jawa… Ale nie ugodziłem waszego brata, panie Bielau. Nie kłamię. By was w tym utwierdzić, rzeknę, że ugodzić chciałem, alem się zwyczajnie nie dopchał. Było nas wtedy ośmiu, Grellenort dziewiąty. On, Grellenort, uderzył pierwszy.

– Brat… – Reynevan przełknął ślinę. – Umarł szybko?

– Nie.

– Zawsze jeździliście zabijać pod komendą Grellenorta? – Horn uznał, że czas wkroczyć i zmienić temat. – Wiem, że niekiedy zabijał sam. Własnoręcznie.

– Bo lubił – skrzywił wargi renegat. – Ale główną miarą szło o to, by na kogo innego skierować podejrzenie. Albo postrach wzbudzać, że niby to siła jakaś nieczysta kupców zabija. Było raz, w 1425, po Matce Boskiej Śnieżnej kazał nam Grellenort wykończyć mistrza rymarskiego w Nysie, zapomniałem, jak go zwali, potem zaś bystro pod Świdnicę jechać i ubić kupca Neumarkta. On zaś, Grellenort, w tenże czas własną ręką zakatrupił niejakiego Pfefferkorna w kruchcie niemodlińskiego kościoła i zaraz po tym rycerza Albrechta Barta pod Strzelinem. No i wierzyli ludziska, że to sprawka Złego albo z diabłem w zmowie. A o to szło.

– Pod Stary Wielisław – wyrzekł Horn – Grellenort przywiódł dziesiątkę Jeźdźców. Prócz ciebie, który tchórzliwie dałeś drapaka, żaden głowy z bitwy nie uniósł. Ilu zostało na Sensenbergu?

– Nie dawałem drapaka i nie jestem tchórzem – niespodzianie żywo zareagował Bruno Schilling. – Porzuciłem Grellenorta, bom to od dawna planował i ino sposobności wyglądał. Bom dość miał tych wszystkich zbrodni. Bom się kary Bożej zląkł. Bo nam Grellenort „Adsumus” i „Veni ad nos” wołać kazał. I wołaliśmy. Krzyczeliśmy, mordując: „In nomine Tuo!” A jak przychodziło otrzeźwienie po ghandżji, strach brał. Przed karą Bożą za bluźnierstwo. I zdecydowałem się porzucić… Porzucić i odpokutować… Nie jestem ja całkiem i do gruntu zły…

Kłamie, pomyślał Reynevan, a oczy i głowę raptownie wypełniły mu wizje, wizje wyraźne i brutalnie czyste. Dławiący się krzyk, krew, odbity w klindze blask pożaru, odbita w polerowanej stali wykrzywiona twarz Schillinga, jego okrutny rechot. Znowu krew, sikająca strumieniami na strzemiona i tkwiące w nich szpiczaste żelazne sabatony, znowu pożar, znowu rechot, ohydne klątwy, miecze, siekące po rękach czepiających się buchającego ogniem i żarem okna. Kłamie, wzdrygnął się Reynevan. Kłamie. Jest z gruntu i dogłębnie zły. Tylko takich przyciąga Sensenberg i czary Grellenorta.

– Kłamiesz, Schilling – powiedział beznamiętnie Horn. – Ale ja nie o to pytałem. Ilu Jeźdźców zostało na Sensenbergu?

– Góra dziesięciu. Ale Grellenort wkrótce będzie dysponował tyloma, ilu mu potrzeba. Jeśli już nie dysponuje. Ma na to sposób.

– Jaki?

Renegat otworzył usta, chciał coś powiedzieć, zająknął się. Rzucił okiem na Reynevana, szybko odwrócił wzrok.

– On przyciąga, panie Horn. Przyciąga do siebie… niektórych. Wabi, jakby… No… Jak…

– Jak płomień ćmy?

– Tak właśnie.


* * *

Wyprawa, jaką sowiniecka załoga przedsięwzięła dokądś na południe, musiała się powieść i opłacić. Knechci wrócili weseli i właśnie jeszcze bardziej się rozweselali. Niektórzy, wnosząc z nieskładnej mowy i śpiewu, bliscy byli nawet rozweselenia się do nieprzytomności.

Tři vĕci na svĕtĕ

hojí všecky rány:

vínečko, panenka

a sáček nacpaný!

– Horn?

– Słucham cię, Reinmarze.

– W jaki sposób dowiedziałeś się o dezercji Schillinga? I o tym, że Ungerath ma go i chce wymienić na syna?

– Mam swoje źródła.

– Bardzoś lakoniczny. O nic więcej nie zapytam.

– I dobrze.

– Miast pytać, stwierdzę: Schilling był jedynym powodem twojej akcji nad Olzą.

– Owszem – przyznał obojętnie Horn po chwili przerywanej hukaniem sów ciszy. – Dla mnie. Dla innych powodem był Kochłowski. Gdyby nie Kochłowski, nie dostałbym od Korybuta ani ludzi z Odr, ani pieniędzy. Kochłowski to ważna figura w handlu bronią. A zmiana barw i stron przez Jana z Kravarz była nader szczęśliwym trafem, nic ponadto. O tobie zaś, by uprzedzić następne pytanie, nawet nie wiedziałem. Ale ucieszyłem się na twój widok.

– Miło z twojej strony.

Odgłosy z podwórca cichły. Nieliczni trzeźwiejsi burgmani śpiewali jeszcze. Ale w repertuarze jęły przeważać kawałki mniej jakby ucieszne.

Ze zemĕ jsem na zem přišel,

na zemi jsem rozum našel,

po ní chodím jako pán,

do ní budu zakopán…

– Horn?

– Słucham cię, Reinmarze.

– Nie znam twoich planów w tym względzie, ale sądzę…

– Powiedz mi, co sądzisz.

– Sądzę, że to, co wiemy o Perferro, powinniśmy zachować w tajemnicy. Nie mamy pojęcia, kto mógł zostać otruty, a gdybyśmy nawet wiedzieli, nie mamy możliwości pomóc. Jeśli zaś rozejdą się słuchy o truciźnie, zapanuje zamieszanie, panika, strach, diabli wiedzą, jakie to może mieć konsekwencje. Powinniśmy milczeć.

– Czytasz w moich myślach.

– O Perferro wiemy my dwaj i Schilling. Schilling, jak mniemam, nie opuści Sowińca. Nie wyjdzie stąd, by rozpowiadać.

– Dobrze mniemasz.

– Mimo danego mu przyrzeczenia?

– Mimo. O co ci chodzi, Reynevan? Nie bez kozery wszak zacząłeś tę rozmowę.

– Poprosiłeś mnie o pomoc, pomogłem. Minął prawie tydzień. Nie wypytujesz już Schillinga o sprawy związane z magią. Mnie zaś każdy dzień, każda godzina spędzona na Sowińcu przypomina, że gdzieś tam daleko uwięziona Jutta wygląda ratunku. Mam zatem zamiar odjechać. W najbliższym czasie. Uspokoiwszy cię wpierw. Wszystko, czego się tu dowiedziałem, zwłaszcza o Perferro, zachowam w sekrecie, nikomu i nigdy tego nie zdradzę.

Horn milczał długo, sprawiając wrażenie zasłuchanego w pohukiwanie sów.

– Nie zdradzisz, powiadasz. To dobrze, Reinmarze. Bardzo mnie to cieszy. Dobranoc.


* * *

Zima całkiem, jak się zdawało, ustąpiła już pola wiośnie. I nie wyglądało, by chciała o to pole walczyć. Był dzień świętych Cyryla i Metodego, ósmy marca Anno Incarnationis Domini 1429.


* * *

Horn czekał na Reynevana w komnacie myśliwskiej Sowińca, udekorowanej licznymi trofeami łowieckimi.

– Wyjeżdżamy – zaczął bez wstępów Reynevan, gdy usiedli. – Jeszcze dziś. Szarlej i Samson pakują juki.

Horn milczał długo.

– Zamierzam – oświadczył wreszcie – zaatakować, zdobyć i spalić Sensenberg. Zamierzam wykończyć do ostatniego Czarnych Jeźdźców. Zamierzam wykończyć Birkarta Grellenorta, wykorzystawszy go wprzód do zdyskredytowania i zniszczenia Konrada z Oleśnicy, biskupa Wrocławia. Mówię ci to, byś znał moje zamiary, choć i tak z pewnością domyśliłeś się ich po pytaniach, które stawiałem Schillingowi. I pytam cię wprost: chcesz wziąć w tym udział? Być przy tym? I przyłożyć się?

– Nie.

– Nie?

– Nie przed oswobodzeniem Jutty. Jutta jest dla mnie ważniejsza. Najważniejsza, pojmujesz?

– Pojmuję. A teraz coś ci opowiem. Wysłuchaj. I postaraj się pojąć mnie.

– Horn, ja…

– Wysłuchaj.

– Nie jestem – zaczął Horn – ani Hornem, ani Urbanem. Przybrane imię, przybrane nazwisko. W istocie nazywam się Roth. Bernhard Roth. Moją matką była Małgorzata Roth, beginka ze świdnickiego beginażu. Moją matkę zamordował Konrad, obecny biskup Wrocławia.

– Jak to było na Śląsku z begardami i beginkami, niezawodnie wiesz. Ledwo trzy lata po tym, jak sobór w Vienne ogłosił ich heretykami, biskup Henryk z Wierzbna zarządził wielkie polowanie. Naprędce powołany dominikańsko-franciszkański trybunał poddał torturom i posłał na stos ponad pół setki mężczyzn, kobiet i dzieci. Pomimo tego begardzi uchowali się, nie zdołano ich wytrzebić tak, że podczas kolejnych fal prześladowań, w 1330, gdy szalał Schwenckefeld, i w 1372, gdy zawitała do nas Czarna Śmierć. Stosy płonęły, begardzi trwali. Gdy w roku 1393 wszczęto kolejną nagonkę, moja matka miała czternaście lat. Uchowała się dotąd, może dlatego, że była w beginażu mało ostentacyjna, mało rzucała się w oczy, dzień i noc tyrając w szpitalu Świętego Michała.

– Ale przyszedł rok 1411. Na Śląsk wróciła zaraza i na gwałt szukano winnych, przy czym nie Żydów, Żydzi jako winni już się opatrzyli, potrzebne było urozmaicenie. A matkę opuściło szczęście. Sąsiedzi i współobywatele uczyli się szybko. Już podczas poprzednich łowów wyszło na jaw, że denuncjować się opłaca, że jest z tego wymierny zysk. Że jest z tego łaska władz. I że nie ma lepszego sposobu, by odsunąć podejrzenia od własnej osoby.

– A nade wszystko był tam Konrad, pierworodny syn księcia Oleśnicy. Konrad, który bezbłędnie wyczuł, gdzie jest prawdziwa władza, zrezygnował z rządów nad odziedziczonym księstwem, wybrał karierę duchowną. W 1411 był prepozytem wrocławskiej kapituły katedralnej i bardzo, bardzo pragnął być biskupem. Do tego trzeba jednak było wykazać się, zasłynąć. Najlepiej jako obrońca wiary, postrach kacerzy, odstępców i czarowników.

– I oto z donosów wynika, że pomimo bogobojnych wysiłków przetrwała w Świdnicy i Jaworze begardzka zaraza, że istnieją jeszcze katarzy i waldensi, że wciąż działa Kościół Wolnego Ducha. I znowu dominikańsko-franciszkański trybunał bierze się do pracy. Trybunałowi aktywnie pomaga świdnicki oprawca, Jorg Schmiede, pracujący z zapałem i entuzjazmem. I jemu to zawdzięczać należy, że obrzydła beginka i heretyczka Małgorzata Roth przyznała się do wszystkich zarzucanych jej czynów. Że modliła się o powtórne przyjście Lucyfera. Że dokonywała zabiegów aborcyjnych i dopuszczała się badań prenatalnych. Że spółkowała z diabłem i rabinem, jednocześnie zresztą. Że z tego spółkowania miała bękarta. Czyli mnie. Że zatruwała studnie, szerząc tym samym zarazę. Że wykopywała na cmentarzu i bezcześciła zwłoki. I wreszcie najstraszniejsze: że w kościele, podczas Podniesienia, nie patrzyła na hostię, lecz na ścianę.

– Kończąc: matkę spalono na stosie na błoniu za kościołem Świętego Mikołaja i cmentarzem zadżumionych. Przed śmiercią pokajała się, okazano jej więc łaskę. Podwójną. Uduszono ją przed spaleniem i oszczędzono jej bękarta. Miast utopić, czego domagali się sędziowie, oddano mnie do klasztoru. Wpierw jednak kazano mi patrzeć, jak ciało matki syczy, wzbiera bąblami i wreszcie zwęgla się przy palu. Miałem dziewięć lat. Nie płakałem. Od tamtego dnia nie płakałem. Nigdy. Przez dwa lata w klasztorze. Głodzony, bity, znieważany. Po raz pierwszy rozpłakałem się w roku 1414, w Zaduszki. Na wieść o tym, że oprawca Jorg Schmiede zmarł, przeziębiwszy się. Płakałem z wściekłości, że mi się wymknął, że nie będę mógł z nim zrobić tego, co podczas bezsennych nocy obmyśliłem i w szczegółach zaplanowałem.

– Ten szczenięcy płacz zmienił mnie. Przejrzałem. Pojąłem, że głupotą jest szukanie zemsty na narzędziach i wykonawcach, że niepotrzebną stratą czasu jest tropienie i wykańczanie donosicieli, fałszywych świadków, członków trybunału, a nawet przewodniczącego, świątobliwego Piotra Bancza, lektora świdnickich dominikanów. Zrezygnowałem z nich. Postanawiając zarazem twardo, że zrobię wszystko, by dosięgnąć prawdziwego winowajcę. Konrada, biskupa Wrocławia. Niełatwo dosięgnąć kogoś takiego jak Konrad, potrzebny jest szczęśliwy traf, szansa. I oto Bruno Schilling jest dla mnie taką szansą.

– Musisz zrozumieć więc moje racje, Reinmarze, musisz pojąć, że inaczej postąpić nie mogę. Nie ma, jak mawiają, dymu bez ognia. Nie mogę wykluczyć, że jednak cię przewerbowano, że pracujesz dla tamtej strony. Teraz, po przesłuchaniach Schillinga, zwyczajnie za dużo wiesz, bym mógł pozwolić ci odejść. Bo być może i pomknąłbyś stąd, szlachetny i szalony Lancelocie, prosto na odsiecz i ratunek twej ukochanej Ginewrze. Być może dotrzymałbyś obietnicy dochowania sekretu. Myślę, ba, wierzę, że tak byś właśnie postąpił i tak się zachował. Ale nie mogę wykluczyć innych zachowań. Takich, które mogłyby zniweczyć moje plany. Nie mogę ryzykować. Zostaniesz tu, na Sowińcu. Tak długo, jak to będzie konieczne.

– Siedzisz spokojnie – sam Horn przerwał długie milczenie, jakie zapadło po jego wypowiedzi. – Nie wrzeszczysz, nie ciskasz wyzwiskami, nie rzucasz się na mnie… Widzę dwa wytłumaczenia. Pierwsze: zmądrzałeś. Drugie…

– Właśnie drugie.

Horn wstał. Nic więcej uczynić nie zdołał. Drzwi otwarły się z trzaskiem, do komnaty wpadli Szarlej, Samson i Houżviczka. Houżviczka trzymał napiętą kuszę i celował z niej wprost w twarz niedawnego szefa.

– Kozik, Horn. – Bystrym oczom Szarleja jak zwykle nic nie uchodziło. – Kozik na podłogę.

Houżviczka uniósł kuszę. Urban Horn upuścił na podłogę sztylet, który zdołał niepostrzeżenie wydobyć z rękawa.

– Pomyliłeś się względem mnie – rzekł Reynevan. – Bo ja, widzisz, przestałem być naiwnym idealistą. Stosując się zresztą do twych światłych nauk. Przeszedłem na wyrachowany pragmatyzm i praktycyzm, na stosowne przekonania i zasady. Że mój własny interes stoi w hierarchii wyżej od cudzych. Że zawsze trzeba mieć w zanadrzu plan awaryjny. I że jeśli w coś wierzyć, to najlepiej w złote węgierskie dukaty, za które można kupić niejedną lojalność. Twoi burgmani wrócą z wyprawy dopiero pojutrze, twoi knechci siedzą pod kluczem. Ty też pójdziesz pod klucz. Do celi. My zaś odjedziemy.

– Gratuluję, Szarleju – Horn splótł ręce na piersi. – Gratuluję tobie, bo to wszak twój plan i twoja akcja; mając się za przebiegłego pragmatyka, Reinmar nazbyt sobie pochlebia. Cóż, dobra wasza, zła moja. Jest was trzech, nie licząc tego zdrajcy z kuszą, którego, Bóg to widzi, kiedyś pociągnę do odpowiedzialności. Jednak ty, Szarleju, rozczarowałeś mnie. Miałem cię za mężczyznę.

– Horn – przerwał Szarlej. – Przejdź do rzeczy. Albo przejdź do celi.

– Straszyłbyś mnie celą, gdyby nas tu było tylko dwu? Ty i ja? Jeden na jednego? Le combat singulier? Nie chciałbyś się przekonać, co by wówczas zaszło?

Samson pokręcił głową. Reynevan otworzył usta, ale Szarlej uciszył go gestem.

– Przekonajmy się więc, co by zaszło. Naprawdę tego chcesz?

Horn nie odpowiedział. Miast tego skoczył, jak pchnięty sprężyną, potężnie kopnął Szarleja w pierś. Demeryt poleciał na bieloną ścianę, odbił się od niej plecami, uskoczył szybko, ale Horn był jeszcze szybszy. Dopadł, uderzył prawym sierpowym w szczękę, poprawił lewym, Szarlej upadł, druzgocąc zydel, Horn już był przy nim, biorąc zamach do kopniaka. Demeryt wykręcił się, capnął go oburącz za nogę i obalił. Zerwali się z podłogi niemal jednocześnie. Ale to już był koniec walki. Horn wyprowadził sierpowy, Szarlej delikatnym, niemal niezauważalnym zwodem uniknął pięści, z obrotu krótko huknął Horna w podbródek, poprawił z zamachu, aż się rozległo, z piruetu uderzył w twarz łokciem, z drugiego piruetu przedramieniem, z odwrotnego obrotu kułakiem. Po tym ostatnim ciosie Horn przestał być zdolny do walki. Demeryt dla dobrej miary walnął go jeszcze raz, bardzo mocno, po czym kopnął, definitywnie kładąc na deski.

– No, to by chyba było na tyle. – Otarł wargę, wypluł krew. – Przekonaliśmy się. Do celi, Horn.

– Zamkniemy cię oddzielnie – zaproponował Reynevan, wraz z Samsonem pomagając Hornowi wstać. – A może wolisz razem z Schillingiem? Pogadacie sobie. Przy gadce czas mniej się dłuży.

Horn spojrzał na niego jadowicie zza szybko rosnącej opuchlizny. Reynevan wzruszył ramionami.

– Twoi ludzie, gdy wrócą, wypuszczą cię. My już wówczas będziemy daleko. A tak nawiasem, do twojej wiadomości i dla uspokojenia: mknę, jak Lancelot, na odsiecz Ginewrze, porwanej przez złego Meleaganta. Inne zagadnienia, w tym twoje plany, chwilowo mnie nie interesują. Niweczyć, w szczególności, ich nie zamierzam. A sekretu dochowam. Z Bogiem więc. I nie wspominaj źle.

– Idź do diabła.


* * *

Na podwórcu Houżviczka, Smetiak i Zahradil otrzymali od Szarleja wypruty z siodła skórzany pakiecik. Było to dwadzieścia madziarskich dukatów w złocie, druga rata, obiecana i należna po wykonaniu usługi. Szarlej nie był taki głupi, by dawać im całość od razu. Morawianie nie mieszkając wskoczyli na siodła i znikli w oddali.

– Pośpiech zrozumiały i wskazany – skomentował Szarlej, patrząc im w ślad. – Ich powtórne spotkanie z Urbanem Hornem mogłoby skończyć się niemiło. Stryczkiem w najlepszym razie, bo i powolniejszej śmierci bym nie wykluczał. Co jako żywo przypomina mi, że i my winniśmy oddalić się co rychlej.

– Zamiast gadać, popędź konia. W drogę!

Podkowy głośnym echem zadudniły pod sklepieniem bramy. A potem owiał ich wiatr, ciepły wiatr od Oderskich Wierchów.

Ruszyli galopem po stromiźnie wzgórza, drogą wiodącą w dolinę.

W dolinie wjechali w lasy, w ciemny i wilgotny leśny wąwóz. Wąwóz wywiódł ich na gołoborze.

A tu drogę zagrodziło im pół setki jeźdźców.

Jeden, wierzchem na siwku, wyjechał przed szereg.

– Reynevan? Dobrze, że cię widzę – powiedział Prokop Goły, zwany Wielkim, najwyższy hejtman Taboru, director operationum Thaboritarum. – Właśnie cię szukam. Jesteś mi pilnie potrzebny.

Загрузка...