Klasyk prawa wydzwaniał, podupadły architekt wydzwaniał, żyjący w absolutnej nędzy dziennikarz radiowy wydzwaniał, jeszcze jeden, o którym nie opowiem, wydzwaniał i ja jeździłam do nich jak głupia i wbrew sobie. Na sam dźwięk ich głosów w słuchawce drętwiałam ze wstrętu tak wstrętnego, że aż kręcącego i rozmawiałam z nimi wzgardliwie, nieprzyjaźnie i wrogo i nie miałam najmniejszego zamiaru jechać, czułam się obrażona samym faktem, że dzwonią. Choć zapraszali wytwornie i w niezłym stylu, byłam głęboko dotknięta, że mają czelność zapraszać, byłam pewna, że zaraz odłożę słuchawkę i nagle słyszałam samą siebie, jak mówię: dobrze, ja przyjadę.
Zauważcie, nie mówiłam: dobrze, przyjadę ale mówiłam: dobrze, ja przyjadę. Ego eksponowałam. Moje suwerenne, niczemu nie podległe ja eksponowałam. Ale nawet powiedziawszy, obiecawszy, byłam pewna, że nie pojadę. Odkładałam słuchawkę, brałam prysznic, przebierałam się, poprawiałam makijaż, wszystko ma się rozumieć, tak sobie, z nudów, przecież nie po to, żeby jechać, a już na pewno nie po to, żeby kilkadziesiąt lat starszym nieszczęśnikom wydać się piękną i ponętną. Kilkadziesiąt lat starszym? Równie dobrze można powiedzieć: kilkaset albo kilka tysięcy lat starszym. Kiedy kolejny raz uświadamiałam sobie, że w roku, w którym urodził się klasyk prawa, nie tylko podpisano traktat wersalski, ale w tym też roku Włodzimierz Lenin mówił w Moskwie o rewolucji światowej, a w Warszawie uformowała się poetycka grupa Skamander, kiedy kolejny raz uświadamiałam sobie rozmiary mojego obcowania z historią, docierało do mnie, że równie dobrze mogłabym mieć do czynienia ze starożytnym Prasłowianinem. Pozostali byli młodsi, ale przecież dla mnie nie ma wielkiej różnicy pomiędzy rocznikiem dajmy na to 1919 a 1939 – obie daty przerabiałam na lekcjach historii.
Odstrzeliwałam się na arcylaskę i wychodziłam z domu, oczywiście wychodziłam nie po to, aby do tego, co akurat dzwonił, jechać, ale wychodziłam po to, aby wyjść. Aby wyjść gdziekolwiek. I wychodziłam gdziekolwiek, wpadałam gdziekolwiek, wpadałam na przykład do pobliskiego pubu napić się piwa, posiedzieć na chwilę, papierosa zapalić, pomiędzy ludźmi pobyć. I wpadałam, i siadałam, i dwa piwa wypijałam, i papierosa wypalałam, i jechałam do starszego ode mnie o kilkadziesiąt, a może o kilkaset, a może o kilka tysięcy lat nieszczęśnika.
Po co? Dlaczego? Z jakiego powodu? Co mną powodowało? Dlaczego moje suwerenne ego takiego wyboru dokonywało? Dlatego, że było mi wszystko jedno? Żeby upodliwszy się cieleśnie, uświadomić sobie, że człowiekowi nie może być wszystko jedno? Żeby zaznać czyjegoś psiego oddania i czyimś dygotem perwersyjnie się nasycić? Zapominałam? Zapominałam, jak było ostatnim razem, i utopijnie liczyłam, że tym razem będzie inaczej? Byłam podkręcona i zapominałam, że całą, że owszem całą drogę, nawet jeszcze na schodach, będzie jako tako, ale jak tylko otworzą się wierzeje zalatującego dwudziestoleciem wnętrza i stanie w nich mój rozanielony i świetnie pamiętający okupację amant – zapragnę jedynie spieprzać stamtąd jak najdalej, a spieprzać się nie da? Pragnęłam zaznać słodyczy rozmaitych rekompensat? Na przykład być o świcie obsypaną płatkami róży – tak jak uczynił to bezrobotny radiowiec? Albo przeciwnie, pragnęłam zaznać upokorzenia do kwadratu, tak jak u podupadłego architekta, u którego ciepłą wodę do mycia pozyskiwało się przez uruchomienie pralki, bo w kranie była tylko zimna? Z przechowywanej w głębi duszy, a pochodzącej z głębokiego dzieciństwa potrzeby posiadania strasznego sekretu to wszystko się brało?
Pytań może tu być całe mnóstwo, ale jedno pytanie nieubłaganie wychodziło do przodu, wysuwało się na czoło i wypływało na wierzch. Jedno tu było bardzo zasadnicze pytanie, jedno, choć postaci przybierało ono nieskończenie wiele. Czy przypadkiem ze mną nie jest coś nie tak? Może ze mną jest coś nie tak? Chyba ze mną jest coś nie tak? Może muzyk rockowy mnie jakoś naznaczył? Przeklął? Sprawił, że po nim już nigdy nie będę z innym mężczyzną? Z rozpaczy po jego utracie wytworzył się we mnie jakiś odstręczający defekt? Jakiś przykry zapach zaczęłam wydzielać? Piersi mi zaczęły cuchnąć? Włosy? Nogi? Jakiś ohydny, paraliżujący mężczyzn grymas twarz mi wykrzywia w decydującym momencie? Ślina mi cieknie? Stękam obrzydliwie? Ciemności, jakie od rozstania z muzykiem rockowym spowijają moje ciało i duszę, działają na moich partnerów jak gaz obezwładniający?
Zaczęłam maniakalnie szukać w sobie kłopotliwej wady, fatalnego miejsca, źródła feralności. Bez przerwy myłam się, kąpałam, przebierałam. Centymetr po centymetrze studiowałam samą siebie. Obwąchiwałam się, lustrowałam i obmacywałam. Doszło do tego, że badałam, czy faceci w knajpie, sklepie albo nawet na ulicy nie odsuwają się ode mnie. Niekiedy mi się wydawało, że się odsuwają, niekiedy, że się nie odsuwają. W istocie oni raczej nieprzerwanie sunęli w moim kierunku. Bo czas szukania defektu w sobie to był czas, kiedy ja się, że tak powiem, wybitnie cieleśnie ulepszyłam. Z taką zajadłością likwidowałam wszystkie swoje domniemane ohydy, że przy okazji bezwiednie wkroczyłam na najwyższe poziomy pielęgnacyjne, garderobiane, kosmetyczne. Tak pieczołowicie kasowałam wyimaginowane kratery i smrody na mojej skórze, że moja skóra nie mogła być gładsza i lepiej pachnąca. Tak poprawiałam styl, że nie szło się lepiej ode mnie ubrać. Okazuje się, że szukanie dziury w całym może prowadzić do doskonałości.
Szukałam, szukałam, aż znalazłam o osiem lat młodszego Patryka Wojewodę. Euforia, że wszystko ze mną jest OK, a nawet bardzo OK, trwała krótko. Zakochałam się w nim, zakochałam się ostro, może nawet spazmatycznie, ale on też okazał się impotentem. Duchowym. Niemożność duchowa – jak nie najgorsza, to jedna z najgorszych rodzajów niemożności. Chyba nawet chciał mnie kochać, ale nie potrafił, nie wiedział, nie umiał.
W sumie – tak czy tak, coś ze mną musi być nie tak. W apogeum mojej paniki doszłam do takiego pułapu dociekań, że kupiłam naukową książkę o impotencji. Tak jest. Kupiłam książkę pt. „Impotencja. Wszechstronny poradnik dla lekarzy". Prawie trzysta stron dużego formatu, i to stron poważnych, bo rzecz była przetłumaczona z angielskiego i napisana przez liczne grono zagranicznych autorów z obfitymi tytułami naukowymi. Przeczytałam od deski do deski. Ciekawa lektura. Już same tytuły rozdziałów, na przykład „Impotencja – rys historyczny", „Psychologia męskiego pobudzenia", „Neuroanatomia i neurofizjologia wzwodu członka" czy „Zewnętrzne aparaty próżniowe do leczenia impotencji", brzmiały interesująco.
Szczególnie zafrapował mnie rozdział pod paradoksalnym tytułem: „Impotent bez partnerki". Jedyny fragment, w którym nie było mowy o moich przypadkach. Moi nieszczęśnicy mieli we mnie partnerkę i być może pasowały do nich wszystkie zawarte jv poradniku, zarówno psychologiczne, jak i fizjologiczne uzasadnienia. Może mieli stany lękowe, a może zaburzenia naczyniowe. Może byli rygorystycznie wychowywani, a może mieli zaburzenia odpływu żylnego. Może mieli syndrom wdowca, a może niedrożność bifurkacji aorty. Może byli skrytymi homoseksualistami, a może za dużo pili i palili. Może mieli sto innych jeszcze dolegliwości. O nich bez wątpienia w tym dziele często musiała być mowa. O mnie ani słowa. Na stronie 181 był wprawdzie maleńki podrozdział „Zaburzenia u partnerki", ale opisano tam jedynie przypadek partnerki zgubnie mało aktywnej. Stanowczo nie był to mój przypadek. Ja nie tylko byłam aktywna. Ja w łóżkach moich nieszczęśników stawałam na głowie i mdlałam z wysiłku. Miałam taki zapał, że poniekąd wyspecjalizowałam się w seksie z impotentami.
Zawiedziona brakiem rozdziału poświęconego analogicznym jak mój przypadkom postanowiłam sama naukowo się zanalizować. Na podstawowe pytanie: Dlaczego bywałam z nieszczęśnikami i dlaczego w niektórych przypadkach wielokrotnie i uparcie ponawiałam fiasko takich doświadczeń? – uzyskałam dziewięć podstawowych odpowiedzi. Uogólniając: na tajemnicze zjawisko garnięcia się niektórych kobiet do impotentów wpływ może mieć dziewięć czynników. Po pierwsze: nadzieja. Po drugie: jałowa subtelność, ale subtelność. Po trzecie: żałobnie przedłużające się pieszczoty, ale pieszczoty. Po czwarte: możliwość przypadkowego, sporadycznego i pełnego męczeństwa orgazmu, ale orgazmu. Po piąte: ambicja. Po szóste: ciekawość albo wola uczestniczenia w eksperymencie. Po siódme: psie oddanie nieszczęśnika. Po ósme: życiowo wygodna chęć rekompensowania przez nieszczęśnika cielesnych strat w dziedzinach takich, jak finanse, podarki itp. Po dziewiąte: perwersja. Oczywiście istnieje i dziesiąty czynnik: miłość. Przypuszczalnie można nieszczęśnika kochać głęboką miłością, ale ten wzruszający przypadek nie jest przedmiotem mojego namysłu. Ja rozważam pozbawiony sentymentalizmu casus bycia z impotentem wyłącznie dla seksu.
Jeśli idzie o czynnik pierwszy: nadzieję, to jest ona równie oczywista (dlatego jest na miejscu pierwszym), co malejąca. I klasyk prawa, i podupadły architekt, i bezrobotny radiowiec, i ten czwarty, o którym nie opowiem – wszyscy oni za pierwszym razem zapewniali, że nigdy się im nic takiego nie zdarzyło, że zawsze było OK, że nie wiedzą, co się tym razem stało. A raczej wiedzą, doskonale wiedzą, co się stało, znają powody. Oni mianowicie nigdy nie byli z taką kobietą jak ja. Tak piękną. Tak zgrabną. Tak zmysłową, Tak inteligentną. Słowem tak onieśmielającą. Ich poprzednie kobiety, owszem, były niezłe, ale gdzie im się równać ze mną! Z tamtymi byli sprawni, bo one ani pięknem, ani kształtem, ani intelektem nie paraliżowały i nie obezwładniały. A ja paraliżuję i obezwładniam. Słowem wszyscy czterej jednogłośnie i prawie słowo w słowo wciskali mi kit pod tytułem „Fiasko z wrażenia".
Wrażenie ich jest tak wielkie, są oni pod wrażeniem tak wielkim i druzgoczącym, że aby się podnieść, aby oprzytomnieć, potrzebują czasu, tak, oni po prostu potrzebują czasu, muszą się oswoić z myślą, że mogą być z kobietą tak olśniewającą, muszą uwierzyć, że ktoś taki jak ja pozwala im, a nawet chce z nimi być. Proszą o wybaczenie, wstydzą się, jest im niezmiernie głupio, ale też są absolutnie pewni, ze następnym razem będzie OK.
Jak OK, to OK. Dawałam się na to nabrać, szłam na lep pochlebstwa, że niby jestem tak wstrząsająca, że seksualnie uśmiercam. Czyli działała nadzieja następnego razu.
Nadzieja trzeciego, czwartego i piątego razu. Bo jak idzie o drugi raz, to nie była nadzieja, to była pewność. Na drugie spotkanie zawsze (prawie zawsze) szłam z pewnością, że będzie dobrze, bo dałam im czas, opamiętali się, ocknęli z szału niemożnościj jaki ich na mój widok ogarnął, podnieśli się spod brzemienia paraliżującego zachwytu, omdlawszy na widok mej nagości, oprzytomnieli, oślepieni blaskiem mojej skóry odzyskali wzrok, porażeni cudem, w którego istnienie nie wierzyli, już weń uwierzyli, będą spokojniejsi.
I byli spokojniejsi. Częściowo byli spokojniejsi. Fragmentarycznie byli spokojniejsi. Spokój ich lędźwi, który za pierwszym razem był spokojem snu, teraz był spokojem śmierci. Teraz w ich lędźwiach panował spokój wręcz cmentarny. Poza tym obszarem, owszem, tętniło życie, zwłaszcza ich głowy były pełne życia, ich usta ruszały się nieustannie i nieustannie i spazmatycznie przekonywały, bym mimo wszystko i tym razem nie traciła nadziei, ponieważ tym razem oni następnego razu są pewni. Jak długo można nie tracić nadziei? Za kolejnym, na ogół za piątym razem traciłam nadzieję. Ale oni trwali w takich rozpaczach, zdumieniach i szokach, że kawałek po kawałku wpędzali mnie w poczucie winy. A może to ze mną jest coś nie tak? Może oni mówią prawdę? Może faktycznie nigdy wcześniej im się to nie zdarzyło? Może ze mną jest coś nie tak? W końcu byli to czterej różni faceci, których łączyło tylko jedno, że im mianowicie doesn't standing. Nie mogło mi nie przyjść do głowy, że może im doesn't standing tylko ze mną. Jak coś się zdarza cztery razy pod rząd i człowiek jest jedynym stałym elementem tej sekwencji, to nie może nie pomyśleć, że jest jej sprawcą.
Czynnik drugi: jałowa subtelność, ale subtelność. W gruncie rzeczy epitet: jałowa jest niesprawiedliwy i zbyteczny. Ja z moimi nieszczęśnikami zaznałam subtelności najprawdziwszej, subtelności skondensowanej, subtelności samorzutnej. Poznałam esencję subtelności, przepłynęłam oceany subtelności, wspięłam się na Himalaje subtelności. Kobiety, które bez przerwy się uskarżają, że brakuje im subtelności, że mężczyźni są tak mało subtelni, że z ich aktualnym mężczyzną byłoby całkiem znośnie, gdyby był choć trochę subtelniejszy, otóż wszystkie te wygłodniałe subtelności baby powinny wiązać się z impotentami. Pławiłyby się wtedy w najczystszych krynicach subtelności.
Podupadły architekt bił pod tym względem rekordy. I były to rekordy znaczące, bo tyczyły rzeczy najprostszych. On na przykład słuchał, co ja do niego mówię. Prosta, tak prosta, że prawie niezauważalna sprawa. Słuchać, co mówi drugi człowiek. Chryste Panie! Jak ten drugi człowiek mnie słuchał! Wpatrywał się we mnie, reagował na każde słowo, śmiał się z najlżejszego żartu, domagał rozwijania każdego szczegółu, dopytywał o wszystko, wszystkim się zdumiewał. Wspomniałam mu na przykład, że byłam na dorocznym spotkaniu maturalnym naszej klasy, mieliśmy bowiem bardzo fajną, zgraną klasę i co roku się spotykamy w restauracji w Forum, bo tam mieliśmy komers. Boże mój! Jak go ta wiadomość potwornie ożywiła! To, że mu musiałam całą imprezę punkt po punkcie, danie po daniu, drink po drinku opowiedzieć, to była pestka. Ja mu musiałam życiorysy całego koleżeństwa detalicznie przedstawić. Jak się w liceum uczyli, jak zdawali maturę i kto gdzie na jakie studia poszedł. A Olek Podczerwiński co teraz robi? A Marek Aksak? A Tadziu Banaś? A Leszek Binas? A Ela Fijałkowska? A Marek Albrecht? A Ewa Chojna? A Bronek Ciaś? – dopytywał się o wszystkich z imienia i nazwiska i wyglądało to tak, jakby on też z nami co najmniej przez pierwsze dwa lata do klasy chodził, potem gdzieś, na przykład do Ameryki, na emigrację wyjechał i teraz wrócił i losów swoich dawnych przyjaciół niezmiernie jest ciekaw.
Ja wiem, że umiem nieźle opowiadać. Powtórzyć? Serio? Proszę bardzo, powtarzam: Jestem kobietą w wieku Chrystusowym, a kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze i bezwstydnie. Ale przy podupadłym architekcie byłam narratorką daleko większą niż wszystkie opowiadaczki w wieku Chrystusowym razem wzięte. Byłam Pramatką opowieści, Boginią fabuł, Szecherezadą Szecherezad. Każde moje słowo zasługiwało na najwyższą uwagę, a jego uwaga była tak wytężona, że nieraz nie potrafiłam jej sprostać. Rzucał się na każde moje zdanie jak szaleniec, jak zabójca, jak gwałciciel. Nie mówię, że rozbierał każde moje zdanie, że je pieścił i obcował z nim aż do zupełnego wycieńczenia, tak nie mówię, choć aż się prosi, żeby tak powiedzieć. W gruncie rzeczy wystarczyło, że w jego obecności westchnęłam, chrząknęłam, mruknęłam pod nosem, powiedziałam cokolwiek, wystarczyło, że powiedziałam na przykład: „Byłam w ogrodzie botanicznym w Powsinie, chciałam poplażować, ale nie wyszło, bo komary potwornie gryzły". Wystarczyło tego rodzaju byle jaką wiadomość mu podać, a on już był żądny szczegółów, zwrotów akcji i jej dalszych ciągów. W takich sytuacjach padałam, a moje narracyjne umiejętności szły w rozsypkę. Rozumiem i potrafię opowiadać życiorysy moich szkolnych kolegów, choć w takim kontekście i to było dziwaczne. Ale co ja mam opowiadać o nieudanym z powodu plagi komarów plażowaniu w Powsinie? Życiorysy komarów?
Podupadły architekt był – jak twierdził – człowiekiem porzuconym przez żonę oraz wykolegowanym przez Żydów. Obie te tragedie miały w dodatku miejsce w najlepszych momentach jego życia. Żona zostawiła go w pierwszym najlepszym momencie życia podczas mianowicie niezmiernie korzystnego stypendium amerykańskiego, Żydzi natomiast wykolegowali go w drugim najlepszym momencie życia, kiedy mianowicie pracował w jednym z najbardziej prestiżowych warszawskich biur projektowych. Stracił tę pracę. Stracił też mnie. W dodatku na samo mroczne zakończenie, kiedy za piątym razem znów leżał jak dętka ze wzrokiem posępnie wbitym w sufit, coś mnie podkusiło i powiedziałam zdanie, którego nie powinnam powiedzieć i którego dalszych ciągów on również, co akurat nie dziwota, się nie domagał. – Nie przejmuj się – powiedziałam – to nie twoja wina, to wina kobiety, która kolejny raz cię porzuca, i wina Żydów, którzy kolejny raz cię rolują.
Czynniki trzeci i czwarty, odpowiednio: żałobnie przedłużające się pieszczoty, ale pieszczoty oraz możliwość przypadkowego i pełnego męczeństwa orgazmu, ale orgazmu – są na tyle oczywiste, że nie ma potrzeby ich szerzej rozwijać. Rozwijać tu zresztą można jedynie szczegóły techniczne, a to nie jest moja specjalność. Czynnik trzeci działał intensywnie i w pełnej krasie we wszystkich przypadkach, czynnik czwarty zdarzył się raz i odnotowuję go tylko dlatego, że się zdarzył. Czynniki drugi i trzeci byłyby w porządku, gdyby występowały w postaci bezinteresownej, słowem i subtelność, i pieszczoty nieszczęśników byłyby miłe, gdyby nie towarzyszyła im spazmatyczna celowość, gdyby oni sami nie byli zrozpaczonymi zakładnikami własnego wzwodu. Czy raczej: jego braku. Gdyby zresztą – myślę – udało im się choć na chwilę zapomnieć, że ich subtelność i pieszczoty działają wyłącznie – że tak powiem – w służbie podniesienia, być może zostaliby nagrodzeni. Niestety, jak się uprawia subtelność i pieszczoty i zarazem nieustannie nasłuchuje odzewu własnych lędźwi, jak się próbuje brać kobietę z uchem nieustannie ku własnemu kroczu wytężonym – nici z takiego brania i nici z takiego słuchania.
Czynnik piąty: ambicja. Czy ja miałam ambicję uczynienia moich nieszczęśników mężczyznami z prawdziwego zdarzenia? Miałam w sobie taką ryzykowną, bo płasko anegdotyczną (ze mną mu wyjdzie) pychę? Mogłam mieć.
Czynnik szósty: ciekawość albo wola uczestnictwa w eksperymencie. Owszem, w pewnym sensie moje przedsięwzięcia miały w sobie operacyjną aurę sprawdzania sprawności maszynerii. Jak byłam w stanie wykrzesać dystans w sobie i dostrzec komizm rozlicznych sytuacji, zdarzały się całkiem rozrywkowe momenty. W końcu fakt, że facetowi nie wychodzi, może być źródłem licznych, niekoniecznie gorzkich śmiechów i niekoniecznie rozpaczliwych zabaw. Niestety, moim partnerom było przeważnie nie do śmiechu. Dla mnie z kolei wola uczestniczenia w chwilami nawet zabawnym eksperymencie miała swoje granice. Nieoczekiwanie granice te przekroczył najwyżej pod względem elegancji stojący klasyk prawa. Kiedy pewnego (w gruncie rzeczy nie pewnego, a czwartego) razu z rozpaczliwie wystudiowaną czułością wyszeptał mi do ucha, że niebawem podejmie próbę zastosowania pewnych, już teraz dostępnych środków, nie zarejestrowałam tego nawet. Ale kiedy następnym (piątym) razem zobaczyłam u niego w łazience opakowanie po viagrze, omal się nie zerzygałam. Jego łazienka z definicji mnie brzydziła (w ogóle ich łazienki mnie brzydziły), ale łazienka klasyka prawa brzydziła mnie ekstremalnie. Nie byłam na przykład pewna, czy żółta emalia wanny jest żółta z natury rzeczy, czy pożółkła od przed wojny, czy pożółkła od jego szczyn brunatnych i jak kwas pruski żrących, a dochodziły jeszcze brzegi wypełniony skrawkami starodawnych mydeł, zardzewiała puszka po szynce, w której były chyba wszystkie żyletki, jakimi golił się w życiu, gomułkowskie kalesony w funkcji dywanika pod stopy itd., itp. Wszystko w końcu jasne, jak tyle przeszliśmy i tyle widzieliśmy, to wiemy jedno: wszystko może się jeszcze przydać. Tego nas życie nauczyło: wszystko może się przydać. Owszem, wszystko może się przydać, ale rozumiecie, że ja niechętnie i tylko w nieuniknionych koniecznościach do jego łazienki zachodziłam, tym czyniłam to rzadziej i tym niechętniej, że on od czasu do czasu proponował – jak słowo daję, teraz, kiedy o tym myślę, śmiać mi się chce z nadmiaru paranoi – otóż on od czasu do czasu proponował wspólną kąpiel. Tak, gość spokojnie proponował mi wspólną kąpiel w swojej pokrytej żółtawą patyną, a może żółtawą uryną wannie. Takie brawurowe orgie się w jego głowie rodziły. Orgie orgiami, ale opakowanie po viagrze było kroplą, która przebrała czarę. Jak oparzona wyskoczyłam z tego przybytku higieny i czystości i jak mordy nie rozedrę! – Co pan sobie wyobraża? Na mnie pan działanie tabletek testuje? Na mnie? Przecież panu żadne pastylki nie pomogą! Tobie, nawet jakbyś się powiesił, nie stanie! – hardcorowo postanowiłam go załatwić, ale on był tak speszony, że zamiast jakoś się bronić i mimo wszystko nie pozwolić się aż tak gnoić, jeszcze się tłumaczył. – No właśnie, chyba niefortunny to był zakup, w aptece nie było i nabyłem lek na stadionie. Od pewnego przybysza ze Wschodu. Budził zaufanie i zaklinał na wszystkie świętości, że specyfik działa, że wręcz ma cudotwórcze działanie. Zero reklamacji, wręcz przeciwnie, obfita korespondencja dziękczynna i liczne wpisy w księdze uzdrowień… – Słucham? Co mi pan za kit wciska? Jaka korespondencja dziękczynna? Jaka księga uzdrowień? – Przysięgam, daję słowo, inaczej bym przecież nie kupił, nie jestem aż tak nierozważny. Człowiek miał całą dokumentację, trudno zakładać, że to wszystko sfałszowane było, gruby zeszyt formatu A4 z licznymi wpisami… – Gruby zeszyt formatu A4 z wpisami uzdrowionych impotentów? Pan chce, żebym ja w coś takiego uwierzyła? Równie dobrze może mi pan wmawiać, że jest doskonałym kochankiem. Koniec. Stukot moich obcasów w przedpokoju. Trzaśniecie drzwiami. Stukot moich obcasów na schodach. Brama i tonąca w zmierzchu Świętokrzyska niczym Kraina Niezmierzonej Ulgi. W sumie klasyk prawa był najbardziej z nich wszystkich do przyjęcia, a rozstanie z nim wyszło najgorzej. Trudno, nie takie paradoksy w moim życiu bywały. Ale miałam wyrzuty sumienia. Rosnące. Doskwierające. Uciążliwe. Któregoś dnia sama do niego zadzwoniłam i prędzej niż zwykle powiedziałam: dobrze, ja przyjadę. Po drodze jak zwykle wpadłam do pobliskiego pubu na dwa piwa, obok mnie przy barze siedział facet przepełniony tak studziennym smutkiem, że dosłownie ziąb ciągnął od niego, dwa piwa tym razem nic nie dały, a jak coś dały, to skutek przeciwny, byłam wściekła na siebie, że wznawiam ten absurd. Smutas zaproponował drinka, przyjęłam to jako wybawienie i jako znak Boga. Nawet nie przyglądałam się specjalnie mojemu nowemu towarzyszowi życia, wiedziałam, że z nim zostanę, że nie pojadę, że z całą pewnością nigdy już nie pojadę do klasyka prawa, byłam przepełniona tkliwą wdzięcznością, sama zaproponowałam następnego drinka, zaczęliśmy gadać, on od razu wyznał, że jest chwilowo bezrobotnym dziennikarzem radiowym, ale gdyby Solidarność nie zdradziła ideałów, o które walczył, jego sytuacja byłaby zupełnie inna, potakiwałam, byłam rozanielona. Byłam rozanielona, gdy stawiałam kolejne drinki, i byłam rozanielona, gdy płaciłam za taksówkę, i nawet u niego dalej byłam rozanielona, choć mieszkał w norze, przy której łazienka klasyka prawa to były salony. Dopiero jak nastąpiło to, co nie nastąpiło, przestałam być rozanielona. A kiedy dopiero co poznany, nowy, najnowszy mężczyzna mojego życia wyznał (a uczynił to bez specjalnego zmieszania), że tak z nim jest od dawna i że nigdy nie będzie inaczej – nie tylko przestałam być rozanielona, ale z jednej strony mróz przeszedł mi po kościach, z drugiej śmiech upiorny mnie ogarnął. Rozumiecie, jaka nie do wymyślenia historia mi się przytrafiła? Z mrocznej ścieżki, która wiodła wprost w ramiona nieszczęśnika, zawrócił mnie facet, który też okazał się nieszczęśnikiem! Po drodze do jednego impo poznałam kolejnego impo! Szłam do faceta, któremu nie wychodzi, i nie doszłam, bo zostałam z innym, któremu też nie wychodzi. Rozumiecie? Rozumiecie, że ja nie miałam cienia szansy, żeby nie pomyśleć, że coś ze mną jest nie tak?
Ale, jak się to mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jego specjalnością okazał się czynnik siódmy. Psie oddanie okazało się specjalnością bezrobotnego radiowca. Bezrobotny radiowiec był królem: psiego oddania. Jak pies na mnie czekał, jak pies był pokorny, jak pies wszystko znosił, jak pies się na mnie gapił. Uwielbiał Hrabala i często czytał mi Hrabala, i było coś psiego w jego czytaniu Hrabala. Wyznam z absolutną szczerością: w aurze psiego oddania bezrobotnego radiowca było mi całkiem nieźle. Nie rwał się on do żadnych seksualnych mozołów, parzył herbatę, misternie układał herbatniki na półmisku, wylegiwałam się na jego gierkowskiej wersalce, czytałam gazety, gapiłam się na seriale, on w psiej odległości siedział na podłodze i nie spuszczał ze mnie zachwyconego spojrzenia, miałam święty spokój, mogłam tak żyć. Kobiety, które przeklinają kierat codzienności, które łakną świętego spokoju, które marzą o wylegiwaniu się całymi dniami na wersalkach, powinny się wiązać z impo pełnymi psiego oddania. Będą miały wszystkie wymienione rzeczy i jeszcze kilka innych atrakcji na dodatek. Może ze dwa razy zostałam u niego na noc, sypiam nago, jak się rozbierałam spuszczał oczy, nawet psiego spojrzenia nie było, zabrzmi to nachalnie, ale nieubłaganie się nasuwa: on wiedział, on wiedział, że nie dla psa kiełbasa. Za drugim razem budzę się w jakichś dziwnościach, coś mnie muska, coś pachnie intensywnie, otwieram oczy, jest niezły czerwcowy poranek, otwieram oczy szerzej, badam, co jest grane, patrzę, a tu całe moje boskie ciało kwieciem obsypane, płatkami róż konkretnie. O, kurwa – myślę – jest niedobrze. Bezrobotny radiowiec bladym świtem po róże wyruszył, po powrocie bukiet łodyga po łodydze zdekapitował, płatki płatek po płatku z główek powyrywał i następnie mnie leżącą w pościeli od piersi do bioder umaił, swoją drogą sporo kasy musiał na te róże wydać. Leżę więc i się nie ruszam, żeby mego boskiego okrycia z płatków róż uczynionego nie zburzyć, lać mi się chce, ale taktownie staram się nie poruszać, leżę i zastanawiam się, o co temu nieszczęśnikowi idzie. Starożytne orgie mu się roją? Na odaliskę pragnie mnie ucharakteryzować? Ma poranną ochotę, bym w jego pościeli niczym bohaterka „Quo vadis?" wyglądała? Powierzchowne i nietrafne były moje domysły, jemu jak zwykle szło o Hrabala, jego jak zwykle Hrabal inspirował. Z naszykowaną książką, Bóg wie od jak dawna, pewnie od świtu samego, warował w psiej odległości i jak tylko spostrzegł, że oczy otwarłam, że się obudziłam, stosowny fragment [6] jął mi modulowanym głosem odczytywać, kawałek na szczęście był raczej krótki, choć dla mnie i tak za długi, wysłuchałam, uśmiechnęłam się i powiedziałam: – Pięknie, ale idę do łazienki.
W sumie – jak na epokę całkowitych ciemności – sympatyczną znajomość z pełnym psiego oddania dziennikarzem radiowym zakończyłam, gdy za kolejnym razem całkowicie stracił kontrolę nad sobą i zamiast stosownych fragmentów Hrabala zaczął mi czytać własne wiersze. Na poezji specjalnie się nie znam, ale utwory, które on z siebie wydzielał, to był paraliżujący horror. Nie mówię, że jego liryki bardziej mnie do niego zraziły niż jego przypadłość, ale – fakt faktem – zraziły mnie do niego definitywnie. Toteż, moje drogie przyjaciółki, jeśli posłuchacie mojej rady i w poszukiwaniu czułości, psiego oddania czy świętego spokoju zdecydujecie się na związek z jakimś nieszczęśnikiem, baczcie, by wiązać się z takim nieszczęśnikiem, którego impotencja nie ma powikłań. Z moich doświadczeń wynika, że powikłaniami impotencji bywa grafomania i antysemityzm, ale niewątpliwie bywają powikłania jeszcze cięższe.
Czynnik ósmy, czyli życiowo wygodna chęć dawania przez nieszczęśnika licznych i obfitych rekompensat w dziedzinach takich, jak finanse, podarki itp. Nie ukrywam, pragnę ten czynnik omówić jak najprędzej, jak najprędzej chcę to mieć za sobą, sprawa jest śliska i lepka, a na tyle wyraźna, że całkiem pominąć się nie da. Oczywiście wszyscy dawali prezenty. Wszyscy zasypywali prezentami. Wszyscy mieli jeden jedyny, a raczej dwa – jedyne i jednako koszmarne, pomysły na prezenty. Albo bielizna, albo perfumy. Perfumy zawsze o słodkim nie do zniesienia zapachu i zawsze w odpustowych (złotokarminowych) opakowaniach. Bielizna – zawsze łososiowa. Łososiowe majtki, łososiowe biustonosze, łososiowe koszulki, łososiowe body i łososiowe pończochy samonośne. Łosoś, łosoś, łosoś i wszystkie jego odcienie. Jeśli impotenci mają swój sztandar, to jest to sztandar łososiowy. Wzdragałam się przed przyjmowaniem tych okropieństw, w końcu brałam i albo dawałam jakimś ciotkom w prezencie, albo zostawiałam w przymierzalni w pierwszym lepszym sklepie. Jeśli idzie o kasę, to sprawa jest jasna, choć nie jest aż tak jasna, jak bym sobie tego życzyła. Oczywiście: nie brałam żadnych pieniędzy. Czy robiłaś to kiedyś za pieniądze? Oto jedno ze słynnych, na wskroś intelektualnych pytań Patryka Wojewody – prostego synka z Granatowych Gór. Zasypywał mnie takimi pytaniami. Czy robiłaś to kiedyś z kobietą? Czy robiłaś to kiedyś z kobietą i facetem? Czy robiłaś to kiedyś z dwoma facetami? Czy robiłaś to kiedyś na imprezie? Czy robiłaś to kiedyś w pociągu? Czy robiłaś to kiedyś z policjantem? Czy robiłaś to kiedyś z Murzynem? Czy robiłaś to kiedyś za pieniądze? Nie. Chociaż jakby ktoś wiedział o mnie wszystko i jakby mnie nienawidził, to pewien epizod mógłby tak odczytać. Otóż czwarty nieszczęśnik, o którym nie powiem ani słowa, zawsze jak od niego wychodziłam, dawał mi sto złotych na taksówkę. Brałam, bo zawsze byłam sponiewierana, upokorzona i upodlona. Brałam, bo byłam na niego wściekła i chętnie bym go okradła, pobiła, zabiła, nie wiem, co mu zrobiła. Brałam, bo z całym cynizmem mówiłam sobie: należy mi się. Brałam sto złotych na taksówkę, która kosztowała osiemnaście czterdzieści, i ma się rozumieć, nigdy się z żadnych reszt nie rozliczałam, i nie będę ukrywać, że choć te osiemdziesiąt złotych, co mi wtedy parę razy zostało, to nie było dużo, dla mnie było to prawie za każdym razem – wszystko. A kiedy wychodziłam od niego ostatni raz i kiedy powiedziałam, że to jest ostatni raz i że
więcej nie przyjdę, nie dał mi już stówy, lecz jedynie trzydzieści złotych. Wzięłam, pojechałam, tyle mnie widział. Tyle też w sprawie czynnika ósmego, jak chcecie, wyciągajcie z mojej postawy złowrogie wnioski. Tyle w sprawie czynnika ósmego i zarazem tyle w całej sprawie, bo jak idzie o czynnik dziewiąty: perwersję, to raczej nie ma o czym mówić. W ogóle nie ma o czym mówić. Napisałam niemal traktat, rozważyłam rozmaite przypadki, nazwałam rzeczy, dałam imiona stanom ducha i nic nie pomogło. Nie pomogło, nie uratowało. Powoli zaczynam się bać.