Rozdział dwudziesty

w którym Reynevan podejmuje ostateczną decyzję. Albowiem, jak pisze apostoł Paweł w drugim liście do Koryntian, to, co dawne, minęło, wszystko stało się nowe. A lux vitae, światło życia, czeka na tych, którzy dokonają właściwego wyboru.


Niezwykle łagodna zima przełomu lat 1429 i 1430 płynnie i niemal niezauważalnie przeszła w łagodną wiosnę. Już w początku marca zaroiło się niebo wielkim mnożstwem powracającego z południa ptactwa. Wcześniej niż zwykle przyleciały kaczki krzyżówki, wcześniej zaklekotały bociany w gniazdach na kalenicach. Zagęgały dzikie gęsi, wrzasnęły żurawie, rozświergotał się różnoraki skrzydlaty ludek. Stawy, bagna, rozlewiska i rowy rozbrzmiały chóralnym rechotaniem żab. Rozpękły się pąki olszyn, pokryły baziami wierzby, zakwitły łąki biało i żółto, zawilcem i kaczeńcem.

Reynevan jechał samotnie przez kraj opawski. Gościńcem zrytym kołami i podkowami, zdeptanym wojackim butem. Śladem dwunastotysięcznej armii polnej Taboru, która przemaszerowała tędy zaledwie tydzień temu.


* * *

Około południa usłyszał sygnaturkę. Ponaglił konia, jadąc na słuch, po chwili dostrzegł na wzniesieniu drewniany kościółek ze smukłą wieżyczką, całkiem nienaruszony. Bez wahania zwrócił konia w tamtą stronę. Ostatnie tygodnie wiele w nim zmieniły.

Także w tym względzie.

Zsiadł z konia, ale do świątynki nie wszedł, choć sygnaturka wciąż ogłaszała Angelus z wieżyczki. Zbliżył się tylko do wejścia, trzy kroki przed padł na kolana. Jutto, pomyślał. Jutto.

Agnus Dei qui tollit peccata mundi.

Requiem aeternam dona ei, et lux perpetua luceat ei.

In memoria aeterna erit iusta ab auditione mała non timebit.

Boże, upadam i nie mogę iść dalej. Jestem sparaliżowany i niezdolny do podniesienia się. Uzdrów mnie i podźwignij w imię Twego miłosierdzia. Ześlij mi łaskę spokoju. A jej daj odpoczynek wieczny.

Agnus Dei qui tollit peccata mundi. Ad te omnis caro veniet.

– Amen – wyrwał go z zadumy głos. – Amen twej modlitwie, wędrowcze. Pokój z tobą.

W wejściu do kościółka stał ksiądz w kożuszku na sutannie, niewysoki, otyły, z tonsurą wygoloną aż po wąziutkie pasmo włosów nad uszami. Podpierał się, niby kulą, rozwidlonym kosturem, a twarz zdobił mu wielki krwiak.

– Pokój z tobą – powtórzył, mówiąc z wyraźnym wysiłkiem i tracąc oddech. – Modlisz się pod gołym niebem. Jesteś husytą?

– Jestem lekarzem. – Reynevan wstał. – Pomagam i przynoszę ulgę cierpiącym. A że ty cierpisz, pomogę i tobie. Kto ci to zrobił?

– Bliźni.


* * *

Korpus księdza gęsto pokrywały siniaki, na prawym boku zlewające się w jednolitą, wielką, sinoczarną opuchliznę. Ksiądz posykiwał i pojękiwał pod dłonią badającego go Reynevana, stękał, wzdychał, urywanie łapał ustami powietrze. Mimo tego nie przestawał gadać.

– Z początku… Gdy tu wpadli, tylko krzyczeli, darli się. Że papież rzymski to antychryst… A moja wiara to psia wiara. Wiara, odrzekłem, jest łaską, wiary się nie wybiera. Jaka spłynęła, taką przyjąłem. Bez wybrzydzania. A oni… Miast podjąć teologiczną dysputę, dali mi po głowie, a potem wzięli na kopy. Ale nie zabili… Kościoła też nie spalili… Ani wsi okolicznych… Znaczy, prawdą może być, co mówią… Że nasz książę Przemko zawarł z husytami pakt. Że w zamian za swobodę przemarszu przez Opawę nie będą palić ni plądrować…

– Masz złamane trzy żebra – Reynevan nie zamierzał wyjaśniać księdzu zawiłości układu Przemka Opawskiego z Taborem. – Ale opłucna jest nienaruszona. Założę opatrunek uciskający i podam specyfik uśmierzający bóle. Zostawię też lekarstwo, które przyspieszy zrost kości. Jeśli nie będzie ci wadzić, że to lek magiczny. Będzie ci wadzić?

– Ha – ksiądz spojrzał ciekawie. – Husyta i medyk, a do tego magik. Z czego jest ta mikstura?

– Nie musisz wiedzieć. I nie chcesz.

– Czy to aby nie czarna magia? Duszy mojej nieśmiertelnej aby nie narazi?

– Zabezpiecz się. Mieszaj pół na pół z wodą święconą.


* * *

– Klęknąłeś u drzwi kościoła – ksiądz spojrzał Reynevanowi prosto w oczy. – Wojnę, w której walczysz, na którą teraz jedziesz, masz za bellum justum. Ale zdajesz sobie sprawę, że z krwią bliźniego na rękach, nawet przelaną w wojnie sprawiedliwej, przed odbyciem pokuty progu świątyni przestąpić ci nie wolno. Dobrze zgaduję?

– Niedobrze. Lekarstwo zażywaj regularnie. Po matutinum, w południe i przed concubium. Bywaj, pojadę już.

– Pojedziesz… – Ksiądz skrzywił się, macając zabandażowany bok. – Samotnie przez kraj, którego mieszkańcom twoi bracia w wierze mocno dokuczyli, na tyle mocno, by wzbudzać grzeszne myśli o rewanżu. Nie ręczę nawet za moich parafian. Nauczałem ich wprawdzie miłości bliźniego, ale w ostatnich latach strasznie rozeszły się w tej dziedzinie teoria z praktyką. Może być, że tutejsi zechcą z tobą podyskutować o religii w tym samym stylu, co husyci ze mną, to znaczy z ręki i z nogi. Nie lękasz się?

– Nie lękam – odrzekł Reynevan, nieco zbyt szybko i nieco zbyt szczerze. – Przestałem się lękać.

– Oho. – Ksiądz nie przegapił tonu, spojrzał na niego bystro. – Stan ducha znany mi. I to bynajmniej nie z lektury Pisma Świętego.

– Nie słyszałem – dodał – słów twej modlitwy. Ale pewnym, żem sam już kiedyś podobną odmawiał. Na tyle często i długo, by słowo „litania” cisnęło się na usta.

– Doprawdy?

– Niestety – potwierdził poważnie duchowny. – Wiem, co to ciężar straty, wiem, jak potrafi przytłoczyć. Tak, że ni wstać, ni głowę unieść. Praesens malum auget boni perditi memoria, obecną niedolę potęguje pamięć o utraconym szczęściu. Ale wszyscy będziemy przemienieni. Na odgłos trąby ostatecznej, albowiem zabrzmi trąba i umarli powstaną nieskażeni, a my będziemy przemienieni. Bo to, co skazitelne, musi przyoblec się w nieskazitelność, i to, co śmiertelne, przyoblec się w nieśmiertelność.

– Eschatologia. Coś ponadto?

– Owszem. Pojednanie z Bogiem.

– Pokuta?

– Pojednanie. Albowiem w Chrystusie Bóg jednał ze sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam zaś przekazując słowo jednania. Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, wszystko stało się nowe. Kto wybierze właściwą drogę, będzie miał lux vitae, światło życia.

– Życie jest ciemnością. In tenebris ambulavimus, kroczymy w mrokach.

– Będziemy przemienieni. I stanie się światło. Chcesz się wyspowiadać?

– Nie.


* * *

Granicę pomiędzy księstwami wyznaczać miały słupy, kamienie, kopce czy też inne znaki. Reynevan nie wypatrzył żadnego. Pomimo to łatwo było stwierdzić, gdzie kończy się Opawa, której hercog się z husytami ułożył. A gdzie zaczyna zawsze wrogie husytom księstwo raciborskie. Granicę wytyczały tlące się pogorzeliska. Wypalone, czarne pozostałości po wsiach, które były, a już ich nie było.

Wyjechał z lasów wprost na rozległą przestrzeń, będącą jednym wielkim pobojowiskiem. Błonie zalegały setki trupów, ludzkich i końskich, zalegał nad nim smród gnoju, prochu, krwi i mdlącej zgnilizny. Reynevan napatrzył się już na pola bitew, bez trudu odtworzył przebieg zdarzenia. Przed mniej więcej czterema dniami rycerstwo z Raciborza, Karniowa i Pszczyny usiłowało powstrzymać Tabor, uderzając z flanki na maszerującą kolumnę. Obeznani z taką taktyką husyci osłonili się pawężnikami, zwarli wozy w mur i zdziesiątkowali atakujących ulewą kul i bełtów, a potem sami zaatakowali, z obu flank, zaciskając Raciborzan w żelaznych kleszczach. A potem rozprawili się z tymi, którzy przeżyli rąbaninę. Reynevan widział na skraju pola stos zmasakrowanych ciał, widział wisielców na drzewach na miedzy.

Po pobojowisku snuli się obdzieracze zwłok, okoliczni chłopi, skuloną postawą i nerwowym ruchem przywodząc na myśl zwierzęta. Lub lękające się światła trupożerne demony.

Reynevan popędził konia. Chciał przed zmrokiem dołączyć do armii Taboru.

Pobłądzić się nie bał. Drogę wskazywały dymy pożarów.


* * *

Spotkanie z przywódcami rejzy okazało się przykre. Reynevan spodziewał się tego, bo przez ostatnie miesiące już nieraz tego zakosztował. Zaznał pełnych litości spojrzeń, zająknień, współczującego kiwania głową, doświadczył niby to solidarnych męskich uścisków i niby to kamrackich walnięć w bark. Nasłuchał się apeli, by się trzymał i był twardym. Powodujących, że od razu miękł i przestawał się trzymać, choć jeszcze przed momentem było, zdawałoby się, już całkiem dobrze.

Teraz też nie było inaczej. Dowodzący rejzą Jakub Kromieszyn obdarzył go współczującym spojrzeniem. Hejtman Jan Pardus kiwał głową i niby to kamracko ściskał prawicę. Dobko Puchała walnął w bark, mocno i serdecznie, powstrzymując się, na szczęście, od apeli. Książę Zygmunt Korybut zachował się wyniośle, ledwo racząc zauważać. Biedrzych ze Strażnicy zachował się naturalnie.

– Cieszę się, żeś wyzdrowiał – oświadczył, prowadząc Reynevana na skraj obozu, ku linii posterunków. – Żeś doszedł do siebie. Wtedy, w lutym, nie wiedziałem, co cię właściwie zwaliło z nóg, choroba czy nieszczęście. Bałem się, że zmoże cię to, złamie, zniszczy czy rzuci w apatię, odepchnie od życia i rzeczywistości. Ale oto jesteś tu i tylko to się liczy. My tu tworzymy historię, zmieniamy losy Europy i świata. Zbyt wiele z nami przeszedłeś, by teraz mogło cię wśród nas zabraknąć.

Reynevan nie skomentował. Biedrzych patrzył mu prosto w oczy, długo, jakby na komentarz oczekiwał. Nie doczekawszy się, szerokim gestem wskazał na łuny, rozświetlające niebo na wschodzie i południu.

– Wystarczyło nam tygodnia – rzekł – by ogniem i mieczem sterroryzować Racibórz, by strachu napędzić księciu Mikołajowi, a księżną wdowę Helenę zablokować w Pszczynie. Lada dzień dołączy do nas Bolko Wołoszek, wspólnie uderzymy na księstwo kozielskie, na włości Konrada Białego. A gdy opanujemy pogranicze, gdy uchwycimy zamki, zgodnie z planem wkroczy regularne wojsko polskie, zajmie Zator, Oświęcim i Siewierz. Górny Śląsk będzie nasz. Czemu nic nie mówisz?

– Nie mam nic do powiedzenia.

– A ja mam. – Biedrzych odwrócił się; znowu spojrzał mu w oczy. – Ja, stosownie do ustaleń, obejmę funkcję directora śląskich placówek Taboru. Mamy bowiem zamiar mocno się tu usadowić, mocno i na stałe. Chciałbym mieć cię u boku, Reynevan. Proponuję ci to teraz, zanim zrobi to Wołoszek albo Korybutowicz. Nie musisz odpowiadać od razu.

– To dobrze. Gdzie jest Szarlej?

– Tam – Biedrzych wskazał na dalekie łuny. – Zajmuje się obniżaniem ekonomicznej pozycji księstwa raciborskiego. Awansował. Dowodzi oddziałem specjalnego przeznaczenia. Nazywają ich Podpalaczami.


* * *

Dwa dni później, w niedzielę Letare, wczesnym rankiem, zapowiedziany dziesięciokonnym podjazdem, do rejzy dołączył Bolko V Wołoszek, książę na Głogówku, dziedzic Opola, od niedawna wyznawca husytyzmu. Jadąc pod ogoniastym gonfanonem ze złotym opolskim orłem na bławacie i pod różnokolorowymi proporcami opolskiej szlachty, młody książę wiódł pięćdziesiąt kopii rycerstwa ze strzelcami konnymi i pięć setek pieszego ludu, przeważającą miarą oszczepników. Na końcu zaś opolskiego pochodu dumnie jechała potężna i gruba pięćdziesięciofuntowa bombarda. Jakub Kromieszyn uśmiechnął się na ten widok: był to cenny nabytek dla jego oblężniczej artylerii, składającej się głównie z foglerzy i dwunastofuntówek.

Wołoszek w mediolańskiej zbroi wyglądał butnie i poważnie. Niczym nie uzewnętrzniał swej neofickości, nie wyposażył się w żaden z emblematów nowej religii. Wśród opolskiego rycerstwa nie zabrakło natomiast licznych, którzy to uczynili. Już to szczerze, już to z wazeliniarstwa niektórzy rycerze przyozdobili karminowymi Kielichami tarcze, jaki i kropierze końskie, widziało się też korony cierniowe i hostie. Dały się też zauważyć typowo husyckie symbole na pawężach opolskiej piechoty.

Rzecz bystrym okiem ocenił i natychmiast wykorzystał Biedrzych ze Strażnicy, urodzony propagandysta. Nie minęła godzina, a na obozowym błoniu odprawił pod gołym niebem husycką mszę. Po której do wieczora niemal kaznodzieje udzielali chętnym komunii sub utraque specie.

Zmieniający kierunki wiatr ze wszystkich stron niósł smród spalenizny.


* * *

W wieczornej naradzie wodzów Reynevan udziału nie wziął. Raz, bo go nie zaproszono, dwa, że cały czas usiłował znaleźć sposób, by pojechać na spotkanie z Szarlejem. Wyperswadował mu to Dobko Puchała. Gdy w celu wysikania się wyszedł ze stodoły, w której obradowano.

– Daj sobie spokój – rzekł przez ramię, lejąc na węgieł. – Diabli wiedzą, gdzie Szarlej teraz jest, nie trafisz za nim. Dymy pożarów drogi ci nie wskażą, bo oni przemieszczają się szybko, by uniknąć pościgu. I stworzyć pozór, że jest ich więcej.

W stodole było głośno, wodzowie kłócili się i wrzeszczeli na siebie. Szło chyba o strefy wpływów, bo wciąż padały wymawiane podniesionymi głosy nazwy miejscowości: Gliwice, Bytom, Niemcza, Kluczbork, Namysłów, Rybnik.

– Podobno – powiedział Puchała, podskakując i potrząsając przyrodzeniem – przed trzema dniami Szarlej palił wsie gdzieś pod Rybnikiem. Ale nie radzę ci tam go szukać, medyku, łacniej wpadniesz na raciborskich, a oni krótki proces ci zafundują. Tu Szarleja czekaj, jego tu tylko patrzeć. Wszak jutro lub pojutrze wymarsz. Na Koźle idziemy. Na Konrada.


* * *

Szarlej nie przybył, a do uderzenia na kraj kozielski doszło dwa dni później. Armia sprzymierzonych aż paliła się z ochoty, by wkroczyć na ziemie znienawidzonego Konrada Białego; Biedrzych i jego kaznodzieje zadbali o skuteczną propagandę, robiącą z księcia kozielskiego krwiożerczego potwora, winnego licznych zbrodni dokonanych podczas krucjat i wypadów na Czechy. W rzeczywistości w krucjatach i wypadach brali udział biskup wrocławski Konrad Starszy i książę oleśnicki Konrad Kantner, wina Konrada Białego tkwiła wyłącznie w tym, że był ich bratem. W takim natłoku Konradów pomyłki były zresztą nieuniknione.

Rankiem dwudziestego ósmego marca armia husycka stanęła w ordynku. Załopotał na wietrze biały trójkątny sztandar Taboru, Veritas vincit z Kielichem, obok niego opolski orzeł Bolka Wołoszka na ogoniastym gonfanonie. Kazał rozwinąć swe banderium także Korybutowicz, wówczas okazało się, że w bój ruszy pod znakiem Pogoni. Zgodnie z tradycją przed szyk wyjechali polowi kaznodzieje, czescy, śląscy i polscy. Wojownicy odkryli głowy i jęli głośno się modlić. Pole rozbrzmiało wielojęzycznym bełkotem.

Przed front wyjechał Biedrzych ze Strażnicy. Już nie tylko postawą i głosem imitował Prokopa, nawet odziewał się jak Prokop, w charakterystyczny kołpak, brygantynę i płaszcz z wilczym kołnierzem. Jak Prokop wrył konia, jak Prokop wzniósł rękę.

– Boży bojownicy! – zawołał gromko, zupełnie jak Prokop. – Prawowierni Słowianie!

– Oto przed wami dziedzina nieprzyjaciela Boga i prawdziwej wiary! Oto przed wami ziemia wroga waszego, wroga zaciętego i okrutnego, na którego rękach nie obsycha krew wiernych i pobożnych! Który wiódł przeciw nam krzyżowe hordy, by zabić prawdę Bożą! Oto nadszedł czas pomsty!

– Pomsta, pomsta na wroga! Pan jest Bogiem odpłaty, gdy rzecze: Ukarzę Bela w Babilonie, wyrwę mu z paszczy, cokolwiek pochłonął! Niechaj więc ten Babilon stanie się polem gruzów, siedliskiem szakali, przedmiotem zgrozy! Niechaj wyludni się, niechaj wyschnie jego morze, niechaj źródło jego zaniknie! Rzecze Pan: Sprowadzę ich na rzeź jak jagnięta, jak barany wraz z kozłami! Na rzeź! Na rzeź i zatracenie! Naprzód tedy! Czyńcie wolę Bożą i wcielajcie w życie Jego Słowo! Naprzód! Naprzód do boju!

Szczękającą żelazem, najeżoną ostrzami, długą na ponad milę, liczącą tysiąc trzystu konnych, jedenaście tysięcy piechoty i czterysta wozów kolumną rejza weszła w kraj kozielski.


* * *

Jak na szumne zapowiedzi i ognisty zapał, armia czyniła raczej niewiele. Wojsko polne Taboru, zdolne pokonywać w marszu osiem mil na dobę, przez ziemię kozielską pełzło jak żółw, pod oddalone o cztery mile Koźle dotarło dopiero trzydziestego marca. Wysyłane po drodze podjazdy paliły i grabiły wsie i miasteczka.

Koźle na wstępie poczęstowano pięćdziesięciofuntowym kamieniem z opolskiej bombardy, nader celnie trafiając prościutko w dach nad nawą kościoła parafialnego. To wystarczyło, by gród się poddał i został natychmiast zaanektowany przez Bolka Wołoszka. Dowódcy pokłócili się z tego powodu, bo na Koźle, jak się okazało, miał też chrapkę Korybutowicz. Spór rozstrzygnięto, dzieląc się zapłaconym przez Koźlan okupem. W ramach zgody Wołoszek wespół z Korybutowiczem jęli się wspólnej imprezy: wypuścili się z zagonem na północ, na Krapkowice, Otmęt i Obrowiec. Zamki te i ziemie należały do księcia Bernarda, stryja Wołoszka. Wypad miał, jak się wyraził młody książę husyta, nastraszyć dziadygę i pokazać mu, kto naprawdę rządzi na Opolszczyźnie.

W tym czasie Pardus i Puchała dalej grabili włości księcia Konrada, niszczyli je mieczem i ogniem. Nie wszystkie. Sztab Kromieszyna pod Koźlem przekształcił się w coś w rodzaju kantoru, do którego co dnia ustawiała się kolejka interesantów. Rycerze, mieszczanie, księża, zakonnicy, młynarze i co bogatsi okoliczni chłopi przybywali, by uiścić. Kto uiścił, ten ratował swe dobra i dobytek przed ogniem. Kromieszyn targował się jak stary lichwiarz, a jego skrzynie puchły od gotówki.

Reynevan nie był jedynym, który patrzył na to z niesmakiem.


* * *

We wtorek po niedzieli Judica do rejzy niespodzianie dołączyli Polacy, liczący dwie setki koni oddział ochotników z Małopolski. Po drodze przeszli przez Cieszyńsko, paląc, grabiąc i plądrując. Książę cieszyński Bolesław, do niedawna zachowujący roztropną neutralność, na starość zgłupiał, dał się zbałamucić łaskami Luksemburczyka i wypowiedział husytom wojnę. No to miał wojnę, on i jego kraj.

Małopolan, w większości nie afiszujących się herbami szaraczków, wiódł odziany w pełną płytę rycerz o wychudłej gębie i nieruchomych oczach mordercy. Przedstawiwszy się Kromieszynowi jako Rynard Jursza, wręczył mu listy. Kromieszyn przeczytał, twarz mu pojaśniała.

– Od pana Piotra Szafrańca – oznajmił Puchale i Korybutowi. – Pisze, że pan Siestrzeniec zebrał huf zbrojnych w Będzinie. I że regularne oddziały polskie stają w gotowości. Nie pisze jednak, kiedy wkroczą… Mości Jursza! Czy pan podkomorzy krakowski nie zlecił jakiego posłania ustnego?

– Nie. Ino pisma dał.

Małopolanie przeciągali obok w szyku. I ze śpiewem.

Gdybym to ja miała

skrzydłeczka jak gąska

Poleciałabym ja

za Jaśkiem do Śląska

– Co to – zdenerwował się Puchała – za kretyńska śpiewka? Rzewne to, kurwa, jak na oczepinach. Co to jest?

– Pan podkomorzy krakowski – zmrużył oczy Rynard Jursza – kazał śpiewać. Dla propagandy niby. Że niby Górny Śląsk. Że niby my na prastare ziemie wracamy i że do macierzy.

– Do macierzy, do macierzy – burknął niechętnie Dobko. – Niech tam. Ale jakby co do czego, to śpiewajcie Bogurodzicę.


* * *

Wraz z Małopolanami przyciągnęły dwa wozy. Jeden nagrużony był łupem, drugi wiózł rannych. Paskudnie posiekanych. Dwóch zmarło zaraz po przybyciu, dwóch innych walczyło o życie, stan pozostałych czterech też nie był lekki. Reynevan i felczerzy mieli ręce pełne roboty.

Ranni należeli do oddziału Szarleja.


* * *

– Cóż – rozłożył ręce Biedrzych ze Strażnicy – jeśli nalegasz, nie będę cię zatrzymywał. Niechętnie widzę cię wystawiającego się na szwank na dalekich rajdach, ale cóż, rozumiem, chcesz spotkać się z przyjacielem. Jest nawet stosowna okazja, wysyłam Szarlejowi uzupełnienie, bo ci z Pszczyny tak go przetrzepali, że umknął ledwo samoszóst. Jadąc w kupie nie pobłądzisz i będziesz bezpieczniejszy. I nawet dobrze się składa, bo…

– Bo?

– Pojedzie z wami – Biedrzych zniżył głos – ktoś jeszcze. Pewna osoba. To rzecz sekretna, zabraniam ci mówić o niej komukolwiek. A dobrze składa się to, że ty tę osobę znasz.

– Znam?

– Znasz. Czekam właśnie… Ach, oto i on.

Widząc, kto wchodzi na kwaterę, Reynevan oniemiał.

* * *Urzędnik Kompanii Fuggerów zdjął i oddał pachołkowi płaszcz z brokatowym haftem, kryjący, jak się okazało, strój zupełnie niewojenny, choć dla urzędnika zwykły. Wcięty wams z czarnego aksamitu sięgał bioder opiętych w błękitno-czerwone mi-parti z podbrzuszem stylowo ujętym w mocno wywatowany, przesadnie uwypuklający męskość klin. Klin taki, modna nowość, zwany był z francuska braguette. Wydrwiwana przez ludzi statecznych, braguette była szczytem fasonu wśród modnisiów i elegantów.

– Witam. – Urzędnik pozdrowił Reynevana ukłonem. – Wypytywał mnie o ciebie kanonik Otto Beess. Rad jestem, że będę mógł uspokoić go i upewnić o twym dobrym zdrowiu.

– Będę wdzięczny.

– Jak i o tym, że nieszczęścia cię nie załamały. Bo nie załamały wszak?

– Jakoś się trzymam.

– Rad jestem słyszeć – urzędnik poprawił mankiet. – Cóż, droga przed nami daleka, trzeba nam, jak słyszałem, aż gdzieś pod Ujazd, a warto by zdążyć tam przed zachodem. Proponuję ruszać, Reinmarze. Jeśli jesteś gotów.

– Jestem gotów. – Reynevan wstał. – Żegnaj, Biedrzych.

– Co znaczy – zmarszczył brew kaznodzieja – żegnaj?

– Chciałem powiedzieć: Bywaj.


* * *

– Reynevan?

– To ja.

– Ha. Cóż za traf. Właśnie o tobie myślałem.

Szarlej prezentował się wojacko i zawadiacko. Na skórzanym kaftanie nosił pancerz kolczy, tak zwaną „pelerynkę biskupią”, na piersi żelazne colnerium, oba przedramiona chroniły mu myszki, czyli zarękawia. U lewego boku miał falcjon, u prawego sztylet, za szerokim pasem sześciopióry buzdygan. Nie golił się od paru dni; gdy ściskał Reynevana, jego policzek kłuł jak jeż.

– Myślałem o tobie – odsunął Reynevana na długość ramion. – A wiesz ty, co myślałem? Że ponad wszelką wątpliwość okażesz się patentowanym durniem. Że ledwo co podniósłszy się z choroby porzucisz spokojną i zaciszną aptekę „Pod Archaniołem”, w której cię zostawiłem. Że jak ostatni głupek wsiądziesz na konia i przyjedziesz tu. Kiedyś ty tak naprawdę wstał z łóżka?

– Tydzień po Zapustach.

– Toś jest rekonwalescent. Tobie odpoczywać, spokojnie wracać do sił, nie na wojnę. Na wojnę, wśród której w twoim stanie jesteś zagubiony jak bździna wśród wichury. Tyś wciąż nie doszedł do siebie, chłopcze. Śmierć Jutty omal cię nie zabiła, śmierć Samsona omal nie dobiła. Mnie też nie było lekko, choć skórę mam dużo grubszą. Ale ty… Po coś ty tu przyjechał? Zwerbować mnie do zemsty na Grellenorcie?

– Zemsta życia Jutcie nie przywróci. Zostawiam ją Bogu.

– Po co więc przyjechałeś? By walczyć za ideę? Za nowy lepszy świat? By polec zań? Skończyć zań na dyzenterię w lazarecie? Tego chcesz?

– Już nie – spuścił głowę Reynevan. – Początkowo, owszem. Ale potem mi wychłódło. Przemyślałem różne sprawy. Przybyłem tu, na rejzę, tylko w jednym celu: pożegnać się z tobą. Pozdrowić cię, uścisnąć, podziękować za wszystko. Ostatni raz. Szarleju, ja odchodzę.

Demeryt nie odpowiedział. I nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Wręcz wyglądało, jakby takiej właśnie deklaracji oczekiwał.

– Mam dość – przerwał milczenie Reynevan. – Całkiem dość. Wiesz, co powiedział mi Samson, wtedy, w lutym, pod murami Chebu? Kiedy zdecydował się porzucić nas i wrócić do Markety? Posłużył się słowami proroka Izajasza. Oczekiwaliśmy światła, powiedział, a oto ciemność, jasnych promieni, a kroczymy w mrokach.

– Przez całe minione dwa miesiące myślałem o jego słowach. O tym, że tak właśnie jest ze mną. Że jak niewidomy macam ścianę i jakby bez oczu idę po omacku. Że w samo południe potykam się jak w nocy. I że jestem jak umarły.

– W drodze spotkałem księdza, ten przypomniał mi inne jeszcze słowa Pisma, słowa Ewangelii Janowej. Ego sum lux mundi, qui sequitur me non ambulabit in tenebris sed habebit lucern vitae. Dość mam błądzenia wśród cieni, idę po światło życia. Krótko: wyrzekam się świata, bo bez Jutty nic mi po tym świecie. Jadę daleko, jak najdalej od Czech, Łużyc, Śląska, bo tu wszystko mi o niej przypomina…

Umilkł pod spojrzeniem demeryta. A patos nagle jakby wiatrem zwiało.

– Nie pomogła mi gorzałka – wykrztusił. – Nie pomógł burdel. Nie mogę spać, nie mogę zasnąć. A ledwo zasnę, budzę się na mokrej poduszce, zalany łzami jak dzieciak. Gdy się golę, mydło schnie mi na gębie, a ja z brzytwą w ręce gapię się na żyły na nadgarstku. Można tak żyć?

– Wstępuję do klasztoru, Szarleju. By pojednać się ze Stwórcą. Powiedz coś.

– A co tu – Szarlej spojrzał nań bystro – jest do powiedzenia? Umiem rozpoznać głęboki kryzys osobowości, gdy dostrzegę takowy ukryty w krzakach. Odwodzić cię od idei nie myślę, ba, z czysto pragmatycznego punktu widzenia powiem, że rozsądnie czynisz. W twoim stanie ducha i umysłu niebezpieczne jest paranie się wojaczką, która wymaga koncentracji, chłodnej głowy i stuprocentowego przekonania o słuszności popełnianych czynów i uczynków. Do diabła, jestem twoim przyjacielem, z dwojga złego wolę cię widzieć w mniszym habicie niż we wspólnej mogile.

– Popierasz więc.

– Nie. Powiedziałem: z dwojga złego. Ale zanim odejdziesz i złożysz śluby zakonne, mam prośbę. To ostatnia rzecz, jaką zrobimy razem. Wspomóż mnie w sprawie z tym elegancikiem od Fuggerów. Dobrze?

– Dobrze, Szarleju.


* * *

– Pomińmy niepotrzebne wstępy – pominął niepotrzebne wstępy Szarlej. – Przejdźmy od razu do rzeczy. Wiem, mości panie, kim jesteście. Bo to ja łońskiego roku niszczyłem ogniem saksońskie kopalnie i huty. Te wskazane przez was.

– Ułatwi nam to porozumienie. – Urzędnik Fuggerów wytrzymał spojrzenie. – Albowiem interes, z którym dziś przybywam, jest identyczny z tym saksońskim. I podobnie lukratywny. Zniszczycie wskazany obiekt i będzie z tego dla was lucrum.

– Tylko tyle? – skrzywił wargi demeryt. – Taka drobnostka? A dlaczegóż to zwracasz się waść z tym do mnie, a nie do Kromieszyna? Nie do Puchały, Korybutowicza lub Wołoszka?

– Dlatego – niedbale wpadł w słowo Reynevan – że Korybutowicz lub Wołoszek mogliby mieć o ów obiekt pretensje. Mogliby rościć sobie coś doń Polacy, którzy lada dzień wkroczą na Śląsk. Albowiem, jak mniemam, obiekt leży na ziemiach, które już zawczasu podzielono. Które już komuś przypadły.

Urzędnik i tym razem nie spuścił wzroku. Nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko.

– Jasne – rzekł Szarlej – jak te słońce. Co to dla mnie. Jeden pożar więcej, jeden mniej. O co chodzi?

– O kopalnię błyszczu, inaczej galeny, rudy służącej do wytopu ołowiu. Kopalnia nazywa się Bleiberg, znajduje się na południowym przedmieściu Bytomia.

– Słusznie podejrzewałeś. – Demeryt spojrzał na Reynevana. – Włość Konrada Białego. Której dopomina się Wołoszek. I którą pewnie wolałby zagarnąć razem z czynnymi kopalniami.

– Kopalnia w Bleibergu – urzędnik Fuggerów poprawił mankiety wamsu – nie jest czynna. Nie wydobywa się już w niej galeny, a to z powodu zalewających chodniki wód podskórnych. Nad usunięciem wody z szybów pracują tam właśnie specjalnie sprowadzeni Flamandowie, fachmani od takich rzeczy. Przepędzicie ich, spalicie wiatraki i zrujnujecie urządzenia wypompowujące.

– A kopalnię – dokończył Szarlej – woda wtedy zaleje dokumentnie. I nie będzie już czynna nigdy. To wszystko?

– Nie – zaprzeczył urzędnik. – Jest jeszcze drugi obiekt. Wieś Rudki nad Kłodnicą. Na jej zachodnim krańcu jest officina ferraria. Kuźnica żelaza, fryszerka i wapiennik. Spalicie to wszystko. Do gołej ziemi.

– Żeby dostać się do wymienionych miejscowości – zauważył Szarlej – konieczny jest daleki rajd, głęboko na teren wroga, przez ich pozycje i podjazdy. To duże ryzyko. Bardzo duże.

– Zostało wkalkulowane w przyrzeczone lucrum. I mniemam, że proporcjonalnie.

– A to się okaże. Gdy określicie kwotę.

– Nie w kwocie rzecz.

– Ha. W czym tedy?

Lucrum, o którym mowa, podróżuje czarnym furgonem. Kto wie, czy nie tym samym, co wówczas.

– Zechciejcie powtórzyć.

– Pieniądze – urzędnik Kompanii Fuggerów splótł ramiona na piersi – należą do osoby, która wówczas, we wrześniu roku 1425, zleciła napad na kolektora i grabież ściągniętego podatku. Ten sam czarny furgon, który wtedy sprzątnięto wam sprzed nosa, teraz wiezie skarb do Otmuchowa, twierdzy, której mury mają zagwarantować bezpieczeństwo i ustrzec przed rabunkiem. Ja wiem, którędy furgon zmierza, wiem, że ma dla niepoznaki nieliczną eskortę. Co ty na to, mości Szarleju? Nie byłabyż to piękna okazja do rewanżu? Nie byłabyż to sprawiedliwość dziejowa i moralna rekuperacja, obrabowanie rabusia z tego, co zrabował? Jeśli podejmiecie się wykonania zleconych zadań, furgon będzie wasz, wydam go w wasze ręce, przejmiecie go, nim dotrze do celu. Decydować trzeba szybko. Coś mi jednak mówi, że wiem, jak zdecydujesz.


* * *

Dzwony Bytomia biły na trwogę. Budynki kopalni Bleiberg płonęły, dym całkiem przesłaniał niebo. Ogień pożerał szopy, płonący wiatrak odwadniający zawalił się w eksplozji iskier. Wśród pożaru migali jeźdźcy, niszcząc i podpalając, co się dało. Podpalacze, oddział dywersyjno-szturmowy Szarleja, doborowi polscy i morawscy jeźdźcy.

Co ja tu robię, myślał Reynevan. Co ja tu robię?

Dzwony biły, ogień szalał, kopalnia ginęła w pożarze. Reynevan i urzędnik Kompanii Fuggerów przyglądali się ze skraju lasu na zboczu wzgórza.

– Bytom – pokiwał głową Reynevan – przez tę stratę zupełnie podupadnie.

– O to – urzędnik spojrzał nań jakby zdziwiony – wszak właśnie chodzi. Żeby podupadł.

– Do kogo należały szachty?

– A cóż ci po tej wiedzy? Jedźmy. Nie ma co tu stać.

– Jedźmy – Reynevan obrócił się w siodle. – Jedźmy, Samso…

Zmartwiał, głos zamarł mu w krtani. Nie było obok ogromnego jeźdźca na wielkim koniu, a gotów był przysiąc, że był, że stał po jego prawicy jeszcze przed momentem. Nie było jednak nikogo.

– Coś mówiłeś? – zagadnął urzędnik. – Reinmarze?

– Jedźmy.


* * *

Pojechali lasami, z biegiem rzeczki Kłodnicy, lewym brzegiem. W dziesięć koni, Reynevan, urzędnik i czterech jego pachołków, czterech zbrojnych Podpalaczy eskorty. Około południa dostrzegli wielką chmurę dymu, wznoszącą się nad ścianą boru na północy, w odległości mniej więcej pół mili.

– To Szarlej – odgadł bez trudu Reynevan. – Drugi obiekt. Owa officina ferraria. W miejscowości Rudki, o ile pamiętam. Duży dym, a więc i huta niemała. Do kogo należała? Ach, prawda, zapomniałem. Nic mi po tej wiedzy.

– Należała do nas. Do Fuggerów.

– Że jak?

– To huta Fuggerów – wzruszył ramionami urzędnik. – Szarlej właśnie podpalił własność Kompanii. Zniszczenia wojenne, Reinmarze, dotykają wszystkich, wszyscy ponoszą straty. Byłoby podejrzane, gdyby Fuggerowie byli wyjątkiem. Hutę mieliśmy zresztą i tak zamknąć, była nierentowna. Dziwnie wyglądasz, Reinmarze. Jakbyś oniemiał. Interesujące. Podobno parasz się wojną już bite pięć lat. I wciąż są jeszcze rzeczy będące w stanie cię zaskoczyć?

– Wciąż jeszcze są. Ale coraz ich mniej.


* * *

– Czemu przypisać – zaryzykował pytanie Reynevan – fakt, że jesteś tu własną osobą? W lasach pełnych wilków i bandytów, wśród wojny i dymów pożarów? Wystawiony na ryzyko, na trudy i niewygody? Opuściłeś twój luksusowy kantor, wstałeś zza biurka, zza którego zwykłeś trząść światem. Dlaczego?

– Za biurkiem – odrzekł po chwili urzędnik – traci się kontakt z prawdziwym życiem. Zza dokumentów przestaje się widzieć realny świat, zza faktur, weksli i akredytyw przestaje się dostrzegać żywego człowieka. Nabiera się rutyny, a rutyna to rzecz zgubna. Nadto, dobrze jest się od czasu do czasu podniecić. Zakosztować przygody i smaku ryzyka. Poczuć, jak krew żywiej krąży w żyłach. Poczuć, jak…

Nie dokończył. Z zagajnika wypadli na nich konni. Niektórzy nosili białe płaszcze. Z czarnymi krzyżami.

Reynevan ledwie zdążył nakręcić windę kuszy, strzelił nie celując, bełt przeszył szyję pędzącego nań konia, koń stanął dęba i runął wraz z jeźdźcem. Inni wpadli na nich, zaczęli rąbać. Obok zakolebał się w siodle cięty mieczem Podpalacz, Reynevan zdążył chwycić jego topór, z rozmachem walnął nim po hełmie jednego z napastników, poprawił, nim konie ich rozdzieliły, widział, jak spod wgniecionego hundsgugla sika krew. W tejże chwili jemu samemu krew obryzgała twarz, jeźdźcy w białych płaszczach z krzyżami bez litości siekli broniących się niemrawo fuggerowskich pachołków. Rąbani Podpalacze jeden po drugim walili się z siodeł na ziemię.

– Żywcem! – krzyknął rycerz w szmelcowanej zbroi, najwyraźniej dowódca. – Żywcem brać!

Urzędnika Fuggerów ściągnięto z konia na ziemię. Na Reynevana skoczyło dwóch, jeden wyszarpnął mu topór. Drugi, młodzik z szeroko otwartymi oczami, usiłował strącić go z kulbaki głowicą miecza. Reynevan wyłuskał mu broń, chwycił oburącz, za jelec i klingę, uderzył pod naramiennik, czuł, jak ostrze przenika oczka kolczugi. Młodzik zakrzyczał, skulił się. Reynevan spiął konia, ale było za późno. Otoczyli go ze wszech stron, schwytali. Jeden z Krzyżaków, nie bacząc na rozkaz brania żywcem, zamierzył się do pchnięcia w gardło. Ale nie pchnął. Nie zdążył.

Rozległ się wrzask, ziemia zadygotała pod kopytami. Na polanę w dzikim cwale wpadli jeźdźcy. Czarni od sadzy Podpalacze, na ich czele Szarlej ze wzniesionym falcjonem.

Raz-dwa było po bitce. Nim zdążyłbyś wymówić Christe redemptor omnium, ostatni z Krzyżaków rył piasek ostrogami w przedśmiertnych skurczach. Inni, ranni, zdali się na łaskę i niełaskę.

– Zdaję się na łaskę – powiedział butnie rycerz w szmelcowanej zbroi, gdy przyprowadzono go przed Szarleja. – Jestem Magnus de Meurs, gość Zakonu Marii Panny. Dam okup…

Szarlej wykonał krótki gest. Jeden z Podpalaczy zamachnął się i grzmotnął rycerza obuchem topora. Głowa pękła jak dynia, na trzy kawałki, każdy poleciał w inną stronę. Słusznie potraktowawszy to jako wskazówkę, Podpalacze wzięli się rżnąć pozostałych jeńców.

Reynevan klęczał obok młodzika, tego, którego pchnął. Czarem Alkmeny zatamował krwotok, zaklęcie poskutkowało natychmiast; ostrze cudem jakimś ominęło ważne elementy układu naczyniowego, nie była uszkodzona ani arteria axillaris, ani arteria brachialis. Reynevan skoncentrował się, zaklęciem zasklepił żyłę pachową. Młodzik pojękiwał, blady jak płótno.

– Odsuńcie się, panie – rzekł, stając nad nimi, któryś z Podpalaczy. – Bym was niechcąc nie skaleczył, gdy go będę dobijał.

– Precz.

– Nie powinien zostać ani jeden świadek – powiedział urzędnik Fuggerów. – Ani jeden. Nie bądź niemądry, Reinmarze. Powściągnij samarytańskie zapędy, nie miejsce i nie czas na nie.

Reynevan zerwał się jak pchnięty sprężyną i trzasnął go pięścią. Urzędnik upadł na wznak, niczym kłoda, z błędnym wzrokiem macał dokoła rękami.

– Niech ci to poprawi smak przygody – powiedział Reynevan, drżąc ze złości. – I niech ci krew żywiej zakrąży. A wy precz. Leczę tu, a wy zasłaniacie mi światło.

– Słyszeliście, co rzekł – pouczył Podpalaczy Szarlej, głosem wielce wymownym i złowróżbnym. – Precz od niego. A wy, panie urzędnik, wstańcie i pozwólcie na stronę. Mamy do pogadania. Zlecenia wykonałem, pora się zrewanżować. Jesteście mi winni pewną informację.

Reynevan odwrócił się, zabrał za szycie i zakładanie opatrunku. Ranny młodzik dygotał, pojękiwał, kurczowo zaciskał powieki.

Jęczał tak przejmująco, że Reynevan zdecydował się znieczulić go kolejnym zaklęciem. Tak silnym, że chłopiec przewrócił oczami i obmiękł.


* * *

Polana opustoszała, Podpalacze odjechali w las. Wtedy wrócił Szarlej. Sam.

– Twoja zapalczywość – powiedział zimno – mogła mnie drogo kosztować. Kto to widział, żeby tak od razu w zęby. Szczęściem nasz Fugger to człowiek interesu, prawdziwy profesjonał. Do tego zdaje się mieć do ciebie słabość.

– Krótko mówiąc – Reynevan wstał, wytarł płótnem ręce – człowiek interesu wydał ci konwój z czarnym furgonem. A gdyby nie wydał, to też wszak straty byś nie poniósł. Nie zarobiłbyś, ale nie stracił. Nie wyjeżdżaj mi tu więc z kosztami.

– Nie rozumiesz, przyjacielu. – Szarlej splótł ręce na piersi. – Nie wiesz wszystkiego. I może i dobrze, zważywszy, iż zamierzasz oblec mniszy habit. Co z rannym? Żyje? Ducha wypuścił? Dogorywa?

– Umrze, jeśli go tu zostawić.

– A ty, już prawie braciszek, takim grzechem sumienia nie obarczysz – odgadł Szarlej. – Dowieziesz go więc do swojaków. A oni cię powieszą. Mają wszak w swych szeregach prawdziwych specjalistów od wieszania jeńców, przybyłych wprost z Malborka.

Zbliżył się, stanął nad rannym. Młodzik skurczył się ze strachu.

– Ktoś ty? Jak się zwiesz?

– Parsifal… – wyjęczał młodzik. – Parsifal… von Rachenau…

– Skąd się tu wzięliście? Gdzie stoją oleśnickie wojska? Jak są liczne? Ilu zbrojnych przysłał wam z pomocą Zakon Panny Marii?

– Zostaw go w spokoju, Szarleju.

– Słuchaj, nomen omen Parsifalu – Szarlej pochylił się nad rannym. – Czuwał dziś nad tobą twój patron, święty Parsifal, czuwał cały święty Okrągły Stół, czuwali święci Jerzy i Maurycy. Jeśli ocalejesz, zapal w kościele parę świec i poproś ojca, by dał na parę mszy. Spotkało cię dziś wielkie szczęście, trafiła się wielka gratka, większa, niżbyś znalazł Graala. Trafiłeś na obecnego tu medyka. Gdyby nie on, miałbyś już gębę i oczy pełne pachnącej wiosennej gleby. Pamiętaj o medyku, Parsifalu. I zmów zań czasem paciorek. Zmówisz?

– Tak, panie…


* * *

Wspólnymi siłami, pchając i ciągnąc, umieścili rannego na siodle, Parsifal von Rachenau stękał przy tym i jęczał jak potępieniec.

Potem Szarlej wziął Reynevana na stronę.

– Od pomysłu – zaczął Szarlej – nie odwiodę cię, podejrzewam. Zapytam więc tylko dla porządku: Nie odłożysz zamiarów? Na termin późniejszy? By wpierw wespół ze mną ograbić czarny furgon?

– Nie.

– Dobrze rozważ. Typ od Fuggerów zdradził mi, na co można liczyć w furgonie. Nie musiałbyś rozglądać się za cudzymi klasztorami. Ufundowałbyś własny i został w nim przeorem. Nie kusi cię to?

– Nie.

– Trudno. Ruszaj zatem. Wskazówka pierwsza: wojska książąt oleśnickich leżą najpewniej na rubieży Pyskowice-Toszek, ale podjazdy będą już w okolicy spalonych Rudek, kierują się na dymy. Tam zawieź Parsifala i postaraj się nie dać złapać.

– Postaram się.

– Wskazówka druga: kieruj się na wschód, ku polskiej granicy, przekrocz Przemszę jak możesz najszybciej. W Polsce będziesz bezpieczniejszy niż na Śląsku.

– Wiem.

– Wskazówka trzecia, tycząca twej przyszłej mniszej kariery. Jeśli naprawdę zdecydujesz się na rzecz tak radykalną, zwróć uwagę na jej praktyczny aspekt. Klasztory, konwenty i zakony nie są bynajmniej otwartymi na oścież przytułkami dla łazików i przybłędów, ani tym bardziej azylami dla przestępców i ściganych prawem wywołańców. Inaczej każdy zbój Madej wykpiwałby się od kary przemieniając w brata Madeusza i drwiłby ze sprawiedliwości za klasztorną furtą. Z własnej praktyki powiem ci, przyjacielu, że dostać się za furtę jest o niebo trudniej, niż się zza niej wydostać. Krótko mówiąc, bez koneksji ani rusz.

– Do czego zmierzasz?

– Ja otóż – oświadczył spokojnie Szarlej – mam, jeśli cię to interesuje, pewne koneksje. W Polsce. Dziesięć mil za Wieluniem…

– Wieluń – pokręcił głową Reynevan – to nieco za blisko.

– Za blisko? Co cię więc urządza? Może Drohiczyn? Albo Witebsk? Bo dalej to już tylko Ultima Thule. Ale tam to ja koneksji nie mam. Nie grymaś, Reynevan. Posłuchaj: Dziesięć mil za Wieluniem, nad Wartą, leży Sieradz, starodawny gród szczepu lechickiego Sieradzan, obecnie stołeczne miasto województwa. Jest tam klasztor bożogrobców, nazywanych w Polsce miechowitami. Tak się składa, że od roku 1418 mam świetne stosunki z tamtejszym proboszczem, przełożeni klasztorów filialnych zwą się u miechowitów proboszczami, a klasztory probostwami. Proboszcz w Sieradzu nazywa się Wojciech Dunin. W roku 1418 nazywał się Adalbert Dohnin i nie był jeszcze proboszczem. A dzięki mnie, mówiąc krótko, może się wciąż radować życiem. Ma więc pewien dług…

– Mów wprost. Chodzi o wrocławską rewoltę osiemnastego lipca roku osiemnastego.

– Powiem wprost – zmrużył oczy Szarlej. – Tak. Chodzi. Lata minęły, a ciągnie się za mną ta rzecz. I pociągnie, jeśli zważyć, że wie o tym Kompania Fuggerów.

– Cholera. To dlatego mówiłeś o kosztach?

– Dlatego. Mają mnie w ręku i tym samym pewni są mojej dyskrecji. Bądź i ty dyskretny, Reinmarze.

– Ma się rozumieć. Bądź spokojny.

– Za parę dni – uśmiechnął się Szarlej – będę miał czarny furgon. I wiezione w nim pieniądze, którymi rozumnie rozporządzę. Kupię sobie spokój i pełne grzechów odpuszczenie. Kupię sobie urzędników i licznych wpływowych znajomych. Ty jednak nic nikomu nie mów, nawet proboszczowi Duninowi w Wieluniu, gdy będziesz się na mnie powoływał. A gdy się powołasz, przyjmą cię tam i pozwolą złożyć śluby. Cicho tam w tym Sieradzu i spokojnie, mają szpital, więc rzecz dla cię jak wymarzona. Mnie, mówiąc otwarcie, też lżej byłoby na duszy i spokojniej w sercu, gdybym wiedział, że tam jesteś. Że jesteś bezpieczny i że nie tułasz się po świecie. Zrób to dla mnie, przyjacielu. Za Przemszą skręć na północ. Jedź do Sieradza.

– Rzecz przemyślę – rzekł Reynevan. Przemyślawszy już, zdecydowawszy i będąc zupełnie przekonanym o słuszności podjętej decyzji.

– Zatem… A więc… – Demeryt wzruszył ramionami, odchrząknął. – Psiakrew, nie mogę stać i patrzeć, jak… Więc to ja się pożegnam, ja obrócę konia, kolnę go ostrogą i odjadę. Nie oglądając się. A ty zrobisz, co zechcesz. I kiedy zechcesz. Bywaj. Vale et da pacem, Domine.

– Bywaj – odrzekł po chwili Reynevan.

Szarlej nie obejrzał się.

Загрузка...