ROZDZIAŁ IV – Hotel Europejski

Rok temu, a może rok temu z okładem, przesłyszałem się krwawo i boleśnie – tykanie omegi wziąłem za tykanie tissota. Mój biedny, urodzony w stalinowskich czasach ojciec przyjechał do Warszawy i jak zwykle miał zamiar przez kilka dni balangować w towarzystwie płatnych, najchętniej ukraińskich dziwek.

– Słuchaj, przyjechałem nocnym pociągiem, stanąłem w Hotelu Europejskim, mam na mieście masę niecierpiących zwłoki interesów, wieczorem idę do teatru, ale teraz chciałbym się z tobą zobaczyć – usłyszałem w słuchawce stałą powitalną frazę i ni stąd, ni zowąd nabrałem pewności, że tym razem oprócz gotówki dostanę też w rytualnym upominku srebrnego tissota z prostokątnym cyferblatem. Mój biedny, trawiony wiecznymi wyrzutami sumienia stary zjawiał się w Warszawie mniej więcej co dwa miesiące i zawsze przed pogrążeniem się w rozpuście wtykał mi obfitą kasę i kosztowne prezenty.

Jechałem taryfą do Europejskiego i bardzo wyraźnie widziałem, a może już – jeszcze o tym nie wiedząc – bardzo wyraźnie „słyszałem" sepiową powierzchnię prostokątnego cyferblatu z rzymskimi cyframi, „słyszałem" kolor i kształt granatowej kasetki, „słyszałem" czarnosrebrny znak firmowy i napis: Tissot Swiss Watches sińce 1853.

Wszystko się zgadzało. Stary siedział przy stoliku, pachniał potężną dawką fahrenheita (za komunistycznej Polski pachniał old spice'em), rozglądał się z kabotyńsko wystudiowaną ciekawością i wręczał mi kolejne zwitki, można nawet powiedzieć: kolejne zwoje banknotów. Na marmurowym blacie, obok kawy espresso i kieliszka koniaku leżało starannie złożone, tak by strona plugawych ofert była jak najpieczołowiciej zakryta, „Życie Warszawy".

– To wpłać na konto – mówił pośpiesznie – za to spraw sobie telefon komórkowy, musimy z matką mieć z tobą jakiś kontakt w razie czego. Tu masz na najem mieszkania do końca roku, tu na bieżące wydatki… To, jak obiecałem, dokładam do komputera… A to… – płynność ruchów uległa nagłemu zamąceniu i stary jął gorączkowo grzebać w kieszeniach. – Słowo daję, chyba zgubiłem w pociągu… Albo zapomniałem w domu… Albo po prostu zostawiłem w numerze… W każdym razie to nie jest żaden żart… Chodzi o pewien przedmiot… o pewien dość wyjątkowy przedmiot…

Co do tego nie było cienia wątpliwości, stary zawsze wręczał, a nawet nie tyle wręczał, co z namaszczeniem celebrował wręczanie dość wyjątkowych przedmiotów. Nawet jak było to coś na pozór zwyczajnego, dodawał jakiś kontekst, wymyślał jakąś historię, sugerował wyjątkowość. Człowiek obracał w palcach najzwyklejszy w świecie długopis Parkera, a pod wpływem niesłychanych zapewnień i magicznych zaklęć starego zaczynał wierzyć, że jest to jedyny w świecie długopis Parkera. On sam (mój stary, nie parker) posiadał, rzecz jasna, wyłącznie wyjątkowe przedmioty, rzadkie książki, specjalną garderobę. Miał na przykład słabość do dżinsów marki Levis – upodobanie raczej mało elitarne – toteż, aby zażegnać nieznośną grozę powszechności, podkreślał na każdym kroku, że akurat te levisy, które on nosi, to jest specjalna seria o wyjątkowym kroju. Tak było ze wszystkim. Pod złaknionym wyjątkowości spojrzeniem starego – świat stawał się wyjątkowy. Jego świat stawał się wyjątkowy, a raczej nie tyle stawał się, co permanentnie był wyjątkowy. Jakkolwiek to brzmi, można powiedzieć, że stary nie znosił innych stanów oprócz stanów wyjątkowych.

Kiedy oglądał na przykład mecz w telewizji – nawet jeśli był to mecz, który wszyscy oglądali – był to w istocie inny i bardziej wyjątkowy mecz niż ten, który wszyscy oglądali. Stary miał tę strategię, że wynajdował – zwłaszcza wśród sławnych brazylijskich, hiszpańskich lub włoskich graczy zawodnika stosunkowo mało znanego, najlepiej debiutanta o nikomu nieznanym nazwisku i zaczynał to nieznane nazwisko z niesłychaną perfekcją i wielką poufałością wymawiać, twierdził, że tego właśnie gracza obserwuje od dawna, że się nim interesuje, że jego zdaniem chłopak ma pewne wyjątkowe predyspozycje do ciekawych zagrań. Jakby przyszło wam kiedykolwiek oglądać mecz w towarzystwie mojego starego, możecie być pewni: mielibyście mecz z głowy. Zamiast kibicować, cały czas usiłowalibyście rozkodować na czym polegają wyjątkowe predyspozycje do ciekawych zagrań jakiegoś tajemniczego i nikomu nieznanego zawodnika wynalezionego przez mojego starego. Stary wzdychałby fachowo, a wy nie bylibyście w stanie nadążyć za fachowością jego westchnień. Tak jest: maniakalny elitaryzm mojego starego sprawiał, że w jego obecności zawsze i wszelkiego rodzaju „mecze" były z głowy.

Podobną manią – że pozwolę sobie na dwuzdaniową, a przy tym zapowiadającą jeden z przyszłych rozdziałów dygresję – dotknięta była Marlenia Jasiczek – ważna, choć w sumie epizodyczna postać tej historii. Jej mania wyższości miała wszakże typowo kobiecą aranżację i w pewnym sensie była usprawiedliwiona faktycznie wyjątkową urodą. Jeśli coś nie tyle usprawiedliwiało, co niekiedy neutralizowało wyższościowe aspiracje mojego starego, było to roztargnienie. Teraz na przykład usiłował mi ofiarować pewien dość wyjątkowy zegarek, ale nie mógł go znaleźć.

– Nie ma wprawdzie takiej sytuacji – speszony mamrotał pod nosem – nie ma wprawdzie takiej sytuacji, której nie dałoby się w żart obrócić, ale tym razem… tym razem daję słowo – z coraz większym popłochem rewidował samego siebie – tym razem bez żartów, nie jest mi do śmiechu.

– Może sprawdź w torbie – powiedziałem leniwie, ale pewnie, a on przerwał daremną szamotaninę, w pełnym ulgi olśnieniu pochylił się nad chlebakiem z wykwintnego brezentu i z teatralnym nabożeństwem wydobył misterne zawiniątko.

Nic się nie zgadzało. Pozornie zgadzał się jedynie tykot szwajcarskiego zegarka, ale i ta tożsamość była złudna – dopiero w wiele miesięcy później miałem usłyszeć przepaść dzielącą tykanie tissota od tykania omegi. Teraz zaś – myliłem się. Myliłem się w całej rozciągłości: od a do z, od alfy (a raczej od tissota) do omegi. Omega była złota, miała złote wskazówki, złote arabskie cyfry i złoty (okrągły! okrągły!) cyferblat.

Nienawidziłem prezentów wręczanych mi z – nieźle zresztą przez starego odgrywanym – namaszczeniem. Nienawidziłem dziewięciu wiecznych piór – po trzy razy: montblanc, pelikan i waterman – nigdy nimi nie pisałem, nigdy ich chyba nawet nie napełniłem atramentem z wy

kwintnych kałamarzy, które, rzecz jasna, również były jego darem. (Czarnozielony pelikan, za pomocą którego prowadzę „Dziennik wypraw", jest pierwszym i pewnie ostatnim wyjątkiem). Ani jednej z ośmiu – cztery błękitne, cztery białe – koszul,od Dionizettiego nigdy nie przymierzyłem. Aparatem fotograficznym Minolta – w tym przypadku nie wysilił się specjalnie – nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. Jeśli idzie o skórzane portfele, przyborniki, piórniki, pojemniki, pokrowce (w tym jedno specjalne etui na krawaty), wszystko od Wittchena – nie miałem nawet specjalnych wyrzutów sumienia – są to wbrew pozorom rzeczy z natury rzeczy nieprzydatne normalnemu człowiekowi; najlepszy dowód: znaczną część tych ekskluzywianów z psychotycznym zapałem zgarnęła Konstancja. Ona też była ekstatyczną kolekcjonerką i użytkowniczką niezliczonych wód kolońskich.

– Uwielbiam męskie kosmetyki, a poza tym twój ojciec ma bardzo dobry gust, wszystkie zapachy, jakie ci daje, są świetne – Konstancja stała przed lustrem i z koneserstwem testowała najnowszą (flakon w kształcie granatu) wersję ceruttiego – wprawdzie fahrenheit, którego, jak mówisz, sam używa, nie świadczy o nim najoryginalniej, ale i tak to jest zapach pewniak. W ogóle w pokoleniu twojego ojca jakakolwiek wrażliwość kosmetyczna zdarza się niezmiernie rzadko. Oni do dzisiaj starym strajkowym obyczajem nie myją włosów, chodzą w obsmyczonych peweksowskich swetrach, noszą zapuszczone jeszcze w ośrodkach internowania brody i w najlepszym razie pachną spirytusowymi powielaczami. Koniecznie muszę poznać twojego starego, Patryku!

Wzbierała we mnie powodziowa fala mdłości. Konstancja odwracała się od lustra i stąpała tandetnie baletowym krokiem, co miało sugerować, że spowijające ją woale nowego zapachu utaneczniają ciało. Faktycznie, jej skóra na

męskie wody kolońskie reagowała nieźle, na najnowszą zaś – flakon w kształcie granatu – wersję ceruttiego bardzo nieźle. Powodziowa fala mdłości wzbierała wszakże we mnie z innego powodu. Fraza muszę go poznać w języku Konstancji miała sens wyłącznie biblijny: muszę go przelecieć. Nic innego nie wchodziło w grę. W tym sensie bardzo zresztą z moim starym pasowali do siebie. Ilekroć mój biedny tatuś natężał się w rzekomej ojcowskiej neutralności i napuszenie pytał: A ta twoja nowa znajoma, wieleż sobie wiosen liczy? albo: Twoja nowa koleżanka – któryż jest rocznik to rozbrajające dziecko? – tylekroć było jasne, że napuszoność pytania ma zasłonić jego prawdziwy, podskórny sens: czy ona jest w zasięgu? Kwestia o tyle bezprzedmiotowa, że w miarę jego rosnącego z upływem lat rozpasania wszystkie, nawet najbardziej w swej licealności rozbrajające roczniki wydawały mu się osiągalne.

– Nie palę się do przedstawiania ci mojego starego…

– Dlaczego, Patryku? Pat, czyżbyś był zazdrosny o własnego tatę?

W tym, że Konstancja od czasu do czasu przybierała pozę infantylnej idiotki – było coś pocieszającego. Nawet świadomie sterowane i sporadyczne przypływy głupoty uczłowieczały tę silnie stukniętą intelektualistkę. Na okrągło wysłuchiwałem jej licznych opowieści, pouczeń i wymądrzeń i nie narzekałem: było czego słuchać.

Od słuchania zresztą – jak to u mnie – wszystko się zaczęło. Na drugim roku słuchałem jej wykładów z filozofii prawa. Po zakończeniu któregoś z kolei poszedłem do niej na dyżur. Właściwie chciałem się upewnić, że mam urojenia, że to potworne napięcie, które doktor Konstancja Wybryk we mnie budzi, w gruncie rzeczy nie istnieje albo jest tak jednostronne, że nie ma szans. Myliłem się. Napięcie istniało i nie było jednostronne.

– Po pierwsze mój ojciec nie był żadnym kosmetycznym wyjątkiem w swoim pokoleniu, ponieważ niewiele miał z tym pokoleniem wspólnego.

– Jak to nie miał? A który twój tata jest rocznik?

– Stary urodził się 1§ sierpnia 1952. Dokładnie tego samego dnia i roku co swego czasu dość sławny, a teraz już z lekka zapomniany amerykański aktor Patryk Swayze.

– Co ty mówisz, to bardzo zabawne. Mnie nigdy ta postać nie podniecała… Ale wiesz, ja wielbiłam Jacka Nicholsona, a jak się wielbi kogoś takiego jak Nicholson, to reszta aktorów ma małe szansę…

Miałem absolutną pokusę, żeby zapytać, czy w ramach szeroko pojętej analogii także urodziła się tego samego dnia i roku co Jack Nicholson, ale opanowałem się i poprzestałem na złośliwości tak drobnej, że chyba niezauważalnej:

– Mam nadzieję, że podjęłaś jakieś próby kontaktu, w końcu przy tobie reszta jego wielbicielek też by miała małe szansę.

– Coś ty, jakie próby kontaktu. Oczywiście, jak by mi się chciało, nie byłoby to wbrew pozorom aż takie trudne, do Nicholsona można się łatwo przebić przez Nikitę Michałkowa, a Nikita Michałkow ma paru przyjaciół w Warszawie, nie byłoby z tym wielkiej sprawy… Jack Nicholson – oczywiście tak, „Lot nad kukułczym gniazdem" – oczywiście tak, „Czułe słówka" – oczywiście tak, „Ostatnie zadanie" – oczywiście tak, „Lśnienie" – oczywiście tak, ale aż tak to nie. Aż tak to mnie nie ciekawiło i nie ciekawi. Ciekawi mnie twój urodzony tego samego dnia i roku co Patryk Swayze, stary. I co? Czerpał z tej zbieżności wielkie satysfakcje? Ważny był z tego powodu?

– Tak, podobno z początku ekscytował się tym ostro. Ostro i udręczające. Przy czym zachowywał pewną klasę i nie tyle okazywał dumę i ważność z powodu, że urodził się tego samego dnia co sławny gwiazdor, ale raczej zdumiewał się, że tamten, a nie on doszedł do sławy i pieniędzy. Uważał to za złośliwe zrządzenie losu. Jak już Pan Bóg postanowił, że ktoś urodzony 18 sierpnia 52 roku zrobi karierę, to ja naprawdę nie rozumiem, czemu na tego średniaka padło, a nie na innych daleko poważniejszych kandydatów – powtarzał niby ze śmiechem i ironią, a w gruncie rzeczy z bólem i na serio. Ale potem mu przeszło, może nawet zapomniał. Chyba jakoś od połowy lat osiemdziesiątych, jak był już dobrze po trzydziestce, przestał maniakalnie podkreślać, że urodził się tego samego dnia i roku co Patryk Swayze, a poszedł w martyrologię. Ogólnikową bo ogólnikową, ale martyrologię.

– Czyli co? Zmienił sobie datę urodzenia i zaczął utrzymywać, że urodził się tego dnia i roku co Adam Michnik? Czy jak?

Konstancja nie umiała jednak całkowicie nad sobą panować, przy nazwisku Michnik głos się jej załamał pożądliwie – przeszedłem nad tym do porządku dziennego.

– Aż tak to nie. Przestał podawać dokładną datę. Urodziłem się jeszcze za niemiłościwie panującego Josifa Wissarionowicza Stalina, taką sobie dość katastrofalną opracował frazę. Rozumiesz?

– Rozumiem. Widocznie miał za małe poczucie humoru, żeby mówić: urodziłem się za Bieruta, to jednak brzmi gorzej. Albo urodziłem się za towarzysza Tomasza… też nie bardzo…

– Jakiego towarzysza Tomasza?

– Jezu! Jak to jakiego? Bierut miał taki pseudonim partyjny: towarzysz Tomasz.

– No tak… Jak na potrzeby starego określenie stanowczo za mało uniwersalne. – Odruchowo chciałem się upewnić, czy Bierut to był ten gość, który rządził przed wiecznie mylącą mi się parą Gierek i Gomułka, a może na odwrót, ale Konstancja najwyraźniej miała już zakłócony odbiór -

wchodziła w jeden ze swych słynnych transów intelektualnych.

– Rozumiem, bardzo dobrze rozumiem twojego starego, Pat. A w sprawie wylosowania Patryka Swayze rozumiem go jeszcze lepiej. W końcu twój stary musiał, może nawet podświadomie, oddzielić fakty nie tylko dla szpanu, ale i dla logiki. Nie mógł przecież mówić, że urodził się za Stalina, w tym samym dniu i roku co Patryk Swayze, bo wprawdzie Patryk Swayze urodził się w tym sam dniu i roku co on, ale nie urodził się za Stalina. W każdym razie nie da się tak powiedzieć. Stalin był wtedy gdzie indziej, data się zgadzała, ale nie zgadzała się rzeczywistość, bo to dwa osobne światy były. Well. Poza tym obecność Patryka Swayze w życiorysie twojego taty osłabiałaby stalinowski tragizm tego życiorysu. Swayze karykaturuje Stalina, a Stalin unieważnia Swayzego. Nie da się ich pogodzić, bo się w każdym sensie znoszą…

– Oczywiście tak, oczywiście tak – potakiwałem z irytacją, byłem udręczony jej gadulstwem i umysłową sprawnością pozwalającą na natychmiastowe wygłoszenie w każdej sytuacji błyskotliwego eseju na każdy temat, teraz na przykład na temat: „Patryk Swayze a stalinizm"- oczywiście tak.

– Nie denerwuj się – jak zwykle czytała w moich myślach – w końcu nie jestem szeregową ofiarą współczesnej humanistyki. Kojarzę wprawdzie wszystko ze wszystkim, ale robię to inteligentnie i nie zapominam o docieraniu do prawdy. Dlatego pytam: może twój stary poza bierną przynależnością do totalitarnej epoki miał jednak jakieś antytotalitarne zasługi? Jakaś działalność opozycyjna? Jakieś roznoszenie ulotek? Może był więziony przez policję polityczną albo chociaż zatrzymany na 48 godzin? Prześladowany? Pałowany? Internowany?

– Owszem, mój stary raz był internowany, tyle że w izbie wytrzeźwień. Obawiam się, że nie o ten rodzaj ograniczenia swobód obywatelskich ci chodzi.

– Patryku! Ty chyba żartujesz! Wszyscy urodzeni w roku 1952, w ogóle wszyscy urodzeni na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych byli całkiem na serio internowani! Zwłaszcza mężczyźni! Patryku! Twój stary jest Solidarity generation! On musiał być internowany! Patryku! Przypomnij sobie! Chyba że… – Konstancja często spoglądała na mnie łakomie, ale tym razem w spojrzeniu jej była żarłoczność połączona w dodatku z pensjonarską ekscytacją.

– Chyba że co?

– Chyba że się ukrywał! Przypomnij sobie!

– Słuchaj, ja miałem wtedy cztery, w najlepszym razie pięć lat i pamiętam jedynie, że spikerzy telewizyjni byli w mundurach, co zresztą wydawało mi się normalne. Stary mój, jeśli w ogóle coś ukrywał, to swoje ekscesy przed matką. Podobno wracał rano i tłumaczył, że godzina policyjna zaskoczyła go u kolegi, a dać znać nie mógł, bo telefony wyłączone. Ale tego oczywiście nie pamiętam, to są szczegóły zaczerpnięte, że tak powiem, z bolesnych przekazów rodzinnych. Nie pamiętam, ale wiem. Stary, jak w końcu każdy, kto się kiedyś urodził, był w swoim pokoleniu, ale nie miał z tym pokoleniem nic wspólnego… Swoją drogą, Konstancjo, czasem dziwi mnie twoja skłonność…

– Dziwi cię moja skłonność do streszczania dziejów najnowszych z perspektywy seksu? – Konstancja w okamgnieniu śmiertelnie spoważniała, mnie zaś zamurowało. Jak zwykle wychodziło na to, że jest jakieś sześć albo siedem rozumowań do przodu.

– No niezupełnie, nie to, jeszcze nie to chciałem poruszyć. Na razie chciałem powiedzieć, że niekiedy dziwi mnie twoja skłonność do obracania każdej rozmowy w kabaretowy skecz. Przecież ty doskonale wiesz, jak było; już nie mówię ryzykownie, że po prostu pamiętasz dużo więcej ode mnie, ale przecież ty się świetnie orientujesz. Nie tylko na wydziale masz opinię osoby bardzo biegłej zarówno w polityce, jak i w historii najnowszej… Ja też w końcu to i owo przeczytałem, ale to ty jesteś scientiarum praevalentium margarita, czyli po naszemu pearl of the science.

– Patryku, muszę ci, niestety, odpowiedzieć stereotypowo: ty się faktycznie nieźle w pewnych rzeczach orientujesz, powiedziałabym, że nawet, zwłaszcza jak na swoją szczeniackość, niepokojąco znasz się na pewnych rzeczach. Ale kompletnie nie znasz się na ludziach. A już na kobietach nie znasz się wcale. To, co ty bierzesz za przypływy mojej głupoty, to są, owszem, nieodparte i mocniejsze ode mnie ataki drzemiącego we mnie upiornego luda, który od czasu do czasu musi zrobić: Gu! Gu! Gu! Rozumiesz? Każdy człowiek! Każdy! Ja też! Każdy ma od czasu do czasu potrzebę przeistoczenia się w upiornego luda i zrobienia Gu! Gu! Gu!

– No nie wiem… Nie słyszałem… Może są jakieś grupy, co chcą się przeistaczać w upiornego luda… Jakieś wąskie grona elitarnych intelektualistów… Ale wszyscy? Wykluczone!

– Ależ oczywiście, że wszyscy. Wszyscy to mają, choć różnie to nazywają. W każdym drzemie dziecko. W każdym drzemie zwierzę. W każdym zły duch siedzi. W każdej kobiecie tkwi mała niegrzeczna dziewczynka. W każdym mężczyźnie – niesforny chłopiec. Oto podstawowe i oczywiście powierzchowne aforyzmy na ten temat. Każdy ma w sobie jakiegoś gnoma, karła, diabelski pomiot, czarcie nasienie albo tylko krwiożercze niemowlę, co cały czas czeka, żeby na wierzch wyleźć i wrzasnąć po swojemu. Nie czułeś tego nigdy? Nie miałeś tego nigdy? nigdy nie miałeś ataku nagłej i nieodpartej ochoty…?

– Ochoty, żeby przeistoczyć się w krwiożercze niemowlę? Nie uwierzysz, ale nie miałem.

– Nie wysilaj się na złośliwości i nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Miałeś takie ochoty, ale nie chcesz się przyznać. Albo nie pamiętasz. Albo sam nie wiesz, że je miałeś. Sam nie wiesz, że jesteś pedałem, jak mawiał pewien klasyk współczesnej literatury polskiej, zalecając się do mojego kolegi… I co zabawne, miał rację… – Konstancja zamyśliła się na chwilę. – Ale mniejsza z tym. Wszyscy to mają, choć do pełnej i zwłaszcza publicznej ekspresji dochodzi rzadko. Ale za to w samotności! Spróbuj sobie kiedyś uświadomić wszystkie rzeczy, które robisz, jak jesteś sam… Pozy, miny, czynności najdziwniejsze. Tak, ludzie, jak są sami, bardzo dziwne rzeczy robią. I bardzo dziwne dźwięki wydają. Nie szykuj się do błyskotliwej polemiki, bo nie mam na myśli pierdzenia. Chodzi o inny rodzaj akustyki. O czysty nieartykułowany bełkot. O najciemniejszą i najstrzelistszą pieśń krystalicznego bełkotu. Jakbyś oprócz słyszenia PINów miał dar słyszenia tego, co słychać pod dachami domów i sufitami mieszkań, to byś dopiero usłyszał upiorne rzężenie! Makabryczne wycie! Piekielny skowyt gaworzenia, stękania i pojękiwania! Nieludzki jazgot nieustannych zdrobnień! Totalne nieartykulacje! Chrypoty, miaukoty, chrząkoty! Do dziś żywy prasłowiański język z epoki kamienia łupanego! Zwierzęcy ryk samych samogłosek: Aaaaa! Yyyyy! Uuuuu! Różne, bardzo różne wycia słychać w polskich domach. Na zewnątrz rzadziej, ale pokusa jest tym większa. Miałeś taką pokusę?

– Nie, nie miałem takiej pokusy – odpowiedziałem podniesionym głosem.

– Zaraz. Poczekaj. – Konstancja odgrywała rolę zewnętrznie stoicko spokojnej, a wewnętrznie w najwyższym stopniu zniecierpliwionej nauczycielki. – Zaraz. Spokojnie. Nie odpowiadaj, dopóki nie usłyszysz, jak brzmi

pełne pytanie. Przecież nie wiesz, jak brzmi pełne pytanie? OK? Teraz uważaj. Pełne pytanie brzmi: Czy nigdy nie miałeś ataku nagłej i nieodpartej ochoty, żeby nagle na środku ulicy, w tłumie, albo na jakimś wytwornym bankiecie, albo najlepiej na jakimś pompatycznym pogrzebie na cały głos zrobić: Gu! Gu! Gu! albo Tju! Tju! Tju! albo Hy! Hy! Hy! Albo po prostu zawyć nieczytelnie i zwierzęco, zakwililić, zarzęzić, żeby bez powodu przeraźliwie zapiszczeć: Piii! Piii! Piii!?

– Szczerze mówiąc, też nie… – odpowiadałem bez przekonania. – Nie przyszło mi to dotąd do głowy. – Mówiłem bez przekonania nie dlatego że kłamałem, ale dlatego że nie mogłem powiedzieć prawdy. Co niby miałem powiedzieć mojej dotkliwie rąbniętej Konstancji? Że owszem, rąbnięta jest dotkliwie, ale w porównaniu ze mną to jest nic? Co jej miałem powiedzieć? Że we mnie nie siedzi żaden upiorny lud, złośliwy gnom, przeraźliwy karzeł czy zły duch, ale że owszem, siedzi we mnie mały natarczywy Ojciec Święty, który faktycznie tylko czeka, żeby wyleźć na wierzch? Albo że mój gnom, duch, demon, diabeł, co tam jeszcze, przybrał postać Głowy Kościoła Powszechnego? Co jej miałem powiedzieć? Że nie mam żadnej pokusy, żeby znienacka w tłumie zrobić Gu! Gu! Gu!, ale że mam straszną i nieustanną pokusę, żeby ten tłum pobłogosławić, wygłosić doń papieską homilię i wprowadzić go w euforię jakimś pontyfikalnym żartem? Że wprawdzie moja dziecinna mania zostania papieżem dawno minęła, choć i tak za długo trwała, ale że jakby ktoś zajrzał pod sufit mojego mieszkania (nie mówiąc o suficie mojej czaszki), to dalej niejedno mógłby pod tym względem zobaczyć? Że moje ręce w samotności nieraz same się ku urbi et orbi wyciągają? Że mój krok, jak nieraz z pokoju do kuchni idę, wiadome ma dostojeństwo? Że jak kogoś słucham, w bardzo określony sposób chylę ku niemu głowę? Że owszem, czasem mieszkający we mnie

upiorny lud chce przybrać swą naturalnie nieokreśloną postać i chce zawyć nieczytelnie i zwierzęco, ale że chce to uczynić tylko wtedy, gdy stoję w oknie papieskiej biblioteki i pozdrawiam w kilkudziesięciu językach tłumy zgromadzone na placu Świętego Piotra? Takie wstydy miałem Konstancji wykładać? A potem jeszcze może miałem jej gorączkowo tłumaczyć, że nie jestem wariatem, że to wszystko jest arcynormalne, bo przecież tak jak ktoś, kto w dzieciństwie marzył, że zostanie na przykład piłkarzem, nie raz potem przez lata, a może i przez całe życie wyobraża sobie, że składa się do strzału, drybluje albo zdobywa rozstrzygającą bramkę na mistrzostwach świata, tak i mnie pewne gesty, ruchy i obrazy w głowie pozostały? Takie defensywne występy miałem dawać? No gdzie! Wolałbym już naprawdę zrobić Gu! Gu! Gu!

I ja temu właśnie odruchowi ulegam – z gorzkiego rozpamiętywania mojego strasznego sekretu wyrwał mnie głos Konstancji, która najwyraźniej zmierzała do harmonijnej puenty – ulegam odruchowi, ulegam atakowi upiornego luda, przeistaczam się i rzężę. Tak. Rzężę. Ale ponieważ jednak nie stać mnie na prawdziwe rzężenie, nie stać mnie na oryginalne Gu! Gu! Gu! – rzężę na jakiś temat, przeważnie rzężę na jakiś polityczny temat, bo tak jest śmiesznie…

Konstancja znów się zamyśliła, gołym okiem było widać, że owładnęło ją jakieś bezwstydne wspomnienie, najpewniej tamta historia jednego kolegi nagabywanego przez klasyka literatury. Miałem jednak mocne przeczucie (gołym uchem słyszałem), że akurat tej historii nie usłyszę nigdy.

– Ach, Patryku – ocknęła się i powróciła do lirycznorefleksyjnego wcielenia, które w duchu nazywałem wcieleniem „Ach Patryku". – Ach, Patryku, oczywiście, że pamiętam więcej od ciebie, zauważając to, nie ryzykujesz, przeciwnie, przecież wiesz, że mnie kręci te osiem lat różnicy. Ach, Patryku – przeciągnęła się kocio i powiedziałbym nie tyle powąchała, co głęboko sztachnęła się filującym z jej ramion zapachem najnowszej wersji ceruttiego. – Pamiętam, doskonale pamiętam stan wojenny, w końcu była to ostatnia, wyraziście naznaczona historią, epoka mojego dziewictwa. Patryku, czy ty wiesz, że ja straciłam dziewictwo w orwellowskim roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym? Miałam wtedy szesnaście lat, wiek nadzwyczaj akuratny dla tego zabiegu.

– Coś takiego… Nie wiedziałem… Nie opowiadałaś mi o tym. Ale doceniam. Zwłaszcza doceniam, że taktownie mówisz o roku orwellowskim, a nie mówisz na przykład: „utraciłam dziewictwo w roku męczeńskiej śmierci księdza Jerzego".

– Ach, Patryku, nie mówi się wszystkiego, co się myśli.

Jestem naprawdę niezły z historii, wszystkie dotychczasowe egzaminy historyczne nie to, że pozdawałem na piony, to pestka. Ja wszystkich egzaminatorów, i tego od historii prawa sądowego, i tego od historii prawa publicznego, i nawet tego grzyba od historii doktryn politycznoprawnych, wprawiłem w obeliskowe osłupienie. Jestem dobry. Po prostu jestem dobry. Ale niekiedy, gdy w środku nocy, na wysokościach dwunastego piętra budzę się ze snu, zawsze przecież bardzo lekkiego, zdaje mi się, że z całej historii powszechnej pamiętam tylko cztery daty: Rok 966 – chrzest Polski. Rok 1492 – odkrycie Ameryki. Rok 1939 – wybuch drugiej wojny światowej. Rok 1971 – mój ojciec zdaje do szkoły teatralnej.

Nie było innych dat w jego życiu. Datę urodzenia wpierw przesłonił mu Patryk Swayze, a potem prawie całkiem zamazał Józef Stalin. Ooool Proszę państwa! zawsze, nawet jak stary zwracał się do pojedynczej osoby, było to słynne: Ooo! Proszę państwa! Niekiedy, jak był bardziej pijany niż zwykle, stosował też formę: Panie! Panowie! Ooo! Urocze panie! Czcigodni Panowie! Ooo! Jak idzie o datę mego urodzenia, mogę powiedzieć jedno: urodziłem się jeszcze za niemitościwie nam panującego Józefa Wissarionowicza Stalina… Hę, hę, hę…

Inne godne zapisania kredą w kominie terminy zakryte zostały przez inne okoliczności czy też inne klęski. Dzień poznania mojej matki był nie do ustalenia, ponieważ nigdy nie mogli się zgodzić, na jakiej to było imprezie.

Matka twierdziła, że było to na bankiecie z okazji przyjazdu do Krakowa największego żyjącego polskiego poety. Doskonale to pamięta. Była wtedy na trzecim roku polonistyki i pisała pracę roczną o wątku mitologicznym w wybranych wierszach największego żyjącego polskiego poety. Jak zobaczyła, że spotkanie autorskie ma temat jej pracy – poszła, choć nigdy na żadne spotkania autorskie nie chodziła. Nie miała oczywiście pojęcia, że po spotkaniu będzie jakiś bankiet, a nawet jakby wiedziała, to i tak pójścia na bankiet w ogóle nie brała pod uwagę.

W niskiej jak wiejska świetlica sali związku literatów kłębił się zresztą taki tłum, że w pierwszej chwili i samo spotkanie autorskie chciała odpuścić, ale jednak weszła

1 nawet jakimś cudem znalazła siedzące miejsce. Największy żyjący polski poeta niezmiernie ją rozczarował. Po pierwsze był niski, po drugie był gruby, po trzecie był na gazie, po czwarte zachowywał się kabotyńsko, po piąte – czytał stare i dobrze jej znane wiersze. Miała wrażenie, że siedzący na podwyższeniu, lekko pijany, niewyraźnie artykułujący słowa grubawy konus podszywa się pod jej

ulubionego autora, że parodiuje jego wielkie teksty, że je złośliwie umniejsza. Poszła, aby maksymalnie przybliżyć się do tematu swojej pracy rocznej, a efekt był odwrotny: przybrawszy nikczemną powłokę cielesną, temat jej pracy rocznej oddalał się od niej na zastraszające odległości. Siedziała i kombinowała, jakim najmniej zauważalnym sposobem wydostać się na zewnątrz. Dyskusji po wierszach słuchała z opuszczoną w poczuciu zażenowania głową – w zasadzie nie była to dyskusja, a całe serie wygłaszanych z jednakowo teatralnym namaszczeniem dziękczynnopochlebczych peanów. W pewnym jednak momencie usłyszała wypowiedź odmienną zarówno pod względem artykulacji, jak i merytoryzmu. Uniosła głowę w przekonaniu, iż piskliwy i najwyraźniej totalnie wrogi w stosunku do dorobku największego żyjącego polskiego poety głos należy do jakiegoś wychudzonego i długowłosego kontestatora literackiego. Znała z widzenia taki typ antropologiczny, zapuszczeni pod względem higieny osobistej buntownicy estetyczni sporadycznie pojawiali pod łukowatymi sklepieniami instytutu filologii polskiej. O niektórych z nich mówiono, że niebawem złożą tomik wierszy w prawdziwym wydawnictwie. Ale pośrodku sali stał dosłowny olbrzym, w którym wszystko z wyjątkiem krótko obciętych włosów i wysokiego głosu znamionowało fizyczny rozmach. Czaszka olbrzyma była wyraziście i śmiało sklepiona, bary potężne, dłonie jak bochny chleba. Odziany był w dżinsową bluzę niespotykanie wielkich rozmiarów i atakował największego żyjącego polskiego poetę z werwą i inteligencją. Za pomocą dobrze skonstruowanych argumentów zarzucał mu brak dystansu do świata, ideologiczne zaślepienie a rebours, epatowanie brzydotą i najzwyczajniejsze w świecie kombatanctwo w antycznym sztafażu. Oczywiście natychmiast rozległy się syki, pohukiwania i prześmiewcze parsknięcia, olbrzym, choć z początku szło mu dobrze, z czasem zaczął się – rosnącą agresją bezkrytycznych wielbicieli największego żyjącego polskiego poety – peszyć. Sam największy żyjący polski poeta przyjął strategię szlachetnej wyrozumiałości, gestami i rysami twarzy dawał wręcz do zrozumienia, iż ma świadomość własnej niedoskonałości i w niektórych przynajmniej sprawach solidaryzuje się ze swym antagonistą. Było to, rzecz jasna, od początku do końca obleśnie obłudne, ale przyniosło efekt: olbrzym nie dokończył swej perory i usiadł w poczuciu całkowitej izolacji. Tak przynajmniej zdawało się matce, która nagle postanowiła, że jak ten cały cyrk się skończy, na chwilę mimo wszystko zostanie, podejdzie do odrzuconego przez ogół olbrzyma i wyrazi mu swoje duchowe poparcie. Decyzja przyszła jej tym łatwiej, że ten cały cyrk nie tyle nagle się skończył, co całkiem nagle zmienił swą postać. Nie było żadnego zamykania części oficjalnej, żadnego zapraszania gości na symboliczną lampkę czegoś mocniejszego, żadnego gremialnego przechodzenia do sali bankietowej, której tam zresztą nie było w ogóle. Nagle okazało się, że wszyscy ni stąd, ni zowąd, mają w dłoniach pełne kieliszki, dosłownie było tak, jakby jednym niedostrzegalnym ruchem zgodnie wyjęli je z kieszeni. Można powiedzieć, że literatura polska w okamgnieniu i z właściwą jej tylko na tym polu wirtuozerią przeistoczyła się w życie towarzyskie.

Matka zaczęła się w panice rozglądać, czy aby olbrzym zrozpaczony klęską poniesioną w starciu z klasykiem nie pomyka samotnie ku wyjściu, ale nie, stał pod ścianą, z ożywieniem coś komuś tłumaczył, w garści – jak wszyscy – trzymał kieliszek wódki. Gdy zbliżyła się doń na odległość umożliwiającą wygłoszenie duchowego poparcia, w gruncie rzeczy bez zdziwienia skonstatowała, że sama, pod tajemniczym względem trzymania w palcach nie wiadomo skąd wziętego kieliszka, nie różni się od innych. Wypiła duszkiem, był to chyba jeden z nielicznych,

a może jedyny w życiu kieliszek wódki, jaki moja matka wypiła duszkiem, zakręciło się jej w głowie i chyba zaczął plątać język, ale nie z tego powodu, w każdym razie nie tylko z tego powodu nie doszło do wygłoszenia przez nią pod adresem bezkompromisowego olbrzyma żadnych wyrazów duchowego poparcia. Po pierwsze: bezkompromisowy olbrzym nie był w najmniejszym stopniu osamotniony – otaczał go spory tłum klasycznie długowłosych, klasycznie wychudzonych i klasycznie zapuszczonych pod względem higieny osobistej młodych kontestatorów literackich. Po drugie: nie było w nim nawet śladu poniesionej klęski, przeciwnie – tryumfował, przyjmował gratulacje i obficie ze swymi zachwyconymi kumplami rozpamiętywał szczegóły swego, jak to, sycąc się frazą, ujmował: brawurowego dojebania staremu grafomanowi. W sumie matka miała dość niesłychanie licznych tego wieczoru zwrotów akcji i zamierzała odejść bez słowa. Ale niestety, niestety, niestety – powtarzała w swej opowieści to niestety bez końca, w miarę upływu czasu z coraz mniejszą melancholią, z coraz natomiast większą irytacją. – Zamierzałam odejść bez słowa, ale niestety, niestety, niestety, zatrzymał mnie jeden z akolitów olbrzyma. To prawda, był najlepiej z nich wszystkich uczesany, najmniej wychudzony i najbardziej zadbany, chyba pachniał nawet jakąś nędzną wodą kolońską, ale nie były to przecież powody, żeby zostawać – musiałam być pijana.

– Po pierwsze – odpowiadał ojciec – ja nie używałem wtedy żadnej nędznej wody kolońskiej, ponieważ nigdy w życiu nie używałem żadnej nędznej wody kolońskiej. Wtedy się używało old spice'a, używało się zresztą, jak się używało, kto używał, to używał, ja używałem. Old spice to nie było wtedy byle co, a w naszych, Agnieszko, kręgach, w kręgach przymierających głodem ludzi sztuki, to całkiem nie było byle co. Doskonale o tym wiesz. Po drugie, po trzecie, po czwarte, po piąte i po setne cała reszta

twojej historii, Agnieszko, to jest radio Erewan! Radio Erewan w postaci czystej! Nie tu, ale tam, nie my, ale oni, nie wtedy, ale kiedy indziej. Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że autor, którego nazywasz najwybitniejszym żyjącym polskim poetą, nigdy, ani wtedy, ani przedtem, ani potem nie był najwybitniejszym żyjącym polskim poetą. Najwybitniejszy żyjący polski poeta i wtedy, i przedtem, i długo jeszcze potem był na emigracji, i choćby tylko z tego powodu w połowie lat siedemdziesiątych nie mógł mieć żadnego wieczoru autorskiego w Krakowie. I jako żywo nie miał on takiego wieczoru! Wieczór poety, o którym pisałaś pracę roczną i którego mylnie określasz jako najwybitniejszego żyjącego polskiego poetę, owszem odbył się w sali związku literatów, owszem pewien mój nieszczęśliwy przyjaciel zabrał na nim głos, owszem ja na tym wieczorze byłem, owszem być może i ty na tym wieczorze byłaś, ale przecież myśmy się tam nie poznali! Na Boga! Agnieszko! Przecież myśmy się, Agnieszko, poznali na przedstawieniu „Dziadów" w reżyserii Konrada Swinarskiego! Przypadkiem usiedliśmy obok siebie, przedtem, jak to wszyscy w Krakowie, trochę znaliśmy się z widzenia, ale wtedy na „Dziadach" pierwszy raz zaczęliśmy ze sobą gadać! Pamiętam to dobrze, bo doskonale pamiętam, jak byłaś ubrana! Wiesz, że ja do takich szczegółów, powiedzmy – kostiumowych, mam pamięć nieomylną i fotograficzną! I fotograficznie, i nieomylnie pamiętam, że miałaś na sobie czerwoną bluzkę typu boucle i żółtą kremplinową mini!

– Przecież ja czerwoną bluzkę i żółtą mini miałam właśnie na wieczorze autorskim – proszę bardzo, nie chce mi się całe życie spierać z tobą o to samo: jednego z największych żyjących polskich poetów – odpowiadała matka. – Pamiętam dobrze, bo umyślnie założyłam najbardziej awangardowe szmaty, jakie miałam. Brałam bowiem pod uwagę, że podejdę do poety, którego wyobrażałam

sobie jako wysokiego i wychudzonego bruneta o chmurnym spojrzeniu, i prosząc o dedykację na tomiku wierszy, wyznam mu, że piszę o nim pracę roczną. Tak sobie wyobrażałam, a tu takie, okazało się, fiasko. Siedziałam potem jak na rozżarzony ch*vęglach, bo wydawało mi się, że wszyscy się na mnie gapią z powodu prawie sylwestrowego zestawu ciuchów. Pamiętam bardzo dobrze.

– Owszem, owszem – ojciec pochylał głowę ze świadomością, że pochyla głowę – owszem, owszem bardzo dobrze pamiętasz, Agnieszko, owszem, bardzo się wtedy w teatrze wszyscy na ciebie gapili. Własną dumę z tego powodu ja z kolei też doskonale pamiętam. I pamiętam doskonale, jak się zachowywałaś i co mówiłaś. Bo przedstawienie – hę, hę, hę – pamiętam, nie będę ukrywał, słabiej. A nawet powiem z całą otwartością: ja wtedy z twojego powodu, Agnieszko, z powodu twoich włosów do ramion, z powodu twoich piersi okrytych czerwoną bluzką typu boucle, z powodu twoich ud lewo osłoniętych żółtą mini miałem przedstawienie z głowy. Ale i to było dobre, bo ja dzięki temu, dzięki tobie, Agnieszko, byłem potem jeszcze niejeden raz na „Dziadach" i w pewnym sensie tobie zawdzięczam wielka rolę, jaką ten spektakl odegrał w moim duchowym życiu. Ale wtedy, pierwszy raz, ty byłaś spektaklem, ty byłaś sceną i ty byłaś dramatem. Ty wtedy, Agnieszko, cały czas zachowywałaś posępną powściągliwość, ponuro, a nawet wrogo przypatrywałaś się aktorom, a specjalnie aktorkom…

Ojciec wątek niechętnego odbioru przedstawienia przez matkę opowiadał i odgrywał długo i rozlewnie, przybierał jej wrogie miny, odtwarzał jej wzgardliwe grymasy, trwało to w nieskończoność, aż podobno w końcu matka znienacka nachyliła się ku niemu i jej rozdygotany szept jął płynąć wprost do jego zdrętwiałego z osłupienia i żądzy ucha:

– Marzyłam, że będę aktorką, chciałam być aktorką. Pięknie mówię wiersze, uwielbiam literaturę i mam świetny głos! Tak, mam świetny głos, dobrą dykcję i, jak mówią, niezłe warunki! Chciałam być aktorką, bardzo chciałam! Ale odkąd zrozumiałam, że aby zostać aktorką, trzeba się rozbierać – moje marzenia runęły! – na moment zamilkła, wyprostowała się, może przez minutę spoglądała na scenę, na której akurat diabeł walczył z aniołem, po chwili zaś z powrotem nachyliła się w stronę skonsternowanego, ale i zachwyconego starego i dodała: – Już na egzaminie wstępnym trzeba się rozbierać!

– Nie – odpowiedział stary przytomnie – na egzaminie nie trzeba się rozbierać, ale – spojrzał na zegarek – za jakieś cztery godziny trzeba będzie się rozebrać. – Nigdy! – matka ugryzła go w ucho – nigdy! Ja jestem nierozbieralna. Ja nigdy nie rozbiorę się do naga. Po prostu nigdy! Rozumiesz? Nigdy nie zobaczysz mnie nagiej! A na egzaminach wstępnych do szkoły teatralnej kandydatki muszą się rozbierać do naga i potem są macane przez komisję!

– Nie – odparł ojciec – ani nie muszą się rozbierać do naga, ani nie są macane przez komisję. Wiem, bo sam zdawałem. Żadna z moich koleżanek nie musiała się rozbierać do naga i nie była macana przez komisję.

– Zdawałeś do szkoły teatralnej? – zdumienie matki nie miało granic. – Zdawałeś do szkoły teatralnej? Jeżeli to prawda, jesteś starą świnią. Jesteś starą świnią i nigdy nie będziesz moim mężem.

– Będę – powiedział głucho ojciec. – Już nim jestem.

– Jak ten człowiek zmyśla! – zdumienie matki graniczyło z podziwem. – Jak ten człowiek zmyśla! – powtarzała z wrogą fascynacją. – Przecież to wszystko są czyste wymysły. Na „Dziady" poszłam, kiedyśmy się już dobrze znali, kiedy zaraziłam się, a raczej udawałam, że się zaraziłam, twoją pasją teatralną, kiedy należałam już do waszego towarzystwa, kiedy dałam się, kiedy na własne nieszczęście dałam się namówić na zabawę w ten wasz cały teatr wędrowny, a nawet kiedy już – Boże, co za śmiech! – byłam największą gwiazdą trupy. Przecież ja wcześniej w ogóle nie chodziłam doieatru! A już sama w teatrze nie byłam nigdy w życiu! Może faktycznie na „Dziadach" też miałam na sobie żółtą spódnicę i czerwoną bluzkę, ale chyba nie… Przecież ja żółtą spódnicę i czerwoną bluzkę przywiozłam sobie z wakacji w Londynie…

– Co ty, Agnieszko, opowiadasz? Przecież premiera „Dziadów" była w 73… I myśmy się spotkali na jednym z pierwszych przedstawień po premierze… A w Londynie byłaś w 75, pamiętam dobrze, bo przecież dzwoniłem do ciebie, żeby ci powiedzieć, że Swinarski zginął w katastrofie. Jesteśmy w końcu jeszcze w takim wieku, że powinniśmy lata przynajmniej, bo już o miesiące mniejsza, ale lata powinniśmy pamiętać. Wszystko ci się pokręciło…

– No właśnie – odpowiadała matka – wszystko się zgadza, w Londynie byłam w 74 i jesienią tego roku poznaliśmy się na wieczorze literackim…

Pozornie każde z nich twardo obstawało przy swojej wersji wydarzeń, ale przecież gołym okiem widać było, że nie to jest dla nich najważniejsze. Nie mogli się zgodzić, którego to było dnia i którego wieczoru, ale zgodnie milczeli co do poranka dnia następnego. A o poranku dnia następnego – słyszę to wyraźnie – ciepła mgła podnosiła się nad Krakowem, parowały dachy miasta, dzwoniły stawiane pod drzwiami butelki mleka. W Alejach Trzech Wieszczów skrzypiały koła, stukotały kopyta, z otwartego okna płynęła włoska aria Christopha Willibalda Glucka. W stronę mostu Dębnickiego jechały zaprzężone w konie wozy wędrownych artystów; w pierwszym siedział na koźle i zawadiacko powoził krótko ostrzyżony olbrzym w dżinsowej kurtce, w drugim kamiennym snem spali długo

włosi aktorzy, w ostatnim na stercie rekwizytów, na kupionym na bazarze płaszczu Konrada, na ukradzionej z pracowni biologicznej czaszce Yoricka, na własnoręcznie wyszywanej w poziomkowy wzór chustce Desdemony, na przeciwsłonecznych okularach Hamma, na uczynionych z pudełek do butów cegłach muru granicznego, na znalezionym na poboczu dzbanku Aliny, na samym wierzchu sterty ulepionych z masy papierowej głów rewolucjonistów, czerwonych szturmówek i leninowskich kaszkietów leżała żółta kremplinowa mini i czerwona bluzka typu boucle.

Dzień ich ślubu (cywilnego) nie miał dla obojga wielkiego znaczenia. Dzień rozstania przepadł w trakcie trwającego chyba całe dziesięciolecia rozwodu. Od kiedy pamiętam, moi starzy właśnie się rozwodzili, i nie jestem pewien, czy kiedy się wreszcie rozwiedli, w ogóle zauważyli, że są już po rozwodzie. Stary w każdym razie zauważył to najprędzej jakiś rok po fakcie. Zauważywszy – natychmiast zaczął spazmatycznie za matką tęsknić, a nawet trzeba powiedzieć ostrzej: popadł w fazę chorobliwej tęsknoty – jest to osobna historia.

Dzień moich urodzin – o to akurat nie mam do niego najmniejszych pretensji – był czasem jego zapaści alkoholowej.

Może od razu powiem: mój stary owszem popijał, popijał często i nadmiernie, ale z racji niezwykle słabej głowy nie był w stanie ani zaznać, ani tym bardziej zmierzyć się z poważną problematyką uzależnieniową. Po kieliszku koniaku był już na tęgim rauszu, po kilku piwach był studziennie pijany, po butelce wódki chorował dwa tygodnie. Słaba głowa plasowała go też w zaraniu na familijnych peryferiach. Wszyscy Wojewodowie chlali tęgo, a już dziadek Jan Nepomucen – szkoda gadać. Stary skurczybyk – jak już wspomniałem – wypijał regularnie butelkę irlandzkiej, szkockiej,, amerykańskiej albo najchętniej „gorzkiej żołądkowej whisky" dziennie, ale ponieważ – właśnie – czynił to regularnie oraz, jak ustalił z doktorem Swobodziczką, kontrolowanie, nie miał się za alkoholika – i co gorsza – istotnie nim nie był.

– Mogę pić, ile wlezie – dziadek Jan Nepomucen spoglądał zwycięsko na babkę Joannę, której w desperacji wyrwała się nieopatrzna uwaga o wiecznym chlaniu na umór – mogę pić ile wlezie, bo nie mam w sobie domagającego się natychmiastowej ulgi duchowej mikroba. Nie mam też żadnego z sześciu objawów osiowych. Nie mam. Doktor, największy znawca picia w Europie Środkowej, mi powiedział: nie masz. Ja nie mam. Ja mogę. Ty – dziadek przenosił zwycięskie spojrzenie na ledwo trzymającego się na nogach po jakimś winie do obiadu mojego starego – ty uważaj.

To straszne, ale w gruncie rzeczy mojemu biednemu ojcu nie wyszedł nawet alkoholizm. A chyba marzył o czymś takim. Marzył o wielkim nałogu. W końcu jego podstawowe marzenie było piękne: chciał być wielkim

1 ostro pijącym aktorem. Tak. Stary bez względu na to, czy było to na przedstawieniu „Dziadów", czy na bankiecie wydanym z okazji przyjazdu do Krakowa największego albo tylko jednego z największych żyjących polskich poetów – chciał matce zaimponować. Ale jej nie ściemniał. Faktycznie – zdawał do szkoły aktorskiej. Więcej, niestety więcej: data zdania egzaminu do Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie miała być podstawową, w przyszłych encyklopediach złotą czcionką drukowaną, datą jego życia. Daty tej, rzecz jasna, nie ma, nie ma jej w o wiele większym stopniu niż innych ledwo istniejących dat w jego życiu. Nie ma jej całkowicie i zupełnie – choć tamten letni dzień u progu lat siedemdziesiątych, w którym Paweł Piotr Wojewoda bezskutecznie zdawał egzamin na wydział komedianctwa – miał przecież imię, był oznaczony jakąś (niesłyszalną) liczbą.

Korci mnie niekiedy, żeby pojechać do Krakowa i w archiwach Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego wyszukać i niezbicie ustalić wszystko: dzień, godzinę, numer sali, a nawet skład wysokiej komisji, przed którą przeszło ćwierć wieku temu, w czerwcowej duchocie, pod łukowymi sklepieniami mój biedny stary recytował (w swoim mniemaniu fantastycznie) „Śniła się zima" Mickiewicza i dawał (w swoim mniemaniu nadzwyczaj wyrazisty) epizod osłupiałego roznosiciela mleka. Roznosiciel mleka miał okazywać osłupienie, ponieważ pewnego ranka z osłupieniem stwierdzał, że kamienica, w której od dwudziestu lat ustawiał butelki pod drzwiami lokatorów, rozpłynęła się w powietrzu. Swoją drogą, jak się słyszy o tego rodzaju zadaniach egzaminacyjnych – nawet komuś tak niezrównoważonemu (czyli wyrozumiałemu) jak ja – opadają ręce. Co by powiedział wzorzec normalności (czyli nietolerancji): Jan Nepomucen Wojewoda?

Nie muszę dodawać: papiery do szkoły teatralnej stary złożył po kryjomu. Według oficjalnej, spreparowanej właśnie głównie na użytek dziadka, Jana Nepomucena, wersji rodzinnej, pojechał zdawać egzamin wstępny do Krakowskiej Szkoły Ekonomicznej. W rzeczywistości nie znał nawet właściwej nazwy swej rzekomej uczelni (w Krakowie jest nie Szkota, a Akademia Ekonomiczna), nie sprawdził adresu, nie czynił żadnych oczywistych w takich przypadkach zabezpieczeń, nie pisał do domu żadnych fałszywek opiewających wymyślone postępy w nauce, najpewniej zakładał, że tak czy tak nieprędko wróci do Granatowych Gór.

– Kim będziesz jak dorośniesz? – Papieżem! – moja odpowiedź to było coś. Równie brawurowym, co nieświadomym gestem przerzucałem zwykłą domową rozmowę do krainy najczystszej abstrakcji – a dziadka Wojewodę i tak jasna krew zalewała. Co«się z nim działo, gdy słyszał odpowiedź równie abstrakcyjną, ale zarazem potencjalnie realną: – Kim będziesz jak dorośniesz? – Aktorem. Co się wtedy działo w domu? Jakie burze wybuchały nad Granatowymi Górami? Jakim cudem Jan Nepomucen Wojewoda w ogóle przeżył taką wymianę kwestii? Dlaczego na miejscu nagły szlag go nie trafił? Chyba tylko dlatego, że był o ćwierć wieku, a raczej o kilkanaście lat młodszy. Ojciec bowiem (i na domiar złego) powziął swoją zgubną decyzję relatywnie o wiele później, niż ja powziąłem swoją. Ja postanowiłem zostać papieżem w bardzo głębokim dzieciństwie, ojciec postanowił zostać aktorem w bardzo wczesnej młodości. Opowiadanie o aktorskim powołaniu, o momencie, w którym doznał tej iluminacji, było jedną z jego najlepszych etiud. Słuchałem tego kilkadziesiąt razy i za każdym razem ściskało mi się serce. Stary idealnie wchodził w rolę wielkiego gwiazdora, który z okazji ważnej premiery albo jubileuszu opowiada zebranym tłumom – transmisja telewizyjna live – o swoich pierwocinach.

– U schyłku lat sześćdziesiątych pojechaliśmy z całą naszą klasą Ha na słynną wycieczkę szkolną do Krakowa… Ach, oczywiście słynną (pogodny refleksyjny uśmiech, stary umiejętnie rozjaśnia i obraca do zasłuchanych wielbicieli oblicze swoje), słynną nie dlatego, by była słynna sama w sobie, by coś słynnego się na niej wydarzyło, ani nawet nie dlatego (naznaczone ironicznym dystansem do własnej wielkości machnięcie dłonią), ani nawet nie dlatego, że jednak z tej małej klasy, z prowincjonalnego (akcent eksponujący faryzejskość) gimnazjum (artykulacja sugerująca przedwojenne korzenie; ojciec chodził do szkoły podstawowej i do liceum, zawsze wszakże z rzekomą nostalgią starego piłsudczyka opowiadał o szkole powszechnej i gimnazjum), ani nawet nie dlatego, że z tej małej klasy prowincjonalnego gimnazjum w Granatowych Górach wyszło jednak paru jak nie słynnych, to po prostu przyzwoitych (pauza sugerująca zamyślenie) co nieraz (ponowna pauza sugerująca zamyślenie) jest ważniejsze, ludzi.

– Mówię o słynnej wycieczce do Krakowa, dlatego że w tamtych czasach (sugerujące epicki oddech odchylenie górnej połowy ciała do tyłu) – szkolna wycieczka do Krakowa była słynna z natury rzeczy, wszyscy chyba, nooo (rozciągniecie głosek sugerujące podtekst polityczny), nooo, moooże, bez maaała wszyscy polscy gimnazjaliści odbywali rytualną, przez co słynną podróż do grodu Kraka. My młodzi granatowogórzanie – takoż. (Nagłe wzmożenie intonacji, znak przystąpienia po krótkiej uwerturze do istoty opowiadania). Znacie państwo tę mękę, tę nieludzką gehennę, te tortury istne zwiedzania miejsc wielce zabytkowych, grobów mężów zasłużonych, muzeów pełnych świętych pamiątek, zamków pod każdym względem warownych et cetera, et cetera… (Pauza obliczona na ekstatyczny wybuch śmiechu słuchaczy). Znacie? (Pogodny i porozumiewawczy uśmiech). Znacie? No to posłuchajcie! Otóż i ja tej męki w trakcie naszej słynnej wycieczki do Krakowa zaznałem, ale też jej nie zaznałem. A nie zaznałem jej za sprawą teatru. Rzec można (kabotyńskie chwyty z wolna znikały z opowieści starego, teraz on już po prostu opowiadał swoją pierwszą (i prawdą a Bogiem jedyną prawdziwą) przygodę teatralną i opowiadał ją dobrze, bo zapominał, że gra opowiadanie. Toteż dalszy ciąg przytaczam w zasadzie in extenso, bez nadmiaru udręczających przypisów objaśniających intonację i gestykulację).

– Rzec można, że pierwsze oddziaływanie teatru, jakiego zaznałem, było oddziaływaniem czysto regeneracyjnym, i że była to wybitnis fizyczna, rzekłbym: cielesna regeneracja. Tak, zaiste poczułem się, jakbym łyk, jakbym haust orzeźwiającego napoju wypił. Bo też wypiłem. Skosztowałem ambrozji narkotycznej, którą Melpomena raczy swych wybrańców, a raczej raczy (pozorujące bezbronność rozłożenie rąk), a raczej raczy… swe ofiary.

– Wjeżdżaliśmy do Krakowa zakopianką, był blady świt, z obu stron żółtawe pola, miasto w dole jak rozłupany, pełen świateł orzech, kto choć raz tą drogą jechał, nigdy tych obrazów nie zapomni. Kiedyśmy w centrum Krakowa stanęli, dalej był poranek, po nocnym deszczu parowały puste ulice… Zupełnie puste… U schyłku lat sześćdziesiątych o wczesnym poranku przez krakowski rynek szły dwie, góra trzy osoby. Pora dnia, wczesna pora dnia jest ważna, a nawet kluczowa, bo tak się po prostu złożyło, że na plac Świętego Ducha (wtedy Ducha) dotarliśmy wczesnym przedpołudniem i o tejże porze progi Teatru Słowackiego, co się na placu Świętego Ducha (wtedy Ducha) mieści, przestąpiliśmy. Myśmy długo, bardzo długo ten teatr – zanimeśmy do widowni doszli – zwiedzali. Musieliśmy być w garderobach, w magazynach, w pracowniach, w warsztatach, w kabinach akustyków, elektryków, oświetleniowców, w malarni, musieliśmy tam być – mówię – bo ja tego nie pamiętam. Pierwszą i jedyną przestrzenią, jaką wtedy świadomie ujrzałem i w każdym szczególe, tak jakbym to dziś widział, zapamiętałem, była scena. Tak – po prostu scena. Szliśmy przez cały, jak mi się wtedy zdawało, zdobny w królewskie purpury i złocenia korytarz na drugim piętrze. Osoba, co nas oprowadzała, drzwi do jednej z lóż otwarła i myśmy tam weszli. (Bardzo długa, mniej więcej dziesięciosekundowa pauza). Tak, myśmy

tam weszli. Nie wszyscy rzecz jasna, parę osób, ja trafem z samego przodu się znalazłem, za plecami koleżeństwo z chichotami się tłoczyło. (Pauza krótsza, ale też dramaturgicznie niezmiernie długa: co najmniej pięć sekund). Była próba, scenę jedno oświetlało światło, na środku prosty kwadratowy stół, za stołem w głębokim zamyśleniu siedział dostojny starzec, ktoś drugi stał w głębi, w półmroku. Starzec uniósł opuszczoną głowę, obrócił się do tamtego, już otwierał usta, by swą kwestię wypowiedzieć, gdy nagle usłyszał nasze z góry, z loży dochodzące chichoty, szmery, stąpania. I on wtedy, ów aktor, co grał siedzącego za stołem starca w do dziś mi niewiadomym dramacie, jął spoglądać na nas i jął zarazem – co miałem o wiele później pojąć – jął zarazem odgrywać spoglądanie, jął się dziwić i jął zarazem odgrywać zdziwienie, jął wstawać zza stołu i grał wstawanie zza stołu, podchodził do proscenium i grał podchodzenie do proscenium, unosił dłoń i grał unoszenie dłoni. I na koniec z tą uniesioną do czoła dłonią – by niby lepiej ujrzeć nasze majaczące na wysokości drugiego piętra cienie – powiedział, a raczej wygłosił frazę, co mogła być początkiem niezwykłej tyrady: – Na Boga Ojca! – (Stary doskonale imitował pieczołowitą modulacje aktora starej daty). Na Boga Ojca! Kim panowie jesteście?

Koleżeństwo nie bardzo pojęło. Było raczej przekonane, że próba trwa dalej, że nie do nas nestor scen krakowskich wygłasza swą kwestię, że co najwyżej zachodzi tu śmieszna zbieżność pomiędzy rzeczywistością a sceniczną fikcją. Oni chichotali, chichotali dalej, a ja… Ja po prostu zamarłem. Ja wiedziałem doskonale, że on do nas mówi, a nawet nie tyle do nas, co ściśle – osobiście do mnie. Ja widziałem tego wysokiego, chudego siwowłosego z orlim profilem aktora, widziałem każdy jego gest, każdą fałdę na ciemnym surducie, słyszałem każdy jego akcent, każdą wymówioną przezeń głoskę. Słyszałem, widziałem i wiedziałem: chcę być takim facetem. Jak dorosnę, muszę być takim samym facetem jak on. (Pauza, a po pauzie zdawkowa i pośpieszna końcówka). I potem dalej trwała nasza ekskursja, zwiedzaliśmy jedno za drugim wszystkie święte miejsca: Wawel, Sukiennice, Kościół Mariacki, ale ja już niczego nie widziałem, nie ozułem zmęczenia, żadnej udręki zwiedzania, niczego nie pamiętam, pamiętam jedynie własne podniecenie. A byłem podniecony jak po mocnej kawie albo, jakby to się dzisiaj powiedziało: byłem podniecony jak po dawce anabolików… Tak… tak… pierwszy wpływ teatru na mnie to był wpływ czysto biologiczny, wpływ, powiedziałbym, cielesny, dogłębnie cielesny, tak dogłębnie cielesny, że aż metafizyczny.

Stary był gotów do ukłonu i pewnie w wyobraźni kłaniał się tłumom, mrużył oczy w blasku jupiterów, odbierał bukiety i słuchał oklasków, ale nie było tłumów, jupiterów, bukietów, owacji. Tłumów nie było nigdy. Kiedy z trupą wędrownych aktorów docierał do zapomnianych przez Boga i ludzi miejsc – nie było tłumów wypełniających domy kultury, strażackie remizy czy wiejskie stodoły. Kiedy u schyłku lat siedemdziesiątych próbował sił w dziennikarstwie – nie było tłumów czytelników. Prawdę powiedziawszy, nie było żadnych czytelników. Stary był kiepskim dziennikarzem (dokładniej: był nadto jak na powszechne potrzeby czytelnicze neurotycznym recenzentem teatralnym). Kiedy na początku lat osiemdziesiątych wrócił do Granatowych Gór i zajął się wytwarzaniem ekskluzywnych abażurów – nie było tłumów klientów, nie było ich do tego stopnia, że firma splajtowała. (To ci nie da pieniędzy!). Kiedy w końcu został zdumiewająco zamożnym (Wojewodowie zawsze mieli pieniądze!) taksówkarzem w Granatowych Górach – też nie było tłumów pasażerów. (To akurat jest wytłumaczalne: cała miejscowość liczy parę tysięcy mieszkańców – tłum umiarkowany). Tak, tłumów nie było nigdy. Mnie też nie było, choć wtedy wydawało mi się, że jestem. Jestem dopiero teraz, dopiero teraz jestem jego uważnym widzem, pilnym czytelnikiem, wiernym klientem, stałym pasażerem. Jestem i jest moje rozwścieczone do białości i zarazem poczerniałe z żalu, zrozpaczone serce. Zawsze wydawało mi się, że on próbuje być, tyle że mu nie wychodzi. Przecież próbował być. Próbował być w Granatowych Górach, próbował być w Krakowie, próbował być aktorem, próbował być z moją matką, próbował być guru amatorskiego teatru, próbował być milionerem i próbował być z płatnymi dziwkami. Tysiąc, a może milion razy i na tysiąc, a może milion sposobów próbował być. Za wszelką cenę próbował utrzymać się na powierzchni ziemi i mu nie wychodziło. Tak mi się – powtarzam – wydawało. Bo on cały czas próbował zniknąć z powierzchni ziemi. I to mu wyszło.

Загрузка...