ROZDZIAŁ VI – Pierwsza opowieść Konstancji

Jak człowiek obcuje z kimś takim jak Konstancja Wybryk – po uszy grzęźnie w metaforach erotycznych. Dziewiąty PIN nie był jak utrata dziewictwa. Dziewiąty PIN był jak pierwsze kurestwo. Kolejne występki idą jak z płatka; pierwszy jest trudny, skomplikowany, ale jeśli nawet ohydny – to i tak niezapomniany.

Pierwszym godnym uwagi mężczyzną Konstancji był pewien wzięty adwokat. W sensie ogólnym kończyły się lata osiemdziesiąte, w sensie szczególnym w Polsce kończył się komunizm. Konstancja studiowała filozofię, z dwoma koleżankami wynajmowała kwaterę na Jelonkach, raz w miesiącu jeździła do rodziców do Tomaszowa. On był piorunująco przystojny, dobrze po czterdziestce – zadbana żona, udana dwójka dzieci, willa w Konstancinie.

– Byłam z nim dwa lata – opowiadała – właściwie półtora roku, bo te ostatnie miesiące to już wyłącznie szamotanina i odganianie. Jak się zorientował, że odchodzę – dostał pierdolca. Telefony w środku nocy, po dwa listy dziennie, naręcza róż i oczywiście oświadczyny. Permanentne oświadczyny. Przez ponad rok ani słowa na ten temat, a potem nagle co piętnaście minut – rozwód, co pół godziny – małżeństwo, co godzinę – dziecko. Nasze

dziecko. Facet mnie po prostu załamywał. Mówię ci, śmiertelnie poważnie zastanawiałam się, czy nie zwariował. Chyba nawet się bałam. Bo – rozumiesz – byłam z nim blisko dwa lata, czyli jak na dwudziestoletnią dziewczynę całą wierność. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, żeby naprawdę być z nim całą wieczność. W ogóle nie myślałam o żadnym małżeństwie, o żadnym jego rozwodzie, o wspólnym mieszkaniu ani nawet o tym, żeby bywać z nim dłużej, niż bywałam. Lubiłam jak wpadał, ale jak po dwóch godzinach wychodził – nie miałam nic przeciwko temu. Nie tęskniłam za nim, wracałam do swoich spraw. Zupełnie mi nie przeszkadzało, że ma żonę, dzieci, przyjmowałam to z jakąś chorą naturalnością. No miał, po prostu miał żonę i dzieci, tak jak miał samochód, dom, biuro, garnitury, krawaty, buty. Jego zadbana żona i jego kosztowny samochód, to były naturalne elementy wyposażenia czterdziestoparoletniego mężczyzny. Nawet mi do głowy nie przyszło, że dwudziestoletnia kochanka jest takim samym elementem tego wyposażenia. To znaczy, że ja jestem takim samym, niby żywym, a w istocie martwym, a jak nie martwym, to z całą pewnością wymiennym elementem czyjegoś wyposażenia. I wcale nie chodzi mi o to, że niby traktował mnie instrumentalnie. Jeśli nawet była to relacja instrumentalna, mnie to pasowało. Co tu zresztą gadać: relacja instrumentalna – ja go po prostu kochałam. To znaczy: ja wtedy uważałam, że go kocham. Rozumiesz? Mój ówczesny sąd o sytuacji był miłosny. Tyle że mu tego nigdy nie powiedziałam. Widocznie już wtedy miałam mocno rozwinięty imperatyw dokładnego nazywania sytuacji i coś mnie przestrzegało – ty byś powiedział: Bóg – że jak mu powiem: kocham cię, to nie będzie dokładne nazwanie sytuacji. On oczywiście chciał tego, chciał to usłyszeć, miał mnie, miał tysiąc potwierdzeń mojego oddania, ale potrzebował jeszcze ustnej deklaracji. Jak typowy facet, musiał mieć wszystko czarno na białym, bo inaczej czuł się niepewnie. Domagał się pełni władzy, kręciło go to. Spotykaliśmy się na mieście, zabierał mnie na obiady, wpadał do mnie, chodziliśmy do łóżka, wszystko to było, uważałam, bardzo OK. Taka – uważałam – może być miłość, i to miłość bardzo udana. Przecież te moje współlokatorki i jakieś ich nieustanne dyskotekowe dramaty, co to było? Jacyś chłopcy, co się umawiają i nie przychodzą, a jak przychodzą, to nie mają nic do powiedzenia. Mieszkałyśmy we trójkę na Jelonkach, miałyśmy tam nienajgorsze warunki imprezowe i czy ty sobie wyobrażasz, że wszyscy faceci, jacy w ciągu pięciu lat byli u nas, mieli chudsze nogi ode mnie? W sumie kilkudziesięciu za małych, za chudych, z pustymi – na dodatek – łbami? A ci, co mieli coś do powiedzenia, byli już tak mali i tak chudzi, że w grę niechybnie musiała wchodzić karłowatość. Raz się z takim jednym, faktycznie bardzo inteligentnym – Jarkiem, umówiłam. Siedzimy w knajpie, pijemy piwo i nagle się orientuję, że wszyscy wokół gapią się na nas i nie mogą rozkodować, jakim cudem mam tak dorosłego syna. Dla pełni efektu dodam, że facet był rok ode mnie starszy. No gdzie, człowieku! Nie ta chemia, nie te klimaty, nie te pozory!

– Prawda była po mojej stronie. Mój związek z wziętym mecenasem to była rzeczywista rzeczywistość, prawdziwe życie, głęboka miłość. Oczywiście, jak teraz pomyślę, że nigdy nie spędziłam z nim całej nocy, że nigdy nie zjadłam z nim śniadania, że nigdy nigdzie razem nie wyjechaliśmy, że w weekendy nie tylko nigdy się nie widywaliśmy, ale że wtedy też nie mogło być żadnych telefonów, bo to był, rozumiesz, święty czas rodzinny, to oczywiście widzę, jak to było żałosne. Ale wtedy nic złego nie przychodziło mi do głowy. To znaczy – do czasu nic złego i nic buntowniczego nie przychodziło mi do głowy. W końcu przyszło, choć myślę, że pierwszą postacią mojego buntu była zwyczajna babska zazdrość. Nagle mnie olśniło. Któregoś dnia on z takim już wtedy dosyć odrażającym uśmieszkiem nieustannego tryumfatora we wszystkich dziedzinach powiedział (akurat dopinał spodnie, czarne lee, zawsze w wariancie sportowym, czyli niegarniturowym, nosił czarne»lee, ale mniejsza z tym): A wiesz – powiedział – wszyscy moi znajomi uważają moje małżeństwo za bardzo udane.

– Patryku, nie lubię zalatujących feminizmem uogólnień, ale chyba tylko mężczyzna potrafi popełnić samobójstwo i tego nie zauważyć. Powiedział to i umarł. Nagle do mnie, jak się okazuje: debilki, dotarło, że facet, o którym od dawna wiedziałam, że ma żonę – naprawdę ma żonę. Że przez ten cały czas kiedy jest ze mną, prowadzi uregulowane życie seksualnomałżeńskie albo rodzinnoseksualne, wszystko jedno. Znajomi i tak są tą harmonią zachwyceni. Rozumiesz, nagle czasownik mieć objawił mi swoją siłę egzystencjalną. Zrozumiałam, że on ma samochód, ma dom, ma dzieci, ma żonę i ma mnie. Zapiął czarne lee, włożył swoją ulubioną dżinsową koszulę i wyszedł. W lodówce była napoczęta butelka żubrówki. Wypiłam ją może w ciągu siedmiu minut. W ciągu kwadransa wyrzygałam żubrówkę. W ciągu następnej godziny wyrzygałam jego całego od stóp do głów, wyrzygałam jego spojrzenia, jego dotyk, jego słowa, jego zapach, wyrzygałam całą jego obecność w moim życiu, wszystko, łącznie z jego dżinsową koszulą i czarnymi lee. Przespałam się trochę, po przebudzeniu było OK. Nie czułam nawet śladu mecenasa na podniebieniu. Bardzo precyzyjnie zrobiłam się na bóstwo, włożyłam moje najostrzejsze szmaty – czyli sprany podkoszulek na ramiączkach i wykwintną koronkową spódnicę, zamówiłam taksówkę i pojechałam z moich Jelonek do śródmieścia. Było upalne lato – tak samo jak tego roku. Usiadłam w pierwszym z brzegu kawiarnianym ogródku, przy sąsiednim stoliku sączył long drinka jakiś egzotyczny cudzoziemiec, na oko sądząc, Hindus. Szczerze mówiąc – zauważyłam go trochę wcześniej, może nawet z okna taksówki. W każdym razie zajęłam pozycję pozornie przypadkową, w istocie intencjonalną. Dalszy przebieg wydarzeń był, że tak powiem, rytualny. Najprzód kontakt wzrokowy, potem uśmiech, potem on gestykulacyjnie pyta, czy może się dosiąść. Ależ of course – czyta z moich zmysłowych ust. Ma na imię Kular i jest wchodzącym na polski rynek kapitałem zagranicznym. A week ago otworzył na starym Żoliborzu jedną z pierwszych w Warsaw Real Hindoo Restaurant. Zaprasza na pyszne chicken corma albo na równie pyszne tandori, albo na jeszcze pyszniejsze somosa – czyli pierożki w kształcie piramidy z kruchego ciasta, nadziewane mięsem, albo, jak jestem wegetarianką – warzywami. Nie jestem wegetarianką. Somosa mogą być z mięsem – podkreślam znacząco. – Mogą być z czymkolwiek, byle szybko, jestem very hungry, jedziemy! Natychmiast! Nów! As quick, as possible! Radykalnie przyspieszam bieg akcji, co go trochę peszy. Myślał chyba, że ja na to pyszne somosa albo tandori, albo chicken corma wpadnę przy okazji albo przynajmniej wieczorem. A tu proszę: panienka z punktu gotowa. Ach, te Polki! His excellent car (granatowe volvo) stoi na pobliskim parkingu, trzeba dwa kroki podejść. Rzecz jasna, podchodzimy, wsiadamy. Jedziemy. Nie muszę dodawać: jedziemy udo w udo, a nawet – biorąc pod uwagę, jaka dzieli nas odległość – bardzo udo w udo. Po drodze pyta o jakieś czcigodne budowle, przeważnie nie mam pojęcia, przecież ja do dziś Warszawy nie znam. Nagle on płynnie przejmuje rolę przewodnika, bo okazuje się, że po lewej widać wieżowiec, w którym mieszka. Jakież ten fakt budzi we mnie euforyczne zdumienie i zainteresowanie! Really? How fantastic! How wonderful! How fabulous! Bardzo, bardzo jestem ciekawa. Czy mogłabym zobaczyć? Czy możemy wstąpić po drodze? Doskonale. On w takim razie własnoręcznie sporządzi w domu pyszne chicken corma albo równie pyszne somosa. Tandori, niestety, nie da rady, bo tandori wymaga specjalnego pieca. Ubolewam nad tym, ale w końcu godzę się łaskawie. Obejdzie się bez tandori. Granatowe volvo skręca a ja odchylam się do tyłu, rozpieram na siedzeniu i oddycham głęboko. Podobno oddech w kulturze hinduskiej ma kluczowe znaczenie. Dla mnie to nie ma znaczenia, ja mam proste słowiańskie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Nadałam rzeczom bieg, bieg ten maksymalnie przyśpieszyłam, reszta w twoich – że tak ostrożnie powiem – lędźwiach, Brahmo.

Dalej było tak zwane nadzwyczaj udane popołudnie. Kular mieszkał w bardzo wytwornie urządzonym apartamencie. Chicken corma albo somosa, które przyrządził, było wprost pyszne. Najsłabszym ogniwem tego – podkreślam – bardzo udanego popołudnia okazało się łóżko. W zasadzie było OK, ale powiedziałabym, że Kular w trakcie naszych wyczynów miłosnych w nadmiernym stopniu odczuwał wielowiekowy ciężar wyrafinowanej kultury erotycznej swojej ojczyzny. Z powodu tradycji zaniedbywał naturalny rytm współczesności. Gdyby nie to, że ani na chwilę nie zapominał, że jest synem kraju, który wydał Kamasutrę, byłoby w porządku. Niestety, ledwo zaczynało się coś dziać – zmieniał układ. Przedobrzył chłopak. Toteż, pomimo tęsknych telefonów, już nigdy więcej nie wpadłam do niego na pyszne chicken corma albo jeszcze pyszniejsze somosa z mięsem. Akurat tyle zjadłam, ile było mi potrzeba, by mecenasowi detalicznie opisać smak hinduskiej potrawy i inne smaki, i inne detale tego popołudnia. Niestety, na podstawowy smak całej imprezy, na smak zemsty, było już za późno. Tak jak liczyłam – fruwał z furii i rozpaczy, tyle że mnie to już nic a nic nie obchodziło. Chyba w jakimś zasadniczym sensie musiał mi wisieć na długo przedtem, zanim się zorientowałam, że mi wisi. Słuchałam jego rozpaczliwych skowytów przez telefon i myślałam: o co chodzi temu obcemu panu? Już kiedy żegnałam się z Kularem, przeczuwałam, że coś takiego jak zemsta nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Jechałam z powrotem na Jelonki. Był fantastyczny upalny zmierzch, a ja dziwiłam się, że nigdy dotąd nie zrobiłam tego, co zrobiłam przed chwilą. Właściwie dlaczego? Nie miałam dotąd ochoty? Nie. Nie przyglądałam się dotąd własnym ochotom. Nie wiedziałam, że jak raz dokładnie i z wszelkimi konsekwencjami przyjrzę się własnej ochocie, wszystkie następne razy będą tak przeraźliwie łatwe. Co niestety, Patryku, nie znaczy: udane.

Dziewiąty PIN przepadł bezpowrotnie. Nie tylko przepadł bez śladu w jednym z ekskluzywnych sklepów na placu Wieży, ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że przepadł definitywnie. Umarł, wyjechał na drugą półkulę, przestał istnieć, nigdy nie istniał. Cash: trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych – istniał. Wróciłem do domu, wrzuciłem plik banknotów do szuflady, w której trzymam paszport, dowód osobisty, legitymację studencką, indeks, książeczkę zdrowia oraz ładowarkę do komórki, oraz kartę znalezioną w Ogrodzie Saskim, i nic. Nic. Niby nic, ale jednak czuję się nieswojo. Głupio. Dziko. Nie wiem, czy to są wyrzuty sumienia, bo nigdy – przynajmniej w takiej sprawie – nie miałem wyrzutów sumienia. Nigdy w życiu nic nie ukradłem. To znaczy ukradłem, ale przecież w dzieciństwie każdy coś ukradł. Nawet jeśli uznać, że kradzież pierwszego numeru polskiej edycji pisma „Popcorn" to już nie było dzieciństwo, bo ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki zwinąłem egzemplarz na początku ósmej klasy, to i tak jest w tej sprawie tysiąc wytłumaczeń. Opowiem, jak wybije godzina. W każdym razie, wierzcie mi, było wtedy tyle okoliczności łagodzących (a może jedna fundamentalna: miłość?), że moje grubo wcześniejsze i prawdziwie dziecięce kradzieże (jabłek ze straganu) nie dają się – w takim porównaniu – niczym usprawiedliwić. Do dziś są dla mnie niezrozumiałe i nie mam dla nich żadnych okoliczności łagodzących. Nawet politycznych, choć zdarzyły się jeszcze za starej, ujarzmionej przez Moskwę Polski, kiedy to wedle niektórych każde obywatelskie nieposłuszeństwo wiodło do wolności.

W połowie lat osiemdziesiątych matka zabierała mnie na piątkowe targi, spędzała tam masę czasu. Bez końca krążyła pomiędzy stoiskami. Już wtedy była uzależniona od namiętnego przebierania we wszelkim towarze, od okazyjnego kupowania dostępnej tylko na czarnym granotowogórzańskim rynku szwajcarskiej czekolady, angielskiej kawy, argentyńskiej wołowiny w puszkach, szmuglowanych kosmetyków, zrzutowych ciuchów i czego tam jeszcze jej dusza pragnęła. A dusza jej pragnęła wszystkiego.

Kiedy kilka lat później, po upadku komunizmu – w Granatowych Górach pojawili się ruscy handlarze – matka oszalała w sensie ścisłym. Zachodziła na targ praktycznie codziennie (przybysze ze wschodu handlowali nawet w niedzielę), kupowała najosobliwsze przedmioty, targowała się zajadle, perorowała swoją szkolną ruszczyzną, bezwiednie i bez prześmiewczych intencji podchwytywała wschodni akcent. Może coś knocę albo – jakby powiedziała Konstancja: dokonuję typowej mitologizacji pamięci – ale wydaje mi się, że przynajmniej od czasu do czasu nawet do mnie mówiła ze wschodnim akcentem. Późnymi popołudniami wracała objuczona niewiarygodną ilością tobołów i z tryumfem wypakowywała lornetki, sztućce, szkła powiększające, otwieracze do konserw, wiertła, komplety śrubokrętów, lampki choinkowe, szkatułki o tajemnym przeznaczeniu, latarki turystyczne, metalowe podpórki, podstawki, oprawki nie wiadomo po co i na co i dziesiątki innych, zawsze niezmiernie masywnych i ciężkich przedmiotów.

Ojca w tym czasie nie było i nie bardzo umiem ustalić, gdzie był. Siedział w knajpie? Pojechał do Warszawy? Wtedy chyba jeszcze nie jeździł do Warszawy. Może pojechał do Krakowa? Może wytwarzał abażury? Był już wtedy taksówkarzem i na postoju czekał godzinami na jakiegokolwiek pasażera? Źle się czuł? Wypił o jeden kieliszek za dużo i spał w specjalnym – dowcipnie zwanym przez domowników Neurologią – pokoju na strychu? Nie wiem, nie jestem pewien.

Ojca nie było, natomiast w dziadka wstępował szatan. Myślę, że pierwszym uczuciem, jakie budził we mnie Jan Nepomucen Wojewoda, był strach. W każdym razie wtedy bałem się go strasznie, choć akurat w tym przypadku jego furie były uzasadnione.

– Po jaką jasną cholerę kupujesz te rupiecie? – darł się jak opętany. – Ile w domu może być par nożyczek? Ile? Dwadzieścia? Trzydzieści? Sto? Ile w domu może być scyzoryków? Ile termosów? Ile papierośnic? Ile dłut? Ile suwaków logarytmicznych? Ile kompletów cyrkli? Ile? Pytam się, ile?

– Takich rzeczy nigdy nie jest za dużo – odpowiadała ze stoickim spokojem matka – zwłaszcza jak są praktycznie za darmo. Niech ojciec nie udaje, że ojciec nie wie. Ja to przecież kupuję za absolutny bezcen. A poza tym – kto jak kto, ale ojciec powinien być zadowolony – następne słowa wymawiała z nieprzyjaznym grymasem – z bratniej wymiany handlowej. Tyle lat ojciec walczył o niezłomny sojusz ze Związkiem Radzieckim, że w końcu ojciec powinien się cieszyć. Wreszcie jest. Może nie sojusz i nie ze Związkiem Radzieckim, ale braterstwo ludzi pracy jest na pewno. A także owocna wymiana ekonomicznokulturalna pomiędzy Wschodem a Zachodem.

– Co ty gadasz? Ja walczyłem o niezłomny sojusz ze Związkiem Radzieckim? Ja, proszę ciebie, łba nadstawiałem, ryzykowałem, konjbinowałem, udawałem – wszystko po to, żebyście z głodu nie wyzdychali! Przecież nie dlatego do partii poszedłem, żeby czerwonych popierać, ale żeby dla domu, dla was coś zyskać! Nigdy! nigdy im nie uwierzyłem! nigdy nie dałem się zbałamucić! Nie chciałbym być, droga Agnieszko, złośliwy, ale mogę powiedzieć jedno: Ja w przeciwieństwie do ciebie nigdy nie mówiłem ze wschodnim akcentem! Teraz tak! Teraz nas zalewa Azja! Teraz wszyscy z ruska zaciągają! Kiedyś – tak jest: za komunizmu – nie do pomyślenia. Kiedyś wschodni akcent był jak rzadki klejnot. Bracia kresowiacy, Iwowiacy, wilniucy, jak się ich czasem, z rzadka, gdzieś spotkało – mówili ze wschodnim akcentem i to było jak echo Rzeczpospolitej Przedwojennej. Jeszcze niektóre stare nauczycielki ruskiego tak mówiły, ale i one zaciągać miały prawo. Przed wojną przeważnie pięknymi kobietami były i miały burzliwe romanse z oficerami generała Wrangla. Wschodni akcent to zawsze była nuta rzadka, ulotna i w swej egzotyczności – piękna. A teraz co to jest? Teraz to jest – proszę ciebie – masówka! Teraz sprzedawcy, kupcy, kurwy, gangsterzy, aktorzy, pisarze, studenci, robotnicy najemni, płatni mordercy, uzdrowiciele, hipnotyzerzy, sportowcy, kloszardzi, wariaci nawet, wszyscy z ruska mówią, bo wszyscy są stamtąd. Owocna wymiana? Owocna wymiana pomiędzy Wschodem a Zachodem? – Zdawało się, że dłuższy wywód nieco uspokoił Jana Nepomucena, ale w końcówce furie zaatakowały go ze zdwojoną siłą. – Owocną wymianę pomiędzy Wschodem a Zachodem uprawia zwłaszcza twój mąż z ukraińskimi kurwami!

Matka milkła, zostawiała nierozpakowany asortyment na stole, szła do siebie. Zaglądałem do niej po paru minutach. Nie sprawiała wrażenia ani zdenerwowanej, ani przestraszonej, ani obrażonej. Siedziała w fotelu, gapiła się na przeciwległą ścianę, od czasu do czasu spoglądała na zegarek. Wyglądało na to, że nie może się doczekać, kiedy minie wieczór i noc i kiedy ruscy handlarze znów rozłożą towary na placu targowym.

Ale to było – jak mówię – na początku lat dziewięćdziesiątych, za nowej kapitalistycznej Polski. Za starej komunistycznej Polski ani matce, ani dziadkowi Janowi Nepomucenowi, ani w ogóle nikomu w Granatowych Górach nie śniło się, że za kilka lat na miejscowym targu pojawią się ruscy handlarze, którym z kolei wtedy nie śniło się, że za kilka lat ruszą na Zachód. Niektórym z nich pewnie nie śniło się nawet, że zostaną handlarzami. Ludzie musieli wtedy śnić z dnia na dzień. Niczego nie ma, niczego nie ma – powtarzała matka – a jak coś jest, to na kartki. Chyba co noc śniło się jej, że dostaje coś, czego nie ma, albo że dostaje coś poza reglamentacją. Wydawało mi się, że matka wariuje. Moim zdaniem niczego nie brakowało, a już produktów spożywczych było zatrzęsienie. Na targu było wszystko, a matka biegała pomiędzy stoiskami jak oszalała, jakby istotnie usiłowała znaleźć coś ujrzanego we śnie. Odruchowo? Dla zabawy? Z nudów? Ściągałem wtedy zawsze z tego samego straganu jabłko. Trzy, góra cztery razy to się zdarzyło. Jak mówię – żadnych okoliczności łagodzących ani w ogóle żadnych okoliczności towarzyszących tym wybrykom nie pamiętam. Dlaczego akurat jabłka? Pewnie były najłatwiej osiągalne. Na targu było wszystko, ale czy było tam coś rzeczywistego poza jabłkami?* Czy w ogóle wchodziły w grę jakieś inne warte grzechu owoce? Pomarańcze, mandarynki, banany w tamtych czasach pojawiały się tylko na Boże Narodzenie. Wychodzi, że padło na jabłka, bo były i były pod ręką.

* Produkty spożywcze dostępne w latach osiemdziesiątych na targu w Granatowych Górach. Spis:

1) Pastewne pomarańcze kubańskie – zielone, kwaśne, eksplodujące tysiącami pestek, z powstrzymującą tę eksplozję i w związku z tym za nic nie dającą się zdjąć, ściśle przylegającą pancerną skórą.

2) Pastylki miętowe, pudrowe płaskie o wyglądzie gigantycznych tabletek – na wagę lub pakowane w foliowe torebki.

3) Czekoladowe cukierki w plastykowych pudełkach w kształcie zegarków lub domków – import z ZSRR.

4) Słonina panierowana (najczęściej ostrą papryką) sprzedawana w charakterze wędliny.

5) Masło solone.

6) Ryż dmuchany.

7) Chipsy krewetkowe – suszone krewetki, do smażenia.

8) Lody:

a) Bambino – na patyku,

b) Calypso – w kostkach wielkości masła z podobizną Murzynka na okładce.

9) Gumy balonowe Donald – umieszczone w opakowaniu historyjki o Kaczorze Donaldzie i Myszce Mickey czyniły z nich przedmiot kolekcjonerski.

10) Oranżady w proszku – na sucho zlizywane z dłoni. W analogiczny sposób konsumowało się nabywane w aptece preparaty witaminowe: visolvit (niezły) i vibovit (słabszy, bo kwaskowy).

11) Obwarzanki.

12) Pańska skórka – rodzaj słodkiej pianki, chałupniczej roboty. Z racji niedocieczonej tradycji obficie sprzedawana w okolicach Święta Zmarłych, także przy cmentarzu na Jaszczurczym Groniu.

13) Woda sodowa:

a) Mazowszanka w zielonych lub brązowych butelkach na wymianę,

b) gazowana w syfonach.

14) Ptyś – napój pomarańczowy, gazowany, w takich samych butelkach jak mazowszanka.

15) Cytronada – jedno ze szczytowych osiągnięć rodzimej wynalazczości – niegazowany, landrynkowy napój w kolorach tęczy, sprzedawany w foliowych torebkach z dołączoną słomką, którą, w celu wypicia zawartości, należało wbić w torebkę – operacja bez szansy powodzenia.

16) Ciepłe lody – słodka masa z białek polana czymś w rodzaju czekolady, w waflu do loda – z daleka wyglądało to jak lody.

17) Dropsy – płaskie landrynki owinięte w papierowy, słabo odklejalny rulonik.

18) Suchary beskidzkie z kminkiem.

19) Polococta oraz quickcola – substytuty cocacoli.

20) Gumy Turbo – na skutek pogłoski o ich rakotwórczości krótko obecne na rynku. W tle subtelny dramat kolekcjonerów zbierających ukryte w opakowaniu obrazki samochodów.

21) Żelki – misie Haribo.

22) Lizaki typu Kojak.

23) „Smakołyk warszawski” – wyrób karmelowoczekoladopodobny w formie bloku. Rodzaj monstrualnej krówki.

24) Draże indyjskie – orzeszki ziemne oblewane substancją brunatną.

25) Podpiwek kujawski – sprzedawany w postaci suchej, do przyrządzenia w domu. Dziadek Jan Nepomucen przyrządzał wprawnie.

26) Andruty – różowe (truskawkowe), białe (waniliowe).

27) Mleko skondensowane w tubce – spożywane na ogół prosto z tubki.

28) Gumy w kształcie papierosów – made in Yugoslavia.

29) Absolutne rarytasy pochodzące ze zrzutów: zachodnie batony, masło orzechowe i czekolada w proszku, jedzona – ma się rozumieć – na sucho.

Do wszczynania, a następnie rozwikływania dramatu przyszłego papieża, który przecież nie mógł ot, tak sobie kraść jabłek, nie mam w tym przypadku zdrowia. W końcu Bóg również przypatrywał mi się z pilnością i nie mogłem, jak gdyby nigdy nic, pod jego okiem łamać siódmego przykazania. Czyli co? Czyli Bóg musiał na chwilę usnąć na obitej złotym pluszem wersalce, mnie zaś na chwilę musiało się odechcieć zostawać papieżem. Było jak w życiu codziennym i jak w historii powszechnej: Bóg na moment zasypia, my na moment rezygnujemy ze szczytnych celów i rodzi się zbrodnia.

Nie mogę powiedzieć, że leżące w szufladzie pieniądze zaczynają mnie parzyć, że od ich żaru zaczyna mi się palić ziemia pod stopami albo że gore na mnie czapka, tak okazale nie mogę się wyrazić, ale niewątpliwie: odczuwałem rosnącą niewygodę.

Z każdym dniem, a nawet – tu akurat nie przesadzę – z każdą godziną stawało się dla mnie jasne, że muszę się tych pieniędzy pozbyć. Ewentualność, że przyzwyczaję się do ich obecności w szufladzie, odpadała jako pierwsza. Ewentualność, że na coś je wydam, odpadała jako druga. Zresztą w moim przypadku klasyczne – że się tak wyrażę – możliwości roztrwaniania kasy były ograniczone. Przepuścić na dziwki nie byłem w stanie z tego powodu, że krzywa mojej ochoty na dziwki natychmiast po przekroczeniu progu burdelu spadała. Poza tym doskwierała mi obsesyjna i niestosowna myśl, że jak wreszcie się zdecyduję, z niechybnym fatalizmem trafię na dziwkę, z którą był mój stary. Wystarczający powód do życia powściągliwego.

Przepić? Przepić trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych – to mi się po prostu nie mieściło w głowie. Przejeść? Tak samo – nie. Nawet jakby kupione za te pieniądze żarcie nie stanęło kością w gardle, z pewnością nie za bardzo by mi smakowało. Poza tym aiby co, jakie artykuły spożywcze miałem sobie za przeszło trzydzieści starych baniek sprawić? Grubo ponad tysiąc – lekko licząc – batonów Cadbury? Jak na jeden raz – za dużo. Koszule, buty, płyty, marynarki, zegarki, wszelkie przedmioty realne odpadały z tych samych powodów: byłoby mi w nich niewygodnie i byłaby to jedynie zmiana postaci doskwierającej mi niewygody. Poza wszystkim – ja miałem wszystko.

Logika konieczności zwrotu kasy jej prawowitemu właścicielowi stawała się coraz bardziej nieubłagana, ale jeszcze zwlekałem. Jeszcze rozważałem możliwość wydania gotówki na jakiś szlachetny cel. Jak na Wojewodę przystało – niewprawnie ruszałem się po takim terytorium. Pomyślałem, że może zasilę tą kwotą jakąś fundację. Zajrzałem do książki telefonicznej i natychmiast wściekłem się niebotycznie: figurowały tam nazwy kilkuset, a może kilku tysięcy, a może kilkuset tysięcy fundacji. Typowe. W kraju, w którym większość (absolutna większość) obywateli nie ma zielonego pojęcia, co to jest fundacja, jak działa fundacja, co znaczy samo słowo „fundacja" – fundacje powstają jak grzyby po deszczu i jest ich bez liku. Zapytajcie jakiegokolwiek RodakaPolaka czy fundacja funduje, czy jest fundowana, czy daje, czy gromadzi, na jakich jest oparta zasadach i jakie są jej podstawowe, czyli ekonomiczne mechanizmy. Zapytajcie, bo jest o co pytać. Jak myślicie, że pytanie wasze będzie retoryczne, że nie usłyszycie żadnej odpowiedzi, że ujrzycie jedynie ryj niemo rozdziawiony i martwe spojrzenie – jesteście w błędzie. Skądże, ujrzycie chytry błysk przenikliwych oczu, a z wąskich zdradzających kmiecą chytrość ust – padnie wprawdzie lakoniczna i trochę ślamazarnie wygłoszona, ale przecież precyzyjna odpowiedź: – Co to jest fundacja? No… panie… fundacja to jest złodziejstwo… Złodziejstwo… Jedno wielkie złodziejstwo, panie…

Inna rzecz, że w spisie telefonów widniały i lśniły złowróżbnym blaskiem takie perły, jak: Fundacja na Rzecz Ofiar Prywatyzacji, Fundacja Wdów, Fundacja Drugie Przyjście, Fundacja na Rzecz Ofiar Molestowania Seksualnego Nauczycieli przez Uczniów i na Odwrót, Fundacja im. Robin Hooda, Fundacja – Rehabilitacja Wszystkich, Fundacja Płaska Ziemia, Fundacja Arcyksiążę Ferdynand Żyje, Fundacja Mydło i Powidło, Fundacja Tak, Fundacja Nie, Fundacja Krew nie Woda, Fundacja Dymać po Ludzku, Fundacja na Rzecz Obrony Jako Takiej itd., itp. Dałem sobie spokój. Zbyt wielka poezja zaczynała się w tej literaturze.

Oczywiście, dalej, dalej możliwości było nieskończenie wiele i dalej, dalej wszystkie złe i wszystkie czysto teoretyczne. Można było na przykład rozdać pieniądze kloszardom na Dworcu Centralnym, albo lepiej: dać wszystko jakiemuś jednemu, starannie wybranemu kloszardowi i badać, czy jak się zorientuje, ile dostał, szlag go na miejscu z osłupienia trafi, czy też nie. Jak idzie o ten wątek, to aż się proszą fantasmagoryczne poszukiwania Wowy, a w przejmującym finale tych poszukiwań poruszające wręczanie cudem odnalezionemu, ale – jak się okaże – prawie umierającemu, zdradzonemu ruskiemu kochankowi kwoty trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu złotych z przesłaniem, by na tej finansowej bazie nie tylko żył dalej, ale też próbował odbudować miłość do narzeczonej, co była albo nie była na łamach „Playboya".

Takie smaki i takie zabawy rysowały mi się w głowie, w istocie w żadną z tych ewentualności nie wchodziłem głębiej. Nie rozważałem realnie żadnych mniej lub bardziej fantastycznych możliwości. Nawet na schronisko

zwierząt w Celestynowie nie potrafiłem przeznaczyć żadnej części zrabowanych pieniędzy. Dobrze, zbyt dobrze i w gruncie rzeczy od samego początku wiedziałem, że trzeba to oddać. Czułem, że tylko tym sposobem odzyskam spokój, a co za tynj idzie nabiorę sił i zapału do następnych brawurowych skoków i bezprzykładnych grabieży.

Sprawdziłem wydruki. Dziewiąty PIN miał konto w Banku Lwowsko-Wileńskim, a na tym koncie – dajcie spokój – może nie była to kwota z pierwszej dwudziestki stu najbardziej poszukiwanych Polaków, ale bez wątpienia była to kwota oszałamiająca. W każdym razie była to kwota z taką ilością zer po przecinku, że braku przeszło trzech tysięcy mógł on spokojnie nie zauważyć. I chyba faktycznie nie zauważył. Po paru dniach sprawdziłem: nawet nie zablokował konta. Czyli nie tylko nie zauważył niedoboru kasy, prawdopodobnie w ogóle nie zauważył braku karty, z czego jasno wynikało, że miał tych kart, a co za tym idzie kont (zapewne równie zasobnych) – jakby mój stary powiedział: skolko ugodno. Powinno mi to ulżyć, a mnie to jakoś specjalnie rozdrażniło. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę – powtarzałem maniakalnie i czułem, że prosty zwrot kasy mnie nie zadowoli, że będą tu konieczne dodatkowe efekty. Oddam co trzeba, ale przy okazji dam też znać o sobie – postanowienie moje było równie mściwe, co niejasne.

Często gęsto kręciłem się w pobliżu bankomatu na placu Wieży, zaraz obok była mała filia Banku LwowskoWileńskiego. Przez panoramicznopancerne szyby widać było trzy pod względem skrzętności nie do odróżnienia urzędniczki. Ludzie wchodzili i wychodzili, jak się słusznie domyślacie, Dziewiąty PIN nie pojawił się tam ani razu. Dziewiątego PINu ani widu, ani słychu. Co bym zresztą zrobił, gdybym go zobaczył? W pierwszej chwili na tak

zaskakująco prosto postawione pytanie nie byłem w stanie znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi, ale po chwili zastanowienia wiedziałem: Gdybym go zobaczył, zacząłbym go śledzić, szedłbym za nim, a może jechał taksówką, tropiłbym go tak długo, aż ustaliłbym jakiś jego adres i tam odesłałbym kartę i gotówkę. Ale przecież… ale przecież – mogę to wszystko zostawić w banku! – wreszcie mnie olśniło. A raczej wysłać pod adresem banku, koniecznie wysłać, nie pakować się tam osobiście, w ogóle nikomu nie pokazywać się tam na oczy. Jakbym, dajmy na to, zapakował pieniądze do koperty, jakbym dołączył jeszcze list, w którym nie wiem co bym napisał, ale coś bym napisał, i jakbym z całą tą przesyłką i, ma się rozumieć, z kartą w garści udał do filii Banku Lwowsko-Wileńskiego na placu Wieży, byłyby – możecie być pewni – niezłe afery. Już to widzę.

Wchodzę tam, przekraczam próg zdobnego w marmury i neony wnętrza i natychmiast czuję na sobie presję wrogich spojrzeń. Trzy pod względem skrzętności nie do odróżnienia urzędniczki spoglądają na mnie wrogo, choć trzeba przyznać, jest to wrogość jakościowo odmienna od wrogości ekspedientek z pobliskich ekskluzywnych sklepów. Tu nie ma wyniosłego dawania do zrozumienia, że jest się blisko z pierwszą dwudziestką na liście stu najbogatszych Polaków. Tu jest profesjonalna czujność. Trzy czujne spojrzenia przeszywają mnie na wylot i jest to tym dotkliwsze, że oprócz mnie (jestem absolutnie pewien) w banku nie byłoby nikogo. Świat nie układa się po mojej myśli – tyle rozumiem. Ale rozumieć to jest za mało. Trzeba jeszcze swoje rozumienie jakimś czynem poprzeć, a na to jest już, z niejasnych zresztą powodów, za późno. Z dziwaczną bezwiednością, a nawet uporem brnę w z góry przegraną sytuację. Po chwili – zaczynam rozróżniać. Skali ich skrzętności dalej nie rozróżniam, ale powoli zaczy

nam rozróżniać fryzury i spojrzenia i po chwili wahania wybieram najprzychylniejsze – jak mi się zdaje – spojrzenie całkiem niezłej – siedem, siedem i pół punktu – blondynki.

– Znalazłem kartę bankomatową – mówię skrajnie obojętnym głosem – chyba najlepiej będzie, jak zostawię ją u pani. Właściciel pewnie sam się zgłosi, a jak się nie zgłosi, to państwo chyba jesteście w stanie ustalić jego namiary…

– Owszem jesteśmy w stanie – moje przeczucia, że blond urzędniczka będzie chłodna w obejściu, potwierdzają się z kolosalną nadwyżką: ona jest po prostu lodowata.

– Mam też dla niego pewną przesyłkę – wyjąłbym zza pazuchy kopertę – i proszę, by państwo zechcieli mu to przekazać.

– Pan go zna?

– Kogo?

– Jak to kogo? Właściciela karty! – infantylna odruchowość mojego pytania rozwścieczyłaby ją skrajnie.

– Oczywiście, że go nie znam. Jakbym go znał, nie zawracałbym pani głowy.

– Ciekawe. Nie zna pan człowieka, a przekazuje mu przesyłkę. Kartę, jak rozumiem, pan znalazł, tak?

– Tak.

– Swoją drogą ciekawe, gdzie?

– Pod bankomatem. Leżała na ziemi.

– A koperta? Koperta też tam leżała?

– Nie, koperta jest ode mnie – byłbym pełen podziwu dla własnego spokoju.

– A czy może mi pan powiedzieć – blond urzędniczka cedzi jadowicie – co jest w tej kopercie? Przepraszam, że pytam, ale my nie możemy przyjmować ani tym bardziej przechowywać przesyłek o niewiadomej zawartości.

Rzecz jasna, nie byłbym przygotowany na taką ewentualność. Jak to wszakże bywa w chwilach bezwyjściowego stresu, nagle znalazłbym rozwiązanie.

– W kopercie jest krótki list, w którym wyjaśniam okoliczności znalezienia karty oraz podaję – na wypadek gdyby roztargniony nieznajomy chciał się ze mną skontaktować – swój adres i numer telefonu. Jest tam również wycięty z pewnego tygodnika artykuł opisujący zasady działania i korzystania z bankomatów, a także wszelkie udogodnienia i niebezpieczeństwa, jakie ten wynalazek ze sobą niesie.

Jakbym w te słowa się odezwał, jakbym tak to rozegrał, byłoby pół biedy. Ale we mnie, jakby już doszło do groteskowej wizyty w banku oraz do nerwowej wymiany zdań, we mnie z całą pewnością zagrałaby słynna krew jedynego sprawiedliwego w Sodomie i oczywiście postanowiłbym ją ukarać. Postanowiłbym tak pojechać, by sama moja przemowa była karą i cały dalszy ciąg dopiero byłby groteskowy i dopiero nerwowy! Poszedłbym, jak słowo daję, poszedłbym na całkowitą całość.

Położyłbym kopertę na marmurowym kontuarze i cyk, cyk, cyk – delikatnymi pstryknięciami przesuwam ją w jej kierunku.

– To jest napad – powiedziałbym cicho – nie ruszaj się, bo zginiesz. Jesteś podejrzliwa, co? Jesteś podejrzliwa… jesteś… jesteś. Teraz wszyscy są bardzo podejrzliwi… A jak wszyscy są podejrzliwi, to wiesz, co to znaczy? Wiesz czy nie wiesz? Nie wiesz? Dziwne. Wyglądasz, jakbyś wiedziała wszystko. W każdym razie przed chwilą tak wyglądałaś. Powiem ci, co to znaczy. Jak wszyscy są podejrzliwi to znaczy, że wszyscy są podejrzani. Nie ruszaj się! To jest napad! Nie ruszaj się! Nie wiesz, co jest w tej kopercie! Jeden nieostrożny ruch i wszyscy zginą! Zginą w męczarniach! Jeden nieostrożny ruch! Jeden podmuch! Jedno słowo! – chłodna w obejściu blondynka spoglądałaby na

mnie, a nawet nie tyle na mnie, co na jakiś punkt ponad moją głową, w całkowitym osłupieniu, byłaby jak sparaliżowana, ja byłbym w amoku.

– Wszyscy podejrzliwi i wszyscy podejrzani! Podejrzani Wojewodowie! Podejfzany sześćdziesięciolatek w wykwintnych płótnach! Podejrzana arcydupa w białej bluzce! Podejrzany kloszard na Dworcu Centralnym! Podejrzany mój stary na parapecie dwunastego albo piętnastego piętra! Podejrzana Konstancja Wybryk i podejrzani jej impotenci! Podejrzani policjanci! Podejrzani pederaści! Podejrzany papież i podejrzany Pan Bóg wszechmogący! Podejrzani wszyscy! Wszyscy! Wszyscy! Wszyscy za sprawą tej koperty zginą w męczarniach! – Poczułbym, że mam usta pełne śliny, którą, jak tak dalej pójdzie, zaraz się udławię, kręciłoby mi się we łbie, przecież zaraz – uświadomiłbym sobie – rozlegnie się alarm, podjadą radiowozy, pojawi się brygada antyterrorystyczna, obezwładnią mnie ochroniarze. Właściwie dziwne, że ciągle jeszcze nic takiego się nie dzieje, ale niewątpliwie lada moment się zacznie. Nagle nagły szał by minął, poczułbym rezygnację i machnął na wszystko ręką.

– Słuchaj, lodowa panienko za siedem punktów, wiesz, co jest w tej kopercie? Nie chce mi się już do ciebie gadać, ale to jeszcze ci powiem. W tej kopercie są pieniądze. Trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych. Podjąłem je z konta Dziewiątego PINu, bo zasłużył na karę. Nie wybałuszaj na mnie gał, bo mówię prawdę. Ponieważ to, co mówiłem do tej pory, wydawało ci się podejrzanym krętactwem, masz teraz przed sobą prawdę w całej jej prostocie. Masz: sadzę ci całą nagą prawdę prosto w oczy! Radź sobie z tym! Te pieniądze należą do Dziewiątego PINu! Wyjąłem je z jego konta dzięki temu – palec wskazujący prawej ręki, którym wciąż przygważdżałbym kopertę do marmurowego blatu, teraz uniósłbym ku górze i dotknął opuszkiem małżowiny – dzięki temu, że, jak mówi pewna

moja znajoma: jestem słyszący inaczej. Rozumiesz? Przedtem, jak kłamałem, nie rozumiałaś i teraz, jak mówię prawdę, też nie rozumiesz? Trudno. Mogę jeszcze dodać, że kwota trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych to jest dokładna wysokość grzywny, którą wymierzyłem Dziewiątemu PINowi za pożałowania godny wygląd zewnętrzny i zaniedbane imponderabilia. Prawda, jakie jasne? Człowiek mnie rozdrażnił i musiał zapłacić. A teraz mi przeszło i zwracam pieniądze. Wymierzyłem mu grzywnę, ale grzywnę zwrotną. Rozumiesz!?

Nie ma co mieć złudzeń, że mówiłbym podniesionym głosem. Gdzie tam! Darłbym się jak opętany, bo jakbym wreszcie umilkł, cisza w filii Banku Lwowsko-Wileńskiego byłaby straszna, straszna. I w tej ciszy raz jeszcze pchnąłbym kopertę w stronę immanentnie lodowatej i chwilowo osłupiałej urzędniczki, po czym spokojnie obróciłbym się i wolnym krokiem, przez nikogo nie zatrzymywany ani nie niepokojony – ruszyłbym do wyjścia. A i potem, jak znalazłbym się na ulicy, nikt by nie reagował, życie dookolne jak zwykle płynęłoby na oślep. Kroczyłbym dość spiesznie i oglądał się raz po raz, i ciężki lęk w moim sercu ustępowałby miejsca lekkiemu rozczarowaniu: nie szłaby za mną żadna pogoń.

Tak. Gdybym poszedł tam osobiście, gdyby podkusiło mnie licho, byłyby niezłe afery. Ale nie poszedłem, jedynie wyobraziłem sobie taki absurd i przedstawiłem krótko absurdalną scenę. Mam nadzieję, że odpowiednio krótko, z całego serca bowiem gardzę teatrem absurdu oraz poetyckimi powabami trybu przypuszczającego. Umrzeć można z nudów. Nie absurdalnie, a rzeczowo i nie w poetycznym trybie przypuszczającym, a w prozaicznie oznajmującym, na byle jakiej, wyrwanej z zeszytu kartce napisałem list do Dziewiątego PINu.

Szanowny i drogi Panie! Dnia tego a tego zostawił pan swój cudny prostokącik z magnetycznym paskiem i domieszką tytanu w bankomacie na placu Wieży. To się może zdarzyć każdemu, niestety, Pański pech polegał na tym, że Pańską kartę znalazłem ja, mściciel. Jak Pan widzi, bez trudu wszedłem w Pańskie zasoby. Dla swojej zabawy i dla Pańskiego ostrzeżenia wyjąłem pewną sumę, którą ter aż odsyłam. Niech Pan nie próbuje mnie szukać, bo żadnym sposobem mnie Pan nie znajdzie. Jeśli nie odnotuję poprawy choćby w Pańskim wyglądzie zewnętrznym – jeszcze się do Pana odezwę. Jak mi się będzie chciało – oczywiście. Bądź zdrów, Dziewiąty PINie – Mściciel.

Postawiłem kropkę, przeczytałem dokładnie, potem raz jeszcze przeczytałem pobieżnie, niczego nie zmieniałem, żadnych potknięć logicznych i gramatycznych nie poprawiałem, zamazałem jedynie flamastrem słowa: „choćby w Pańskim wyglądzie zewnętrznym", włożyłem list i pieniądze do koperty, na kopercie napisałem adres małej filii Banku Lwowsko-Wileńskiego na placu Wieży, następnie na poczcie po przeciwnej stronie placu Wieży list wrzuciłem do skrzynki i oficjalnie uznając sprawę za zamkniętą, w głębi duszy czekałem na dalszy przebieg wydarzeń.

Загрузка...