Kępy floksów i peonii pachniały ogłuszająco, wydawało mi się, że w nocy ten zapach nabiera mocy broni chemicznej, że zaraz stracę przytomność i umrę przed Janem Nepomucenem. Leżałem na prześcieradle, kończył się długi weekend, wąchałem własne ramiona, nie chciałem, żeby wszechogarniający gaz bojowy floksów i peonii wywabił z mojej skóry zapach ambrę solaire laboratoires – garnier paris. Długi weekend mijał jak życie, a nawet jeszcze gwałtowniej. W sobotę nazajutrz po przyjeździe spotkałem przed Kapitalistycznym Domem Towarowym Piękną Pietię. Chyba już wspominałem, że z pani od rosyjskiego przeistoczyła się w panią od muzyki. Teraz z całą odpowiedzialnością mogę dodać, że inne przeistoczenia się jej nie imały. Dalej była porywająca. Otwarcie gapiłem się na nią pod Kapitalistycznym Domem Towarowym i z odpowiedzialnością stwierdzałem: Im bardziej się starzała, tym bardziej była porywająca.
– Przytyłeś – powiedziała na mój widok – przytyłeś do tego stopnia, że zaczynam mieć wątpliwości, czy deska ciebie uniesie. Bo nie wiem, czy wiesz, że jedziesz ze mną na windsurfing nad Granatowe Jezioro. Nie bój się, nauczę cię. Pokażę ci sprzęt i podstawowe ruchy. Jestem bardzo dobrą panią od windsurfingu.
– Wcale się nie boję – starałem się mówić w sposób dwuznaczny i entuzjastyczny. – Nic a nic się nie boję, choć może trochę. Ale przede wszystkim cieszę się bardzo. – Faktycznie, propozycja spadała mi z nieba. Był druzgocący upał, w domu panowała prepogrzebowa atmosfera, babka Joanna ocierała łzy, słychać było kaszel Jana Nepomucena, zapowiadało się, że pod względem psychicznej udręki będzie gorzej niż w Warszawie.
– Za dwie godziny przyjadę po ciebie. Bądź gotów, niegdysiejszy chłopczyku.
Wody Granatowego Jeziora były nieruchome i tłuste jak pasta do butów, ani tchnienia wiatru, o windsurfingu nie było mowy.
– Siłą woli nie popłyniemy – powiedziała Pietia i widać było, że jest zła na słabość swojej, a może w ogóle człowieczej siły woli. Pokazała mi sprzęt przechowywany w wykupionej nad jeziorem budce. Konserwator i ochroniarz (dawniej dozorca) ośrodka sportów wodnych, pan Masztala, przejechał koło nas na rowerze. Gnał w niewspółmiernym do upału pędzie, w zasadzie całe jego życie biegło w niewspółmiernym do wszystkiego pędzie. Żona pana Masztali – jak już wiecie – była bezrobotną alkoholiczką i nieszczęsny ochroniarz raz po raz gorączkowo pedałował do domu, chcąc ofierze nałogu udaremnić wyskoczenie do sklepu po kolejną flaszkę. Nie była to najlepsza taktyka w walce z uzależnieniem. Podobno pan Masztala, choć osiągał kosmiczne prędkości, jeszcze ani razu nie wyprzedził pieszej pijaczki.
Odprowadziliśmy go wzrokiem, rychło obrócił się w znikający punkt. Jeśli nie liczyć niewyraźnej postaci na drugim brzegu, byliśmy sami. Pietia miała na sobie biały jednoczęściowy kostium kąpielowy, klęczała na szarym kocu, który dobrze się komponował z ciemnozieloną trawą, i przez nieustępliwą warstwę ambrę solaire laboratoires garnier paris dotykała moich ramion. Tak. Moja prawie naga pani od rosyjskiego klęczała na kocu i smarowała mi ramiona ambrę. Przebijała, nie będę owijał w bawełnę, przebijała tym smarowaniem wszystkie moje doświadczenia erotyczne. Wszystkie: platoniczne, wyimaginowane, rzeczywiste, wyśnione, podpatrzone, zasłyszane, ujrzane na ekranie, przeczytane w książce, wszystkie, jakie chcecie. Przebijała Esmeraldę Dorsz, przebijała Marlenię Jasiczek, przebijała Konstancję i przebijała wszystkie opowieści Konstancji. Kasowała też wszystkie przypadkiem ujrzane warszawskie panienki, nawet te z najwyższą ilością punktów. Kasowała aktorki, striptizerki i wszystkie rozebrane zdjęcia świata. Kasowała modelki z „Playboya". Gasła przy niej nawet Tiffany Taylor z pamiętnego (czerwiec 2000) numeru, w którym swego czasu szukałem fotografii narzeczonej Wowy z Dworca Centralnego.
Patrzyłem na brązowawą plamkę nad mostkiem Pietii, na trzy wyraźne i liczne pomniejsze zmarszczki na szyi, na jej nierówne i nie całkiem olśniewająco białe zęby, na podkrążone oczy, na umiarkowanie starannie wydepilowane łydki i dławiłem się z zachwytu. We wszystkich nierównościach jej skóry odkrywałem nieujarzmione, bo połączone z prawdą piękno, jej zapach, jej pot, jej krew były ponad wszelkimi punktacjami. Po raz pierwszy w życiu przychodziła mi do głowy myśl, że panienka naprawdę ciekawa jest tylko wtedy, kiedy nie maskuje swej niedoskonałości, kiedy widać, jak niestrudzenie pracuje jej fizjologia, jak zwierzęcym i jak biologicznym jest stworzeniem. Wtedy prawda łączy się z pięknem, a ponieważ to jest intensywne połączenie, dziewczyna wtedy też jest intensywna.
Fotografie dziewczyn z „Playboya", w ogóle wszystkie tego rodzaju fotografie nigdy mnie, nawiasem mówiąc, specjalnie nie ruszały, w przeciwieństwie do niektórych moich – powiedzmy – przodków nigdy nie marzyłem, by z tych barwnych i lśniących stronic zstąpiła do mnie jakaś wyglansowana, wyretuszowana i komputerowo poprawiona piękność. Pewnie, że miłe to były dziewczyny, ale ich urok był, powiedziałbym, pocztówkowy. Konstancja – która oczywiście zaliczyła w swojej biografii liczne gołe pozowania (choćby w nocnym pociągu Bóg wie komu) – miała w sobie wiele takiego uroku, była zachwycająca, była prawie wycięta z „Playboya", toteż w sumie nic dziwnego, że z niczego niewycięta, a wydzielająca pot i ślinę, ze zmierzwionymi włosami i przygaszoną przez nikotynę cerą Pietia przebijała ją lekko. Pietia przebijała wszystko, mnie najbardziej.
Tysiąc błyskawic mnie przebiło, tysiąc wstrząsów mną wstrząsnęło, kiedy powiedziała:
– Wiesz, byłam niedawno w Warszawie, byłam tam cały dzień i myślałam o tobie, dwa razy nawet wydawało mi się, że ciebie widzę na ulicy, ale oczywiście to nie byłeś ty. Gdybym była w tobie zakochana, to bym powiedziała, że to zdarza się zakochanym – zaśmiała się jakimś niepojęcie smutnym, tak smutnym jak śpiewana przez Biczewską piosenka zabijanych przez krasnoarmiejców białych oficerów – śmiechem – ale ja nie byłam w tobie zakochana, ty po prostu przykuwałeś moją uwagę. Skandaliczny przypadek nauczycielki zakochanej w uczniu to nie jest mój przypadek, choć gdyby mój przypadek ujrzał światło dzienne, też byłby skandal. Mogłabym tłumaczyć, że nic do ucznia nie czuję, że nic mnie z uczniem nie łączy, że uczeń jedynie w specjalny sposób przykuwa moją uwagę… Kto by mi uwierzył? Zostałabym z automatu uznana za pedofilkę, wyrzucona z pracy i pewnie surowo przez sąd ukarana. A ja jedynie do ciebie miałam słabość, przykuwałeś moją uwagę, niekiedy – to prawda – przykuwałeś ją szaleńczo. Zwłaszcza jak byłeś w siódmej klasie, więcej w tym szaleńczym przykuwaniu uwagi było szaleństwa niż uwagi. W zasadzie nie miałam bezpośrednich objawów szaleństwa, miałam bezpośrednie objawy zazdrości i po tej zazdrości poznawałam, że chyba jest to szaleństwo. Byłam zazdrosna, byłam szaleńczo zazdrosna o tę małą wszechstronnie uzdolnioną gówniarę Esmeraldę Dorsz. Widziałam, jak się bez przerwy gapisz na nią na lekcjach, jak gadasz z nią na przerwach, jak za nią łazisz, jak ją odprowadzasz do domu. Spasi Chryste, jaki ja musiałam robić wysiłek żeby jej nie pałować bez przerwy, żeby jej samych luf nie stawiać, żeby jej nie oblać, nie przepuścić do następnej klasy, żeby jej nie zabić. Kiedyś byłam bliska, tak, kiedyś byłam o krok od morderstwa, mówię całkiem serio… Poszłam do gabinetu lekarskiego po paracetamol, apap był jeszcze wtedy, na progu niepodległości, na ziemiach polskich nieznany, głowa mnie często bolała i paracetamol świetnie mi robił. Weszłam, było otwarte, to się nie powinno zdarzyć, gabinet lekarski nie może w żadnym wypadku zostać otwarty i pusty, ale wtedy akurat była przez parę tygodni w szkole ta kompletnie roztrzepana higienistka, pani Basia, tak, Patryku, ta z biustem, Basia – z porażającą prostotą zwana przez was Basią Cyc. Słowem, Basia Cyc gdzieś poleciała i drzwi nie zamknęła. Nic, siadłam, czekam, patrzę, szafki też otwarte i szuflady uchylone, wiem dobrze, w której jest paracetamol, ale nie będę sama myszkować, i tak się niewyraźnie czuję, że samowolnie weszłam. Po chwili drzwi się otwierają, jestem pewna, że Basia wraca, już usta otwieram, już prawie coś do niej mówię, surowo uwagę zwracam, patrzę, a to nie Basia, to moja znienawidzona rywalka Esmeralda Dorsz! Wchodzi i kornie (choć mnie się wydaje, że nie kornie, a arogancko) mówi dzień dobry, ja nie odpowiadam, tylko wrogo pytam, czemu nie na lekcjach, a ona, że ją ząb rozbolał. Jak bym ci, ty mały kurwiszonie łeb obcięła – szepczę do siebie w duchu – to by cię ząb zaraz przestał boleć. Odwracam od niej głowę, żeby na nią nie patrzeć i nie ulec przez nienawistne patrzenie pokusie powiedzenia na głos tego, co mówię w duchu, odwracam głowę, żeby pokusie nie ulec, a tu masz, dopiero trafiam na kuszącą pokusę! Wzrok mój bowiem na szklany stolik pada, na blacie stolika zaś leżą – widzę je tak wyraźnie, że niczego poza nimi nie widzę – na blacie stolika leżą mianowicie chirurgiczne nożyczki. Chirurgiczne. Ostre. Długie. Ostre jak trzeba. Długie jak trzeba. Chirurgiczne jak trzeba. I nagle czuję straszliwą bliskość tego, co może się wydarzyć. Rozumiesz, to, co może się wydarzyć, jest w zasięgu ręki. W zasięgu ręki są nożyce, w zasięgu ręki jest serce Esmeraldy Dorsz, w zasięgu ręki jest jej życie. Wystarczy, że uwolnię myśli, że wariactwo wypuszczę na swobodę, a świat za minutę całkiem zmieni się. Chryste, w głowie młyny huczą, grozy grzmią, biedna mała, teraz już biedna, bo przecież za chwilę ma zostać zabita, biedna mała siedzi i nie wie, że jej życie wisi na włosku, a ja nic, tylko widzę nożyczki. Nic, tylko nożyczki. Nic, tylko nożyczki. W sumie nic: Basia Cyc przyszła, moja wściekłość na nią obróciła się, Esmeralda przeżyła.
– Paracetamol i apap to jest jedno i to samo – powiedziałem leniwie i w sumie nie wiadomo po co, upał najwyraźniej robił swoje.
– Na farmację też miałeś zamiar iść? Aptekarzem też miałeś zamiar zostać? Pamiętam, miałeś milion pomysłów, w całej szkole, w obu szkołach, w podstawówce na parterze i w liceum na piętrze aż huczało, że młody Wojewoda nie może się zdecydować…
– Bez przesady. Brałem pod uwagę medycynę, psychologię, socjologię, nauki polityczne, historię sztuki i prawo. Farmacji nie.
– To skąd wiesz, że apap i paracetamol to jest to samo?
– Przecież to wszyscy wiedzą.
– Jacy wszyscy?
– Rany boskie! Wszyscy Polacy!
– Wszyscy Polacy wiedzą, że apap i paracetamol to jest to samo?
– Tak. I jeszcze dochodzi panadol. Apap, paracetamol i panadol to jest to samo. Wszyscy to wiedzą. Wszyscy Polacy.
– Jak wszyscy Polacy wiedzą, że apap i paracetamol to jest to samo, to czemu wszyscy stosują apap, a nikt nie stosuje paracetamolu?
To, że panadol, trzeci z nieopatrznie wymienionych przeze mnie składników łamigłówki, został przez Pietię pominięty, było marną pociechą. Nawet bez panadolu zanosiło się na debatę długą i wyniszczającą. Milczałem. Z całą, na jaką mnie było stać, pasywnością milczałem.
– Ja wiem – powiedziała po chwili Pietia – ja się domyślam, dlaczego Polacy wolą apap od paracetamolu. Apap to jest amerykańskie lekarstwo, prawda?
– Na licencji amerykańskiej. Ale co to ma za znaczenie? O zdrowie ludzkie chyba chodzi, a nie o Amerykę.
– Czy ja mówię, że coś ma znaczenie? Że o coś chodzi albo nie chodzi? Ja tylko pytam, czy chciałeś zdawać na farmację.
Mętna, ale wyraźnie sugerująca bezkrytyczny zachwyt Polaków dla wszystkiego co amerykańskie uwaga Pietii lekko mnie dotknęła. Nie do żywego, lekko, ale mnie dotknęła. Nie mam się za specjalnego patriotę, ale nawet porywająca pani od rosyjskiego nie będzie mi serwilizmu wciskać. I choć upał lasował mózg, choć krępował mnie nawyk posłuszeństwa z czasów podstawówki, choć teraz posłuszeństwo to nabierało jakiegoś podniecającego wymiaru, zmobilizowałem się i postanowiłem zadać jej trochę cierpienia, i niby bagatelnym tonem powiedziałem:
– Nie miałem zamiaru. Nie miałem zamiaru zdawać na farmację, ale skłamałbym, jakbym powiedział, że ten kierunek jest mi całkiem obojętny. Tak się składa, że od paru miesięcy przyjaźnię się z pewną studentką farmacji.
Tak jest! Wiedziałem, że nie ma co Pietii, podobno z domu Gagarin, wypominać zaborów, wyzwoleńczych ekscesów Armii Czerwonej w 1945 albo doktryny Breżniewa. Wymyślona dla ratowania honoru ojczyzny studentka farmacji zadziałała skuteczniej, spisała się dzielniej, uratowała nie tylko honor Polski, ale też resztę popołudnia nad Granatowym Jeziorem – upiory apapu i paracetamolu przepadły na zawsze. Ona sama – widmowa studentka farmacji – w pewnym sensie także podzieliła los elementarnych środków przeciwbólowych, także przepadła bez śladu, w każdym razie przez Pietię została zignorowana całkowicie.
– To w końcu dlaczego wybrałeś prawo? Przecież nie tylko dlatego, że rodzina nalegała?
– Prawo nie jest definitywne – sto razy odpowiadałem w życiu na pytanie, dlaczego wybrałem właśnie taki kierunek studiów, toteż jechałem na pamięć. – Po prawie można różne rzeczy robić. Po medycynie, dajmy na to, człowiek może być tylko lekarzem, chyba że wyjdzie z zawodu. Po prawie można być nie tylko prawnikiem i nie wychodzić z zawodu. Choć oczywiście nie wykluczam, że zostanę adwokatem w sensie ścisłym. Szkoda, że już nie ma procesów politycznych, bo jak już, to najbardziej bym chciał być obrońcą w procesach politycznych.
– Ty nie bądź dziecko, przecież teraz zwłaszcza pełno jest procesów politycznych. Wprost się o tym nie mówi, ale jest ich pełno. I będzie jeszcze więcej… Ale ja nie o tym chciała… Co to ja chciała? Już wiem. Już wiem, dlaczego tak dużo młodych idzie na prawo. Nie dlatego żeby być prawnikami, ale żeby, jak mówisz, definitywność odsunąć. A może młodość przedłużyć. Na razie postudiuję prawo, a potem zobaczymy, co się zdarzy. I tak całe życie przelatuje. Coś się ciągle ma zdarzyć, a tu okazuje się jednego dnia, że wszystko, co się miało zdarzyć, już zdarzyło się…
Pietia najwyraźniej popadała w tę samą mulistą markotność, której liczne napady miewała – pamiętałem doskonałe – na lekcjach. Na co trzecim albo co czwartym uroku nachodziły ją stepowe nostalgie, szczipatielnyje nastroje i plotła o przemijaniu. W siódmej i w ósmej klasie zdanie, że wszystko, co ma się zdarzyć, już się zdarzyło, słyszeliśmy milion razy. Teraz też ją złapało, ale na szczęście napad był krótkotrwały.
– Ale swoją drogą – mówiła już normalnym, a nawet ciut od normalnego pogodniejszym głosem – swoją drogą szkoda, że nie poszedłeś na rusycystykę. Bardzo dobry byłeś przecież z rosyjskiego. Uczyłeś się dobrze i ja niekiedy ekscytowała się myślą, że może uczysz się rosyjskiego dla mnie. Uczyłeś się dobrze, a zwłaszcza dobrze czytałeś na głos. Patrik Pawłowicz, wy priekrasno, oczeń priekrasno czitajetie, u was, Patrik Pawłowicz, oczeń charoszije proiznaszenieje. Pamiętasz, ile razy ci to mówiłam? Mnie nawet twoja pilność do rosyjskiego dziwiła, było to dziwne, bo w Polsce często inteligentni chłopcy z inteligentnych domów nie chcieli się uczyć rosyjskiego. Im byli inteligentniejsi i im ciekawsi, tym bardziej ruski kontestowali. Lufa z rosyjskiego uchodziła w pewnych kręgach za oznakę patriotyzmu. Najlepszy przykład: twój kolega Olivier Gruchała – z rosyjskiego wieczny niedostateczny. Ileż ja do niego frazesów i prawd najszczerszych o pięknie rosyjskiej literatury nie wygłosiła! Daremne było to gadanie, on zawsze odpowiadał, że nie jest ani przeciwko Dostojewskiemu, ani przeciwko Tołstojowi, ani przeciwko Czechowowi, ale że jest przeciwko rusyfikacji i żeby nie ściemniać, bo przecież my na naszych urokach nie studiujemy ani Michała Fiodorowicza, ani Lwa Nikołajewicza, ani Antoniego Pawłowicza, ale jakieś totalitarne czy tanki o pionierach w łagierie na wzmorie. Próbowałam tłumaczyć, że nawet jak na czytankach o pionierach nauczy się języka, to potem sam będzie mógł czytać w oryginale jakich zechce ruskich klasyków, ale to nie działało. Rodziców Oliviera, państwa Gruchałów do szkoły wzywałam, ale tu zwłaszcza nie było rozmowy, nic, tylko zbrodniczy system, nic, tylko język okupanta, nic, tylko ja, moskiewska sługa i agentka. Im to zresztą do dziś zostało, oni do dziś uważają, że Polska jest pod okupacją, teraz już wprawdzie nie moskiewską, a brukselskoiżydowską, ale pod okupacją…
Ty, Patryku, nie należałeś do tej parafii, choć powinieneś, w końcu twój arcyzabawny tata uważał się za arcydysydenta… Swoją drogą, jak żyję nie spotkałam tak zabawnego faceta. Proszę państwa, ja urodziłem się za niemiłościwie panującego Józefa Stalina i pewne rzeczy są dla mnie nie do pomyślenia… Czy ty wiesz, że on to mówił na każdej wywiadówce? Na każdej wywiadówce każdą wypowiedź tak zaczynał. Arcykomiczny dysydent – Pietia kręciła głową – arcykomiczny arcydysydent, przynajmniej na oko sądząc, powinien ci niechęć do języka zaborców wpoić, ale nie zrobił tego, dziwne. Choć, jak się zastanowić, a ja nad twoimi układami rodzinnymi zastanawiałam się często, to nie aż tak dziwne. Swoją rolę musiał tu odegrać dziadek. Nie mylę się chyba. Jan Nepomucen Wojewoda to był, to jest człowiek władczy i autorytarny, a z poglądów promoskiewski beton. Bardzo inteligentny człowiek, ale z poglądów promoskiewski beton. Nie mówię, że tatuś ze strachu przed dziadkiem nie wpoił synkowi niechęci do języka rosyjskiego, ale, sam wiesz, mogło to mieć znaczenie. Nawiasem mówiąc, co z dziadkiem? Umiera? Dlatego przyjechałeś? Zobaczyć go jeszcze raz? Upiorne to są wizyty. Lepiej powiedz, że przyjechałeś wreszcie spotkać się ze mną. Na windsurfingu. Nad Granatowym Jeziorem.
– Utyłeś – głos Pietii dochodził z daleka, musiałem się na chwilę zdrzemnąć, coś mi się nawet przez sekundę śniło, coś bardzo wyrazistego, ale nie pamiętałem co, bębenki w uszach trzeszczały od skwaru.
– Utyłeś. W liceum zbrzydłeś, pogrubiały ci rysy i posypał się zarost. Po maturze przestałeś chodzić w odwróconej daszkiem do tyłu bejsbolówce. A teraz utyłeś – Pietia spoglądała na mnie z ostentacyjnie podrasowanym niesmakiem. – Zawsze miałeś z lekka zbrodniczą urodę, ale teraz nabrałeś uroku zdeprawowanego zwyrodnialca. Wiesz, że masz urodę seryjnego mordercy? Mówił ci to już ktoś? Nie? No to ja ci mówię. Masz urodę seryjnego mordercy. Na niektórych filmach seryjni mordercy są łudząco podobni do ciebie. Te same blond włoski w przedziałek, te same puste oczy, ta sama schludność, ten sam ład wewnętrzny i ten sam lód w sercu. Tak. Lodowaty z was człowiek, Patryku Pawłowiczu. Lodowaty i w dodatku zbyt tęgi. Za bardzo utyłeś. Za wcześnie utyłeś. Przecież ty dopiero po trzecim roku jesteś. Musisz na to uważać i nie obżerać się.
– Uważam i wcale się nie obżeram. W każdym razie nie jem więcej niż inni.
– Tak, ale ty musisz uważać specjalnie, bo najwyraźniej masz skłonność do otyłości. Wojewodowie to brzuchacze. W twoim przypadku samo nieobżeranie się to i tak jest za mało. Co jadłeś na śniadanie?
– Chleb z kiełbasą
– Niemożliwe.
– Dlaczego niemożliwe?
– Słuchaj, kto w roku 1998 je na śniadanie chleb z kiełbasą?
– Ja – odpowiedziałem ze stoickim spokojem – ja jem chleb z kiełbasą. Czasami z serem.
– Powinieneś to zmienić. Jadaj odtąd płatki z jogurtem. Jakbym miała na to wpływ, jakbyś był pod moją opieką, jakbyś był ze mną, jadałbyś, oboje jadalibyśmy na śniadanie płatki z jogurtem. Tropikalne musli z waniliowym danone.
– No nie wiem – zasępiłem się na niby i z udawaną kokieterią.
– Ale ja wiem. Płatki z jogurtem, ewentualnie z mlekiem.
– Nie idzie mi o to, że ja nie wiem, czy jadałbym z panią płatki, idzie mi o to, że nie wiem, czy w ogóle byłbym z panią.
– Byłbyś – Pietia nadzwyczaj płynnie podjęła grę. – Byłbyś. Wiesz dlaczego?
– Jak mogę wiedzieć, dlaczego byłbym z panią, jak mówię, że nie wiem, czy byłbym z panią?
– Toteż chcę ci pomóc. Podpowiadam tobie. Pomagam ci wyrobić sobie własne zdanie.
– Jakie, w takim razie, jest moje zdanie?
– Nie mam zielonego pojęcia, jakie jest twoje zdanie. Moje zdanie jest, że jakbyś był odpowiednio starszy i chudszy, wyglądałbyś tak, jak powinien wyglądać mój mąż. A jak ktoś wygląda tak, jak powinien wyglądać mój mąż, musi zostać moim mężem.
– Dużo już miała pani takich przypadków?
– Jakich?
– No takich, że jak widziała pani faceta, który wyglądał tak, jak powinien wyglądać pani mąż, to ten facet w związku z tym zostawał pani mężem?
– Jeden. Jeden był taki przypadek. Zobaczyłam faceta i pomyślałam: Chryste Panie! On wygląda jak mój mąż. Ale on nie został moim mężem. Był już żonaty i kochał żonę. Nie został moim mężem. Moim mężem został facet, który w ogóle nie wyglądał na mojego męża. I nic dobrego z tego nie wyszło.
– Ja nie jestem żonaty i nikogo nie kocham.
– Czyli ożenisz się ze mną?
– A kiedy by to miało być?
Zapadła rytualna, a może nawet trochę od rytualnej dłuższa chwila ciszy, gra nie była ostra, ale najwyraźniej oboje nie sprostaliśmy i takiemu tempu.
– No proszę – Pietia po minucie odezwała się głosem tak zmienionym, że ciarki przeszły mi po plecach – no proszę, doczekałam się, żenicha dażdała, doczekałam narzeczonego… Skoro tak, to teraz twoja kolej.
– Moja kolej? Na co?
– Słuchaj, zawsze byłeś dobrym, a nawet bardzo dobrym uczniem, ale nigdy – delikatnie mówiąc, nie byłeś uczniem przesadnie lotnym. To ci jakby zostało. Skoro zostałeś moim narzeczonym i w ogóle masz niebawem zamiar jadać ze mną na śniadanie tropikalne musli z waniliowym danone, to musisz teraz przedstawić swoją wersję naszej historii. Co ty o mnie wtedy myślałeś? Zauważałeś mnie w ogóle? Byłam dla ciebie tylko panią od rosyjskiego? Coś jeszcze przychodziło ci do głowy?
Była pani nie tylko panią od rosyjskiego, l nie tylko dla mnie. Pani mi się bardzo podobała. Pani nam wszystkim strasznie się podobała. Budziła w nas pani potworne żądze, bez przerwy snuliśmy wyuzdane wizje, co będziemy z panią robić, i co pani, kiedy wreszcie zabierzemy panią w jakieś ustronne miejsce, będzie robić z nami. Pani widmo przed każdym z nas całymi godzinami klęczało, pani widmo na każdej dużej przerwie w toalecie męskiej rozbierało się do naga i potem tam aż do dzwonka szalało. Wszyscy znaliśmy na pamięć każdy szczegół pani wyobrażonego ciała, codziennie wnikliwie analizowaliśmy, w co pani jest ubrana, i stawialiśmy plastyczne hipotezy, co pani ma pod spodem. Fantomy pani majtek, rajstop i biustonoszy jak stada gołębi fruwały pod sufitem pracowni biologicznej, niekiedy przelatywała tam nawet pani podpaska (wtedy bez skrzydełek), byli bowiem śród nas i tacy spece, co twierdzili, że wiedzą, kiedy pani ma okres. Pani granatowa sukienka z delikatnym wiśniowym wzorem i umiarkowanym dekoltem karo była naszą ulubioną sukienką, ale równie nas pani podniecała w dżinsach i rudawym żakiecie, kiedy odwracała się pani tyłem do klasy, traciliśmy przytomność, kiedy unosiła pani w górę dłoń i zaczynała pisać na tablicy, i sukienka albo spódnica, którą miała pani na sobie, też unosiła się lekko w górę i mocniej niż zwykle zarysowywały się pod tkaninami pani pośladki – umieraliśmy. Każdy z nas miał panią po kilka razy dziennie, z myślą o Pani każdy z nas – łącznie z Olivierem Twistem Gruchała, który był nieskorym do wybryków rusofobem – onanizował się po tysiąckroć, a myśl, że jak wreszcie realnie przyjdzie co do czego, będzie pani to robić językiem naznaczonym ruskim akcentem, doprowadzała nas do ostatecznych spazmów, pani ruski akcent był dla nas jak srebrny ćwiek wbity w język dla specjalnych perwersji…
Nie miałem pewności, ale intuicyjnie czułem, że trzeba czymś w tym stylu polecieć. Nie wiadomo skąd wiedziałem, że nie obrażą jej nawet najbardziej świńskie szczegóły. Dla pełni efektu postanowiłem jej nie tylko opowiedzieć, jak było, było ostro, ale aż tak ostro nie było, podobała się nam, była piękna, ale aż takich szałów, żeby majtki pod sufitem latały, nie było, więc dla pełni, a raczej dla wzmożenia efektu postanowiłem to i owo dodać. Próbowałem przypomnieć sobie jakieś filmy albo książki zawierające sceny fascynowania się przez uczniów ponętnymi nauczycielkami, ale nic nie przychodziło mi do głowy, świetnie nadającej się do tego celu „Maleny" z Moniką Bellucci jeszcze nie wyświetlali w kinach, słowem, nie przychodził mi do głowy żaden cytat, za pomocą którego mógłbym jeszcze bardziej wzmóc naturalizm dalszego ciągu mojej wersji wydarzeń. Zamilkłem i gorączkowo kombinowałem, jaką jeszcze perwersyjną scenę z udziałem pani od rosyjskiego wymyślić. Inna sprawa, że było to daremne, Pietia zdawała się nie słyszeć nawet umiarkowanego i dość pod względem wyuzdania stereotypowego początku mojej pieśni miłosnej. Niby słuchała, ale miała wyraz twarzy cudzoziemki, która ani w ząb nie rozumie tubylczego narzecza, może faktycznie na chwilę obronnie wpadła w lingwistyczną zapaść i na parę minut straciła zrozumienie dla polszczyzny, ani jednym grymasem, gestem czy słowem nie odniosła się do głównej roli, jaką odgrywała w naszej szczeniacko rozbestwionej wyobraźni. Po chwili mówiła dalej, jakby nic do niej nie dotarło albo – myślę, że ten wariant prędzej wchodził w grę – albo jakby to, co do niej dotarło, było niewarte grymasu, gestu, wzmianki.
– Żenicha dażdała… Proszę, wreszcie, wreszcie… Żal człowiekowi będzie umierać i ciebie zostawiać. Nie zwracałeś na mnie uwagi, latałeś za Esmeraldą… Swoją drogą ciekawe, co się nią dzieje. Masz z nią jakiś kontakt? Nie? W końcu była tak zdolna, że powoli powinno być o niej głośno, a tu cicho sza. Masz w ogóle z kimś z twojej klasy kontakt? Słyszałeś, że Luizjana Poświat popełniła samobójstwo? Nicoll Bażanowska wyszła za mąż za starszego faceta. Rok temu. Od paru miesięcy próbuje się rozwieść. Śpieszy się, żeby zdążyć przed przyjazdem Papieża. Wiesz, tu znowu wzmogły się plotki, że Wojtyła przyjedzie do Granatowych Gór. Wzmogły się ze zdwojoną siłą. Podobno niedawno na jakiejś audiencji prywatnej albo generalnej wspomniał, że jeździł przed wojną w Granatowych Górach na nartach i do dziś wspomina piękno naszej okolicy. Ludzie mówią, że tym razem na pewno przyjedzie. Krąży nawet taka wersja, że nie tylko przyjedzie, ale w ogóle tu osiądzie, bo urząd złoży i w Granatowych Górach resztę życia spędzi. Dlatego Nicoll tak się z tym rozwodem śpieszy. Bo mówią, że jak Papież tu osiądzie, to będzie całkiem jak w Watykanie albo jak w jakimś wyodrębnionym skansenie katolickim. Żadnych rozwodów. Ani żadnych innych przyjemności. W każdym razie nawet jak wzorcowy kołchoz kościelny nie powstanie, bo w to jednak trudno uwierzyć, to i tak rozwieść się w bezpośredniej bliskości Ojca Świętego ciężej będzie. Nicoll wie, co robi. Mnie tam wszystko jedno. Przyjedzie albo nie przyjedzie, osiądzie albo nie osiądzie, mnie to w końcu ani grzeje, ani ziębi. Nawet jak umrze i osieroci wielki polski naród katolicki, w rozpacz nie wpadnę, pewnie, że żal mi będzie, ale pod pociąg się nie rzucę. Prawosławna jestem. Dawno po rozwodzie w dodatku. Wszystko, co miało się zdarzyć, dawno się zdarzyło. Wszystko minęło i tylko tyle zostało, że sobie przysięgłam: bez względu na wszystko, bez względu na to, jak byś zbrzydł, zgłupiał i bez względu na to, jak byś mi zobojętniał, kiedyś zabiorę ciebie na windsurfing nad Granatowe Jezioro. Wiesz, że ja cztery lata czekałam? Cztery lata szykowałam się do tego, co zrobiłam dzisiaj, do tego, żeby wreszcie, jak przyjedziesz do Granatowych Gór, spotkać ciebie niby przypadkiem i zaproponować windsurfing? Pewnie, że z rozmaitym natężeniem na to doniosłe wydarzenie czekałam, ale czekałam. Parę razy mi się wydawało, że już jesteś, że przyjechałeś, Ale to była złudna pewność. Tak samo jak niedawno w Warszawie, kiedy bez cienia wątpliwości widziałam ciebie dwa razy, ale to nie byłeś ty. Wielki dramat złudzeń, ale zniosłam go nie tyle nawet dzielnie, co łatwo, byłam już znacznie, znacznie spokojniejsza, mój kochanku niedokonany, niespełniona ofiaro moich zboczeń. Zresztą w ogóle to nie był udany pobyt, zgubiłam kartę bankomatową, a gotówki prawie nie miałam…
Kiedy teraz po przeszło dwu latach zapisuję w „Dzienniku wypraw" doszłe rozmowy i niedoszłe windsurfingi z Pietią, przebijają mnie setki strzał, przeszywają mnie setki mieczy, powietrzna kawaleria roznosi mnie na szablach i śmigłach i mam wielką i ryzykowną ochotę odejść od prawdy w stronę czystego piękna i samym, bezkarnym pięknem mam chęć Pietii hołd złożyć. Dla Pietii i dla wszystkich moich byłych, aktualnych i przyszłych moich kobiet mam nieprzepartą chęć papierową, ale bardzo zgrabną arię zanucić. Pietiu! Nataszo! wołam w kierunku jej cienia – znalazłem pani kartę, leżała na trawie w Ogrodzie Saskim. – Co ty opowiadasz – jej cień śmieje się arcynormalnym śmiechem – co ty gadasz, udaru dostałeś czy co? – Nie, znalazłem pani kartę, w każdym razie znalazłem kartę, w której się zakochałem, więc prawdopodobnie to jest pani… to jest twoja karta. Teraz w moim warszawskim mieszkaniu wyjmuję ją z szuflady. Rozumiesz, a raczej nie rozumiesz, bo nie możesz rozumieć, to był czysty, choć dla mnie odwrotny przypadek, miałem kartę, ale nie miałem PINu, nie słyszałem PINu. Całej tej historii już pewnie nigdy nie wyjaśnię. Podniosłem kartę z trawy, oczyściłem z błota, popiołu i zielska i ona w swoich nienaruszonych miejscach zabłysła jak miniatura katedry. Poczułem nieziemski zapach perfum, dotykałem ustami tytanowej powierzchni, zlizywałem z niej ślady linii papilarnych – to były pani linie papilarne, Nataszo, bo przecież naprawdę ty miałaś na imię Natasza, Pietia to była twoja szkolna ksywa. Nazwisko wybite na karcie było nieczytelne, rozpuściło się w tropikalnych upałach i syberyjskich mrozach, jakie panują w Ogrodzie Saskim, ale z imienia zostały cztery pierwsze litery, w pierwszym odruchu pomyślałem, że pewnie Natalia jakaś zgubiła kartę albo ktoś ją jej ukradł i w Ogrodzie Saskim porzucił, ale tam na pewno było Natasza i nawet teraz jestem pewien, że nieczytelne i roztopione litery bardziej Nataszę niż Natalię tworzyły, więc jest niezbity dowód, mocniejszy od mojego słuchu, choć słuch też mnie nie mylił.
Przytknąłem magnetyczny pasek do ucha niczym muszlę morską i w jego gęstych labiryntach słyszałem szelest twojej sukni, stukot twoich obcasów, brzęk filiżanki, słyszałem wnętrze dwupokojowego mieszkania, słyszałem zasuszone bukiety wiszące na ścianach, powieść współczesną leżącą na dywanie, wczorajsze gazety, pustą popielniczkę, twoją dżinsową spódnicę wiszącą na krześle. Słyszałem operowy głos twojej karty bankomatowej, czułem jej narkotyczny zapach i wodnisty smak. Pożerałem ją, pożerałem magnetyczny pasek i płomienisty napis: Bank Towarzystwa Ziemi Hetejskiej. Już nie ślady linii papilarnych, ale ślady całej twojej skóry zlizywałem z tytanowej powierzchni, ślady wygolonych pach, które – już wtedy wiedziałem, ale nie umiałem nazwać – musiały być śladami pach mojej pani od rosyjskiego, ślady doskonale wydepilowanych łydek, które musiały być łydkami mojej rusycystki, ślady boskich, bez śladu cellulitu ud, które musiały być twoimi udami, ciebie samą w gęstych i magnetycznych labiryntach wyraźnie słyszałem, miałaś na sobie błękitną bluzkę i wpadający w odcień szarości rudawy sweter, bluzka wychodziła górą, dwa proporce kołnierzyka ułożone były jak trzeba i dołem też błękitna bluzka dwukrotnie była wypuszczona na wierzch, moje ręce – czułem – jeśli nie wstąpią pod błękit bluzki i pod wpadający w odcień szarości rudawy sweter, moje ręce zostaną obcięte przez kata. Umrę, jak pani nie pomacam – uświadomiłem sobie nagle z całą wyraźnością i pognałem jak na skrzydłach w jedyne miejsce, gdzie był cień szansy, żeby panią spotkać. Złoty obłok płynął nad obitym papą dachem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej. W bankomatowym przedsionku nikogo nie było, pod samym bankomatem, na ziemi, na lastryko leżała warstwa błotnego kurzu, pani obcasy przed kwadransem to błoto rozczyniały, słyszałem dobrze, słyszałem, jak pani spanikowana zgubą krew przed kwadransem spłynęła w dół brzucha, i chciałem w błoto pod bankomatem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej runąć i kieszenie tym błotem napełnić. Twoje stopy,
Nataszo, tę maź mieszały i jakbym miał tej mazi pełne kieszenie, nigdy bym jej nie wyczerpał, a ona zmieniałaby jedynie stan skupienia i przeznaczenie. Raz byłaby olejkiem różanym, raz biothermem męskim, raz kremem do golenia, raz maścią wężową, co odgania wszelkie dolegliwości, raz oxycortem, raz złocistym pyłem do posypywania prześcieradła przed nocą, raz wodą kolońską o dławiącym zapachu, raz płynem do kąpieli, raz body balsamem, raz żelem pod prysznic, raz ambrę solaire…
– Nie zmyślaj Patryku – mówi widmo Pietii – zmyślasz, a piękno twojego zmyślania nie bierze mnie wcale. Tym bardziej mnie nie bierze, że jest z nim pewien dodatkowy kłopot. Za bardzo jestem w zasadniczym sensie zboczona, żeby mnie jeszcze miały podniecać zboczenia językowe albo poetyckie. Nie podniecają mnie one. A dodatkowy kłopot jest taki, że ty, jeśli dobrze zrozumiałam niektóre mniej hermetyczne strofy twojej arii, znalazłeś kartę bankomatową Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej? Nieprawdaż? Widzisz, i z tym jest pewien kłopot. Bo ja zgubiłam kartę bankomatową Banku Śląskiego.