— Dosyć, dosyć, dosyć! — wyłem i wciąż wyłem. — Zatrzymajcie to, wy dziobane skurwle, bo nie wytrzymam! — Tak było następnego dnia, bracia, i naprawdę wysilałem się rano i wieczór, ażeby zagrywać po ichniemu i siedzieć jak po nastojaszczy horror szoł ułybajuszczy się malczyk do współpracy na tym krześle tortur, jak oni wyświetlali wciąż na ekranie te wredne kawałki ultra gwałtu, ślepia wybałuszone mając i tak spięte w powiekach abym wszystko widział, a ciało i graby i nogi przymocowane do fotela, żebym nie uciekł. Co kazali mi siejczas oglądać, nie było znów takie, żeby dawniej pokazało się użasne, nic takiego, trzech albo czterech bojków normalnie robi w sklepie zachwat i zgarnia do karmanów kasabubu. a na boczku trochę bawią się ze starą, co ma ten sklep, i ta drewniaczka wrzeszczy, jak bierze łomot i ciut jej upuszczają żeby pociekł ten czerwony czerwony sok. Tymczasem u mnie du du du i jakby łupanie w głowie i mdłość, do rzygania, i ta niewynosimo drapiąca suchość w pysku, żeby się napić, wszystko dużo gorsze jak wczoraj. Ooooch, mam dosyć! — krzyczałem. — To nie fer, wybladki żeż wy śmierdzące — i pytałem się ja wyłamać z krzesła i było niemożebne, jakby mnie trzymało w nim przyklejaszczy.
— Pierwszorzędnie! — darł się doktor Brodzki. — Świetnie ci to idzie. Jeszcze jeden i koniec.
I apiać ta stara wojna 1939/45 i film cały w purchle i spęk i podrapany, widać, że skręcony przez Niemców. Zaczęło się od germańskich orłów i od flagi tych Nazi jakby z krzyżem połamanym, co normalnie chłopaki w szkole tak lubią rysować, po czym oficerowie, byki pyszne i w mordzie nadęte szli po ulicach, nic tylko pył i dziury od bomb i rozwalone budynki. Dalej pokazało się, jak ludzi strzelają bach bach i bach pod ścianami, a oficerowie prykaz prykaz i te porażające nagie truposze po rynsztokach, nic tylko jakby klatki z gołych żeber i nogi jak białe patyki. Wlekli też cały tłum i mnóstwo wrzeszczących, ale żadnego dźwięku, braciszkowie, tylko na podkładzie muzycznym, i jak wlekli to fest nieprzerywno im dawali łomot. Aż nagle połapałem się, co to za muzyka podłożona trzaska i grzmoci po tej ścieżce dźwiękowej i był to Ludwik Van z finału Piątej Symfonii. Dopiero uwrzasnął się ja z uma szedłszy: — Stać! — ryknąłem. — Dość, wy zafajdane hadkie i odrażające wy skurwysyńce, dość! To śmiertelny grzech, to zbrodnia, co wy robicie! — Tak od razu nie zatrzymali, bo zostało jeszcze parę minut — jak ludzie złomotani oblewają się krwią — znów ich pod mur i rozstrzał — później stara flaga tych Nazi no i KONIEC. Ale jak światła się zapaliły, to stali przede mną Brodzki i doktor Branom też i doktor Brodzki się mnie zapytał;
— O co chodzi z tym grzechem?
— Że tak — odrzekłem, aż mnie skręcało. — Że tak używacie Ludwika Van. On nikogo nie skrzywdził. Pisał ten Beethoven muzykę i nic więcej. — Tu po nastojaszczy zemdliło mnie i raz dwa musieli przynieść taką miskę jak nerka.
— Muzyka — przemówił doktor Brodzki, jakby się zadumawszy. — Więc do ciebie muzyka przemawia. Ja się na niej wcale nie rozumiem. Wszystko, co wiem o niej, to że dobrze wzmaga emocje. No no. A co ty o tym sądzisz, Branom?
— Nie ma na to rady — rzekł doktor Branom. — Każdy to zabija, co ukochał, jak mówi poeta uwięziony. Może tu pojawia się element kary. Naczelnik powinien się ucieszyć.
— Pić — jęknąłem — o God Gospod.
— Odwiązać go — rozkazał doktor Brodzki. — Dajcie mu karafkę wody z lodu. — Więc pomagierzy wzięli się do roboty i za chwilę łykałem już kubły i kubły tej wachy, czując się jak w niebie, o braciszkowie. A doktor Brodzki powiedział:
— Wyglądasz mi na dość inteligentnego młodzieńca. Zdaje się, że nie jesteś pozbawiony gustu. Tylko chory na tę przemoc i gwałt, co? Gwałt i grabież, a grabież jest aspektem gwałtu. — Ani słowa, braciszkowie, nie odkazałem i wciąż niedobrze się czułem, choć już mały kusoczek łuczsze. Ale był to straszliwy dzień. — No więc — odezwał się doktor Brodzki — jak myślisz, co się dzieje? Powiedz mi, jak sądzisz, co my z tobą robimy?
— Żebym się czuł niedobrze. Jest mi niedobrze, kiedy patrzę na te wasze brudne filmy, one są dla zboczeńców. Ale po prawdzie chyba nie od filmów tak mi się robi. Ale wyczuwam, że nie będę tego czuł, jak mi przestaniecie pokazywać te filmy.
— Słusznie — rzekł doktor Brodzki. — Skojarzenie. Najstarsza metoda wychowawcza świata. A naprawdę co powoduje, że czujesz się tak niedobrze?
— Że mnie rwie? — odparłem. — Ta szajsowata chujnia, to barachło w mojej baszce i płyci, ot co jest.
— Osobliwa — rzekł doktor Brodzki jakby ułybajac się — ta mowa plemienna. Wiesz coś o jej pochodzeniu, Branom?
— Szczątki rymującego się slangu — objaśnił doktor Branom, już nie wyglądający tak po drużeski. — Coś niecoś z blatu przestępczego. Ale po większej części rdzenie lub zapożyczenia rosyjskie. Propaganda. Infiltracja subliminalna.
— Dobrze, dobrze, dobrze — uciął Brodzki, jakby niecierpliwy i już nie ciekaw reszty. — Otóż — zagaił apiać do mnie — to nie po kablach. Nie ma nic wspólnego z tym, co się do ciebie podłącza. To tylko do mierzenia reakcji. Co w takim razie?
I tagda poniał ja, oczywiście, co za idiocki durak ze mnie, dopiero teraz uświadomić sobie, że od tych zastrzyków co dziab w grabę. — Aaa — wrzasnąłem — noo, teraz to jasne. Ale szajsowata brudna kurewska sztuczka. Wsio taki zdradziecki podstęp i tyle, wy skurwle. Więcej mi tego nie zrobicie.
— Cieszę się, że teraz właśnie zgłosiłeś swe zastrzerzenia — odkazał mi doktor Brodzki. — Więc żeby nie było niejasności. Ten specyfik Ludovycka możemy ci wprowadzać w dowolny sposób. Na przykład doustnie. Ale zastrzyk podskórny się najlepiej sprawdza. Proszę, abyś nie próbował z nim walczyć. To nic nie da. I tak sobie z nami nie poradzisz.
— Wy brudne wybladki — rzekłem, ciut mało nie mizglący. — A poterm dodawszy: — Nie mam zgryzu o ultra gwałt i cały ten szajs. Niech już będzie. Ale z muzyką to nie fer. Żeby mi szło na wymiot, jak słyszę takie cudo cudo jak Ludwik Van i G. F. Handel czy inni. Wsio taki wy jesteście szmucyk złe i wredne skurwle i ja nigdy wam tego nie przebaczę, oż wy w mordę dziobate.
Obaj się jakby na oko zadumali. Po czym doktor Brodzki powiedział: — Ściśle rozgraniczyć to zawsze trudno. Świat jest nierozłącznie jeden i życie też jedno. Najsłodsze i najbardziej rozkoszne czynności też zawierają w sobie pewną dozę gwałtu — choćby akt miłosny — choćby i muzyka. Musisz ponieść to ryzyko, chłopcze. Ty sam dokonałeś wyboru.
Nie wszystko poniał ja z tego bałachu, więc odkazałem: — Już nie trzeba tego dalej ciągnąć, panie doktorze. — Chytrze, jak to ja, zacząłem ciut niemnożko z innego tonu. — Udowodniliście mi, że całe to zrażanie się i ultra gwałt, i łomot, i ubijstwo pokazuje się złe złe i gorzej jak złe. Dostałem od panów lekcje. Teraz już widzę, czego dotąd nie byłem świadom. Chwała Bogu, że udało się mnie wyleczyć. — I podniosłem tak świętojebliwie patrzałki na sufit. Ale obaj weteryniarze tylko potrząchnęli baszkami tak jakby ze smutkiem i doktor Brodzki powiedział:
— Nie jesteś jeszcze wyleczony. Dużo pozostało do zrobienia. Dopiero kiedy twój organizm będzie należycie i gwałtownie reagować na gwałt, jak na węża jadowitego, bez naszej pomocy i bez środków leczniczych, dopiero wtedy -
Aja na to: — Kiedy, panie doktorze, ja — proszę państwa — widzę że to jest niesłuszne. Bo to jest przeciw społeczeństwu i niesłuszne, bo każde wpychle na ziemi ma prawo do życia i do szczęścia i bez tego żeby mu dawać łomot i uch buch i nożem go. Wiele się doprawdy nauczyłem, och, bardzo wiele. — Na co doktor Brodzki wziął i obśmial się długo i hucznie, pokazawszy w rozbłysk wsie swoje białe kafle, i rzekł:
— Oto herezja tych czasów rozumu — albo coś podobnego. — Widzę i zgadzam się, co słuszne, ale robię to, co niesłuszne. O nie, nie, mój chłopcze, będziesz musiał nam to pozostawić. Ale pociesz się. Niedługo będzie po wszystkim. Już za niecałe dwa tygodnie będziesz człowiekiem wolnym.
I poklepał mnie w pleczo.
Niecałe dwa tygodnie. O braciszkowie i przyjaciele moi, to jakby wiek cały. Jak gdyby od początku świata do końca świata. Z tym porównawszy niczym byłoby odsiedzieć całe czternaście lat w Państwowej Wupie. Dzień w dzień to samo. Ale jak czwartego dnia po tym bałachu z doktorami Brodzkim i Branomem zjawiła się fifka z igłą, skazałem ja: — Nie! co to, to nie! — i raz ją po łapie, że strzykawka poleciała dźwięk brzdęk na podłogę. Aby luknąć i przekonać się, co zrobią. No i zrobili: w try miga wezwali czterech czy pięciu takich po nastojaszczy wielkich unter łamignatów na biało i ci mnie fest przydzierżali na wyrku, ładując mi przy tym łup i stuk z mordami obszczerzonymi na balszoj tuż przy mojej, po czym ta fifa pielęgniarka rzekła: — Ty zły niegrzeczny diable, ty pętaku, ty! — i drugą strzykawką dziab i psiuk mnie w łapsko, ale tak wrednie, że naprawdę poczułem jak mnie dziargnęła. I złachanego znów powieźli mnie, jak zwykle, w ten dziob jego mać kinoteatr cholerny.
Codziennie, o braciszkowie, szły filmy jakby takie same, nic tylko stuk łomot z piąchy z buta i ta czerwo czerwona jucha lejąca się z ryja z płyci z bebechu i bryzg bryzg w obiektyw. Przeważnie malczyki obszczcrzonc w uśmiech i w rechot, ubrane w co najmodniejszy ciuch po seksolacku, albo roześmiawszy się Japonce hi hi hi przy torturach, albo ci Nazi okrutne kopacze i rozwalacze. I każdego dnia to uczucie jakbyś zaraz miał zdechnąć tak rwie na wymiot i łeb i zęby rozbolawszy i chce się pić użas! użas! i coraz gorzej. Aż jednego ranka spróbowałem tych skurwli zażyć łup łup łupawszy łbem o ścianę, żebym stracił przytomność, ale co zdziałałem, to że dotarło do mnie że i to jest gwałt jakby identiko z gwałtem na filmach i tyle, że się uszarpawszy dostałem zastrzyk i normalnie odwieźli mnie tam jak zawsze.
Aż jednego ranka zbudziwszy się i głotnąwszy na zawtrak jajka i tosta z dżemem i oczcń gorący czaj z mlekiem podumałem ja: Chyba to już niedługo. Już nawierno idzie do końca. Wycierpiał ja do szczytu i dużo więcej się nie da. I czekał i czekał ja, bracia, kiedy przyjdzie ta fifa ze strzykawką, a ona nie przyszła. Wlazł nareszcie jakiś pomagier w białym i powiada:
— To dzisiaj, przyjacielu, damy ci się przespacerować.
— Spacerować? — pytam. — A dokąd?
— W to samo miejsce odbałaknął. — Tak, tak, nie patrz taki zdziwiony. Przejdziesz się do kina, ze mną, rzecz jasna. Już nie będą cię taszczyć na wózku.
— Ale — mówię — gdzie ten kurwa mój zastrzyk poranny? — Bo naisto byłem porażony, braciszkowie, niby tak im zależało, mówili, aby strzykać we mnie ten szajs Ludovycka i co. — Już nie ładujecie mi w bolesną grabę tego szajsu rzygotliwego?
— Koniec z tym — odkazał mi jakby ułybając się. — Na amen i raz na zawsze. Odtąd już sobie radzisz sam, bojku. Idziesz i w ogóle, aż do izby tortur na horror. Ale będziesz nadal przypięty i zmuszony do przyglądania się. No jazda, tygrysku. — Więc musiałem założyć podom i tufle i przejść korytarzem w kinoteatr.
Ale na ten raz, o braciszkowie, czuł się ja nie tylko strasznie, bo i zdumiony. Apiać ten stary ultra gwałt i kuku, te wpychle co się im rozłupuje baszki, te psiochy rozdzierane w tam i nazad ociekające krwią i z wrzaskiem o litość, te jakby osobiste figle na złość i razdraz. A później te łagry i Żydzi, i te szare jakby inostranne ulice pełne czołgów i mundurów i jak zmiatają trrach ra rach ogniem z wintowek i tłum ludzi wali się, jak gdyby zbiorowa odmiana tego samego. Ale na ten raz nie miałem na kogo zdrucić, że mi tak robi, abym się czuł na wymiot i pić i cały w bólach, tylko że kazali mi patrzeć, bo jak zwykle, powieki miałem podciągnięte a giry i wszystko przymocowane do fotela, ale tych drutów i kabli, co mi przedtem od baszki szły i od całej płyci, to już nie było. Co w takoj raz może mi to sprawiać, jak nie filmy, które oglądam? Tylko że natyrlik, o bracia moi, ten szajs Ludovycka był jak taka szczepionka i teraz już miałem go we krwi, tak że raz na zawsze i nawsiegda będzie mi niedobrze, jak zobaczę byle co w ultra gwałt i kuku. Aż usto mi się zrobiło w prostokąt i bu hu huuu, no i łzy mi ciut zamazały to, co musiałem widzieć, niby takie błogosławione ciur ciur i srebrzyste kropelki rosy. Ale te skurwle wybladki w białych lejbach od razu do mnie z tasztukami i obierać te łzy, przygadując: — Niu niu, no cio tak płaku płaku! — I znów miałem to wszystko wyraźnie przed oczyma, tych Szkopów, jak szturgają zapłakanych i błagających o litość Żydów — czy to mużyk, czy psiocha, małysze, dziulki czy rybionków — zaganiając do takich komór, gdzie wszyscy oni wykitują od gazu trującego. Znów przyszło mi się bu-hu-huuu i ci doskoczyli raz dwa obcierać mi te łzy, żebym nie przepuścił ani jednej sztuczki z tego, co mi tu pokazują. Straszny to był dzień i użasny, o braciszkowie i jedyni drużkowie moi.
Leżałem tej nocy sam na wyrku, zjadłszy na kolację tłusty i gęsty barani gulasz i paja owocowego i lody, i dostałem takiej przydumki: Kur kur kur kurwa, może miałbym jeszcze ostatnią szansę, gdybym się stąd zaraz wydostał? Ale nie miałem broni. Brzytwy mi nie pozwolono, co drugi dzień golił mnie tłusty łysoń jeszcze do śniadania i w łóżku, a dwa łamignaty w białych płaszczach stały i uważały, czy jestem grzeczny malczyk i nie gwałtowny. Pazury na grabach mi obcięli i tak spiłowali króciutko, żebym nawet nie mógł zadrapać. Ale i tak pozostałem bystry w ataku, chociaż osłabili mnie, bracia, i był ze mnie najwyżej cień tego co za dawnych czasów, na wolności. To powstał ja z. wyrka i do drzwi, no i wziąłem się łomotać w nie fest horror szoł piąchą po nastojaszczy i wykrzykiwać: — Na pomoc, och, na pomoc. Och, tak mi niedobrze, umieram. Doktora doktora, prędko. Błagam, doktora, bo umrę. Na pomoc. — Zdarłem se gardło na sucho i chrypło, zanim się ktoś pokazał. Wreszcie usłyszałem kroki na korytarzu i jakby mamrotanie i rozpoznałem głos tego w białym kitlu, co mi przynosił żarcie i niby doprowadzał mnie na te codzienne męczarnie, I on wyburczal:
— Co jest? O co się rozchodzi? Co tam w środku znów kombinujesz za łajdactwo?
— Och, umieram — jęknąłem. Och, boli mnie tak niewynosimo w boku. Chyba to zapalenie wyrostka. Oooooch.
— Zapalenie wypicrdka — burknął ten flimon i ku mojej radości, o braciszkowie, usłyszałem brzęk brzęk jego kluczy. — Jeżeli coś kombinujesz, chłopczyno, to ja z kolegami zapewnimy ci nieustanny kop i łomot przez całą noc. — Po czym odkluk odkluk i powiało słodko zapowiedzią mojej wolności. Już widziałem go, przyczaiwszy się za drzwiami, gdy pchnął je na roścież i zaskoczony rozglądnął się za mną w świetle z korytarza. I zamachnął się ja z obu piach, aby mu fest przyłożyć w kark i w ten moment, przysięgam, jakby z góry widząc go jak się wali sieknąwszy i aut aut aut i poczuwszy jak ta radocha mi buch i do góry w kiszkach, to właśnie w ten moment rzuciła mi się mdłość do gardła, jakby fala buchnęła i taki strach poczułem okropny, że jakbym za chwilę zdechł. Ledwie się dokarabkałem potykając do łóżka z tym argh argh argh i ten członio, w podomie już a nie w białym kitlu, poniał odliczno, co ja wymyśliłem, bo tak do mnie bałaknął:
— To znów lekcja, no nie? Człowiek, można powiedzieć, uczy się całe życie. No chodź, koleżko, wyleź z tego wyrka i przyłóż mi. Taak, naprawdę chcę, żebyś to zrobił. Daj mi w mordę, ale tak fest i na całość. Tylko marzę o tym, jak Boga kocham. — A ja wszystko co mogłem zrobić, to leżeć i szlochać bu hu huuu. — Ty bydlaku — obszczerzył się jadowicie. — Ty gnojku. — I przypodniósł mnie za przód piżamy pod szyją, całkiem oklapłego i lejącego się, i zamachnąwszy się prawą dogitarzył mi z piąchy, aż uchnęło, w sam środek ryła. — To — powiedział — za wyciągnięcie mnie z łóżka, ty pętaku ze śmietnika wyjęty. — I otrzepawszy sobie łapy szt szt jedna o drugą wyszedł. Chrup chrup zrobił klucz w zamku.
A ja przed czym o braciszkowie uciekać raz dwa musiałem w sen, to przed koszmarnym a niesłusznym poczuciem, że lepiej wziąć po mordzie niż dać. Gdyby ten mużyk dłużej został, to kto wie! a nuż bym nadstawił drugi policzek.