6


Tuż na wschód za Księciem Nowego Jorku rozpołożyły się biurowce i ta stara, złachana bibloteka i za nią ten gromadny blok mieszkalny zwany Victoria od wiktorii, znaczy się pabiedy jakiejś, czy co, a potem się dochodziło do takich żyliszcz jakby staromiejskiego typu w dzielnicy zwanej Stare Miasto. I zdarzały się tu po nastojaszczy fajne, horror szoł i starożytne domki, o braciszkowie, a w nich pożywały stare wpychle, różne tam chudoszczawe i szczekające pułkowniki z laskami w ręku i psiochy stare, owdowiałe, no i głuche stare damy z kotami, co przez cały swój prawiczy żywot nie poczuły, o braciszkowie moi, żeby mużyk jej dotknął. I dostawało tu, jest prawda, tych starychowskich rupów, za co na rynku można od turystów zgarnąć nieliche kasabubu: jak obrazy i klejnoty i różne takie starożytne gówna jeszcze sprzed ery plastiku. Więc podeszli my grzecznie i po cichu do tego żyliszcza, co się nazywało Sadyba, i przed nim sterczały kuliste lampy na żelaznych badylach, jakby z dwóch stron pilnowały wejścia od frontu, i do tego jakby przytuszone światło w jednej z izbuszek na dole, więc my zaszli w taki fajny kawałek ciemnej uliczki, żeby luknąć w akoszko, co tam proischodzi. W oknie była rzeszotka, i to żelazna, jakby w mamrze (czyli więźniu) a nie w domu, ale co tam dzieje się, było nam i tak jawnie widno.

A działo się, że ta stara psiocha, w kudłach już bardzo siwa i z mordą całkiem pokreśloną, z flachy mlecznej rozlewała to stare mleko w spodki, a potem stawiała te spodki w niz na podłodze, więc było poznać, że tam w dole kłębi się mnóstwo kotów i koszek dających jej miauk i miauk. Daże uwidzieli my kilku ich, gromadne i spasłe bydlaki, jak prygają na stół i rozdziawiwszy się wydają z siebie mrrr mrrrmrrr. I jak ta zgrzybiała babulka im odkazuje, też widno, jakby za coś łajać te swoje kiciorki. Oprócz tego było widno w komnacie na ścianach mnóstwo starych obrazów i przedpotopowych, na podziw ozdobnych zegarów, i też jakby wazonów i ozdóbek, co wypadały oczeń stare i kosztowne. Georgie wyszeptał: — Za to da się połuczyć horror szoł jakie kasabubu, o braciszkowie moi. Will Angliczanin pali się do tego. — A na to Pete: — Jak wejść? — Teraz to polegało na mnie, i to raz dwa raz, nim Georgie zacznie nam dyktować, jak wejść. — Pierwsza rzecz — wyszeptałem — to spróbować normalnie od frontu. Pójdę bardzo grzecznie i powiem, że jeden mój kumpel tak jakby przymglał na ulicy. Georgie niech będzie gotów pokazać się za takiego, jakby otwarła. Potem jęk o wodę albo żeby dźwięknąć po doktora. I ładować się aby nie za szumno. — A na to Georgie:

— Może nie otworzyć. — A ja:

— Próba, nie? — Więc on jakby drygnął pleczami, czyniąc żabi pysk. A ja do Jołopa i Pieti: — Wy dwaj, braciszki, po dwóch stronach drzwi. Recht? — Kiwnęli po ciemku recht recht recht. — Dawaj! — to ja do Żorżyka i bez obciachu sunę prosto do drzwi. Był tam wcisk do dzwonka, ja go wpych i słyszę brrr brrrrrr w głębi. Potem jakby czuło się nasłuchiwanie, jak gdyby ta psiocha i wsie jej koszki w słuch na to brr brrrr i zastanawiały się. To ja ciut jakby natarczywiej na dzwonek. Po czym nakłoniłem się do szpary na listy i wołam takim jakby wytwornym głosem: — Proszę panią, błagam o pomoc. Mojemu przyjacielowi właśnie coś dziwnego stało się na ulicy. Czy mogę zadzwonić po doktora, bardzo bym prosił. — Po czym światło zapaliło się w holu i posłyszałem, jak ta stara babula człap człap tymi nogami w człapakach do drzwi frontowych i tak mi się zwidziało, nie wiem dlaczego, że ona pod każdą pachą ma tłustego, gromadnego kiciora.

I krzyknęła, aż mnie poraziło, jakie grube ma to głosisko:

— Wynocha. Jazda stąd, albo strzelam. — Jak Georgie to usłyszał, o mało nie zachichrał. A ja mówię po dżentelmeńsku, takim pilnym i cierpiącym głosem:

— Och, błagam panią, proszę pomóc! Mój przyjaciel tak ciężko się rozchorował.

— Wynocha stąd — odryknęła. — Znam te wasze parszywe sztuczki, żebym otworzyła drzwi, to już mi wepchniecie, czego wcale nie mam ochoty kupić. Jazda mi stąd, powiedziałam. — No, to była cudowna po nastojaszczy niewinność. — Proszę się wynosić — ona znów — albo koty na was wypuszczę. — Że jest niemnożko z uma szedłszy, to się dało powiedzieć, od tego życia sam na samo gwałt i wciąż adzinoko. Spojrzałem w górę i widzę nad wejściem suwane okno i że rychlej będzie wspiąć się normalnie po ramionach i wleźć tamtędy. Bo tu będziemy aż do rana stać i przepychać się. Więc mówię do niej:

— No trudno, skoro pani nam nie chce pomóc, to muszę zwrócić się z moim cierpiącym przyjacielem do kogo innego. — I odmigałem precz moich drużków po cichutku, tylko sam zakrzyczawszy: — Nie martw się, mój przyjacielu, na pewno znajdzie się dla ciebie gdzie indziej dobry samarytanin. Do tej starszej pani chyba nie można mi pretensji, że jest podejrzliwa, jak po nocy kręci się tylu łobuzóz i urwipołci. A skądże. — Potem odczekali my znów po ciemku i ja szepnąłem: — Recht. Z powrotem do drzwi. Ja się wespnę Jołopowi na plecza. Odkryję w górze akoszko i włażę, braciszki. A tam przymknę tę starą picz i wam otworzę. Nie ma sprawy. — Tak normalnie im dokazywałem, kto tu z nas wożaty i od błysku. — Ino luknąć — powiadam. — Całkiem horror szoł to wyrobione w kamieniu, o, nade drzwiami! będzie o co nogi zahaczyć. — Więc przyjrzeli mi się, widno z podziwu, pomyślałem, i bałaknęli wsie kiwnąwszy mi po ciemku recht recht i recht.

Na paluszkach i znów pod te drzwięta. Jołop u nas był za mocnego i normalnie wydźwignęli mnie Pete i Georgie na jego krzepkie i po mużycku gromadne plecza. A cały ten czas, o! dzięki ci, światowy programie w tej ocipiałej ti wi! a tym bardziej, że wpychle czują nocny lęk z niedostatku policji nocnej, tak martwa była ulica. Już u Jołopa na pleczach zobaczyłem, że to kamieniarstwo nade drzwiami fajnie mi uchwyci but. I kolano w górę, braciszkowie, i już! Okno było, jak się spodziewałem, zakryte, ale sięgnąłem brzytwą i trach delikatnie szkło jej kościaną rukojatką. W niżu drużkowie moi tylko sapali. Więc ja grabę w rozpęk i jak pichnąłem, tak dolna połowa śmignęła w górę, pięknie i gładziutko. I raz dwa jakby w kąpiółkę, dostałem się. A moje owieczki z dołu gapią się, rozdziawione, o braciszkowie moi.

I dawaj obijać się ja po ciemku, nic, tylko łóżka i komody i gromadne ciężkie fotele i stosy pudeł i książek. A ja po męsku szagom marsz ku drzwiom pokoju, w którym się znalazłem, a gdzie szparka pod nimi przeświecała. Drzwi uczyniły kwiiiiiiiiik i oto zakurzony korytarz z innymi drzwiami. Tyle się tu marnuje, braciszkowie, znaczy się wszystkie te komnaty i tylko jedna stara picz i jej kici kici, ale może te kiciory i koszki mają dla każdego po jednej sypialni? i pożywają se tak na śmietance i rybich łbach jak te królowe udzielne i kniazie. Z dołu szedł jakby przytuszony głos tej starej psiochy: — Tak tak tak, dooobrze! — ale widać musiała bałakać do tych miauczących z bokowca maaaaaa że chciałyby jeszcze mleka. I przyuważył ja schody idące w niz do holu i błysnęło mi, żeby pokazać tym kapryśnym i nie oczeń spolegliwym, tym nikudysznym kumplom, że jestem wart ich trzech i jeszcze ponadto. Że wszystko to zrobię sam na samo gwałt i adzinoko. Jakby trza, to zdziałam ultra kuku sam dla tej chryczki starożytnej i jej kiciorów, a potem zgarnę ile w grabach się zmieści barachła, co mi się wyda poleżne i walczyka! do tych drzwiąt od frontu i rozpachnąć je, i sypnąć złota i srebra po wyczekujących mnie drużkach. A niech wiedzą, co się znaczy istne wożactwo.

Tak i zszedłem ja z wolna po cichu, dziwując się po schodach w niz, jakie to starożytne porno w lanszaftach: że dziuszki długo i prostowłose w kołnierzu wysokim i jakby wiocha, w niej drzewa i konie, i jakiś grzdyl świętojebliwy, gołoguzy i obwisły na krzyżu. Woniało tam aż pleśniawie od tych koszek i od kocich ryb i murchłego żyliszcza w starym brudactwie, inaczej niż w blokach. I już byłem na dole i widziałem światło w tej komnacie z frontu, gdzie ona mlekiem obkarmiała te swoje koty i koszki. Oraz jak ta wielka i opasła szkacina to włazi, a to wyłazi, a chwost im się wołnuje i jakby się czochrały u spodu drzwi. Na wielkiej drewnianej skrzyni w ciemnym holu zobaczyłem fajniutką, drobną figurkę, co świeciła w blasku od komnaty, więc ją zgarnąłem sam dla własnego siebie, a była to młoda i chuda dziuszka, stała na jednej nodze z wyciągniętymi rękoma i widno, że cała ze srebra. I z nią już w oświetlony pokój i zagaiwszy: — Hej hej hej. To wreszcie spotkaliśmy się. Nasz krótki bałach przez szparę do listów nie dał nam, że tak powiem, do izbytku satysfakcji, nieprawdaż? Należy to przyznać, o! zaiste nie dał, ty stara i smrodliwa raszplo. — I tak jakbym się przyszczurzyl i zamrugał w oślep do tej komnaty i starej psiochy. Pełno tu było kotów i koszek snujących się tam i nazad po dywanie, a w powietrzu nisko unosiły się kłaki kociego futra i były te opasłe bydlaki różnego kształtu i barwy, czarne, białe, szarobure i marmurkowate, rude i w każdym wieku, czyli że i figlu miglu ze sobą kociątka i dorosłe kiciory, i takie po nastojaszczy śliniące się, stare i bardzo złe. Ich pani, ta stara psiocha, rypnęla na mnie wściekle niby chłop i odezwała się:

— Jak tu wszedłeś? Nie zbliżaj się, ty płazie, ty zasmarkany łobuzie, bo zmuszona będę cię uderzyć.

Obśmiałem się z tego po prostu horror szoł widząc, ze ma w żylastej łapie zafajdaną laskę, no, kij, i podniosła go na mnie z pogróżką. To ja błysk dając kaflami podszedłem do niej, wcale nie śpiesząc się, i po drodze przyuważylem na takim jakby kredensiku coś malutkiego a ślicznego, co tylko malczyk rozkochany w muzyce, niby ja, mógł się spodziewać że uświadczy na własne dwoje oczu, taki jakby łeb i plecza samego Ludwika Van, co się nazywa popiersie (czyli biuścisko) niby że kamienne z długimi włosami, ze ślepymi oczyma i w gromadnym a fiu iiu halsztuku. To ja do niego ze słowami: — No, ale pięknota i całe moje. - Tylko że tak szagając na prałom i tylko on w głazach, nic więcej, z grabą łapczywie wyciśniętą, nie baczyłem tych spodków z mlekiem na podłodze i w jeden, i straciłem niemnożko równowagi. — Uups powiadam, starając się udzierżać, a ta fifa zgrzybiała jak chytro doskoczy z tylu i oczeń bystro na swój wiek i trach! trach! mnie po baszce tym swoim kusztyczkiem laski. Aż ruchnąłem na graby i kolana, chcę się pozbierać i zagajam: — Nieładnie, oj, nieładnie! A ta znów trach trach trach i powiada: — Ty nędzna, ty mała pluskwo z rynsztoka, będziesz mi się włamywał do prawdziwych ludzi! — A mnie się nie ponrawiła ta zabawa w trach trach no i grabnąłem za czubek tej lagi, jak na mnie leciał, i znów ona straciwszy równowagę i chciała się oprzeć na stół, a tu obrus pojechał i z nim ten dzban mleka i flacha zachybotnęły się, jak fest upite, i bryzg to białe na całość i krugom, a ta wyłożywszy się na podłodze, tylko stękła i znowu swoje: — A do licha, ty smarkaczu, no, pożałujesz. — Teraz już i koszki wzięły się spuknięte biegać i prygać, cale to szamrajstwo, koci popłoch i tyle, niektóre znów miały zgryz do koleżków i aby im przyłożyć khaaa po kociemu i dać ze starego pazura i ptf ptf i grrrr! i khaaaaark. A ja się podniosłem i leży ta wredna stara pizga zajadła, ta bzdręga i tylko faflami dryga i stęka, jakby się starała dźwignąć, to przyłożyłem jej malutkiego, fajnego kopa w ryło i jej się to czegoś nie spodobało, bo skrzyknęła: — Uaaaaa! — i widno było, jak jej pożyłkowana i kropczata morda robi się purch purch purowa w miejscu, gdzie ja przykarbowalcm jej ze starego giczoła.

Jak odstępowałem po tym kopie, to musiałem nadepnąć na chwost jakiemuś z tych zrażających się ze skrzykiem kociątek, bo usłyszałem gromkie jaauuuuu i stwierdziłem, że coś jakby z futra i zębów i pazurów okręciło mi nogę, a ja w to mięchem klnę i próbuję otrząchnąć w jednej łapie z tą srebrną figurką i do tego chcę przestąpić to fifsko na podłodze i grabnąć Ludwika Van tak cudnie sępiącego się jakby w kamieniu. I bryzg w następny aż po brzegi spodek mleka śmietankowego i znów mało nie pofrunęło mnie, owszem, bardzo to wszystko uśmiejne, jakby sobie wystawić, że trafiło na kogo innego, a nie na Pokornego Sługę i Autora Tych Słów. A ta stara z podłogi jak sięgnie przez kotłujące się i drące kociska i chaps mnie za giczoł, nie zaprzestając tego: — Uaaaaaa! — na mnie, a bywszy już trochę z równowagi, na ten raz wykonałem po nastojaszczy bach trach i lubudu, w mleko chlups i w rozwrzeszczane koty, a ta stara bzdręga mnie piąchami po ryju, bo już oba my na podłodze, i w skrzyk: — Huzia na niego, bić go, powyrywać mu te pazury z łap i brać go, jadowitego gnojka! — wszystko do tych kociątek: i jakby się posłuszały tej starej chryczki, parę ich dorwało mnie i wzięły się dziargać jak z uma szedłszy. Aż i ja z uma wyszedłem, braciszkowie, i wziąłem je łomotać, a babuszka na to: Uch ty ropuchu, nie waż się tknąć moich kociątek! — i dziarg mnie po mordzie. To ja w skrzyk: — Oż ty brudny, stary torbiszonie! — i zaniosłem się tą małą jakby srebrną figurką i raz ją normalnie w łeb i dopiero się tak bardzo horror szoł i fajnie przymknęła.

Wstałem ja z tych rozjarganych kotów, z podłogi, i co ja słyszę w oddaleniu, jak nie stary wóz policyjny, pędzący na sygnale i zrazu mi błysnęło, że ta kocia bzdręga już truła w telefon do gliniarzy, kiedy ja myślałem, że woła na te swoje miauczydła i mruczydła, a w niej podejrzliwość już zakipiała, ledwie zadzwoniłem, że niby o pomoc. Więc teraz, posłyszawszy ten użasny wyj glinowozu, rzuciłem się do frontowych drzwi: no i po nastojaszczy uszarpalem się, co by odkluk odkluk te wszystkie rygle i zamki i łańcuchy i wszelkie zabezpieczenia. Wreszcie odkryłem i kogo ja widzę na dworze, w progu, jak nie starego Jołopa! a tamci dwaj niby moi drużkowie tak spruwają, że już ledwie ich widno. — Raus! — dałem krzyk do Jołopa. — Glina! — Jołop na to: — A ty zostaniesz się ich przywitać hu hu hu i dopiero ujrzałem, że on ma cepki w grabie i zamachnął się i one whiiisz! jak wąż i z lekka zacepił mnie artystycznie po samych powiekach, tyle co je zdążyłem przymknąć. Aż zawyłem i w kółko, starając się dojrzeć coś w tym do wycia okropnym bólu, a Jołop mi wstawia: — Nie lubię ja żebyś mi robił to, co zrobiłeś, mój stary braciszku. To nie było recht, żeś mi tak zrobił, drużku. — I dobiegło mnie, jak udalają się jego ciężkie buciory z tym jego hu hu hu w ciemność i najwyżej po siedmiu sekundach usłyszałem, jak zajeżdża glinowóz w tym wrednie opadającym wyciu syreny jak bezumno i dziko węszący zwierz. Ja też wyłem i jakby zatoczywszy się i łbem trach! o ścianę w holu, z głazami zaciśniętymi fest i sok je zalewał, oczeń boleśnie. I macałem tak w przejściu w holu jakby na oślep, kiedy wpadło gliniarstwo. Nie widziałem ich, oczywiście, ale słyszałem i prawie że poczułem, jak zacuchły te skurwle i zaraz ich dotyk, jak dorwali mnie ostro i za grabę, wykręcili, no i wywlekli mnie. Posłyszałem też głos jednego szpiku jakby z tej komnaty, co ja wyszedłszy, gdzie te kociska: — Jest ciężko pobita, ale oddycha — i wciąż ten gromki miauk i miauk.

— To dopiero przyjemność — odezwał się jakiś inny gliniarz, kiedy mnie wrzucali, raz dwa i żestoko, do wozu. — Nasz malutki Alex i cały dla nas. — To ja krzyknąłem:

— Jestem zupełnie ślepy, żeby was Bóg skarał i wykrwawił, wy brudne skurwle!

— Uważaj, mowa, mowa — śmiechnął się czyjś glos i dostałem jakby na odlew grabą w tych pierścionkach albo czymś podobnym w samego ryja. Więc ja do nich:

— A żeby was Bóg miłosierny ukatrupił, wy cuchnące bękarty niedomyte. A gdzie reszta? Gdzie moi drużkowie, ci szajsowaci zdrajcy? Jeden z tych braciszków moich, skurwiel ponury, tak mi przyłańcuszył po ślepiach. Łapcie ich, bo uciekną. Wszystko to ich sprawa, braciszki. Przymusili mnie. Jestem niewinny, żeby tak was Bóg pomordował. — Teraz wszyscy już porechotali się ze mnie na całego, bez kroszki tej wrażliwości, no i wrypali mnie lup łup na tył wozu, a ja wciąż posuwałem o tych niby to drużkach moich, aż dotarło do mnie, że nic z tego nie wyjdzie, bo już dawno siedzą se ujutno pod Księciem Nowego Jorku i ładują te czarną z mydlinami oraz podwójne szkoty w chętne gardziołka tych starych śmierdzących fif i te wykrzykują: — Dziękujemy wam, chłopcy. Boże was pobłogosław. Byliście tu przez cały czas, chłopaki. Nie spuściłyśmy z was ani na chwilę z oka.

W tym czasie gnali my pod sygnałem na komisariat (znaczy się uczastek) poli mili, ja wklinowany między dwóch gliniarzy i co raz przypadkiem biorąc to stuk, to łomot od tych śmiejaszczych byków. Aż pokazało się, że już mogę ciut po niemnożku odkryć te powieki i przez cieknące łzy dojrzeć coś jakby miasto, ale zamglone i rozpłynięte w biegu, a światła jakby najeżdżały wciąż jedno na drugie. I przez te bolesne patrzałki widziałem już koło siebie dwóch szpików rechoczących i z przodu szafiora z chudą szyją i przy nim drugiego wybladka z grubą, co zagajał do mnie tak jakby w przekąs: — No co, Alex bojku, to czeka nas z tobą przyjemny wieczór, co? — Więc ja mu na to:

— A skąd wiesz, jak się nazywam, ty gnojny śmierdzący byku? Żeby cię Bóg siepnął do piekła, ty brudny skurwlu ty, łachmyto. — Ci apiać na to w rechot i jeden z tych obok zafajdanych łapsów mało mi ucha nie ukręcił. A ten z byczym karkiem nie prowadzący tak mi posunął:

— Każdy zna małego Alexa i jego drużków. Już sławnym chłopięciem stał się nasz Alex.

— To nie ja — krzyknąłem. To tamci. Georgie i Jołop i Pete. To są istne skurwysyny, a nie moi drużkowie.

— No cóż — mówi ten karczasty — będziesz miał cały wieczór na opowiadanie, jakich to czynów bohaterskich dopuścili się ci młodzieńcy i jak sprowadzili na złą drogę małego Alexa, to niewinne biedactwo. — Tu rozdało się wycie drugiej, jakby policyjnej syreny i minęli nasz wóz, tylko w przeciwną stronę.

— To po tych skurwli? — zagabnąłem. — Czy to wasze skurwle jadą ich zgarnąć?

— To była — odkazał mi z byczą szyją — karetka pogotowia. — Niewątpliwie po tę starszą panią, po twoją ofiarę, ty makabryczny i wredny łajdaku.

— Wszystko to ich wina — dałem skowyt i zamrugałem tymi bolesnymi głazami. — Te skurwle nawierno siedzą i trąbią pod Księciem Nowego Jorku. Zgarnijcie ich, wy śmierdziele i niech was szlag trafi. — Znów rozległ się rechot i znów połuczyłem niemnożko łup, o braciszkowie moi, w to biedne, zbolałe usto. A potem zajechali my pod ten zafajdany uczastek i pomogli mi wysiąść, kopiąc i szarpiąc, i co stopień to ładując mi lup łup w górę po schodkach i już wiedziałem, że nie będą ze mną pogrywać fer te zafajdane podłe niemyte skurwle, żeby ich tak Bóg skarał.


Загрузка...