W końcu nigdy nie udało mi się definitywnie ustalić, czy w wieżowcu, z którego usiłował wyskoczyć mój stary, agencja towarzyska mieściła się akurat na dwunastym piętrze, czy mieściła się wyżej, niżej, czy w ogóle tam była. Pozornie wszystko na to wskazywało. W każdym razie liczni świadkowie nie mieli wątpliwości: łudząco podobny do starego facet stał na parapecie burdelu. Za nim w ciemnym prostokącie raz po raz rozbłyskiwały blond fryzury spanikowanych ruskich kurew, ich przeraźliwe piski i przekleństwa rzekomo słychać było aż na ziemi.
Szczerze mówiąc, nie prowadziłem w tej sprawie ani przesadnie skrupulatnego, ani nadmiernie gorączkowego śledztwa.
Pewnego jednak dnia, bardziej w odruchu pogłębiającej się nierównowagi niż detektywistycznej dociekliwości, postanowiłem zwiedzić tę mroczną gomułkowską albo gierkowską, a może na odwrót, budowlę. Najprzód sprawdziłem, czy na domofonie nie ma słynnego czerwonego przycisku – nie było. Potem na kolejnych piętrach, prostą metodą eliminacji, starałem się wytypować ewentualne bramy raju. Mieszkania zamienione na burdele mają przeważnie warowne, stalowe drzwi z wszelkimi możliwymi
okuciami i nieskończoną liczbą zamków – trafiłem na cztery takie fortece. Obsłuchałem wszystkie po kolei. W pierwszej panowała cisza śmiertelna. Nie to, że nie było tam żywego ducha – tam też nie było żadnej rzeczy martwej, niczego, nawet pustki. Za drugimi wrotami wpierw rozległo się wściekłe szczekanie mniej więcej czteroletniego sznaucera olbrzyma, potem zadzwonił telefon, nikt nie odbierał, pies ucichł, telefon dzwonił długo i nostalgicznie, nie mogłem się pozbyć rozpaczliwej pewności, że ktoś wiedziony niepojętą intuicją domyśla się, gdzie jestem, i dzwoni do mnie. Za trzecimi drzwiami – wszystko wskazywało – był burdel, tyle że albo jeszcze nieczynny (pora jak na tego rodzaju przybytki była wczesna: samo południe), albo dla wtajemniczonych. W każdym razie z głębi dochodziły delikatnie stąpania i prawie na pewno były to stąpania bosych stóp sprzedajnych panienek w pierwszorzędnej bieliźnie. Dobijałem się wystarczająco długo, kołatałem – nie było mi otworzone. Czwarta warownia roztaczała wokół swych blank i fos zapach starości, lekarstw i terminalnej choroby. Słychać było suche pokasływanie kogoś, kto zamknięty na dziesięć spustów dogorywał w ostatniej izbie.
Wiedziałem, że Pan Bóg tym razem przygląda mi się ze specjalnie wzgardliwą uwagą, rozumiałem go świetnie, sam nie znosiłem sentymentalizmu. Mimo to – wdrapałem się na najwyższe piętro. Ostatni widok w życiu starego był rozległy, ale faktycznie dobijający. Powiedziałbym nawet: im rozleglejszy, tym bardziej dobijający. Mury, dachy, wieże kościołów, kominy Siekierek, Pałac Kultury, Elektrim, Marriott, Grupa PZU, Ilbau, Atrium i daleki nie z tego świata – Waryński. Wszystko w mgłach i szarzyznach, wszystkie cztery strony pod zaspami i wydmami nieprzeniknionego powietrza. Odruchowo spojrzałem na południowy wschód mniej więcej wzdłuż dziewiętnastego południka, tam gdzieś na drugiej półkuli, na innej planecie były Granatowe Góry. Stary, jak już wlazł na parapet, a może nawet jak już stał na parapecie i gotów był do wybicia się z ostatnich bloków startowych – też musiał spojrzeć w tamtą stronę i pewnie, tak jak ja teraz, niczego nie ujrzał. Niczego poza skalistymi krawędziami słabej widoczności.
Po kolejnej balandze w towarzystwie płatnych, najchętniej ukraińskich dziwek, skacowany, sponiewierany, ogołocony z pieniędzy schodził po schodach albo jechał windą, w każdym razie wracał, wracał do normalnego życia i nagle… Nagle co? Nagle zrozumiał, że nie ma do czego wracać? Nagle zrozumiał, że najprostsze rzeczy, które musi teraz wykonać: wrócić do hotelu, wziąć kąpiel, oddać przesiąkniętą własnym potem i perfumami ukraińskich dziwek bieliznę do prania, przespać się, zjeść coś i kupić bilet powrotny do Granatowych Gór – nagle zrozumiał, że wszystko to są rzeczy absolutnie nie do wykonania? Nagle pojął, że na od lat dręczące go podstawowe pytanie egzystencjalne: czym mianowicie wypełnić czas pomiędzy kolejnymi kopulacjami? – nigdy nie znajdzie zadawalającej odpowiedzi?
Zszedł na sam dół, otworzył bramę i ujrzał z całą jaskrawością mglisty poranek końca tysiąclecia we wschodniej Europie? Wilgotny mur z osypującym się tynkiem? Ruszający z przystanku zatłoczony autobus? Kloszarda śpiącego na ławce? Gromadę radioaktywnych gołębi? Szare światło? Deszcz ze śniegiem? I nagle zrozumiał, że kolejny mglisty poranek końca tysiąclecia będzie ponad jego siły? I z powrotem, w okropnej depresji, zaczął włazić na górę po to, żeby skoczyć? Skoczył w poczuciu beznadziei, ale z premedytacją? Stracił przytomność, zanim skoczył, i skoczył w nieprzytomności? W ogóle nie skoczył? Jakimś cudem wyparował z tego parapetu? Żywcem został wniebowzięty?
Ktoś opowiadał, że tamten niedoszły, a może doszły samobójca stał na parapecie niewiarygodnie długo, kiwał się ryzykownie, przybierał rozmaite cyrkowe pozy, gadał z histeryzującymi prostytutkami, coś zawile tłumaczył policyjnym negocjatorom i psychologom, pozdrawiał gromadzących się na dole gapiów i w końcu skoczył, tyle że skoczył do środka, w głąb ciemnego prostokąta, i tam runął, i tam spadł, i tam przepadł, jakby gomułkowski albo gierkowski, a może na odwrót, wieżowiec z napisem „Panasonic" na dachu był piętnastopiętrową studnią bez dna. Kto mi to opowiadał? Mówiący ze wschodnim akcentem akwizytor, którego spotkałem w niejasnych okolicznościach? Jedna z czterech dziewczyn, które z nudów podsłuchiwałem w klubie Davos? Wyśniona postać? Ktoś, kto stał tuż obok mnie na pokładzie żaglowca płynącego przez zamarznięte – marę hibernaticum – morze?
Co się w końcu z moim ojcem stało? Przez nikogo niezauważony zszedł tylnymi, kuchennymi, przeciwpożarowymi czy czort wie jakimi schodami, jakimś cudem przemknął przez policyjne i strażackie kordony, ominął rosnący tłum, skręcił w Chmielną i jeszcze tego samego dnia poddał się zmieniającej go nie do poznania operacji plastycznej? Wyjechał za granicę? Operacja tak całkowicie go zmieniła, że incognito pojechał do Granatowych Gór i tam przez nikogo nierozpoznany udawał Supertajnego Wysłannika Watykanu? Śmiał się w duszy z tego żartu najprzedniejszego? Dusza jego – ze śmiechu – z ciała wyleciała? Sam, po wyskoczeniu z dwunastego albo z jeszcze wyższego piętra, własne zwłoki ukrył? Ktoś zawczasu suto przezeń opłacony to właśnie uczynił, zakopał starego w piwnicy i zalał betonem? Kto to był? Skorumpowany policjant? Gotowa na wszystko bezrobotna pielęgniarka? Ukraiński gangster? Warszawski świat przestępczy? Ruska mafia?
Ruska mafia nie na jego życzenie, ale egzekwując swoje słuszne racje go sprzątnęła? Miał u nich długi? To jest wysoce prawdopodobne, przy jego trybie życia prędzej czy później ma się u nich długi. Nie spłacał, ruska mafia przesuwała termin, ale w końcu straciła cierpliwość i go sprzątnęła, i teraz nie ma szans, ruska mafia, wiadomo, tak potrafi ukryć zwłoki ofiar, że ani człowiek, ani pies nie znajdzie.
Jak mam pewność, że nie żyje, to czemu czekam na jego powrót? Pomieszało mu się we łbie? Stracił pamięć i sam nie wie, gdzie jest? A może dla jaj stanął na parapecie? Może chciał do końca, do skonu, do zgonu, do upadu rozbawić towarzyszki swej ostatniej szampańskiej zabawy – Katię, Nadię albo Święte? Może się zwyczajnie pośliznął w najmniej stosownym momencie i runął? A może, jak już dla odegrania roli desperata wlazł na krawędź, nagle zrozumiał, jak strasznie łatwo jest tę rolę odegrać do końca? Może spojrzał w dół i treść i forma zawsze rozłącznie występujące w jego świadomości niedorobionego artysty nagle zlały się w harmonijną jedność, w dzieło życia, w doskonały, w doskonale hermetyczny, w tak doskonały, że dla zwykłych śmiertelników niewyobrażalny skok śmierci? Nagle zrozumiał, że z jednej strony ostro, najostrzej jak można, zagra przed zachwyconą publiką, że jeszcze jeden gest, jeden ruch, pół kroku i wprowadzi tę publikę w wiecznotrwałe osłupienie, z drugiej zaś strony zyska to, co w życiu najświętsze – święty spokój? Zrozumiał, że wprawdzie nie zazna aplauzu, nie usłyszy oklasków, owacji, ale w zamian nic go już więcej nie będzie bolało, nie będzie się więcej męczył, bał, cierpiał? Nie będzie czuł coraz żarliwszego żalu?
Nagle mu wyrosły niewidzialne skrzydła? Rozwinął się nad nim przejrzysty spadochron? W ostatniej chwili Opatrzność mu zesłała dar przezwyciężania grawitacji? I na spadochronie, na skrzydłach i jeszcze na dodatek w czapce niewidce uleciał w przestworza? A może zszedł normalnie po ludzku, po schodach, i po drodze wiedziony niepojętym odruchem zadzwonił do pierwszych lepszych drzwi. I uchyliły się wierzeje, i stanęła w nich przychylna samarytanka koło trzydziestki, i u niej znalazł schronienie, i do dziś tam mieszka, i nigdzie nie wychodzi, jedynie najgłębszą nocą wyprowadza na krótkie spacery czarnego sznaucera olbrzyma? Romansowa historia? Ulubiona wersja granatowogórzańskich taksówkarzy oraz mojej matki, że mianowicie tatuś musiał mieć na oku coś poważniejszego – wysuwała się na plan pierwszy?
Co tu kryć, było to prawdopodobne. Stary mój nie tylko w seksualnym, ale w ogóle w jakimś głębszym znaczeniu, był facetem tak intensywnie nastawionym na kobiety, że w gruncie rzeczy większość jego kontaktów ze światem zawsze miała jakiś podtekst erotyczny. W każdym razie nigdy w życiu nie poszedł na przykład do dentysty, no gdzie, to by mu nawet przez gardło nie przeszło (a czego nie da się powiedzieć, to nie istnieje), stary zatem też zresztą nie szedł, ale udawał się nie do dentysty, stary udawał się do pani doktor stomatolog, przeważnie do jakiejś zaprzyjaźnionej pani doktor stomatolog. Tak – mój stary leczył się wyłącznie u lekarek, strzygł wyłącznie u fryzjerek, składał zamówienia wyłącznie u kelnerek, gazety kupował wyłącznie u kioskarek, książki u księgarek, nawet garnitury obstalowywał nie u krawców, a u krawcowych itd., itp. Stawiał generalnie na damską obsługę i przypuszczenie, że obsługa jego obecnej, niedocieczonej kryjówki też jest damska – trzymało się kupy. W końcu nawet w moich przywidzeniach stary spotykał na schodach samarytankę, nie samarytanina.
O przywidzeniach, jakie miewała matka, ciężko w tej sytuacji w ogóle opowiadać. Z początku zwyczajnie nie mieściło się jej w głowie, że on znowu robi to samo. Przecież całkiem niedawno, kolejny raz się pogodzili, nie dalej jak parę miesięcy temu przekonywał ją z płaczem, żeby wróciła, że powinni spróbować jeszcze raz, że rozwód nie ma nic do rzeczy, nawet lepiej, że są po rozwodzie, bo prawdziwie i istotnie mogą wszystko zaczynać od początku, i przekonał ją, i wróciła, i próbowali. To znaczy ona próbowała, bo on, okazuje się, nie miał najmniejszego zamiaru się zmienić. Wróciła, próbowała, a tu mało, że nic się nie zmieniło, to jeszcze w dodatku taki wstyd, wstyd podwójny, najpierw wstyd na całą Polskę, bo podobno starego w natchnieniu negocjującego z policją warunki odstąpienia od skoku z dwunastego, a może nawet z piętnastego piętra pokazywali w telewizji, w to akurat nie chciało mi się wierzyć, ale podobno na jakimś brukowym kanale to było, on, nie on, wszystko jedno, i tak ludzie się śmiali, tak czy tak wstyd, a teraz wstyd jeszcze większy, bo na pewno, na pewno znowu robi to samo, na pewno zaszył się gdzieś z jakąś dupą, aż się wierzyć nie chce, człowiek jest pewien, a wierzyć mu się nie chce.
Pełne obrzydzenia osłupienie matki, że on znowu robi to samo, przekładało się na wymyślność jej domysłów. Kim ona jest? Kim jest ta kolejna suka? Gdzie uciekli? Do jakiego miasta? Do jakiego kraju? Na jaki kontynent? Na jakie pustkowie? Matka, popadłszy w swoisty ciąg furiackich przypuszczeń, chyba w sensie ścisłym rozpatrzyła wszystkie istniejące (łącznie z istniejącymi tylko w filmie i literaturze) profesje, klasy społeczne, narodowości, rasy, wyznania i szerokości geograficzne. Uciekł z małolatą poznaną na Dworcu Centralnym. Z zamożną wdową po producencie opon wyjechał do Los Angeles. Zaszył się w Sudetach u całkiem jeszcze ponętnej właścicielki gospodarstwa agroturystycznego. Uwiódł siostrę islamskiego terrorysty i pod rygorem śmierci musiał się z nią ożenić. Zakochała się w nim białoruska kurwa, którą teraz ścigają, a z nią, rzecz jasna, i jego, bezwzględni bracia. Postanowił spełnić marzenie życia i poleciał do Rio de Janeiro na mecz piłkarski, i tak go to wciągnęło, że u boku poznanej tam tancerki czeka na koniec rozgrywek. Uwiodła go zepsuta do szpiku kości austriacka baronowa i teraz na zamku w Alpach żyje równocześnie z nią, jej córką, jej wnuczką oraz muskularnym kamerdynerem z domieszką krwi murzyńskiej. W sumie lepiej jakby nie żył, jakby się zabił, jakby skoczył z tego wieżowca. Ale i ten skok jak wszystko w jego życiu był obłudny, nieudany, niby był, a może go nie było. Na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra stał na pewno. Ale co było dalej? Rekonstruuję jego drogę, tak jakbym rekonstruował tor kamienia przepadłego w wodzie.
A może jak stał nad otchłanią i jak spoglądał wzdłuż dziewiętnastego południka, widoczność nie była taka jak dzisiaj, czyli żadna, nie było zasp i wydm nieprzeniknionego powietrza, ale wszystko było widać jak na dłoni: Granatowe Góry, mieszane lasy, dom, dach domu, przestronną kuchnię i piec uczyniony z żółtych kafli i wielki stół pośrodku kuchni?
Wszystko widać jak na dłoni i wszystko jest jak dwadzieścia lat temu: biesiadnicy siedzą za stołem. Pustoszeją kolejne butelki peweksowskich trunków, a oni gadają! Perorują! Żartują! Snują opowieści! Słuchają płyt – niezmiennie: Biczewska, Okudżawa, Wysocki, Wertyński, same, w każdym razie, ruskie kawałki. Popijają, zakąszają domowym chlebem, swojskimi ogórkami i kiełbasą z rzeźni stryja Karola Adolfa. On sam siedzi za stołem, mój stary z warszawskiego parapetu widzi go wyraźnie, i widzi samego siebie unoszącego nad obrusem dłoń w wytrawnie wymownym geście, i widzi młodego Messerschmidta, swego towarzysza w niespełnieniu, bo tak jak stary nie dostał się do szkoły teatralnej i nie został wielkim i ostro pijącym aktorem, tak młody Messerschmidt nie ukończył Awuefu i nie został mistrzem świata w biegach. Teraz jego palce z czułością obejmują kieliszek. Obok siedzi, jak zawsze zasępiony, doktor Swobodziczka, jest też profesor Chmielowski, o którym nigdy jeszcze nie opowiadałem – ale na razie mam cztery lata i nie wiem, że w ogóle będę opowiadał, nie wiem, że będę słyszał, zapamiętywał i co do joty powtarzał cudze PINy. Nie wiem też, że już nigdy w życiu nie zobaczę tak szczęśliwych ludzi jak nasi niespełnieni stołownicy. Przecież i profesor Chmielowski, choć ukończył uniwersytet i w granatowogórzańskiej hierarchii stoi wysoko – uczy (mnie też będzie uczył) humanistycznych przedmiotów w miejscowym gimnazjum – nosił kiedyś w sercu inne zamiary: chciał być sławnym historykiem, autorem doniosłego zarysu dziejów Polski. Doktor Swobodziczka – wiecie już o nim niejedno, tym łatwiej przyjdziecie do myśli, że doktor ze swymi talentami powinien być co najmniej ordynatorem wielkiego szpitala wojewódzkiego albo stołecznego. Wszyscy niespełnieni! Same fiaska! Najszczęśliwsi ludzie świata! Biesiadują do późna, a gdy robi się już bardzo późno, nie tak wprawdzie późno, by kończyć, ale na tyle późno, by przejść do fazy prawdziwie męskich rozrywek, słowem, gdy wybija godzina rozbudzonych przez alkohol żądz, stary wstaje zza stołu i udaje się do pokoju dowcipnie zwanego przez domowników biblioteką i przynosi trzy (ze stycznia 68, czerwca 75 i sierpnia 76) rozlatujące się numery „Playboya". Zapada cisza, głowy pochylają się nad fotografiami nie z tego świata, archiwalne piękności przechodzą z rąk do rąk. Towarzysze broni wypijają jeszcze dwie lub trzy kolejki i sprawiedliwie dzielą się kobietami. Młodemu Messerschmidtowi przypada dziś Linda Beatty rocznik 1950.
– Za duże piersi, trochę ma za duże piersi – marudzi młody Messerschmidt. – A poza tym ja ją już miałem… I to nie raz…
– Pokaż pan – interweniuje doktor Swobodziczka i okiem wytrawnego znawcy lustruje fotografię ponętnej szatynki. – No co pan, kapryśny sportowcze… Co pan… Imponujący, epicki biust godzien najwyższego uznania. A co do tego, że pan ją już miałeś, to pańska w tym głowa, żeby urozmaicić monotonię.
– Faktycznie – skwapliwie przyznaje młody Messerschmidt – faktycznie, szczerze trzeba przyznać, że nie z takimi cycatkami się bywało.
Grymas arystokratycznego niesmaku wykrzywia twarz doktora i jakby dla oczyszczenia pochyla się on nad swoją wybranką – ciemnoskórą Azizi Johari o koszykarskim wzroście.
– Rzadkość, prawdziwa rzadkość – doktor cmoka konesersko – ona jest mniej więcej pański rocznik – mówi do ojca – wczesne w każdym razie lata pięćdziesiąte i dziewczyny mierzące ponad metr osiemdziesiąt to jest jeszcze wielka rzadkość. Nawet na Czarnym Lądzie, nawet w Kenii… Dopiero w jego pokoleniu – doktor obraca głowę w moim kierunku, pomimo późnej godziny nikt nie wygania mnie do łóżka, leżę na podłodze i na kolejnych kartkach próbuję narysować dach, dom i dym. Próbuję rysować tak jak Esmeralda Dorsz. Niestety, także jestem człowiekiem fiaska: nigdy nie będę rysował tak jak Esmeralda Dorsz.
– Dopiero w jego pokoleniu wyrosną całe rzesze strzelistych panienek… To już pewnie nie będzie nasza sprawa, choć kto wie, kto wie…
Profesor Chmielowski udaje, że się waha, w istocie w ogóle nie jest zainteresowany rytualnym wybieraniem nałożnic, nie mówiąc już o kolegialnym omawianiu ich uroków, jak zawsze udaje jednak, że nie może się zdecydować, dziś rzekomo waha się pomiędzy Connie Kreski a Stellą Stevens…
– Profesorze – mówi z pozorującą wielkoduszność ironią ojciec, który dawno rozkodował prawdziwe powody powściągliwości doktora i który zarazem świetnie się czuje i świetnie kreuje rolę nadzorcy targowiska niewolnic. – Profesorze, doradzam wyrok salomonowy, proszę zaprosić obie piękności!
Profesor Chmielowski z całych sił pragnie zaprzeczyć, już otwiera usta, już unosi dłoń w geście sprzeciwu, gdy nagle wybucha powszechna panika. Alkohol musi natychmiast zniknąć ze stołu, rozebrane modelki pierzchają z głów koneserów – ksiądz Kubala znów postanowił zajrzeć pomimo późnej pory. Już kroczy przez rozjaśnione padającym z okna światłem podwórze, zaraz zastuka, uchyli drzwi, wejdzie i bez względu na pogodę rozcierając zgrabiałe dłonie, powie:
– Witam, witam, witam! Wybaczcie, ale postanowiłem zajrzeć mimo późnej pory. Przechodziłem, patrzę, widzę: świeci się. Myślę sobie: wpadnę.
Rytualne sceny powszechnej paniki zapierają mi dech w piersiach. Biesiadnicy zawsze mają chwilę na maskujące ruchy, wszystkich nieoczekiwanych przybyszy i niezapowiedzianych gości zawczasu doskonale widać, jak przemierzają nasze słynne wyłożone polnymi kamieniami podwórze. Gdy pojawia się ksiądz Kubala, widać go specjalnie wyraziście: i z powodu majestatycznie sunącej pod oknem sutanny, i – bardziej może jeszcze – z powodu niemal materialnie emanującej zeń duchowości.
Panika, jaka wtedy wybucha, zapiera mi dech w piersiach nie swoją gwałtownością, a swym (połączonym z gwałtownością) niesamowitym skoordynowaniem. Doktor Swobodziczka porywającym ruchem chowa butelkę pod stołem. Ojciec zgarnia archiwalne numery „Playboya" i precyzyjnym rzutem umieszcza je na sięgającym powały kredensie z gruszowego drewna. Stryj Karol Adolf z błyskawiczną metodycznością zbiera kieliszki ze stołu i równie błyskawicznie co delikatnie skrywa je na dnie zlewozmywaka. Profesor Chmielowski podnosi się z miejsca i rusza w kierunku drzwi, by już na samym progu powitać księdza i by, w razie czego, jeszcze na chwilę odwrócić jego uwagę. Jedynie młody Messerschmidt wyłamuje się z kolektywu, choć to, co czyni, też zasługuje na najwyższy podziw. Młody Messerschmidt natychmiast zapomina o zbyt obfitym albo zbyt szczupłym biuście, który ma mu przypaść tego wieczoru, i skupia się na rzeczach naprawdę ważnych. Niewiarygodnie zręcznym ruchem chowa pełny, zawsze pełny, a jak nie jest pełny, młody Messerschmidt zawsze zdąży go jakimś cudem napełnić – kieliszek do kieszeni marynarki i pozornie spokojnie, pozornie jak gdyby nigdy nic, siedzi dalej za stołem.
Pomiędzy naciśnięciem przez księdza Kubalę mosiężnej klamki a otwarciem drzwi upada komunizm, mija moje dotychczasowe życie, Polska odzyskuje niepodległość, umiera dziadek Jan Nepomucen, zmienia się mapa Europy, stare numery „Playboya" i niedościgłe rysunki Esmeraldy Dorsz rozlatują się w strzępy. Zmienia się tysiąc rzeczy. Nie tylko w Granatowych Górach, ale w ogóle na ziemiach polskich nie ma już peweksów, nikt już przeto nie pije peweksowskich trunków, pić obecnie można co dusza zapragnie. Najczęściej dusza pragnie whisky irlandzkiej, szkockiej, amerykańskiej albo – tak jest – gorzkiej żołądkowej. Repertuar ruskich kawałków ulega wymownemu poszerzeniu: Biczewska śpiewa teraz – na osobiście przeze mnie kupionym na Stadionie kompakcie – romanse sławiące odwagę białych oficerów, biesiadnicy lubią też w odpowiednio późnych fazach imprezy wznosić toasty przy błatnych pieśniach Sklara i Sukaczowa.
Zmienia się tysiąc rzeczy, ale dalej jest jak dwadzieścia lat temu.
Dalej jest jak dwadzieścia lat temu – nie dlatego, że transmisja, którą mój ojciec odbiera na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra – jest konsekwentnie utrzymana w nostalgicznej tonacji sepiowych wspomnień z czasów stanu wojennego, i nie dlatego, że wielkie przemiany historyczne docierają do naszej kuchni żółwim krokiem. Dalej jest jak dwadzieścia lat temu dlatego, że literatura ma moc wskrzeszania zmarłych.
Ksiądz Kubala pojawia się w drzwiach, wygłasza rytualne, najeżone czasownikami zagajenie: Idę, patrzę, widzę: świeci się, myślę sobie: wpadnę… Tym bardziej, myślę sobie, wpadnę – dodaje teatralnym szeptem – że mam panom do zakomunikowania arcydyskretną wiadomość – rozgląda się konspiracyjnie po kątach, dokładnie lustruje szczelność okna i śmiertelnie poważnym spojrzeniem sunie po twarzach biesiadników. – Mam panom do zakomunikowania arcydyskretną wiadomość: wszystko wskazuje, iż do Granatowych Gór przybędzie z krótką potajemną pielgrzymką Ojciec Święty.
– Co znaczy potajemną! Co znaczy z potajemną pielgrzymką! – dopytuje się gorączkowo młody Messerschmidt.
– Nie bądź pan większym dzieckiem, niż pan jest – w głosie doktora Swobodziczki niczego nie ma poza sceptycyzmem. – Nie bądź pan większym, a raczej mniejszym dzieckiem, niż pan jest. Nie ma sensu dociekać atrybutów faktu, jak faktu nie ma. Nie ma co dochodzić, jaka to nowina, jak nowina brednia. I to stara brednia. Setny raz słyszę, że papież ma do nas przyjechać i tyle mi z tego słuchania co jemu z przyjazdu: nic.
– Tym razem wiadomość jest niezawodnie pewna – ksiądz Kubala albo faktycznie niezawodnie zna nowinę, albo niezawodnie umie łamać sceptycyzm doktora. Nie
zwraca na niego uwagi, mówi tak, jakby w najmniejszym stopniu nie zależało mu na przekonaniu odwiecznego antagonisty. Głoszę nowinę tak dalece donioślejszą od twojego niedowiarstwa, że nawet sekundy nie zmitrężę, by z twoim niedowiarstwem się borykać. Czyń co chcesz, wierz albo nie wierz, my nad twoją wiarą albo niewiarą w kontekście rzeczy, które się dokonują, nie będziemy się zatrzymywać. Tak mniej więcej, jak sądzę, mógłby w tej sprawie się wypowiadać głos wewnętrzny księdza Kubali, taka w każdym razie była jego polemiczna strategia.
– Tym razem wiadomość jest niezawodnie pewna – powtarza spokojnie, a nawet niedbale. – Najprawdopodobniej Ojciec Święty jest już w drodze, to znaczy nie tyle On sam jest już w drodze, co są w drodze jego wysłannicy. W gruncie rzeczy wszystko, o czym mówię, nie tyle się zdarzy, co już się dzieje. Panowie… Bracia drodzy… – ksiądz wstaje z miejsca i mówi wibrującym głosem: – Panowie! Bracia drodzy! Potajemna pielgrzymka Jana Pawła II do Granatowych Gór już się rozpoczęła.
Wibrujący głos milknie, zapada chwila analogicznie wibrującej ciszy, po czym znów daje znać o sobie młodzieńcza dociekliwość młodego Messerschmidta:
– Co znaczy potajemna pielgrzymka?
– To znaczy – Kubala mówi teraz tonem raportującego stan rzeczy oficera – to znaczy, że Ojciec Święty przybywa absolutnie prywatnie, że o tej jego podróży nie tylko nie informują media, ale że wręcz mało kto o niej w ogóle wie, łącznie z najwyższymi czynnikami zarówno polskimi, jak i watykańskimi. Ściśle: o przedsięwzięciu wie pięć osób. Jedna z tych osób kieruje logistyką wyprawy… to jest… pielgrzymki, co oczywiście poszerza grono o ochroniarzy czy pilotów, ale to są ludzie tak zaufani, że można ich na dobrą sprawę nie liczyć…
– A tym razem – sceptycyzm profesora Chmielowskiego nie dorównuje jadowitości sceptycyzmu doktora
– Przeciek – mówi krótko Kubala i wznosi oczy ku niebu.
– Oczywiście, jak zwykle idzie o narty? – o jakimkolwiek nadwątleniu sceptycyzmu doktora na razie nie ma mowy. Przeciwnie – jego słabo skrywana ironia wyraźnie zmierza ku jawnemu szyderstwu. – Oczywiście jak zwykle idzie o narty?
Ksiądz Kubala potwierdza nieznacznym skinieniem głowy.
– Jak słowo daję, od dwudziestu lat to słyszę! – wybucha doktor. – Od dwudziestu lat słyszę, że ponieważ Papież za młodu jeździł na nartach w Granatowych Górach, teraz jego pragnieniem jest choć raz powrócić do tych stron, pomodlić się i poszusować po tym samym co przed wojną stoku. Co roku to słyszę! Gdyby w tym choć odrobina prawdy była, to by wychodziło, że Głowa Kościoła pół pontyfikatu przejeździła na nartach w Granatowych Górach…
– Tak, ale w tym roku sytuacja jest szczególna – ksiądz Kubala trwa w swych niezłomnościach.
– Od wielu lat jest szczególna! – przerywa teraz już z wyraźną furią doktor.
– Owszem, od wielu lat jest szczególna – powiedzieć, że spokój księdza Kubali jest niezmącony, to nic nie powiedzieć; on sam, on cały, on od stóp do głów jest jednym wielkim niczym niezmąconym spokojem. – Owszem od wielu lat jest szczególna przez to, że – ma się rozumieć – od wielu lat nie ma już mowy o jakimkolwiek szusowaniu przez Ojca Świętego po ulubionym stoku. O modlitwie i kontemplacji, być może nawet o kontemplacji szusowania – tak. O samym szusowaniu – nie. Ale w tym roku szczególność sytuacji jest jeszcze szczególniejsza… – Kubala zawiesza głos i konspiracyjnie pochyla się nad stołem. I czyni to tak sugestywnie, że sceptycznie, wysoce sceptycznie usposobieni do jego nowin słuchacze – jeśli można tak powiedzieć – współpochylają się wraz z nim. – W tym roku szczególność sytuacji jest szczególniejsza przez to, że, jak doskonale panowie wiecie, wiele się mówi o ustąpieniu papieża…
– Bajka, taka sama bajka jak jego przyjazd do Granatowych Gór – profesor Chmielowski prostuje się tak gwałtownie, jakby chciał dać znać, że nie na chwilę, ale na zawsze opuszcza koło pochylonych nad stołem konspiratorów.
– A jeśli nie bajka? A jeśli ani jedno, ani drugie to nie jest bajka, ale przeciwnie: i jedno, i drugie jest, łączącą się w dodatku w logiczną i zborną konstrukcję, prawdą?
– Co znaczy łącząca się w logiczną konstrukcję – młodemu Messerschmidtowi jak zwykle plącze się trochę język, ale jak zwykle jest on w docieraniu do meritum uparty jak kozioł – co znaczy łącząca się w logiczną i zborną konstrukcję prawda?
– A to znaczy – wreszcie, wreszcie ślad, wreszcie wyraźny ton zniecierpliwienia rozlega się w głosie Kubali – a to znaczy, że jak Papież ustąpi, co okaże się wyłącznie jego wolą i jego decyzją, wszystkim, absolutnie wszystkim, nawet niekatolikom, pozostanie uszanowanie tej woli i tej decyzji. A nawet nie tyle uszanowanie, co jej serdeczne poparcie. Otóż, jak Papież ustąpi, to zarazem otworzy się kwestia, jak i gdzie zechce spędzić resztę życia. I w tej materii również wszystkim, absolutnie wszystkim pozostanie podzielenie i uszanowanie jego decyzji. Być może zaś nam przypadnie pod tym względem szczególna duma… Tak, szczególna duma z powodu wyboru przezeń miejsca, w którym zechce On spędzić resztę swego ziemskiego pobytu…
– Ha, ha, ha – słychać tubalny, ostentacyjnie tubalny śmiech doktora Swobodziczki. – Ha, ha, ha! – Młody!
Młody! – zarykuje się doktor i z dobrze odgrywanym faryzejskim współczuciem spogląda na młodego Messerschmidta. – Młody! Młody! Koniec z pompowaniem gorzały, bo twój nowy sąsiad, emerytowany Ojciec Święty, będzie ciebie krzywo widział! Koniec ze wszystkim, panowie! Koniec z naszymi wieczornymi bankietami! Koniec z prowadzaniem się po okolicznych zagajnikach z miejscowymi pięknościami z krwi i kości! Z wirtualnymi, co swego czasu zstępowały do nas z kart naszych trzech odwiecznych numerów „Playboya", a teraz od czasu do czasu zstępują z wiadomych kaset – też koniec! Koniec ze śpiewaniem niepobożnych piosenek! Koniec z karceniem nieszczęsnych małżonek! Koniec z wylegiwaniem się całymi dniami! Koniec z obżeraniem się kabanosami z rzeźni mistrza Karola Adolfa! Koniec z najlepszymi kabanosami, szynkami i kiełbasami świata! Koniec z niemającym na celu podtrzymania gatunku ludzkiego seksem! Koniec z całą naszą granatowogórzańską cywilizacją śmierci! Koniec ze wszystkim!
– Dlaczego koniec? – młody Messerschmidt toczy wokół nieprzytomnym spojrzeniem. – Dlaczego koniec? Dlaczego ze wszystkim koniec?
– No właśnie – włącza się profesor Chmielowski – dlaczego koniec? Nie jest powiedziane, że koniec…
– Panie profesorze, doprawdy, panie profesorze – stary z wysokości piętnastego piętra i z odległości pięciuset kilometrów podziwia doskonałą imitację własnego wystudiowanego zdumienia. – Doprawdy, panie profesorze, pan ma najmniej powodów, żeby szukać dobrych stron w ewentualnym przyjeździe do nas na stałe Głowy Kościoła Rzymskiego. Pan z pańskimi skłonnościami będzie przecież w specjalnie niezręcznej sytuacji.
– Przecież ja miarkuję i sublimuję moje skłonności – rozkłada ręce profesor. – Oczywiście nie sublimuję ich tak, jak bym chciał. Już dawno – głos profesora nie chce
brzmieć zbyt defensywnie, ale nie całkiem się to udaje – już dawno zauważyłem, że moje skłonności to za mało, by zostać wybitnym intelektualistą, choć wielkich intelektualistów o moich skłonnościach było wielu… Widać czegoś jeszcze mi nie dostaje… Najpewniej talentu… A jednak – sublimuję i miarkuję. Moim, być może pyszałkowatym, zdaniem sublimuję i miarkuję w najwyższym stopniu… A idzie mi o to, żeby nie patrzeć pesymistycznie, ale optymistycznie. Nie szukajmy złych stron w tym, co być może nas czeka, ale szukajmy dobrych stron. Nie nastawiajmy się na koniec wszystkich rzeczy, ale zastanówmy się nad tym, co może się zacząć…
– Otóż to, otóż to – wpada w słowa profesora milczący do tej pory stryj Karol Adolf – szukajmy dobrych stron! Przecież to jest dla nas wszystkich ogromna szansa! To jest szansa dla naszej miejscowości! To jest szansa dla całego naszego regionu! Zaczną tu przybywać dziennikarze z całego świata! Ruszą do nas pielgrzymki! Całe rzesze pątników!
– I pątniczek – szepce chyba jednak w tym momencie rezygnujący z samobójstwa mój stary.
– I pątniczek – potwierdza machinalnie stryj Karol Adolf – słowem, tłumy ludzi, które trzeba będzie nakarmić, napoić i przenocować. Jak dobrze wystartujemy, jak wystartujemy odpowiednio wcześnie, to nie tylko wszyscy staniemy na nogi, ale i my, i nasze dzieci, i może nawet nasze wnuki będą zabezpieczone do końca życia. Przecież ja sam – stryj zamyśla się na chwilę – przecież ja sam bez zwłoki wystartuję na przykład z… Przecież ja sam natychmiast wystartuję na przykład, właśnie, skoro była o tym mowa, wystartuję z… wystartuję z… – stryj już wie z czym wystartuje, ale jeszcze zwleka, jeszcze odlicza sekundy, by w końcu tym tryumfalnie} obwieścić: Wystartuję z kabanosem papieskimi Tak, wystartuję z kabanosem papieskim i będę nie do pobicia!
– Lepiej z polędwicą papieską – podsuwa twórczo profesor Chmielowski.
– Dlaczego lepiej z polędwicą? – tryumf w głosie stryja ustępuje miejsca popłochowi. – Dlaczego lepiej z polędwicą papieską?
– Lepiej brzmi. A co lepiej brzmi, jest skuteczniejsze medialnie. W frazie polędwica papieska masz pan aliterację, mocny i wpadający w ucho efekt poetycki.
– Ali… co?
– Aliterację – tłumaczy cierpliwie profesor – słowa zaczynają się od tych samych głosek.
– Parówki papieskie? – stryj okazuje się nadzwyczaj pojętnym uczniem. – Podroby papieskie? Pieczeń papieska? Placki popapiesku? Pyzy papieskie? Podgarlina papieska?
– Piwo papieskie – wtrąca nieoczekiwanie najwyraźniej coraz bardziej pijany młody Messerschmidt. – Poproszę piwo papieskie, warzywa po watykańsku i pół litra czystej.
– Zaraz, zaraz, panowie, zanim omówimy perspektywy czekającego nas cudu gospodarczego – doktor Swobodziczka jest wyraźnie zniecierpliwiony – i zanim ustalimy czekające nas jadłospisy – ja muszę jedną rzecz wyjaśnić. Wreszcie i raz na zawsze. Wreszcie i raz na zawsze i, ksiądz wybaczy (równie wymowny, co prawie niedostrzegalny skłon głowy), bez względu na obecność księdza. Człowieku – doktor całym ciałem wychyla się w stronę młodego Messerschmidta i przemawia dobitnie i powoli – człowieku, jak ty to robisz? Jakim cudem udaje ci się ogolić stojącą pod stołem flaszkę do dna, skoro cały czas siedzisz nieruchomo i ani łeb, ani ręka, ani żaden mięsień ci nawet nie drgnie? Jak ty to robisz?
– Mam… – czka młody Messerschmidt – mam… mam dar bilokacji… Umiem być w dwóch miejscach naraz… Niczym ojciec Pio… Tak… Mam, niczym ojciec Pio, dar bilokacji i dlatego raduję się na przyjazd Ojca Świętego, albowiem pragnę z nim o tym pomówić…
– No to teraz, chłopie, żeby się napić – ton doktora jest zarazem i jadowity, i pełen prawdziwej troski – będziesz musiał swoje bilokacyjne bicepsy potężnie wytężać, będziesz się musiał od samego siebie na bardzo znaczne odległości oddalać. W Granatowych Górach już nie pochlasz, nawet jakbyś się maksymalnie rozdwoił. Będziesz musiał swoje drugie pijące ja co najmniej do Suchych Łąk albo nawet do Białych Wód na kielicha wysyłać… – U nas, bracie, teraz wiecznotrwała prohibicja nastanie…
– Ależ panowie, o czym wy mówicie, dajcie spokój – ksiądz Kubala od dłuższego czasu chce powiedzieć coś rozstrzygającego, ale doktor nie daje mu dojść do głosu. Sam swój głos podnosi, podnosi go do krzyku i siła jego krzyku dorównuje sile argumentów.
– Jaki spokój? Jaki spokój? Przecież zawsze podczas pielgrzymek Ojca Świętego do Ojczyzny wprowadzano prohibicję, tak czy nie? W miastach i wioskach, które nawiedzał, zawsze był słynny zakaz sprzedaży napojów alkoholowych zawierających powyżej cztery koma pięć, a nieraz i wszystkich, tak czy nie? Czyli teraz, jak osiądzie w Granatowych Górach na stałe, ten sam zakaz będzie tu obowiązywał też na stałe, tak czy nie?
– Nawet jak rozwiązanie nie będzie tak rygorystyczne – profesor Chmielowski stara się złagodzić, ale w efekcie zaostrza – nawet jak rozwiązanie nie będzie tak rygorystyczne, to pewne problemy pojawią się niezawodnie. Wiadomo na przykład, że ustawowo niedopuszczalny jest wyszynk alkoholu w odległości mniejszej niż sto metrów od obiektu sakralnego…
– Czyli! – tryumfuje wisielcze doktor. – Czyli powstanie u nas ciekawy problem prawny: w jakiej mianowicie odległości od papieża można sprzedawać gorzałę! Innymi słowy, mówiąc: wszystkie knajpy kaput! Co tu mówić o koniunkturze! Na co koniunkturze? Na widokówki? Na gipsowe figurki? Na polędwicę? Ile można zjeść polędwicy? Sam – jak panowie wiecie – z powodu ścisłej diety od ładnych paru lat nie gram w tej lidze, toteż tym bezinteresowniej pytam: Ile można zjeść polędwicy? Ile można zjeść polędwicy, obojętnie, z kielichem czy bez kielicha?
– Chwileczkę – stryj Karol Adolf podnosi palce – obawiam się, że zachodzi tu jakieś nieporozumienie. My nie będziemy jeść polędwicy papieskiej. My będziemy produkować i sprzedawać polędwicę papieską. Jadł ją będzie świat.
– Sam pan rzekłeś – doktor zaciska usta i spogląda szyderczo.
– Co mianowicie rzekłem?
– Że my nie należymy do świata – stryj chce odpowiedzieć, ale doktor ucisza go słynnym gestem Pana Jezusa uśmierzającego wzburzone morze. – Tak właśnie jest! Masz pan w całej rozciągłości rację! Nie należymy do świata. Lub, niech będzie: lada chwila przestaniemy należeć. Nasze życie runie. Runie życie wszystkich dokoła. Niepodobna żyć w cieniu, a raczej w blasku majestatu Następcy Świętego Piotra. Jedyna nadzieja, że to wszystko plotka i fantazja.
– Właściwie dlaczego – profesor Chmielowski nagle markotnieje i poważnieje – właściwie dlaczego niepodobna żyć w pobliżu świętości? Co to, sami śmiertelni grzesznicy żyją w Granatowych Górach? Sami rozpustnicy i same nierządnice?
– Oczywiście, że sami grzesznicy! – zaperza się doktor. – Już nie mówię nawet, że sami grzesznicy w kontekście papieskiej doskonałości, ale zwyczajnie sami grzesznicy! Przejdź się pan po domach! Wyobraź pan sobie, że pan masz niczym Biskup Rzymu dar Ducha Świętego i widzisz pan przez ściany, i podnosisz pan dachy, i czytasz w myślach, i odgadujesz zamiary! Co pan widzisz? Co pan słyszysz? Co pan czujesz? Rojowisko grzechu! Weź, kto mieszka najbliżej? Kohoutek! Zajrzyjmy do Kohoutka! Proszę: trzeci raz żonaty! Z pierwszą żoną się rozwiódł, drugą pochował, trzecia chora, jak umrze, będzie czwarta. Członek PZPR aż do rozwiązania partii. Wystarczy. Następne domostwo: święci państwo Żerdkowie. Pracowici, pobożni, niepijący. Aż szkoda, że ich skąpstwo graniczy z pomieszaniem zmysłów. Dalej. Krawalowie. Nie ma o czym mówić: on pije, ona nic nie robi. Wierzy pan w to, że jak papież zamieszka sto metrów od Krawatów, on przestanie pić, a ona weźmie się do roboty? Wierzy pan w to? Bo ja nie. Jak żyją, tak żyją, ale po przyjeździe Papy i to ich marne życie pójdzie w pizdu! Dalej. Next home. Tyrałowie. Młoda Tyrałówna, jak powszechnie wiadomo, zaraz po maturze wyjechała do Warszawy i tam żyje na kocią łapę z pewnym żonatym i starszym o ćwierć wieku reżyserem teatralnym. Już widzę, jak mamusia do dziecka list pisze: Droga córciu, U nas nic nowego poza tym, że do mieszkania w sąsiedztwie wprowadził się Ojciec Święty. Często go widujemy i nawet nieraz jak się pod sklepem spotkamy, to rozmawiamy. Bardzo to jest uprzejmy i mity Pan. Chcielibyśmy z ojcem, żebyś i ty, córciu, go poznała. Zostaw tego starego dziada, który przekreśla twoje życie, i wróć do nas. Tak… Już widzę, jak stara Tyrałowa taki list pisze, i jeszcze lepiej widzę, jak młoda po przeczytaniu natychmiast się pakuje i przyjeżdża. Dalej. Kontynuujemy przechadzkę po naszej przeuroczej miejscowości. Kto następny? Państwo Stolzowie? Cóż za zachwycające urozmaicenie! Tym razem ona pije, on zaś nic nie robi. Nadzieja na to, że Papież doceni męczeństwo męża z powodu alkoholizmu żony, jest wszakże nikła. Dalej. Państwo Masztalowie. Kolejna modyfikacja odwiecznego układu. On wprawdzie jako nadzorca Ośrodka Sportowego pracuje, ale ponieważ wciąż zajmuje się swoją bezrobotną i pijącą małżonką, nawet jego heroiczna robota wiele pozostawia do życzenia. Dalej. Pan restaurator Manna zwany przez tutejszych aborygenów Kaszą Manną z Nieba. Chwalebny zwyczaj starych Greków rozcieńczania wina wodą został, jak wszyscy wiemy, przez pana restauratora Mannę twórczo rozwinięty, rozszerzony i pogłębiony. Czy Papież doceni zasługi Manny w zbożnym dziele podtrzymywania narodu w trzeźwości, pewne nie jest. Dalej. Rozległa willa dyrektora Kopca. Raczej zakład karny albo laboratorium naukowe, w którym prowadzi się rozległe badania w temacie: przemoc w rodzinie. Dalej państwo Schloffkovie – źródło majątku, czyli szmugiel aut na gigantyczną skalę – zostawiam na boku. Powiedzmy, że tym razem idzie o grzech obżarstwa: pani Schloffkova, jak powszechnie wiadomo, objada się do nieprzytomności. A nie powinna, w końcu waży swoje. Dalej stara pani Barabowa – święta osoba, co cierpi za grzechy własnych dzieci. Jakie to są grzechy, nie chce mi się gadać, urbi et orbi są to sprawy znane. Dalej CedroCedrowscy. Tu przynajmniej układ jest symetryczny: ona zdradza jego i on ją równie intensywnie. On, dodajmy, komuch, ona działaczka opozycji demokratycznej. Jej aktualny kochanek jest jego kolegą, dawnym komuchem, jego aktualna panienka jest córką jej zastępczyni z dawnego podziemia. Gejzery symetrii! Następne dwa domy zachowują symetrię, tylko jak je połączyć w harmonijną całość: u Południaków ona się puszcza, a u Kwiczałów on. Dalej. Mam w ogóle dalej mówić? Mam jeszcze wymieniać kolejne postaci, aż dojdę do jedynego bezgrzesznego w naszej okolicy świętego kioskarza, pana Śliwki, którego, jak powszechnie wiadomo, nawet dzieci okradają? Zresztą – dać się dzieciom okradać – też jest grzechem, grzechem nieporadności mianowicie… Mają panowie w ogóle chęć dalej naszą miejscowość od tej niekonwencjonalnej, choć przecież też wiadomej, strony zwiedzać? Nam wiadomej, bo przecież Święty Przybysz więcej jeszcze niegodziwości ujrzy. Mają panowie dalszą chęć? Bo mnie, przewodnikowi, szczerze powiem, odechciało się…
– Przesadza pan, doktorze – mówi pogodnie stryj Karol Adolf. – Przesadza pan z majestatem. Przecież nie Duch Świetlisty, nie Anioł Skrzydłami Szumiący, nie Bóstwo Blaskiem Oślepiające do nas przybędzie, ale człowiek z krwi i kości. To prawda, Duchem Świętym napełniony następca apostołów i taki, co może z aniołami miał rozmowy, ale też człowiek. Emeryt – poza tym. Emerytowany pracownik boży. Taki sam człowiek, jak my. Mężczyzna. Polak w dodatku. I katolik. I w końcu zjedzie tu, aby odpocząć po latach ciężkiej służby. Tryb życia człowieka odpoczywającego będzie prowadził. Nie mówię, że w ciągu dnia, bo w ciągu dnia pewnie będzie miał jakieś swoje zajęcia. Przed południem może będzie coś pisał…
– Autobiografię pt. „Jak zostałem papieżem?", ewentualnie popularny poradnik „Jak zostać papieżem?" albo superbestseller: „Jak zostać papieżem w weekend?" – wtrąca z dalej nieczystą, ale wyraźnie już wychodzącą z fazy czkania artykulacją młody Messerschmidt.
– Przed południem może będzie coś pisał – stryj udaje, że nie słyszy, choć mówić zaczyna głośniej i dobitniej – po obiedzie modlitwy, medytacje, może krótki spacer… Także w ciągu dnia, nie mówię, ale wieczorami? Dlaczego wieczorami miałby nie siąść z nami za tym tu stołem, dlaczego by miał nie pogadać, kielicha nie wypić, piosenki nie zaśpiewać, kabanosa albo, niech będzie, polędwicy swojego imienia nie przekąsić, wiadomości w telewizji nie obejrzeć…
– Wiadomości będzie chciał u siebie w skupieniu oglądać – babka Joanna od dłuższego czasu stoi przez nikogo niezauważona w drzwiach i wszystkim przez chwilę się zdaje, że to ona jest nieziemskim przybyszem, duchem bezszelestnym, zjawą nieuchwytną. – Wiadomości będzie chciał u siebie oglądać – powtarza z tak niezachwianą pewnością, że nagle przyjazd Jana Pawła II do Granatowych Gór przestaje podlegać jakimkolwiek niepewnościom. – U siebie, w tym samym pokoju, co go w trzydziestym ósmym wynajmował. Trzeba będzie naszykować, żeby tak samo jak wtedy było. W sumie roboty mało, bo przecież niewiele się tam zmieniło. Wysprzątać, okna umyć, podłogi wyszorować, pościel zmienić, no i… – babka waha się, przeciągle spogląda na księdza i dobitnie kończy – no i nowy, kolorowy telewizor wstawić.
– Ludzie! Ludzie! – ksiądz Kubala teatralnie trzyma się za głowę. – Ludzie, co wy gadacie! Swoją drogą tak długo nie daliście mi dojść do słowa, że mnie samemu już się gadać nie chce! Ale to, co wy gadacie, o pomstę, o prawdziwą pomstę do nieba woła! Co wy Papieża za głupka uważacie? Za Chomeiniego? Co on robi? Głosi światu Ewangelię czy Ewangelią świat terroryzuje? Terror religijny siać do nas przyjeżdża? A co komu zaszkodzi, że z powodu jego przyjazdu trochę mniej gorzały pochleje, żonę rzadziej będzie zdradzał, nie ukradnie stu tysięcy, a tylko pięćdziesiąt? Że zamiast raz na pół roku – jak jakieś nieszczęście przychodzi, jak długi rosną, jak kac potworny trzepie – to przynajmniej raz na miesiąc, z powodu papieskiej bliskości – modlitwę zmówi? Co to komu zaszkodzi? Coście ze szczętem, bracia, zgłupieli? Osiemdziesięcioletni filozof, teolog i pisarz ma – waszym zdaniem – mentalność jakiegoś bigota albo sfanatyzowanego przedszkolaka, który w bezgrzeszność i doskonałość natury ludzkiej wierzy? Co wy, ludzie, naprawdę wierzycie, że on od Kohoutków, Tyrałów, Żerdków czy CedroCedrowskich bezgrzeszności żądał będzie? Jeśli w to wierzycie, to ja, pasterz wasz, zaprawdę powiadam wam, że Ojciec Święty ma głęboko gdzieś, kto i jak w Granatowych Górach grzeszy! Co wy myślicie, że on jak pospolity jedynowładca od rzeczywistości się oderwał i tyle widzi świata, co przez szybę helikoptera? I jaka koniunktura? Jakie interesy? Jaki kabanos? Jaka polędwica? Przecież on – mówiłem o tym – absolutnie tajnie przyjeżdża. Absolutnie tajnie przyjeżdża i jeśli pozostanie na pobyt – że się tak wyrażę – stały, to i ten pobyt też, a wręcz o wiele bardziej, tajnym będzie. Nikt, absolutnie nikt nie może nic wiedzieć. Całkowita konspiracja.
– Czyli on do nas – ulga w głosie doktora Swobodziczki jest nadto słyszalna – czyli on do nas jakby… jakby ukrywać się przyjeżdża? Dobrze kombinuję?
– W pewnym sensie można tak powiedzieć – ksiądz odpowiada z niechęcią, a też widać żałować zaczyna swego wybuchu.
– Czyli dla konspiracji wszystko zostanie – upewnia się doktor – po staremu? Wszystko po staremu – tryumfalny uśmiech rozjaśnia oblicze doktora – a nawet dla konspiracji jeszcze bardziej? Jeszcze bardziej po staremu? Tak? Jak tak, jak tak, to ja osobiście zarządzam – doktor zaczyna euforycznie grzebać w kieszeniach. – Jak tak, to ja osobiście zarządzam natychmiastową ściepę na kolorowy telewizor dla Ojca Świętego!
– Wszystko jedno, w jakiej będzie konspiracji – mówi oddalająca się w głąb domostwa babka Joanna. – Wszystko jedno. W konspiracji czy nie w konspiracji – podłoga musi być umyta i pościel zmieniona.