3


Byłem tak jakby zamroczony, o braciszkowie, i nie widziałem za dobrze, ale musiałem tych szpików już na pewno gdzieś spotkać. Tego co mnie podnosił i mówił: — Dobrze już, dobrze, dobrze — prawie przy frontowych drzwiach Publo Biblo to wcale nie znalem, tylko wydał mi się bardzo młody jak na milicyjniaka, ale tamci dwaj tak wyglądali od pleców, że na pewno ich kiedyś widziałem. Siekli tych francowalych staruchów takimi małymi pejczykami siuch i siuch i siuch, dało się poznać, jaka to dla nich uciecha i radocha, przy czym pokrzykiwali: — Na i na, macie, wy niegrzeczne chłopaki. To was nauczy, że nie wolno urządzać rozruchów i naruszać Państwowego Spokoju, wy łotrzyki niedobre, wy. — No i zagonili tych sapiących i zadyszanych i mało nie konających mścicieli przedpotopowych z powrotem do czytelni, a potem się obrócili, obśmiewając się jak z uma szedłszy, i spojrzeli na mnie.

Starszy powiedział:

— No no no no no no no proszę. Kogo ja widzę. Przecież to mały Alex. Tyle czasu nie widu, o mój drużku. Jak leci? — Byłem jak odurzony, mundur i hełm (znaczy się szłom) nie pozwalały dobrze zobaczyć, kto to, chociaż lico i glos były mi doskonale znane. Po czym na drugiego łypnąłem i co do tej mordy, obszczerzonej i głupawej, nie było wątpliwości. Więc jakby zdrętwiały i coraz gorzej drętwiejący apiać i baczniej przyjrzał ja się temu no no no proszącemu. Więc to faktycznie stary szmałojowaty Billyboy, mój prastary wróg. A ten drugi to, rozumie się, Jołop, niegdyś mój drug i także samo wróg tego zatłuszczonego capa Billyboya, obecnie zaś gliniarz w mundurze i szłomie i z batem do utrzymywania porządku. Wyrwało mi się:

— Nie.

— A co, niespodzianka? — i stary Jołop dał się w rechot, który tak horror szoł zapamiętałem: — Chu chu chu.

— Niemożliwe — rzekłem. — To być nie może. Nie wierzę.

— Widzisz na własne ślipka — obszczerzył się Billyboy. — Żadnych zachwostek i bez cudów, chłopcze. Zajęcie w sam raz dla dwóch takich, co doszli do wieku zatrudnienia. Policja.

— Jesteście za młodzi — upierałem się. — Dużo za młodzi. Nie bierze się takich malczyków do gliniarstwa.

— Byli — wkluczył się stary policjant Jołop. Nie mogłem tego przeskoczyć, braciszkowie, naprawdę nie mogłem. — Byli za młodzi, wtenczas, młody mój drużku. A ty przecie od nas byłeś najmłodszy. No i właśnie jesteśmy.

— Wciąż nie mogę uwierzyć — powtórzyłem. Po czym Billyboy, ten poli mili cyjniak Billyboy, co go nie umiałem przeskoczyć, odezwał się do młodszego niż on gliniarczyka, co mnie dalsze a nieprzerywno dzierżał, i tego już nie chwyciłem:

— Chyba większy będzie pożytek, Rex. jak z nim pójdziemy na skrót. Chłopcy to chłopcy i tyle, wiecznie to samo. Nie warto wpuszczać się w karauł i cala tę rutynę. Znowu te jego sztuczki, my je znamy na pamięć, choć ty, oczywiście, ich nie możesz pamiętać. Rzucił się na bezbronnych starców i oni działali w obronie własnej. Ale prawo każe nam coś z tym zrobić.

— Jak to? — spytałem nie wierząc własnym uszom. — Przecież to oni rzucili się na mnie, braciszkowie. Nie jesteście po ich stronie i nie możecie. Ty zwłaszcza nie możesz, Jołop. To ustroił taki jeden chryk, z którym obaj raz pofiglowaliśmy za dawnych czasów, i teraz po tak długim czasie próbował się na mnie ciut i po niemnożku odegrać.

— Masz recht, że po tak długim czasie — odkazał mi Jołop. — Już tak horror szoł tych czasów nie pamiętam. A poza tym nie mów na mnie Jołop. Mów do mnie panie konstablu.

— Ale trochę się jednak pamięta kiwał raz po raz głową Billyboy. Nie był już po prawdzie taki tłusty. — Małych a niegrzecznych malczyków, takich prędkich w miganiu brzytwą, mamy obowiązek utrzymać w karbach. — I złapali mnie w taki fest uchwyt i poniekąd wywlekli z Publo Bibloleki. Przed budynkiem czekał glinowóz i za szafiora był ten co go wołali Rex. Poszturgali mnie i wpichnęli na tył glinowozu, a ja nie mogłem się pozbyć wpieczatlenia, że faktycznie to żart i że Jołop siejczas że i tak zdejmie szłom ze łba i zrobi chu chu chu chu. Ale nie zrobił. Odezwałem się, próbując opanować rosnący we wnętrzu strach:

— A stary Pietia, co stało się z Petem? I żałosna to sprawa z Żorżykiem — ciągnę. — Opowiadano mi.

— Pete, ach tak, Pete — powiada Jołop. — Jakbym sobie przypominał to imię. — Tu przyuważyłem, że wyjeżdżamy z miasta. Wobec tego pytam się ich:

— A dokąd my jedziemy?

Billyboy odwrócił się z przedniego siedzenia i odkazał mi: — Jeszcze nie ciemno. Mała przejażdżka na wieś, gdzie wszystko zimowe nagie i bezlistne, ale jakże bezludno i pięknie. To nie jest horror szoł, przynajmniej nie zawsze, ażeby wpychle w mieście za dużo widzieli z naszych karalnych skrótów. Bo ulice po różnemu utrzymywać należy w czystości.

I znów się odwrócił do przodu.

— Nu pagadi — odkazałem. — Co za kwacz? Po prostu nie chwytam. Dawne czasy to umarłe i przeszłe czasy. Czego narobiłem w przeszłości, za to poniosłem karę. Wyleczono mnie.

— Czytali nam o tym — zgodził się Jołop. — Szef nam czytał. Mówi że to doskonały sposób.

— Czytali — odbałaknąłem ciut zło i jechidno. — Ciągle taki z ciebie jołop, że sam nie przeczytasz, braciszku?

— Och nieee — odkazał mi Jołop tak oczeń miło i jakby z ubolewaniem. — Tak ze mną nie idzie rozmawiać. Było i już nie jest, mój drużku. — I jak mi przydziarmażył w kluf, aż cała ta jucha czerwo czerwona puściła się kap kap kap.

— Nikagda i ani krzty zaufania — stwierdziłem z goryczą, rozmazując tę juchę łapskiem. — Zawsze mi przychodziło z wami sam na samo gwałt i adzinoko.

— Tu będzie w sam raz — powiedział Billyboy. Teraz już byli my na okrainach miasta, po prostu wiocha i tylko łyse drzewa i kiedy niekiedy gdzieś jakiś ćwierk, i furkot jakiejś maszyny rolniczej w oddaleniu. Zmrok robił się już zupełny, jak to normalnie w środku zimy. Nigdzie żywej duszy, ludzkiej ani zwierzęcej. Tylko my we czterech. — Wyskakuj, Alex bojku — rozkazał Jołop. — Nic wielkiego. Taka sobie wersja skrócona.

Oni zasuwali a ten szafior tylko siedział za kółkiem, palił ryjka i czytał se małą książeczkę. Żeby dojrzeć, miał wkluczone światełko. Nie zwracał uwagi, co tam Billyboy i Jołop robią Niżej Podpisanemu. A co mi robili, mniejsza o to, w każdym razie tak jakby sapanie i du du du łomot na tle furkoczących maszyn rolniczych i ćwir ćwir ćwirkania w gołych (czyli łysych) gałęziach. W samochodzie pokazywał się pod lampką dymek oddechu i ten tam gliniarczyk spokojniutko przewracał sobie kartki. A ci przez cały czas pracowali nade mną, braciszkowie. Wreszcie Billyboy albo Jołop, nie umiem powiedzieć, odezwał się: — Myślę, że to by było na tyle, drużku, nie uważasz? — I dali mi na pożegnanie każdy jeszcze po razie w mordę i wykopyrtnąłem się i tak już zostałem na trawie. Był ziąb ale ja nie czułem zimna. A ci otrzepali łapska i założyli z powrotem szłomy na łeb i kurtki, bo je zdjęli, a następnie wsiedli do samochodu. — Zobaczymy się znów przy okazji, Alex — odezwał się Billyboy, a Jołop dał normalnie swój szutniacki rechot. Szafior doczytał stronę do końca i schował książkę, zapalił i odjechali do miasta. Mój były drug i mój były wróg machali na pożegnanie. A ja leżałem podziargany i zeszmacony.

Więcej nie mogłem.

Po jakimś czasie dopiero mnie rozbolało, a potem deszcz rozpadał się, taki lodowaty. Żadnych ludzi nie było widać, ani domu, gdzie by świeciło się. Dokąd ja mam iśćf nie mający domu i w karmanach ledwie parę kopiejek? Popłakawszy sobie bu hu hu huuu wstałem jakoś i poszagałem.


Загрузка...