Na zawtra obudziłem się o ósmej zero zero, braciszkowie moi, a że wciąż czułem się zrypany i wymięty i skuty i spluty, i patrzalki mi się normalnie kleiły od tego śpiku, to pomyślałem, że nie pójdę dzisiaj do szkoły. Podumałem, że łuczsze pobarłożę sobie jeszcze ciut w łóżku, tak z czasik albo dwa, potem się ładnie i nie śpiesząc ubiorę, może się nawet popluskam w kąpiółce, zrobię tosta i posłucham co w radio albo żurnał poczytam, sam na samo gwałt i adzinoko. A dopiero na polanczu, jak mi się będzie chciało, to może wdepnę do starej rzygoły i popatrzę, co się kitlasi w tym przybytku nikudysznej do niczewo nie sposobnej nauki, o braciszkowie moi. Słyszałem, jak mój tatata zrzędzi i tłucze się i wreszcie wybywa do tej farbiarni, gdzie pracolił, i zaraz maciocha zawołała, ale teraz już tak po nastojaszczy z szacunkiem, jak zacząłem róść duży i krzepki:
— Już po ósmej, synu. Żebyś się znów nie spóźnił.
To ja odkrzyknąłem: — Baszka mnie ciut pobolewa. Jak nie będziesz mi jej zawracać, to spróbuję się przespać i na popołudnie będę git. — Usłyszałem jej tak jakby wzdych i rzekła:
— To zostawię ci śniadanie w piecyku, synu. Bo muszę już iść. — I faktycznie było to prawo dla wsiech, kto nie rybionek, nie z rybionkiem i nie chory, że musi iść i rabotać. Moja mać pracoliła w jednym Gosmarkecie, jak to nazywali, ładując na półki zupę i fasolę w puszkach i tym podobny szajs. Więc usłyszałem jak wstawia brzdęk talerz do gazowego piecyka, a potem włożyła buty, wzięła kapotę zza drzwi i apiać wzdychnęła, i powiedziała: — To ja wychodzę, synku. — Ale ja udawałem, że jestem abratno w kraju snów i naisto zaraz mi się fajnie zakimało i miałem taki dziwny i jakby całkiem nastojaszczy drzym, w którym przyśnił mi się mój drug Georgie. W tym przywidzeniu on zrobił się jakby dużo starszy i uch jaki twardziel i ostrzak, i bałakał o dyscyplinie i posłuszeństwie, i jak wszystkie malczyki pod jego rządami mają skakać i już, i raz, i salutować jak w wojsku, a ja stałem w szeregu jak wszyscy mówiąc: ta jes! s! i: nie! s! a potem uwidzialem wyraźnie, że Georgie ma te gwiazdki na pleczach i jest normalnie generał. A potem wezwał starego Jołopa z batem, a Jołop był dużo starszy i siwy i nie dostawało mu paru zębów, co było widać, kiedy się dał w rechot na mój widok, a potem mój drug Georgie rzekł, pokazując na mnie: — Ten mudak ma na ciuchach sam fekał i brud!
I tak było faktycznie. Na to ja dałem krzyk: — Nic bijcie mnie, proszę was, braciszkowie! i chodu. Ale uciekałem tak jakby w kółko i Jołop tuż za mną a obśmiewał się, że mało sobie łba nie odrechotał, i trzaskał z bicza, a co mnie fest siepnął tym batem, to jakby dzwonek elektro dryn dryn dryn dryndał oczeń gromko, i od dzwonka też ból jakby mnie dziargał.
Tak i obudziłem się wniezapno, a serce mi bach bach bach, i natyrlik faktycznie dzwonek brrrrr darł się, owszem, dzwonek do naszych drzwi. Udawałem, że nie ma nikogo w domu, ale to brrrrr nie ustawało, a potem usłyszałem głos wołający przez te drzwi: — No już dość tego, wyłaź z wyra! wiem, że się wylegujesz. — Od razu poznałem głos. To był P. R. Deltoid (jak można się tak nazywać), mój tak zwany Porehabilitacyjny Doradca, przeciążony robotą grzdyl mający setki takich na rozkładzie. Krzyknąłem recht rccht recht, głosem takim więcej zbolałym, i wstawszy z łóżka przyodziałem się, o braciszkowie moi, w bardzo fajny a długi podom jakby z jedwabiu, a wszędzie na tym podomie były wzory w takie jakby gromadne miasta. Potem giry wsadziłem w takie bardzo udobne puchate tufle, uczesałem bujny swój przepych i już byłem gotów dla P. R. Deltoida. Kiedy mu odkluczyłem, wtarabanił się wymięty z wyglądu, ze starą zeszmaconą szlapą na baszce, w zbrudłachanym deszczowcu. — A, nasz Alex — powiada. — Spotkałem twoją matkę, no tak. Coś mówiła, że ciebie gdzieś boli. Dlatego nie jesteś w szkole, no tak.
— Mam dotkliwy ból głowy, braciszku, proszę pana — mówię swoim wytwornym głosem. — Spodziewam się, że do popołudnia mi raczej powinno ulżyć.
— A już do wieczora na pewno, no tak — powiada P. R. Deltoid. — Wieczór to niezła pora, Alex, mój chłopcze, co? Siadaj — powiedział — siadaj, siadaj! — jakby to była jego chata, a ja u niego za gościa. I usiadł na tym starychowskim bujaku mojego facia i wziął się bujać, jakby po to przyszedł.
— Może czaszkę starego czaju, proszę pana? — zapytałem. — To znaczy herbaty.
— Nie mam czasu — odrzekł. I bujał się, a na mnie brwi zmarszczywszy wciąż się spodełbił i błysk błysk, jakby wszystek czas na świecie był jego. — Czasu nie mam, owszem — powiada, no całkiem po duracku. Więc nastawiłem czajnik. A potem mówię: — Czemu zawdzięczam tę niezwykłą przyjemność? Czy coś się stało, proszę pana?
— Stało się? — odkazał, bardzo bystro i chytro, łypiąc na mnie jakby przyczajony, ale krugom bujając się. Potem przyuważył ogłoszenie w gazecie, co leżała na stole: krasiwa i uśmiejnie patrząca młoda psiczka z grudkami wywieszonymi na cześć, o braciszkowie moi, Uroków Słonecznych Plaż Jugosławii. Po czym, tak jakby głotnąwszy ją na dwa kęsy, zapytał: — A dlaczego pomyślałeś w ten sposób, że coś miało się stać? Zrobiłeś coś takiego, co się nie należało, tak?
— To takie powiedzenie, proszę pana — odrzekłem.
— No to — rzekł P. R. Deltoid — ja mam dla ciebie też takie powiedzonko, żebyś uważał, Alex, mój malutki, bo za następnym razem, o czym bardzo dobrze wiesz, to już będzie rzeszotka, kraty, i cała moja fatyga na nic. Jak ci już nie żal tego ohydnego siebie, to przynajmniej na mnie miej wzgląd, żem się nad tobą napocił. Gruba czarna krecha, powiem ci w zaufaniu, za każdego nie zresocjalizowanego. Przyznanie się do klapy za każdego z was, co kończy w tej pokratkowanej dziurze.
— Nic zrobiłem nic złego, proszę pana — odpowiedziałem. — Mili cyjniaki nic nie maja na mnie, braciszku, to znaczy proszę pana.
— Tej mowy o miłych cyjniakach to mi nie wstawiaj — rzeki na to P. R. Deltoid, bardzo ustawszy, ale ciągle bujając się. Że policja cię ostatnimi czasy nie zwinęła, to nie znaczy, o czym ci doskonale wiadomo, że nie wdałeś się w jakieś łajdactwo. Zeszłej nocy było trochę harataniny, może nie? Poszły nieco w ruch majchry i łańcuchy od rowerów i tym podobne. Jeden z przyjaciół pewnego Tłuścioszka został o późnej godzinie zabrany przez pogotowie z okolic elektrowni i odwieziony do szpitala, bardzo niemile pokrajany, no tak. Padło twoje nazwisko. Wiadomość doszła do mnie ta droga co zawsze. Wspomniano również paru z twoich przyjaciół. Wygląda na to, że ostatniej nocy trafiło się całkiem sporo dość różnorodnego brutalstwa. Och, udowodnić to niczego nie może nikt i nikomu, jak zwykle. Aleja cię ostrzegam, Alex, jako ten dobry przyjaciel, którym zawsze byłem dla ciebie, mój malutki, jako jedyny człowiek w całym tym poharatanym i chorym społeczeństwie, który jeszcze chce cię uratować przed tobą samym.
— Wszystko to doceniam, proszę pana — odpowiedziałem szczerze i z głębi serca.
— Tak, doceniasz, co? — jakby skrzywił się i zaszydził. — Tylko uważaj, i to wszystko, no tak. My więcej wiemy, niż ci się wydaje, mój chłopcze. — I jeszcze powiedział głosem bardzo cierpiącym, ale wciąż bujając się buju buju: Co was opętało? Badamy ten problem i badamy już prawie od stulecia, tak, i nie posunęliśmy się o krok. Masz tutaj niezły dom i kochających rodziców, mózg też nie najgorszy. Czy to jakiś diabeł w ciebie wstępuje?
— Nikt na mnie nic nie ma, proszę pana — odpowiedziałem. — Już od dawna nie wpadłem w graby polucyjniakom.
— I to mnie martwi — westchnął P. R. Delloid. — Jak dla zdrowia to trochę za długo. Według moich obliczeń już czas na ciebie, I dlatego cię ostrzegam, Alex, żebyś przestał pchać swój przystojny młody ryj w błoto, mój malutki, no właśnie. Czy wyrażam się dość jasno?
— Jak tafla niezmąconego jeziora — odrzekłem — proszę pana. Jasno jak lazurowy błękit najgłębszego lata. Może pan na mnie liczyć. — I posłałem mu najładniejszy zębaty uśmiech.
Ale kiedy on uszedł, a ja robiłem sobie ten imbryczek mocnego czaju, to się obszczerzalem do siebie z tych rzeczy, co P. R. Deltoid i jego kumple łamią nad nimi głowę. No i dobra, ja robię zło, niby cały ten zachwat i łomot i krajanie brzytwą, i to stare ryps wyps ryps wyps, a jak mnie złapią, no, to tym gorzej dla mnie, o braciszkowie moi, no pewnie że nie można prowadzić kraju, gdyby w nim każdy jeden tak wyprawiał po nocy jak ja. Więc jeśli mnie chapną i dostanę trzy miechy tu a potem sześć tam, no i wreszcie — jak ostrzega mnie życzliwie P. R. Deltoid — za następnym razem, już mimo tych moich młodziutkich latek braciszkowie, w samym gromadnym zwierzyńcu dla bydląt nie z tej ziemi, no, to powiem: — Racja, panowie, tylko że niestety ja nie cierpię być zamknięty w klatce. I na przyszłość będę się starał, na taką, co wyciąga ku mnie swe śnieżnobiałe jak ta lilia ramiona, znaczy się przyszłość, zanim jakiś majcher dogoni mnie albo jucha wybryzga swój końcowy chór w poskręcanym metalu i rozpryśniętym szkle na autostradzie, będę się starał, żeby więcej nikt mnie nie złapał. — To jest mowa jak trza. Ale to, obgryzanie sobie paznokci u nóg, braciszkowie moi, żeby dojść, jaka może być przyczyna zła, od tego ja się mogę tylko ześmiać. Nad przyczyną dobroci nie główkują, więc czemu na odwrót? Jeżeli wpychle są dobre to dlatego, że lubią, a ja wcale im tych przyjemności bym nie odbierał, i to samo na odwrót. A tak się złożyło, że ja właśnie wolę na odwrót. A w dodatku zło to coś w samym sobie, w tobie czy we mnie, sam na samo gwałt i adzinoko, a te siebie to wszystkie postwarzał stary God czy Gospod i w tym jego pychota i radość. Ale co jest niesobą, to zła nie ścierpi, znaczy że ci wszyscy z rządu i sądu i ze szkół nie mogą pozwalać na zło, bo by pozwalali być sobą. A czy nasza historia najnowsza, o braciszkowie, to nie jest o tym, jak dzielne małe każde sobie zrażają się przeciw tym gromadnym maszynom? To ja wam całkiem poważnie mówię, braciszkowie. Ale co ja robię, to robię, bo lubię robić.
Więc teraz, w ten uśmiechający się poranek zimowy, doję sobie ten bardzo krzepki czaj z mlekiem i do tego łycha za łychą cukru, bo jestem łasy na słodkie, a z piecyka dostałem śniadanie, co je dla mnie naszykowała moja bidna stara maciocha. Tyle co jajko sadzone, ale zrobiłem se tosta i mlaszcząc pożarłem to jajko z tostem i dżemem, czytając gazetę. W gazecie było jak zwykle o ultra kuku i napadach na banki i strajkach, i jak to piłkarze doprowadzają do tego, że strach wszystkich paraliżuje, bo ci odgrażają się, że nie będą grać w najbliższą sobotę jak nie połuczą za to więcej szmalu, te wredne malczyki byki. I że dalsze loty kosmiczne i stereo ti wi z jeszcze większymi ekranami, i darmowe paczki mydlanych płatków za etykiety od zup w puszkach, niebywała okazja tylko przez jeden tydzień, aż się obśmiałem. I był wielki gromadny artykuł o Współczesnej Młodzieży (znaczy się o mnie, więc ukłoniłem się w klasycznym stylu, obszczerzając kafle jak z uma szedłszy) jakiegoś tam bardzo umnego łysonia. Przeczytałem go i sobie uważnie, braciszkowie, żłopiąc ten stary czaj filiżana za taską za czaszką, siorb siorb i do tego chrup chrup kawałki czarnego tostu zanurzone w dżem ehem i jajko śmajko. Ten rozumniak pieprzył normalnie o braku rodzicielskiej dyscypliny, jak on to nazywał, o niedoborze uczycieli takich fest horror szoł, co by obłomotali tym krwawym łapserdakom ich niewinne rzopiątka, aż by zaczęli bu-hu-hu o litość. Wszystko to hojdy bojdy i do śmiechu, ale zawsze miło wiedzieć, o braciszkowie moi, że się nami ciągle interesują. Ani dnia, żeby nie było czegoś o Współczesnej Młodzieży, ale najlepsza rzecz, jaką dali w tej starej gazecie, to kiedy jakiś drewniak w psiej obroży napisał że jako sługa Boży i po głębokim przemyśleniu on uważa, iż To Szatan Hula Po tym Padole Łez i tak jakby się chytro zakrada w te młodziutkie niewinne ciała, i że to świat dorosłych jest temu winien przez te swoje wojny i bomby i absurdalność. No i git galant. Chyba on wie, co gada, skoro z niego ten zawodowy kapłon i bogusław? Czyli że do nas, młodych i niewinnych malczyków, nie można mieć o nic pretensji.
Recht recht recht.
Jak już dałem parę razy hyp hyp napchawszy ten mój niewinny żołąd, wziąłem się dostawać z szafy łachy na dzień, wkluczywszy radio. Szła muzyka, bardzo fajniutki kwartecik smyczkowy, o braciszkowie moi, Claudiusa Birdmana, co go niepłocho znałem. Tylko ażem się obśmiał od przydumki, jak w jednym takim artykule o Współczesnej Młodzieży kiedyś pisało, jaka ona byłaby, ta Współczesna Młodzież, lepsiejsza, tylko żeby ją pobudzać do Wrażliwości Artystycznej w Rozmaitych Dziedzinach Sztuki. Pod wpływem Wielkiej Muzyki, pisało tam, i Wielkiej Poezji ta Współczesna Młodzież normalnie uspokoi się i będzie taka więcej Kulturalna. Aha! Kulturalna, syf że mi w jaja! Mnie, o braciszkowie moi, muzyka zawsze tak naostrzyła, że poczułem się jak sam God Gospod, że tylko łomot tym piorunem i grzmotem, i żeby mi te mużyki i psiochy tylko wyły w mojej ha ha ha władzy. A jak sobie opluskałem niemnożko ryja i graby, i już odziawszy się (moje dzienne łachy były takie normalnie studenckie, no, ciemnosine kaloty i sweter z bukwą A jak Alex) pomyślałem, że przynajmniej mam czas (no i dziengi, bo w karmanach było u mnie dość tego kasabubu) zajrzeć do butiku z płytami po to stereo Dziewiątej Beethovena (znaczy się tej z chórami), co ją sobie przyrzekłem i zakazałem już dawno temu, na płycie Masterstroke w nagraniu Esh Sham Symphony pod batutą El Muhaiwira. No i wyczołgałem się, o braciszkowie moi.
Dzień bardzo się różnił od nocy. Noc to była moja i kumpli, i w ogóle nastolów, a stare burżuje zapierały się w środku i chłeptały ten idiocki program światowy w ti wi, ale dzień to był dla drewniaków i wsiegda w dzień szalało się jakby więcej szpików i poli mili cyjniaków. Wsiadłem na rogu w basa i pojechałem do Centrum, stamtąd cof się pieszo na Taylor Place i już byłem w butiku, który zaszczycałem dając mu łaskawie zarobić, o braciszkowie. Nazywał się głupio MELODIA, ale poza tym bardzo horror szoł i nowe nagrania mieli tam w try miga. Wchodzę i nie było poza mną klientów, tylko dwie młode dziulki obciągające loda na patyku (a było to, zauważcie, samo dno zimy) i tak sobie jakby grzebiące w nowych płytach z popem (Johnny Burnaway, Stash Kroh, The Mixers. Na Vremya Upokoyat Vas Ed Cum Id Molotov i cały ten szajs). Te dwie psiczki miały najwyżej po dziesięć lat i tak samo jak ja, nawierno, kazawszy sobie ranek wolny od rzygoły. Od razu było widno, że mają) się za całkiem dorosłe psiochy, po tym rzucaniu biodrem na widok Oddanego Wam Autora Tych Słów, o braciszkowie, i po wypchanych grudkach i jakie usto miały, całe w rozczerwieni. Podszedłem grzecznie i kaflami cały w uśmiech do kontuaru, gdzie stary Andy (on też wsiegda grzeczny, zawsze uczynny, po nastojaszczy drewniak na balszoj, mimo że łysy i bardzo a bardzo chudoszczawy).
— Aha — powiada — chyba wiem, czego pan szuka! Mam dobre wiadomości, nawet bardzo dobre. Już przyszło. — I łapskami tak jakby u wielkiego dyrygenta wybijając takt poszedł mi to przyturlać. Dwie małe psiczki zaczęły się chichrać, jak to w tym wieku, a ja na nie łypnąłem dość chłodno. Andy wrócił się w try miga pomachiwując wielkim, błyszczącym, białym kitlem Dziewiątej, na którym, o braciszkowie moi, spodełbił się naburmuszoną jakby od piorunów mordą sam Ludwik Van. — Proszę — powiedział Andy. — Może przegramy na próbę? — Ale ja chciałem to już mieć w domu na moim stereo i posłuszać sam na samo gwałt i adzinoko, już napalony jak sam czort. Wygrzebałem dziengi, żeby zabulić, a jedna z tych małych psiczek odzywa się:
— Ty szczo dostał, brat? Kto taki wielik, taki adzinok? — Bo te małe psiczki bałakały znów po swojemu. — Boska Siedemnastka? Luke Sterne? Goglarz Gogol? — I obie się zachichrały, w kołys i w biodro. A mnie wtedy jak strzeli przydumka, mało nie padłem z tej udręki w rozkosz, o braciszkowie moi, aż dychnąć nie mogłem prawie przez dziesięć sekund. Przyszedłem w siebie, wykonałem do nich tymi świeżo na biało wyszorowanymi kaflami i mówię:
— A co wy macie w domku, siostrzyczki, na czym grać te swoje puchate szczebioty? — Bo przyuważyłem, że płyty, które one kupują, to taki pop chłam nastolowaty. — Nawierno macie takie małe, ciupcie! uciułane portablo, jak te kręciołki na zielonią trawkę. — Im się na to dolna warga tak jakby obciągnęła. — Pójdziecie z wujkiem — zagajam — i posłuchacie, jak trza. Posłuchacie trąb anielskich i puzonów diabelskich. Czujcie się zaproszone. — I tak niby że się ukłoniłem. Te obie znów rozchichrały się i jedna mówi:
— Ojej, ale my jesteśmy głodne. Ojej, ale my byśmy zjadły. — A druga wstawia: — Da da, już to ona może powiedzieć, a niby nie może. — Więc ja odkazałem:
— Wujek nakarmi was. Wybierzcie lokal.
Tu one się już poczuły oczeń wyrafino, co było po prostu, no, wzruszające, i zaczęły balakać tonem wielkich dam o takich rzeczach jak Ritz, Bristol, Hilton, Il Ristorante Granturco i tym podobne. A ja przekróciłem to mówiąc: — Wujek was zaprowadzi. — I zaprowadziłem je za najbliższy róg do Pasta Parlour i dałem im napchać w te niewinne twarzyczki spaghetti i kiełbasek, i ptysiów, i banana splitów i gorącej czekolady, aż mało się nie porzygałem na sam widok, bo ja, braciszki, kazałem sobie tylko skromnie płat zimnej szynki i aż warczącą grudę paprykarza. Te małe psiczki były do siebie bardzo podobne, chociaż nie siostry. Miały całkiem identiko przydumki, albo ich brak, i włosy tego samego koloru: tak jakby wykraszone na słomkowo. Nu ładno, od dziś będą już po nastojaszczy dorosłe. Dziś daję sobie dzień i na balszoj. Żadnej tam rzygoły na to polancze, ale przeszkolenie i owszem, z Alexem w roli profesora. Powiedziały mi, że wabią się Marty i Sonietta, całkiem z uma szedłszy imiona i sam szczyt mody w ich dziecięcym wieku, no to wtedy ja bałaknąłem:
— Fajno fajn, Marty i Sonietta. Już czas fest pokręcić. Spadamy. — Jak wyszli my na zimną ulicę, im się zwidziało, że basem nie pojadą, o nie, tylko taryfą, no to dałem im do humoru, czemu nie, a w środku się tak śmiechałem że po prostu horror szot, i zgarnąłem gablotę ze stojanki przy Centrum. Taryfiarz. stary wąsaty próchniak w uszarganym łachu, mówi do mnie:
— Tylko bez prucia. Żadnych zabaw z siedzeniami. Dopiero co kazałem dać świeżą tapicerkę. — Ukoiłem jego idiockie obawy i pajechali my pod Blok Municypalny 18A, no a te nieustraszone małe psiczki nic tylko chichrały się i w szept szept. No i krótko powiedziawszy dojechali my, braciszkowie, i wtaszczyłcm je na górę pod numer 10-8, a te cały czas wsio tylko zdyszane i rozchichrane, a potem chciało im się pić, to ja normalnie rozpachnąłem skarbczyk w mojej komnacie i dałem tym dycholatkom po takim horror szoł szkocie, tylko że z niezłą dobawką sody takiej co w igły i szpilki. One siadły na moim wyrku (jeszcze nie posłanym) i buju buju nóżętami, a ja puściłem te ich wzruszające płyciątka przez moje stereo. Jakby się pociągało jakiś napachniony słodki napoik dla dzieci, takie to było, jakby w ślicznych i tiu tiu i drogich złotych pucharkach. Ale one robiły och och och i pokrzykiwały: — Wierzchowe! — i: — Ale przeleśne! — i różne takie kopnięte słówka, co były sam szczyt mody w tej grupie młodziaków. Więc kręciłem dla nich ten szajs i zachęcałem do picia, i one były wcale nie od tego, braciszki. No i zanim ten ich wzruszający pop chłam przekręciło się po dwa razy (to były dwie płytki: Miodowy nosek, śpiewał Ike Yard, i Noc po dniu po nocy wystękiwane do rzygania przez dwóch obezjajców, nazwisk już nic pamiętam), obie były jak to zwyczajnie takie małe psiczki prawie że u szczytu histerii, aż chodzące po całym wyrku i po mnie, że jestem z nimi w tej komnacie.
Co się tam po nastojaszczy wyczyniało tego popołudnia, to ja wam nie muszę opisywać, braciszki, bo sami se możecie lekko rozgadnąć. Dycholatki były w try miga rozdziane i mało się nie ześmialy, bo im się to wystawiało jak frajda frojda i szutka nie z tej ziemi, że stary wujek Alex bez nitki gołoguzy stoi z dmuchawą jak rękojeść i psiuk ze strzykawki, niby taki rozdziany wracz, i potem ładuje sobie dziab w grabę, tego co warczy, hormonu kiciora z dżungli. Po czym wyjąłem cudowną Dziewiątą z jej koszulki, tak że Ludwik Van też był nagi, i puściłem igłę w syk na końcową część, co jest sama rozkosz. No i rozległo się, basowe struny jakby mi gadały spod łóżka z resztą orkiestry, a potem ludzki głos wszedł i mówił im wsiem, żeby się dać w radochę, a potem ta przekrasna błoga melodia cała o Radości, jaka to przewoschodna iskra z nieba, i zaraz poczułem, jak we mnie skoczyły w środku te stare tygrysy i rzuciłem się na te dwie psiczki. Teraz już nie widziało im się, że to figle, i nie z uciechy krzycząc przyszło im się zdać na czudackie i dzikie żądze Aleksandra Ogromniastego, a chuci te, przez Dziewiątą i dziab na dodatek, były wprost niesłychane i gromadne i nadzwyczaj wymagające, o braciszkowie moi. Tylko że obie dziuszki były już oczeń oczeń na cyku i nie mogły za wiele czuć.
Jak ostatnia część szła po raz drugi z całym tym gromem i krzykiem że Frojda Frojda Frojda, to te dwie dycholatki już wcale nie były wielkie damy i wyrafino. Tak jakby się obudziły od tego, co im się robi w te małe osóbki, i że chcą do domu i że jestem ta wściekła bestia. A wyglądały jak po wielkim zrażaniu się, no i faktycznie były, całe obite i spuchnięte na ryju. Trudno, jak się nie idzie do szkoły, to trza się inaczej pouczyć. No i właśnie nauczyły się. A teraz krzyczały i robiły o! o! o! wciągając na siebie ciuszki, i ciupciały mnie tymi piąsteczkami, a ja leżałem rozwalony, brudny i goły na tym wyrku, zrypany i spluty. Ta mała Sonietta krzyczała: — Podłe zwierzę i bestia! Wstrętna ohyda! — Więc dałem im pozbierać swoje barachlo i spłynąć, i zrobiły to, jęcząc, że powinny się mną zająć polucyjniaki i cały ten szajs. No i podrałowały w dół po schodach, a ja odpłynąłem w kimono, ciągle przy tym Frojda Frojda Frojda Frojda na całego w grzmocie i wrzasku.