Rozdział szesnasty

w którym czytelnik nareszcie dowie się, co przez cały ostatni rok działo się z uprowadzoną przez złego Meleaganta Ginewrą, ukochaną Lancelota. Czyli Juttą, ukochaną Reynevana.


W klasztorze dominikanek w Cronschwitz przebywały aktualnie cztery nowicjuszki, dwie ancillae Dei, sześć konwers i cztery panny z dobrych domów. Liczba zmieniała się, dziewczęta odchodziły i przybywały, a przybycie nowej każdorazowo było sensacją. Nowa rzucała się w oczy. Twarze opatrywały się tak szybko, że każda nowa momentalnie przyciągała wzrok. Nową wyróżniała też postawa: nie przywykła jeszcze garbić się i kornie pochylać głowę, dzięki czemu wystawała ponad poziom. Zdradzał ją głos, dysonansem wybijający się ponad szepty pozostałych. Rzecz jasna, klasztorny rygor niwelował różnice w tempie błyskawicznym, płaszcząc je jak walec, ale przez czas jakiś nowo przybyła robiła za sensację sezonu.

Dziewczyna, którą dokwaterowano do dormitorium w wigilię Jana Chrzciciela, miała, jak oceniła Jutta, wszelkie walory sensacji sezonu. Była nadzwyczaj ładna, zgrabnej figury nie był w stanie zeszpecić nawet paskudny wór, nazywany tu habitem konwersy. Kasztanowate włosy zwijały się na czole w figlarny loczek, a w piwnych oczach igrały szelmowskie iskierki, przeczące zakłopotanemu jakby wyrazowi przyjemnie owalnej twarzy.

Dziewczyna usiadła na przydzielonym jej łóżku, jedynym wolnym w dormitorium. Traf chciał, że było to łóżko obok łóżka Jutty. Która właśnie dormitorium zamiatała.

– Jestem Weronika – przedstawiła się nowo przybyła cicho. I posłusznie. Zakaz używania nazwisk był pierwszą rzeczą, jaką w klasztorze wbijano konwersie do głowy. Jeśli głowa nie była najmocniejszą stroną konwersy, zakaz, bywało, wbijany był inaczej.

– Jestem Jutta. Witaj i rozgość się.

– Porządne łóżko – oceniła Weronika, usiadłszy i podskoczywszy kilkakroć. – W Weissenfels miałam dużo gorsze. Mam nadzieję, że nikt w nim nie umarł?

– W tym miesiącu? Nikt. Nie licząc Kunegundy.

– Psiakrew! – Weronika przestała podskakiwać. – Na co umarła?

– Mówią – Jutta uśmiechnęła się kącikiem ust – że na płuca. Ale ja myślę, że z nudów.

Weronika patrzyła na nią długo, a w jej oczach migotały iskierki.

– Podobasz mi się, Jutto – powiedziała wreszcie. – Mam szczęście. Pomodlę się dziś za nieboszczkę Kunegundę, w podzięce, że zwolniła to łóżko. Względem sąsiadki z lewej trafiłam równie dobrze?

– Jeśli gustujesz w kretynkach, tak.

Weronika parsknęła. I natychmiast spoważniała.

– Naprawdę mi się podobasz.

– Naprawdę nie tracisz czasu.

– Bo żal go tracić – Weronika spojrzała jej w oczy – gdy się spotyka pokrewną duszę. W końcu nie co dzień się zdarza. Cronschwitz to nie pierwszy mój klasztor. A twój?

– Też nie.

– Wciąż chłód – skonstatowała jakby ze smutkiem Weronika. – Wciąż nieufność i nastroszone kolce. Więżą cię albo od bardzo niedawna, albo od bardzo dawna.

– W tym klasztorze – odparła łagodniej Jutta – trzymają mnie od dwudziestego maja. Uwięzioną zaś jestem od końca grudnia ubiegłego roku. Wybacz, ale mówić o tym nie chcę.


* * *

Wydarzenia grudnia roku 1428 wryły się w pamięć Jutty jako seria gwałtownych, ale porozrywanych znaczeniowo obrazów. Zaczęło się od tamtego dnia, gdy rżenie koni, krzyk i trzask wyłamywanych wrót zakłóciły senny spokój klasztoru klarysek w Białym Kościele. Była w refektarzu, gdy wpadli tam zbrojni, chwycili ją i wywlekli na podwórzec. Wtedy zaczęły się obrazy.

Reynevan w pętach, szarpiący się w rękach knechtów. Opatka z rozbitymi do krwi ustami, jej księgi, jej duma i chluba, pożerane przez ogień na ogromnym stosie. Zapłakane mniszki i konwersy.

Potem Ziębice, dobrze znane jej miasto, znany zamek, znana sala rycerska. Znany jej książę Jan Ziębicki, odziany – jak zwykle modnie – w haftowany lentner, mi-parti i poulaines z długaśnymi noskami. Jan Ziębicki, nazywany wzorem i zwierciadłem rycerskości, niegdyś tak dworny wobec jej matki i tak hojny dla ojca, który ją samą zaszczycił kiedyś miłym komplementem. I oto nagle zwierciadło rycerskości z pianą na wargach drze na niej ubranie, przy wszystkich obecnych w sali mężczyznach obnaża ją i wyuzdanie dotyka, obrzydliwie grozi jej hańbą i torturą. A wszystko po to, by zaszantażować i zastraszyć Reynevana, jej umiłowanego, jej kochanka, jej Alkasyna, jej Lancelota, jej Tristana, który patrzy na to wszystko z twarzą skurczoną i białą jak rybi brzuch, z oczami, z których, zda się, za moment tryśnie krew zmieszana ze łzami wściekłości i upokorzenia. I ten sam Reynevan, ten sam, a jednocześnie jakby obcy, zupełnie obcym, nigdy nie słyszanym głosem godzi się na jakieś straszne, okropne, niegodne, haniebne rzeczy. Godzi się na nie, by ją ratować.

Na co Reynevan się wtedy zgodził, nie dowiedziała się. Książę Jan rozkazał knechtom, by ją wyprowadzili. Szarpała się, nie pomogło, wywlekli ją na krużganek i w korytarze. Sukienkę i chemise miała rozerwane aż do pasa, piersi na wierzchu. Knechci, rzecz jasna, takiej okazji przepuścić nie mogli. Ledwo znaleźli się w ustronnym miejscu, przyparli ją do ściany. Jeden zacisnął usta śmierdzącą dłonią, pozostali obmacali ją, rechocąc. Dygotała ze wstrętu, trzęsła się spazmatycznie, podobało im się to, zdwoili wysiłki. Ich rechot i plugawe komentarze zwabiły wreszcie kogoś ważniejszego, na knechtów spadły razy, Jutta słyszała odgłosy policzków i głuche uderzenia pięści. Puszczona, osunęła się na posadzkę i straciła przytomność.

Ocknęła się w ciemnej, pustej, cuchnącej skisłym winem piwnicy. Wcisnęła się w kąt, podciągnęła kolana pod podbródek i mocno objęła je ramionami. Zamarła w tej pozycji. Na długo. Na bardzo długo.

Gdy wyprowadzano ją z piwnicy, była obolała i zesztywniała, skołkowaciała jak trup w rigor mortis. Kompletnie nie wiedziała, co się z nią dzieje, nawet trwoga nie mogła przedrzeć się przez tuman, który spowił jej zmysły, opatulił je grubą warstwą czegoś miękkiego i nieprzenikalnego.

Było nagle świeże nocne powietrze, zimne, mroźne wręcz. Zrazu wydawało się, że ją oprzytomni, ale było to wrażenie mylne.

Strzelił bat. Konie zarżały. Świat zaczął się trząść.


* * *

Gdy oprzytomniała, był dzień. Mroźny, słoneczny dzień. Podwórze karczmy lub zagrody, chrapiące konie zmieniane w zaprzęgu, z ich nozdrzy bucha para. Kraczą wrony. Pieje kogut.

– Panno de Apolda.

Mężczyzna, niewysoki, bystrooki. Nieznajomy. Zupełnie obcy.

– Panna raczy się przeodziać – dziwny akcent. – Upraszam indulgencji, ale pokazywać się w tak rozdartym odzieniu nie godzi się. Despekt, do tego nazbyt przyciąga oczy. Proszę włożyć o, te rzeczy.

Pieje kogut. Szczeka pies. Chrapie zaprzęgany koń.

– Czy panna mnie słyszy? I rozumie?


* * *

Strzela bat, konie rżą. Wóz podskakuje i dudni na grudzie. Zimno otrzeźwia. Myśli robią się jaśniejsze.


* * *

– Panno de Apolda. Tu staniemy na popas. Proszę nie robić…

Rozpłakała się. Rozryczała. Usmarkała jak dziecko, jak dziecko trzęsącą się dłonią rozmazała łzy na twarzy. Przez łzy widziała, jak się skrzywił. Rzucił wodze pachołkowi, sam wziął ją pod ramię, poprowadził w stronę budynku. Coś mówił. Nie słuchała. Była zajęta planowaniem.

Uderzyła go krótko łokciem w ucho, wywinęła się z chwytu i z mocą kopnęła w krocze; gdy się skulił, poprawiła kopniakiem w bok głowy. Pachołek dostał pięścią w oko, usiadł, trzymając się za twarz. W czterech skokach przebiegła podwórze, pchnięciem obaliła drugiego, wyrwała mu wodze, wskoczyła na siodło, kopiąc i tłukąc zmusiła konia do cwału. Podkowy załomotały o grudę. Schyliła głowę ku grzywie i jak strzała pomknęła ku bramie. Uciekłam, pomyślała. Jestem wolna…

Tuż za bramą ją dopadł, ostrym szarpnięciem zwlókł z kulbaki. Targnęła się, na próżno, chwyt miał jak z żelaza. Jakim cudem, pomyślała, jakim cudem się tu znalazł?

– Cud nazywa się translokacja – wysyczał, miażdżąc jej ramię w uścisku. – Zdolność do przenoszenia się w przestrzeni. Jestem czarownikiem. Dla ciebie chyba nic nowego, twój kochanek wszak też nim jest. Nie wyrywaj się.

– Puść… To boli…

– Wiem. Mnie też boli, tam, gdzie kopnęłaś. Wzięłaś mnie przez zaskoczenie. Uśpiłaś czujność, udając płaksę. To się nie powtórzy. Nie uda ci się tego powtórzyć. Uwierz i nie próbuj więcej.

Poderwał ją, popchnął w ręce pachołków. Bez nadmiernej brutalności.

– Ocaliłem cię z łap księcia Jana – powiedział, odwróciwszy głowę, jakby chcąc zademonstrować wyniosłą obojętność. – Wykradłem z Ziębic. Wiozę w miejsce, gdzie jakiś czas będziesz ukryta przed światem. Nie pytaj mnie aby, jakim prawem.

– Jakim prawem?

– Ukryć się na jakiś czas jest w twoim interesie. Głośno się zrobiło o klasztorze w Białym Kościele, za głośno. Kult Wielkiej Matki, Siostrzeństwo Wolnego Ducha, waldeńskie rytuały, magia aradyjska… Wierz mi, lepiej będzie, gdy na jakiś czas znikniesz.

– Dla kogo lepiej?

Nie odpowiedział. Machnął ręką, odwrócił się i odszedł.


* * *

Weronika nie zrezygnowała. Do kolejnej rozmowy doszło trzy dni później, w niedzielę. Gdy po mszy Jutta siedziała na desce w necessarium, Weronika weszła, podciągnęła habit i bez żenady zasiadła na dziurze obok.

– Nie wściekaj się – uprzedziła reakcję. – Masz mi za złe, że szukam z tobą kontaktu? A z kim mam szukać? Z tymi idiotkami konwersami?

– To krępujące. – Jutta nie patrzyła na nią, lecz na rysę w murze. – To jest naprawdę krępujące.

Pardieu, Jutta, ja i ty jesteśmy z jednej gliny. Tkwimy tu, głowę gotowam dać, z podobnych powodów. Tobie źle jest samej, widzę to przecież, to dlatego tak reagujesz. Ze mną za miesiąc będzie tak samo. Pomóżmy sobie. Ty mnie, ja tobie.

– O.

– Ty mnie, ja tobie – zniżyła głos Weronika. – Bo ja… Jutto, to mój trzeci klasztor. Ja mam dość. Ja tu zwariuję. Chcę zwiać. I mam propozycję: ucieknijmy razem. We dwie.

Jutta wciąż patrzyła na rysę w murze. Ale bezwiednie kiwnęła głową.


* * *

Zachody Weroniki uwieńczył, trzeba to było przyznać, sukces pełny. Jutta przestała się boczyć, po czterech dniach dziewczyny zasiadały do wyszywania makatek obok siebie, po tygodniu były już w zażyłości, po dwóch tygodniach doszło do zwierzeń. Weronika nosiła nazwisko von Elsnitz, jej rodzice mieli dobra w okolicach Halle. Klasztor dominikanek w Cronschwitz, jak się okazało, był dla niej trzecim z kolei, przedtem trzymano ją u kanoniczek w Gernrode i u klarysek w Weissenfels. Odosobniono ją, jak twierdziła, z woli rodziców, w karze za występną miłość. Gdy zaś Jutta zdecydowała się wreszcie opowiedzieć własną historię, Weronika aż usta otwarła z podziwu.

– Święta Weroniko, patronko! – Chwyciła się za policzki. – Toż to jak z romansu! Spiski i szpiegostwo! Napady i porwania! Herezja i magia! Książęta, zbójcy i czarodzieje! Twój kochanek to naprawdę husyta i magik? Ach, ach… No to ja wypadam blado, blado i mdło, gorzej niż ta wczorajsza ryba na obiad! Mnie, pomyśleć, wpakował tu głupek, któremu zachciało się żeniaczki!

– To znaczy?

– Syn sąsiadów, ubogich krewniaków. Daleki kuzyn. Spotykaliśmy się i… Byłam napalona, więc… Sama rozumiesz. Przez pół roku przyjemniutko nam czas płynął, a to w stogu, a to w stajni na stryszku, a to, jak się udało, w małżeńskim łożu rodzicieli. Co do mnie, to, szczerze rzekłszy, samo zajęcie podobało mi się dużo bardziej niż kuzyn, myślałam o zmianie obiektu… Ale kuzynek głupek nie pojął, w czym rzecz, wydawało mu się, że to miłość wielka. I poleciał do rodziców prosić o moją rękę. Wszystko się wydało. O małżeństwie mowy nie było, ojciec z matką nie dopuścili nawet takiej myśli, ale przejęli się na tyle, by wsadzić mnie na pokutę do kanoniczek. A kuzyna jego rodzice posłali do Malborka, do Zakonu Panny Marii, pewnie już tam ciapę Litwini złapali i bęben z jego skóry zrobili. Tak więc nie mam co liczyć, że przybędzie tu na ratunek na białym koniu. A twój?

– Co mój?

– Twój kochanek, słynny medyk, czarownik i heretyk. Przybędzie na białym koniu, by cię oswobodzić?

– Nie wiem.

– Rozumiem – pokiwała głową Weronika. – A jakże, rozumiem. Wspominałaś. Husyta, człowiek idei. Wierny ideałom. Najpierw i przede wszystkim ideałom. Znaczy, na białego konia nie ma co czekać. Trzeba będzie wziąć sprawy we własne ręce, bo ja tu do końca życia wyszywać makatek nie zamierzam, już teraz na widok makatki zbiera mi się na rzyganie. Jutto? Czy myślałaś…

– Tak?

– Myślałaś wcześniej o ucieczce?

– Myślałam.


* * *

Pierwszą próbę ucieczki podjęła już pod koniec stycznia. Zdeterminowała ją rzecz prozaiczna: zimno. Nie mogła znieść zimna, zimno czyniło ją nieszczęśliwą. W klasztorze magdalenek w Nowogrodźcu jedynym ogrzewanym pomieszczeniem było kalefaktorium, ciepło było również w kuchni. Jutta z radością witała dni, gdy na nią wypadał dyżur kuchenny lub wykonywana w kalefaktorium praca przy wyrobie pergaminu i atramentu. Ale to były nieliczne chwile szczęścia, trzeba było wracać do modlitw. I przędzenia wełny, które w Nowogrodźcu odbywało się na skalę przemysłową, klasztor pracował jak manufaktura, pełną parą, na trzy zmiany. Przy przędzeniu było zimno, posadzka i mury funkcjonowały jak lodownia. Jutta miała tego dość. Przy pierwszej okazji zagrzebała się w przeznaczonej do wywiezienia kupie kuchennych odpadków.


* * *

Przeorysza zamknęła czytaną księgę, którą była Liber de cultura hortorum Walafrida Strabona.

– No i jak się teraz czujesz? – spytała bez gniewu, z wyrzutem raczej. – Jak się czujesz, wyłowiona ze sterty kompostu? Naprawdę było warto?

Jutta wyciągnęła z włosów liść kapusty, starła z ucha i policzka maź ze zgniłej rzepy. I hardo uniosła głowę. Siostra Leofortis zauważyła to.

– Nie ma co z nią gadać – zdecydowała. – Pozwól, matko, wezmę ją do stajni. Dwadzieścia rózeg wystarczy, by jej przeszły te humorki.

– Zastanów się – przeorysza nie zwróciła na mniszkę uwagi. – Co by było, gdyby ci się udało? Załóżmy, że ci się udało. Nocą wypełzasz ze śmietnika i jesteś wolna jak ptak. Dokąd idziesz? Przecież nie znasz drogi. Pytasz kogoś? Kogo? Jesteś samotną dziewczyną, bez opiekuna. Wiesz, kim jest samotna dziewczyna bez opiekuna? Seksualną zabawką dla każdego, kto zechce się zabawić. Dla każdego wiejskiego parobka, dla każdego wieśniaka, dla każdego wędrowca. A dla każdej bandy rzezimieszków, jakich setki się tu włóczą, jesteś zabawką na czas długi. Dla wszystkich. Dopóki się nie znudzisz, dopóki od tego, co z tobą będą robili, nie zmienisz się w posiniaczony łachman, w ledwie powłóczącą nogami pokrakę z twarzą czarną od bicia i płaczu. Rozmyślałaś o tym, planując ucieczkę? Miałaś wkalkulowane takie ryzyko? Odpowiedz, bom ciekawa.

Jutta gwałtownie odwróciła głowę, z włosów wyleciały i jej marchwiane obierzyny.

– Ona – oskarżycielsko wskazała palcem siostra Leofortis – jest ślepa na wszystko. Myśli tylko o jednym. O swoim kochanku. A do ukochanego nie ma złej drogi.

– Czyżbyś – przeorysza nie spuszczała z Jutty wzroku – była rzeczywiście aż tak ślepa? Poinformowano mnie, wiem zatem co nieco o tobie i o twoim lubym. Twoi rodzice, ludzie o znacznym statusie, nigdy nie zaakceptują tego związku. Zamierzasz żyć w grzechu, bez rodzicielskiego błogosławieństwa? Przecież tak nie można. To wbrew Bogu.

– Jej miłośnik – wtrąciła Leofortis – to husyta, wyklęty odszczepieniec. Co jej tam rodzice, co jej tam Bóg. Jej milsza poniewierka. Byle z nim!

– Czy tak jest? Odpowiedz! Odpowiedz wreszcie, pannico!

Jutta zacięła usta.

Ludmilla Prutkow, przeorysza konwentu Poenitentes sorores Beatae Mariae Magdalenae w Nowogrodźcu, rozłożyła ręce.

– Poddaję się – powiedziała. – Siostro Leofortis…

– Dwadzieścia rózeg?

– Nie. Chleb i woda przez tydzień.


* * *

– Jakiś tydzień po Zapustach do Nowogrodźca przybyli po mnie dziwni ludzie. Choć byli małomówni, odgadłam, że to słudzy tego z dziwnym akcentem. Wieźli kilka dni w zamkniętej kolebce, dowieźli do klasztoru cysterek, potem okazało się, że to Marienstern na Łużycach. Widząc się coraz dalszą od domu, byłam zdesperowana. Czułam, że muszę uciekać. W lavatorium wykryłam okienko z obluzowaną kratą. Było wysoko, potrzebowałam co najmniej trzech związanych prześcieradeł. Jedna z konwersek sprawiała wrażenie porządnej. Dopuściłam ją do sekretu, a ona…

– Natychmiast doniosła – domyśliła się z łatwością Weronika.


* * *

Zofia von Schellenberg, ksieni klasztoru w Mariensternie, widywana była przez mniszki rzadko, praktycznie wyłącznie podczas mszy konwentualnej. Wieść głosiła, że całkowicie pochłania ją praca nad dziełem życia, historią rządów i opisem czynów cesarza Fryderyka I Barbarossy.

– Czym, ciekawam – splotła dłonie na szkaplerzu i różańcu – tak ci dojadło nasze cenobium, że zdecydowałaś się zbiec? Pracą przy stawach z karpiami? Nie lubisz karpi? Przykro mi, klasztor musi z czegoś żyć. A oprócz ryb? Jakich krzywd doznałaś? Co tu u nas jest takiego strasznego, przed czym trzeba uciekać, skacząc z wysokiego muru? Co ci dokuczyło, panno Jutto?

– Nuda!

– Ach, nuda. A tam, za murami, w twoim dotychczasowym świeckim życiu, cóż takiego było zajmującego? Czymże to wypełniałaś sobie caluteńkie dnie, jakież to miałaś codzienne atrakcje? Łowy? Pijatyki i bijatyki? Hazard? Turnieje? Wojny? Podróże zamorskie? Hę? W czymże to twoje dotychczasowe życie było bardziej ciekawe? Co miałaś tam, czego nie ma tu? Co? Haftować na bębenku i prząść na kołowrotku możesz i u nas, ile tylko chcesz. Plotkować i szczebiotać o głupstwach możesz do woli, i to lepiej niż w domu, bo kompania więcej inteligentna. Czego ci więc, pytam, brakuje? Mężczyzny?

– A choćby – odrzekła butnie. – Żeby daleko nie szukać.

– Oho! A więc zaznałyśmy już grzesznych rozkoszy. I chce się chłopa? No cóż, z tym może być u nas kłopot. Siostry jakoś sobie radzą, od czego w końcu pomysłowość. Nie namawiam, ale i nie zakazuję…

– Nie zrozumiałaś mnie, nie o to chodzi. Kocham i jestem kochana. Każda chwila z dala od ukochanego jest i jak obrót wrażonego w me serce sztyletu…

– Jak? – przechyliła głowę ksieni. – Jak? Obrót wrażonego? W serce sztyletu? Jasna cholera, dziewczyno! Ty masz talent. Z ciebie może być druga Krystyna de Pisan albo Hildegarda z Bingen. Dostarczymy ci pergaminu i piór, inkaustu choć beczkę, a ty pisz, pisz, zapisuj…

– Chcę wolności!

– Aha. Wolności. Zapewne nieograniczonej? Dzikiej i anarchistycznej? Na wzór waldensów? Albo czeskich adamitów?

– Niepotrzebnie kpisz. Mówię o wolności pojmowanej najprościej. Tej bez murów i krat!

– A gdzie chciałabyś takiej szukać? Gdzie my, kobiety, możemy być bardziej wolne aniżeli w klasztorze? Gdzie pozwolą nam studiować, czytać księgi, dysputować, swobodnie wyrażać myśli? Gdzie pozwolą nam być sobą? Krata, którą wyrwałaś, mur, z którego chciałaś skakać, nie więżą nas. One nas chronią, nas i naszą wolność. Przed światem, w którym kobiety są częścią domowego inwentarza. Warte nieco więcej niż mleczna krowa, ale znacznie mniej niż bojowy koń. Nie łudź się, że twój kochanek, dla którego ryzykowałaś skomplikowane złamania, jest inny. Nie jest inny. Dziś kocha cię i wielbi jak Piram Tysbe, jak Erek Enidę, jak Tristan Izoldę. Jutro będzie łoił kijem, gdy odezwiesz się nie pytana.

– Nie znasz go. On jest inny. On…

– Dosyć! – Zofia von Schellenberg machnęła ręką. – Chleb i woda przez tydzień.


* * *

Jutta wertowała przy pulpicie De antidotis Galena, dzieło nudne, ale przypominające jej Reynevana. Weronika wygrzebała we wciśniętej w kąt skrzyni lutnię i brzdąkała na niej. Oprócz nich w scriptorium przebywały dwie iluminatorki, a także przyuczane do tej sztuki konwersy i nowicjuszki, zgromadzone wokół pulchnej siostry Richenzy. Siostra Richenza, osoba prosta dość, miała z Juttą i Weroniką umowę: pakt o wzajemnym nie zawracaniu głowy.

Weronika założyła nogę na nogę, oparła lutnię o kolano.

Ben volria mon cavalier… – odchrząknęła. A potem poszła na całość.

Ben volria mon cavalier

tener un ser e mos bratz nut,

q’el s’en tengra per ereubut

sol q’a lui fezes cosseiller;

car plus m’en sui abellida

no fetz Floris de Blanchaflor:

eu l’autrei mon cor e m’amor

mon sen, mos houills e ma vida!

– Ciszej, panna! Koniec tym hałasom!

– Nawet śpiewać nie wolno – zaburczała Weronika, odkładając lutnię. – Jutto? Hej, Jutto!

– Słucham?

– Jak ci się układało – Weronika zniżyła głos – z tym twoim medykiem?

– O co ci chodzi?

– Dobrze wiesz, o co. Zostaw księgę, chodź tu. Poplotkujemy. Ten mój, wiesz, kuzyn… Posłuchaj tylko… Pierwszy raz… Był październik, chłodno, więc miałam pod spódnicą wełniane femurałki. Bardzo obcisłe. A ten dureń…

Klasztor zmieniał. Jeszcze rok temu Jutta nigdy nie przypuściłaby, że bez zażenowania wysłuchiwać będzie barwnych opowieści o intymnych detalach cudzego erotycznego związku. Nigdy, przenigdy nie myślała też, że komukolwiek i kiedykolwiek opowie o erotycznych detalach swojego związku z Reynevanem. A teraz wiedziała, że opowie. Chciała opowiedzieć.

Klasztor zmieniał.

– A na koniec, imaginuj sobie, Jutta, głupek jeszcze spyta: „Dobrze ci było”?

– O czym wy tam szepczecie? – zainteresowała się siostra Richenza. – Wy dwie, szlachetne panienki? Hę?

– O seksie – odparła bezczelnie Weronika. – A co? Jest zakaz? Seks jest zakazany?

– Nie jest.

– Ach, nie jest?

– Nie jest – wzruszyła ramionami zakonnica. – Uczy święty Augustyn: Amore et act. Kochajta i róbta co chceta.

– Ach, tak?

– Ach tak. Szepczta sobie dalej.


* * *

Wieści ze świata z trudem torowały sobie drogę przez klasztorne mury, ale od czasu do czasu jednak dochodziły. Krótko po świętym Michale rozeszła się wieść o husyckim uderzeniu na Górne Łużyce, o dziesięciu tysiącach Czechów pod wodzą straszliwego Prokopa, budzącego grozę samym dźwiękiem swego imienia. Mówiono o ataku na klasztor celestynów w Oybinie, o odpartych kosztem wielu ofiar szturmach Budziszyna i Zgorzelca, o obleganiu Żytawy i Chociebuża. Drżące z przerażenia głosy mówiły o rzezi ludności w zdobytym Gubinie, o krwawej masakrze w Kamieniu. Plotka w setki mnożyła spalone miasteczka i wsie, mówiła o tysiącach ofiar. Weronika słuchała w napięciu, potem gestem wezwała Juttę do necessarium, miejsca od dawna służącego im do narad.

– To może być nasza szansa – klarowała, sadowiąc się na dziurze w desce. – Czesi mogą z Łużyc wkroczyć do Saksonii. Zapanuje zamieszanie, na drogach pojawią się uchodźcy, zawsze da się do kogoś przyłączyć. Nie byłybyśmy same. Przy odrobinie szczęścia zdołałybyśmy dotrzeć…

– Dokąd?

– Do husytów, ma się rozumieć! Twój miły, mówiłaś, to znaczna wśród nich figura. To twoja szansa, Jutto. Nasza szansa.

– Po pierwsze – zauważyła trzeźwo Jutta – znamy tylko plotkę. W czerwcu też panikowano, gadano o tysiącach husytów prących na Żytawę i Zgorzelec. A skończyło się mało znaczącą ruchawką na śląsko-łużyckim pograniczu. Teraz może być tak samo.

– A po drugie?

– Ja widziałam skutki husyckich rejz na Śląsku. Idąc, husyci mordują i palą wszystko, co na drodze. Jeśli wpadniemy na pijaną krwią czerń, to po nas, imię Reynevana nas nie ocali. Jego może znają niektórzy z wyższych rangą kapitanów, gemajni o nim nie słyszeli.

– Głowa więc nasza w tym – Weronika wstała z deski, opuściła habit – by ominąwszy gemajnów, trafić do kapitanów. A to się da zrobić. Czekamy więc na rozwój wypadków, Jutto, wypatrujemy okazji. Jesteśmy zgodne?

– Jesteśmy zgodne. Czekamy na rozwój i wypatrujemy.


* * *

Wypadki i owszem, rozwijały się, tak przynajmniej wynikało ze strzępów docierających do Cronschwitz informacji i plotek.

Krótko po świętej Łucji klasztor zelektryzowała wieść o kolejnym najeździe, o potężnej armi husyckiej, która przez Góry Kruszcowe weszła do Saksonii, w dolinę Łaby. Weronika znacząco patrzyła na Juttę, Jutta kiwała głową.

Pozostawało czekać na okazję.

A ta trafiła się całkiem szybko. Jak na zamówienie.


* * *

W Cronschwitz często zjawiali się goście, często wysocy rangą świecką lub wysoko postawieni w hierarchii kościelnej. Klasztor dominikanek liczył się w Turyngii, liczono się też z głosem i opinią pochodzącej ze znacznego rodu przeoryszy. Za pobytu Jutty klasztor odwiedziła własną osobą Anna von Schwarzburg-Sondershausen, małżonka landgrafa. Wizytował Cronschwitz arcybiskupi wikariusz z Moguncji, scholastyk z Naumburga, opat benedyktynów z Bosau i różni wędrujący prałaci z rozmaitych, niekiedy bardzo odległych diecezji. Regułą, a w gruncie rzeczy zasługą przeoryszy było, że każdy z gości występował z kazaniem lub wykładem dla mniszek. Tematy wykładów były przeróżne: transsubstancjacja, zbawienie, żywoty świętych i Ojców Kościoła, egzegeza Pisma, herezje i błędy, Diabeł i jego poczynania, antychryst. Temat był w sumie obojętny, liczyło się zabicie nudy. Nadto niektórzy z prelegentów byli przystojni i męscy jak cholera i na długo dostarczali mniszkom powodu do westchnień i marzeń.

Tego dnia, dziewiętnastego grudnia 1429, w poniedziałek po ostatniej niedzieli adwentu, ad meridiem, gdy zimowe słońce pięknie podbarwiało witraż z męczeństwem świętego Bonifacego, przed zebranymi w sali kapitulnej mniszkami i dziewczętami zjawiły się cztery osoby. Dostojna Konstancja von Plauen, przeorysza konwentu. Piotr von Haugwitz, spowiednik klasztoru, kanonik kolegiacki z Życza. Starszawy, wysoki, ascetycznie chudy jegomość, duchowny, ale odziany po świecku w wams z weneckiego brokatu. I młodszy, w wieku Reynevana, jasnowłosy mężczyzna w stroju wykładowcy uniwersyteckiego, o sympatycznej twarzy, błyszczących oczach i włosach falujących jak u kobiety.

– Drogie siostry – przemówiła Konstancja von Plauen, w tęczowym świetle witraża wyglądająca jak królowa. – Zaszczycił nas dziś swą wizytą wielebny Oswald von Langenreuth, kanonik moguncki, przyboczny dobrego pasterza archidiecezji naszej, czcigodnego Konrada von Dauna. Uproszony, kanonik wygłosi nam nauki. Nauki te, zaznaczam, pewnych świeckich rzeczy dotyczą, toteż kierowane są główną miarą do panien przebywających tu czasowo, jak również do tych sorores i konwers, które nie wytrwają i powrócą do świata. Ale i nam, któreśmy się ofiarowały i złożyły śluby, nie zaszkodzi, mniemam, ta wiedza. Albowiem wiedza nigdy nie szkodzi i nigdy jej za wiele. Amen.

Kanonik Oswald von Langenreuth wystąpił.

– Niedoskonaliśmy – zaczął po efektownej pauzie i równie efektownym załamaniu rąk. – Słabiśmy! Wydaniśmy na pokusy. Wszyscy, niezależnie od wieku, rozumu i płci. Wszelako zważcie, siostry, że niewiasty bardziej, stokroć bardziej na pokusy są narażone. Jeśli bowiem uczynił Stwórca mężczyznę niedoskonałym, kobietę stworzył najniedoskonalszą istotą pomiędzy zwierzęty. Obdarzywszy ją zdolnością dawania życia, wydał ją zarazem na łup żądzy i lubieżności. Wydał ją na cierpienie. Powiada bowiem mądry Albertus Magnus: Lubieżność i żądza chorobie są podobne, kogo ogarną, ten cierpi…

– Jeszcze jak – wymruczała Weronika.

– …ten nie w mocy. Wielkiej potrzeba siły, by się żądzy oprzeć. A cóż niewiasta? Niewiasta słabą jest! Ducha nie ma, a ciało jej wobec żądz bezsilne, na pastwę wydane. Nawet w małżeństwie nie masz przed chucią ucieczki. Jakże się opierać, gdy się małżonkowi posłuszeństwo winno i uległość? Zgodnie z Pisma Świętego literą? Mówi księga Genesis: Ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą. Żony niechaj będą poddane swym mężom, uczy święty Paweł w liście do Efezjan.

– Jakże tedy, spytacie, być? – kontynuował kanonik. – Co czynić? Ulec i zgrzeszyć cieleśnie? Czy oprzeć się małżonkowi i zgrzeszyć nieposłuszeństwem? Wiedzcie oto, miłe siostry, iż ma rozwiązanie ten dylemat, a to dzięki naukom wielkich doktorów naszego Kościoła i uczonych teologów.

– Rzecze Tomasz z Akwinu: Jeśli chucią wiedziony zapragnie małżonek waszego ciała i obcowania cielesnego zażąda, odwieść go od tego trzeba, postępując gorliwie, acz mądrze. Jeśli to się jednak nie uda, a zwykle się nie uda, trzeba ulec, aby grzech mniejszy popełniając, małżonka przed gorszym grzechem uchronić. Niezaspokojon gotów bowiem do bordelu ze swą chucią pobieżać albo, Boże odpuść, z cudzą żoną cudzołóstwem zgrzeszyć. Albo chłopiątko jakie schwytać i… Zmiłujcie się, święci Pańscy! Widzicie tedy, siostry, że lepiej się poświęcić, niźli małżonka na grzechy tak ciężkie narażać. Dobrze czyni, kto bliźniego przed grzechem chroni. Dobry to uczynek!

– Dobrze wiedzieć – mruknęła Weronika. – Zapamiętam.

– Bądźże cicho – syknęła Jutta.

– Zważać wszelako trzeba, by lubieżności w tym nie było nijakiej. Powiada teolog Gwilelm z Auxerre: Obcowaniu cielesnemu rozkosz wielka towarzyszy, nie popełnia wszelakoż grzechu ten, komu rozkosz ta przyjemności nie sprawia. Ale, niestety, rzadko się zdarza, by nie sprawiała…

– Cholernie rzadko – szepnęła Weronika.

– Tedy jedno, co można poradzić: modlić się. Modlić żarliwie i bez przerwy. Ale w duchu, cicho, by podczas spółkowania małżonka nie urazić, bo urażanie małżonka podczas spółkowania to nie tylko grzech, ale i chamstwo.

– Amen – wyszeptała któraś z mniszek.

– Jak widzicie, siostry – przemówiła poważnie przeorysza – rzecz jest nieprosta. Więcej wyłoży wam o niej drugi nasz gość zaszczytny, uczony Mikołaj z Kuzy, teolog, bakałarz wszechnicy heidelberskiej, decretorum doctor uniwersytetu w Padwie, kanonik trewirski, sekretarz tamtejszego arcybiskupa. Mąż latami młody, ale wielce już pobożnością i mądrością wsławion.

Młodzieniec w wieku Reynevana wstał. Wystąpił. Splótł dłonie. Witraż ze świętym Bonifacym opromienił go pięknie.

– Cherubin – zamruczała Weronika. – Chyba będzie mi się dzisiaj śnił.

– Mnie już się śni – zaszeptała nowicjuszka za plecami Jutty. Inne uciszyły ją syknięciami.

– Drogie siostry w Chrystusie – zaczął łagodnym głosem młody teolog. – Pozwólcie. Ni nauczał was będę, sam wciąż od wszechwiedzy daleki, ni przestrzegał, sam nie będąc bez grzechu. Pozwólcie mi po prostu podzielić się z wami tym, co mam w sercu.

Pełna oczekiwania cisza, zdawało się, aż dzwoni pod sklepieniem.

– Człowiek prawdziwie Boży – zaczął Mikołaj z Kuzy – żyje w skupieniu. Wolny od rzeczy ziemskich, zwraca się z czcią ku wiekuistej dobroci. Wówczas zakryte niebo odsłania się. Z oblicza miłości Bożej nagłe światło jak błyskawica przeszywa otwarte serce. W jego blasku Duch Boży przemawia do serca, mówiąc: Ja jestem twój, a ty jesteś moje, ja mieszkam w tobie, a ty żyjesz we mnie.

– Dwoje kochających się ludzi łączy podobna wspólnota. Pragnienie jednego jest pragnieniem drugiego. Jego żądza jest twoją żądzą…

Na twarzy kanonika Langenreutha pojawił się lekki wyraz zaniepokojenia. Zaś twarze wielu mniszek, przeoryszę wliczając, przyozdobiły tęskne uśmiechy.

– …bo jeśli miłość płynie od Boga, prawdziwie od Boga, nie masz w tym nic nieczystego. Miłość i żądza czyste są jak światłość, jak lux perpetua, jak natura nieskalanego grzechem ogrodu rajskiego.

– O siostro, siostro moja, w wielu jedna! Czekaj, czekaj cierpliwie, wytrwaj w pobożności i modlitwie. Aż nadejdzie dzień, gdy blask miłości zajaśnieje, gdy zjawi się ten, którego miłością obdarzysz. Nadejdzie suavissimus pełen powabu i powiedzie cię w hortus conclusus rozkoszy. Pragnienie, a później upojenie. Siła miłości upaja cię, pogrąża w doskonałej radości. Dusza, pełna radości, służy temu, którego miłuje tym goręcej, że nie skrywa swej nagości przed nagością jego niewinności…

Niepokój na obliczu Langenreutha był coraz bardziej zauważalny. Mniszki zaś rozmarzały się w zastraszającym tempie.

– Nazwie cię oblubienicą swą, miłość której słodsza jest niźli wino, a zapach olejków nad wszystkie balsamy! I rzeknie ci: Quam pulchrae sunt mammae tuae soror mea

– Jeśli to jest devotio moderna – szepnęła nowicjuszka z tyłu – to ja się zapisuję.

– O świcie pospieszycie pospołu do winnic, zobaczyć, czy kwitnie winorośl, czy pączki otwarły się, czy w kwieciu są już granaty: tam dasz mu miłość twoją. A piersi twoje…

– Święta Weroniko, patronko… Nie wytrzymam…

– …piersi twoje, które mandragorae dederunt odorem, to owoc, powiesz, który dla ciebie, miły mój, chowałam. I spełni się commixtio płci, wypełni się unio mystica. Spełni się, co naturalne, w obliczu Boga, który jest Naturą. Amen. Pokój z wami, siostry moje.

Konstancja von Plauen odetchnęła słyszalnie. Ciężko westchnął Oswald von Langenreuth. Kanonik Haugwitz otarł rzęsisty pot z czoła i tonsury.


* * *

– To jest nasza szansa – powtórzyła Weronika. – Nie możemy jej zmarnować.

Rozmawiały ukryte w komórce za piekarnią, ich zwykłe miejsce narad było zajęte, jedna z najmłodszych konwers miała rozwolnienie i okupowała necessarium bez przerwy.

– Nie kręć głową i nie rób min – zmarszczyła nos Weronika. – Ten teolog to nasza szansa, powtarzam. Przecież słuchałaś, co mówił i jak mówił. On, Jutto, myśli tylko o jednym, gwarantuję ci. Cały klasztor słuchał tej jego mowy, wszystkie widziały, co on miał w oczach. A miał tę mianowicie rzecz, o której obie bez przerwy myślimy.

– Może ty!

– Niech ci będzie. Może ja. I reszta klasztoru, czcigodną matkę von Plauen wliczając. Nie, nie mam zamiaru czekać, aż któraś nas ubiegnie i wpakuje mu się do łóżka. Napalony teolog pomoże nam w ucieczce, Jutto. Trzeba tylko pójść do niego, do domu gości. I przekonać go do naszej sprawy. Mam tu dwa patyczki. Nuże, wyciągaj. Krótszy idzie i przekonuje.

– Co ty… – Jutta cofnęła się, jak gdyby podawano jej nie dwa patyczki, lecz dwie żmije. – Ty chyba nie…

– Krótszy idzie – powtórzyła stanowczo Weronika. – I przekonuje Kuzańczyka do naszej sprawy. To nie będzie trudne. Myślę, że wystarczy porządne i solidne fellatio. Plus piersi, które mandragorae dederunt odorem. Ale jeśli okaże się, że to za mało, cóż, trzeba będzie pójść na commixtio płci wedle pełnego programu. Nagość przed nagością et cetera. Dalej, dalej, szkoda czasu. Krótszy patyczek bieży w hortus conclusus, dłuższy w tym czasie pakuje ekwipunek.

– Nie – żachnęła się Jutta. – Nie.

– Co nie?

– Ja nie mogę… Ja kocham Reynevana…

– I dlatego chcesz uciec. Dlatego musisz uciec.

Ona ma rację, pomyślała Jutta, ma absolutną rację. Mija rok mojej niewoli, rok od napadu na Biały Kościół. U dominikanek w Cronschwitz jestem już siedem miesięcy, tylko patrzeć, jak znowu zjawią się dziwni ludzie, by zabrać mnie i zawieźć do innego, jeszcze odleglejszego klasztoru. Rozdzielą mnie z Weroniką, a sama uciec nie zdołam. Ona ma rację. Teraz albo nigdy.

– Daj patyczek, Weroniko.

– To rozumiem. Jaki wyciągnęłaś? Długi! A więc krótki dla mnie, wysłuchała cichych modłów moja patronka. Pakuj juki, Jutto. Ja zaś spieszę do domu gości. Do teologa Mikołaja, który czeka tam suavissimus i pełen powabu.


* * *

Jutta, spakowana i przebrana, czekała w piekarni. Był nów księżyca, grudniowa noc ciemna była jak samo dno Gehenny.

Weronika wróciła dobrze po północy. Zarumieniona, spocona i zdyszana. Miała na sobie podbity futrem płaszcz, niosła tobołek. Udało się, pomyślała Jutta, naprawdę się jej udało.

Nie traciły czasu. Prędziutko przebiegły dziedziniec pod dom gości, weszły w mrok sieni. Mikołaj z Kuzy czekał na nie, palcem na ustach nakazał milczenie. Poprowadził je do stajni, gdzie przy nikłym świetle kaganka pachołcy siodłali dwa konie. Jutta włożyła podany jej kożuszek, naciągnęła kaptur, wskoczyła na siodło.

Mikołaj z Kuzy odprawił pachołków. Po czym objął Weronikę i pocałował. Pocałunek trwał. I trwał.

Dość długo. Zniecierpliwiona Jutta zachrząkała znacząco.

– Czas na was, sorores – opamiętał się Mikołaj z Kuzy. – Czas. Idziemy.

– A któż tam? – zaburczał Brunwart, świecki klasztorny servus, stróż i odźwierny domu gości. – Kogo tam po nocy diabeł niesie? Zaraza na wasze…

Rozpoznał kanonika, zamilkł, skłonił się głęboko. Kuzańczyk bez słowa wepchnął mu do rąk brzęczącą sakiewkę. Brunwart zgiął się w ukłonie.

– Otwieraj wrota. Wypuść moich służących, wysyłam ich w pilnych sprawach. I gębę na kłódkę.

– Jako żywo… Wasza wielebność… Noc, ciemna jak dno Gehenny. Zimno.

– Ta droga wiedzie do Weida. Ta druga do Zwickau i dalej do Drezna. Żegnajcie, miłe siostry. Niech was Bóg prowadzi. I szczęśliwie doprowadzi do waszych bliskich.

– Żegnaj… miły Mikołaju.

Podkowy zastukały na kamieniach.

Загрузка...