To czy tamto, więcej czy mniej, a choćby i nic już Burgess nie zdążył wystrzelić ze swej eksplozywnej maszynerii twórczej, ogromny jego dorobek można już z dużym prawdopodobieństwem podsumować. Zarówno w osiągnięciach, do których analogie niełatwo znaleźć, jak i w tym, co wielu oburza i złości, jest kamieniem obrazy i częściej prowokuje do czepiania się niż skłania do sympatii: że kostycznej moralistyki jego dzieł nie humanizują nawet ciągłe igraszki językowe i wszechobecny niby humor: a właściwie jadowite szyderstwo. Jego proza, nadzwyczaj pomysłowa i błyskotliwa w szczegółach, bez końca przeobrażająca się formalnie, wzbudza jednak mieszane uczucia od irytacji po niedosyt: i trafnie zwracano uwagę, że nie wychodzi poza chwyt epizodycznego montażu. Ale czyż to jednoznaczny feler? Ja bym powiedział: tylko wówczas, gdy autor zmierza do czegoś innego. Wydaje się, że pewien rodzaj głębi i uniwersalnych perspektyw tą metodą rzeczywiście trudniej osiągnąć.
Nie zaryzykowałbym jednak opinii, że to dlatego większa część jego prozy powieściowej nie daje pełnej satysfakcji. A co w takim razie? I dlaczego Anthony Burgess, tak błyskotliwy i fantastycznie pomysłowy (trzeba wciąż powtarzać te określenia) w swych nieustannych erupcjach twórczych, inteligentny jak brzytwa, mistrz języka i literackiego rzemiosła, jednak nie może przełamać tego kręgu ambiwalencji?
Otacza go podziw i respekt. Bez wyjątku. I tak samo wszystkim czegoś w nim brak.
Formuła o schorzeniu epizodycznym tego nie tłumaczy. Może to raczej nadmiar świadomości profesjonalnej bez tych szczelin, którymi by wtargnął instynkt i żywioł twórczy nie kontrolowany przez świadomość? Ta demoniczna siła, co sprawia, że geniuszem okazuje się Thomas Mann: pisarz tak często rozwlekły i pretensjonalny, bez gustu, obskurant i snob, niedouczony i bez matury? Burgess żadnego z tych grzechów nie popełni. Mimo to wolno już u schyłku jego drogi twórczej powiedzieć, że w dorobku jego nie ma i nie będzie powieści lepszej niż A Clockwork Orange i może jeszcze Man of Nazareth; może kilka innych nie okaże się efemerydami; a żadna nie wtargnie do wielkiej literatury z wyjątkiem tych co najwyżej dwóch, ale na pewno żadna z tych, które sam przeznaczył na swe chefs-d'oeuvre. Czyżby jednak okaleczał Burgessa zbyt sterylizujący dystans ironicznego umysłu bez tego światłocienia, tej niepewności, co nie tylko zmiękcza ostrość konturów, lecz i zapewnia synaptyczne przejścia do struktur bardziej wieloznacznych?
Nie dotyczy to jego eseistyki.
Ta odcina się liczbą 20 książek na tle 30 powieści. W różnych kontekstach o większości już napomknąłem. Ale wartość jej, na ogół erudycyjna raczej niż głębsza, bywa nierówna i nie układa się w jakiś specyficznie ważny i odrębny sposób widzenia świata.
Nie stereotyp więc i nie reklama prowadzą ten przegląd z powrotem w kierunku A Clockwork Orange.