ROZDZIAŁ II – Dworzec Centralny

Najlepiej się czułem na Dworcu Centralnym. W podziemiach i na powierzchni ziemi było tam mnóstwo bankomatów, przesadzam – było ich zaledwie kilka, ale w trakcie moich maniakalnych marszrut mnożyłem je w myślach – nie wyzwalały złych mocy. Nawet jak podchodziłem na całkiem niebezpieczną odległość, nie ciągnęło mnie do nich. „Ach, być w bezpośredniej bliskości bankomatów i nie być od nich uzależnionym, nie być w ich władzy – cóż to jest za nieznana zwykłym śmiertelnikom rozkosz!” – tym ekstatycznym wyznaniem rozpocząłem w „Dzienniku wypraw” opis pokrytego wiecznymi popiołami masywu Dworca Centralnego. Tym razem wybrałem puste kartki pomiędzy położoną na Alasce „Doliną dziesięciu tysięcy dymów” a prekolumbijskim miastem Pueblo Bonito. Najlepiej się czułem na Dworcu Centralnym, ponieważ tam na powrót stawałem się normalnym człowiekiem, tam wracałem do poprzedniego – sprzed fatalnej epoki cudownego słuchu – wcielenia.

Bankomaty w podziemiach i bankomaty na powierzchni ziemi były wiecznie oblężone, stały tam nieustanne kolejki podróżnych, kloszardzi otaczali te miejsca dalekimi, ale ciasnymi kręgami, gotowi na wszystko narkomani podchodzili ze wszystkich stron, przebiegli kieszonkowcy wtapiali się w tłum.

Faktycznie strach było się zbliżyć, strach wyjmować pieniądze, o słuchowych lewiznach, do których zostałem powołany – szkoda było wogóle w takich warunkach myśleć. Ale to wszystko nie rozstrzygało, rozstrzygał trupi zapach, on czynił z dworcowych bankomatów twierdze nie do zdobycia, on je szczelnie spowijał, on je swoimi chmurami i swoją zapierającą dech gęstością odgradzał. Przynajmniej od mojego słuchu odgradzał je na pewno. Czułem w uszach, lepki jak gaz musztardowy, smród Dworca Centralnego.

Kroczyłem granitowymi chodnikami, drogę mi wskazywały fioletowe neony, jechałem schodami ruchomymi jak grzbiet wracającego do życia pterodaktyla. W hali głównej, w buchającym ogniem niczym cmentarz we Wszystkich Świętych pawilonie Relay kupowałem batony i gazety.

Człowiek na wskroś skloszardziały stał obok mnie, w ręku trzymał najnowszy numer „Playboya" i bardzo nadpobudliwie, i z bardzo wschodnim akcentem mówił:

– Kto naczalnym redaktorom jest? Kto naczalnym redaktorom jest? Czy to jest prawda, że naczalnym redaktorom jest priezidient specgrupy Pytlakowskij niejakij?

– Jaki Pytlakowski? O co panu chodzi? – pytały spłoszone dziewczyny zza lady, prym pośród nich wiodła ostra, pełna brunecica z niechybnie bardzo korzystnym biustem, pełne osiem punktów nie do podważenia. – O co panu chodzi?

Człowiek na wskroś skloszardziały skupił się na chwilę, powściągnął nadpobudliwość i z mozolną rzeczowością próbował swoją – jak się okazało: miłosną, ale i nieczystą – sprawę wykładać.

– No moje dieło w tom, szto ja chodził z jedną dziewczyną, ja jejo bardzo kochał, ja jejo dalej bardzo kocham i teraz jej zdjęcia w proszłom numerze „Playboya” pokazali się… No i mnie nie za bardzo przyjemnie jest…

Dziewczyny zza lady wzruszyły się i jęły na skloszardziałego amanta przychylnie i czule spoglądać, mnie zaś natychmiast – jakby ktoś lampkę zapalił – cała jego prosta historia zaświeciła się w głowie. Już nie mówię, że po swojemu ją „usłyszałem", nie chce mi się bez przerwy protokołować reakcji moich zmodyfikowanych władz poznawczych. Powiedzmy: nagle cała historia skloszardziałego rozbłysła w moim uchu.

Przyjechali razem zza wschodniej granicy, kochali się, byli szczęśliwi. Polska im się jawiła jak ziemia obiecana, byli pewni, że tu zarobią na huczne wesele, na samochód, może nawet na mieszkanie. Szukali pracy – nie bardzo wychodziło, próbowali handlować na Stadionie – ledwo starczało na jedzenie. On pił coraz więcej, ona w końcu uległa namowom koleżanki: zdecydowała się na kurestwo. Ale miała wielki hart ducha – świadomie decydując się na kurestwo, nie popadła zarazem – bardzo rzadki przypadek – w kurestwo bezkrytyczne. Miała też szczęście: porywającą architekturę jej zabużańskiego ciała docenił wpierw pewien możny właściciel kancelarii notarialnej, potem jego przyjaciel, operator telewizji kablowej. Z początku cierpiała, z początku wierzyła szczerze, że, jak zarobi trochę grosza, wróci do swojego – dajmy na to – Wowy. (Zresztą nie: dajmy na to, skloszardziały niezbicie nosił takie imię, mój słuch nie miał cienia wątpliwości). Ale Wowa niestety pił już apokaliptycznie, robił się obleśniejszy od niektórych klientów, klienci zresztą na ogół byli bardzo mili, polscy panowie, nastajaszczije polskije grafy to jest jednak coś: inny dotyk, inny smak, inny zapach.

(Niekiedy także, trzeba ci, bladzi słodka, wiedzieć: inny słuch). Z czasem z ulgą wychodziła z domu. Wowa w końcu zrobił się całkowicie nie do zniesienia, nawet jego źrenice zajeżdżały gorzką żołądkową. Musieli się rozstać. Bóg o tym rozstaniu wiedział od dawna, w każdym razie na długo przed ich wyjazdem do Polszy. Musieli się rozstać, ona – mimo wszystko – szła w górę, on – jak kamień – leciał w dół. Ona wylądowała na zdjęciach w „Playboyu", on w podziemiach Dworca Centralnego.

– Tak, że ja by chciał wiedzieć – ciągnął swą skargę upadły i zdradzony przybysz zza wschodniej granicy – kto naczalnikom jest, kto do „Playboya" zdjęcia zatwierdza? Czy tak, jak mnie jeden drug mówił, mnie taką okropność osobiście pan naczalnik Pytlakowskij sdiełał?

– Ach, to trzeba do redakcji – dziewczyny zza lady były niezmiernie skore do pomocy – Musi pan do redakcji pójść… My tylko sprzedajemy to, co przysyłają…

– A gdzie redakcja mieści się?

– Sprawdzi pan sobie w stopce. Tam musi być adres, telefon, faks, wszystko – przekrzykiwały się sojuszniczki porzuconego kochanka, ostra brunecica, niestety, najbardziej.

– No nie znaju, no nie wiem – wahał się skloszardziały. – Dobrze, sprawdzę – powiedział nagle dziwnie zmienionym głosem, wetknął „Playboya" pod pachę i nadzwyczaj rączym jak na udręczonego Romea krokiem ruszył ku wyjściu.

Dziewczyny w pierwszej chwili nie zareagowały, potem spojrzały po sobie. Brunecica – a jednak nie zawiodłaś mnie nadziejo – pierwsza się opamiętała.

– Ale proszę pana – zawołała – pan nie zapłacił! Zapłacić trzeba!

Tamten jednak już pruł dobrze wyćwiczonym pędem na ukos przez halę główną, znikał w tłumie, a wraz z nim

pierzchały wszystkie, jak się okazywało, zbyt pochopnie przeze mnie usłyszane epizody jego rzekomego losu.

– Zapłacę – powiedziałem zdecydowanym głosem – zapłacę za tamtego pana.

Panienki zza lady reagowały z nieufnym ociąganiem, były w gotowości do wszczęcia pogoni i wymierzenia sprawiedliwości, ja zaś Majstrowałem przestępstwo, psułem zabawę w pełne podniosłości przestrzeganie prawa i w ogóle kto wie, co kombinowałem.

– Dlaczego pan ma płacić? Jak pan zapłaci, pan dostanie to, za co pan zapłacił. Pan płaci, pan bierze „Playboya". Czemu ma pan za jakiegoś łazęgę płacić? – Nieprzychylnie, bardzo nieprzychylnie (i to przez kogo? rzecz jasna, przez smagłą cycatkę!) – moja oferta została przyjęta.

– Wie pani, to jest trochę bardziej skomplikowana sytuacja. Znam tego człowieka, on mnie nie pamięta i nie poznaje, bo zauważyła pani, z głową trochę nie tego. Ale ja kiedyś z nim w piłkę grałem, mieszkał w kamienicy obok, żal mi człowieka, żal mi sąsiada… Niech pani będzie spokojna… On, jak mu się poprawi, na pewno mi odda. Zawsze oddaje – powiedziałem bez przekonania, widząc wszakże jej pełen politowania wzrok, nagle zmieniłem tonację z łagodnie perswazyjnej na stanowczo oznajmującą i dodałem:

– A poza tym, proszę pani, ja mam pieniędzy jak lodu. Rozumie pani? Jak lodu!

Niestety, ani forma, ani treść mego wyznania nie sprawiły na zmysłowej kioskarce należytego wrażenia. Prawdę powiedziawszy, nie sprawiły na niej żadnego wrażenia.

– Czyli co? Płaci pan i pan nie bierze, tak? – powiedziała z wrogą, bo rzekomą cierpliwością.

– Owszem, proszę pani, nie biorę „Playboya", płacę natomiast za tamten zabrany przez mojego dawnego sąsiada egzemplarz. Oprócz tego jednak – moja wyrozumiałość też już dobiegła końca i teraz umyślnie wolno i dobitnie cedziłem słowo za słowem – oprócz tego jednak jeszcze coś, proszę pani, biorę. Biorę cztery batony Cadbury, biorę „Życie Warszawy", biorę i płacę. „Playboya" natomiast nie biorę także z tego powodu, że nie dalej jak trzy dni temu tutaj u pań kupiłem ten właśnie najnowszy lipcowy już, tak, lipcowy numer. Nie pamięta mnie pani? Przecież ja tu jestem prawie codziennie, a „Playboya" kupuję regularnie…

Milczała. Milczały jej koleżanki. W milczeniu podały mi gazetę i batony i w milczeniu przyjęły ode mnie pieniądze. Nie dziwiło mnie to – w Polsce wszelkie, najdrobniejsze nawet akcje charytatywne budzą – w najlepszym razie – kontrowersje. Spoglądały na mnie jak na typowego palanta dobroczyńcę, gdyby jednak znały prawdziwe powody mojego gestu, spoglądałyby na mnie jak na krwawego czuba. Przecież ja nie byłem żadnym szlachetnym obrońcą bezdomnych, nie miałem żadnego wyrozumienia dla nędzarzy, których desperacja zmusza do kradzieży, nie byłem żadnym darczyńcą ofiarującym skromny datek. Ja, potomek zamożnego rodu Wojewodów, zawsze żywiłem pogardę dla wszelkiej dobroczynności. Ja, ma się rozumieć, tego fałszywego ruskiego kochanka, za którego teraz rzekomo wspaniałomyślnie płaciłem, nie tylko nigdy na oczy nie widziałem i ani mi się śniło mu współczuć, bronić go czy osłaniać, ja gnoja głęboko nienawidziłem i życzyłem mu jak najgorzej. Ja za niego wcale nie płaciłem. Ja sam sobie wymierzałem grzywnę. Ja – za to, że tak haniebnie dałem się byle wszarzowi z Dworca Centralnego nabrać, że uwierzyłem w prawdziwość jego, trzeba zresztą przyznać, nieźle symulowanego, wschodniego akcentu, że w całości kupiłem sprzedawaną przez niego historię – sam siebie karałem karą pieniężną w wysokości 8 złotych i 95 groszy. Nie bawiłem się już w żadne samemu sobie dawane upomnienia czy ekskomuniki! Sam siebie – owszem – z dosłowną prostotą po kieszeni grzmociłem! Obsuwa, kompletna obsuwa!

Wyjeżdżałem na powierzchnię ziemi schodami chybotliwymi jak kra na Styksie, wracałem do domu, wściekłość i nienawiść ustępowały z serca mego. A może jednak…? A może jednak tak? – zaczynałem wbrew oczywistym przesłankom przywoływać pierwotną wersję wydarzeń. Może jednak fakt, że ten rzekomy Wowa opowiadał o swojej rzekomej dziewczynie, której zdjęcia rzekomo ukazały się w „Playboyu", i czynił to tylko po to, żeby odwrócić uwagę i ukraść „Playboya" – może te aferzaste okoliczności nie wykluczają, że był on mimo wszystko prawdziwym Wową i dziewczyna, i cała historia też były prawdziwe?

W sumie nie mam zielonego pojęcia, dlaczego okłamałem brunecicę z pawilonu Relay. Dlaczego powiedziałem, że „Playboya" kupuję regularnie i nie dalej jak trzy dni temu kupiłem, tutaj u pań, najnowszy lipcowy numer? Chciałem, by ukłuło ją żądło zazdrości? Wolę rywalizacji z gołymi modelkami pragnąłem w niej wzbudzić? Bardzo możliwe. Nigdy nie kupowałem „Playboya". Wiele, pewnie znacznie więcej, niż mi się wydaje, cech mam po moim starym, ale kultu kolorowych pism z rozebranymi dupami nie wziąłem po nim z całą pewnością. Stary tak, stary kupował, stary gromadził, dla starego pojawienie się na początku lat dziewięćdziesiątych polskiej wersji „Playboya" było doniosłym wydarzeniem historycznym. Przed tym przełomem miał tylko trzy przemycone z Zachodu numery. Przechowywał je niczym relikwie i, gdy przyszła wolność, nadawały się jeszcze do jakiego takiego użytku. -

Oto kamień węgielny moich zbiorów! Oto znak łączności pomiędzy dawnymi a nowymi czasy! – wykrzykiwał podczas rytualnych domowych imprez i wstawał zza stołu i unosił – niczym hostię lub transparent – trzy święte zeszyty.

Mniej więcej dwa tygodnie po przygodzie z Wową pojechałem do Granatowych Gór i wydobyłem z perfekcyjnie ułożonej sterty poprzedni, czerwcowy numer sławnego miesięcznika i pobieżnie go przekartkowałem. Pobieżnie, bo też nie było o czym mówić. No gdzie! Gdzie te planetarne arcylaski, a gdzie kloszard z Dworca Centralnego! Pod koniec kartkowania trafiłem jednak na coś zaskakującego, pewien materiał w numerze głęboko mnie zastanowił, przerwałem kartkowanie, zaparzyłem sobie filiżankę mocnej herbaty i raz jeszcze, tym razem powoli i metodycznie analizowałem fotografię po fotografii.

Tiffany Taylor na okładce odpadała zdecydowanie. Nawet zakładając, że Wowa w poprzednim wcieleniu był nie wiem kim, że należał do samej wierchuszki ruskiej elity, że grał w szachy jak Kasparow, że tańczył jak Barysznikow, że skakał jak Bubka, ani on, ani żaden z wymienionych nie był w stanie zajść tak wysoko, żeby dymać kogoś takiego jak Tiffany Taylor. To było jasne i wykluczone.

Tiffany Taylor nie tylko nie mogła pojawić się w jakiejś fizycznie wymiernej bliskości Wowy, ona w zasadzie w ogóle nie mogła występować w przyrodzie, w każdym razie w świecie typowo zbudowanych śmiertelników nie było dla niej miejsca. Jeśli nie wierzycie, znajdźcie w domowych archiwach ten właśnie numer „Playboya" z Tiffany na okładce i pomyślcie, co by się z wami stało, gdyby ta dziewczyna znalazła się w zasięgu waszych zmysłów… Ja wiem, co by się z wami stało: skonalibyście apoplektycznie. A Wowa? A spowity żółtawym obłokiem dworcowego smrodu Wowa? Wowa w obecności Tiffany po prostu wyleciałby w powietrze. Napięcie estetyczne, nie tylko zresztą estetyczne, także antropologiczne, wszelkie zresztą możliwe napięcia pomiędzy nią a nim były tak niewyobrażalne, że niechybnie doszłoby do wybuchu, a wybuch byłby taki, że wyniósłby go, kto wie, może nawet na jakieś sputnikowe orbity.

Następna goła panienka nosiła imię Caprice, jej małe zdjęcie było przedrukiem z poprzedniego numeru i ilustrowało seksopoddańczy list czytelnika. „Smukłe ciało Caprice i jej wyraziste oczy są naprawdę zniewalające – pisał czytelnik, a raczej nie tyle pisał, co dawał bezpośrednią, choć poetyczną transmisję ze swego branzlu i faktycznie: także Wowa mógł w najlepszym razie – jeśli idzie o jego związek z fotografią jasnowłosej Caprice – zrobić to samo. Narzeczoną jego nie była ona z całą pewnością

Dalej szły pod względem negliżu bardzo dyskretne podobizny modelek reklamujących kosmetyki albo telefony komórkowe, nie brałem ich pod uwagę. Jeśli tu w ogóle o coś szło, to szło, to musiało iść o widoki niepowściągliwe. Tak jak na kolejnym zestawie fotografii prezentujących cztery gołe laski na łonie natury. Każda z nich kolejno i odpowiednio występowała bez majtek bądź bez biustonosza, były bardzo smaczne i bardzo niezłe – nieporównanie wprawdzie banalniejsze od Tiffany – ale i tak całkowicie poza zasięgiem Wowy.

Polska modelka Sylwia rocznik 1980, która na kolejnych stronach prezentowała kreacje sportowe (beżowa bluza „Americanos" stosowna do wizyty w kręgielni), geograficznie i kulturowo była – jako Polak stwierdzałem to z bólem – w jakiś sposób bliższa Wowie, ale tym silniejszy był mój – nie ma co ukrywać: patriotyczny, a nawet ocierający się o nacjonalizm – opór przed jakimkolwiek rozpatrywaniem ich nawet abstrakcyjnego związku. Czyli – stwierdzałem z ulgą – Sylwia pa, pa, tym bardziej pa, pa, że odziana była jak na „Playboya" ze szczelnością

płetwonurka. Powściągliwość jej kręgielnianych kreacji – nawet czerwona sukienka mini miała w sobie jakiś purytański rys – w zaraniu rujnowała logikę jego pretensji – o ile nie był on całkowitym świrem. Oczywiście Wowa mógł być całkowitym świrem, mógł mieć pretensje i mógł cierpieć nawet z powodu – jakby takie zostało opublikowane – paszportowego zdjęcia swojej dziewczyny. Tak jest: Wowa mógł działać w ogóle poza jakąkolwiek logiką, ja jednak, jako detektyw tej historii, musiałem trzymać się, przynajmniej jakiej takiej, racjonalności.

Potem były w miarę wyuzdane zdjęcia Izabelli Scorupco, Famke Janssen, Michelle Yeoh, Teri Hatcher, Denise Richards, Sophie Marceau oraz ołówkowa rycina przedstawiająca pisarkę Hannę Krall – czyli, powiedzmy sobie jasno, same wolne żarty. Nawet jeśli ja, Patryk Wojewoda, wyznałbym wam, że miałem choć jedną z tych gwiazd – nie uwierzylibyście, a cóż dopiero, gdyby o takich romansach zapewniał biedny Wowa.

Dziewczyną miesiąca była w tym numerze Anita Prądzyńska z Bytowa, rocznik: 1975, biust: 90, talia: 60, biodra: 90, wzrost: 170, waga: 51, znak zodiaku: Waga. Powiem krótko: Anita była bardzo zgrabna, miała bardzo ładną i przyjazną buzię i kompletnie mnie nie brała, w związku z czym nie miałem żadnych zastrzeżeń, żeby to akurat ona była dziewczyną Wowy. Gdybym widział ją na żywo, pewnie przyznałbym jej dziewięć, a może nawet pełne dziesięć punktów. Trzymałem się zasady, że przyznaję punkty wyłącznie realnie istniejącym i naocznie widzianym panienkom. W końcu dawanie punktów fotografiom, zwłaszcza fotografiom z „Playboya", to by była jednak dziecinada, i to dziecinada monotonna: same frajersko maksymalne albo same frajersko przekraczające kategorie noty. Jeśli Wenus w białej bluzce dałem jedenaście, ile dać Tiffany? Piętnaście? Pięćdziesiąt? Sto? A może

dwieście? Stawiałem więc punkty wyłącznie żywym obiektom, ale tym razem dla pewności werdyktu przeprowadziłem eksperyment myślowy i wyobraziłem sobie, ile bym dał punktów żywej Anicie Prądzyńskiej. Jeśli byłaby warta maksymalnej noty, nie odpaliłbym jej Wowie. Jej jednak – po długich oględzinach stwierdzałem to z czystym sumieniem – należała się nota bardzo wysoka, ale nie maksymalna: dziewięć – powtarzam – góra dziesięć punktów. Proszę bardzo, bierz ją sobie chłopie, jest twoja. A jednak nie. A jednak nie jest, nie była i pewnie nigdy nie będzie twoja. Oprócz fotografii Anity trzeba było bowiem dokładnie przestudiować także jej znajdujący się na początku pictorialu biogram, czego lekkomyślnie zaniedbałem i co uczyniłem jedynie po łebkach. Kiedy zaś zaniedbanie uzupełniłem, to w sposób zgoła nieubłagany okazało się, że Anita jakiś czas temu wyszła za mąż za Amerykanina i na stałe zamieszkała w Austin w Teksasie. Proste? Proste. Być może Wowa z Dworca Centralnego ma narzeczoną, która pozuje do zdjęć w „Playboyu", ale przypuszczenie, że jest to mieszkająca w Teksasie mężatka jest zbyt komiczne. Świat jest komiczny, ale nie do tego stopnia.

Wnimanije! Wnimanije! Slieduszczaja stancija: Finalnaja! Istotnie: finałową stacją tej drogi przez poprzedni, czerwcowy numer „Playboya" był opublikowany na stronach 164171 plon konkursu Foto Erotica. Ten właśnie materiał zastanowił mnie na początku i teraz potwierdzał, że wart był namysłu. Prawdę powiedziawszy, wszystkie dotychczasowe racjonalne wątpliwości, zdroworozsądkowe argumenty, logiczne dociekania oraz kąśliwe szyderstwa mogłem tym miejscu spokojnie odłożyć na bok. Absolutnie bowiem nie dało się wykluczyć, że na którymś z tych amatorskich – choć jak podkreślali w ogłoszonym obok werdykcie jurorzy: nieustępujących w niczym profesjonalnym – zdjęć faktycznie figurowała dziewczyna Wowy.

Nie wiem, jak często „Playboy" publikuje akty nadsyłane przez czytelników, w tym akurat czerwcowym „Playboyu" były takie akty i o tym akurat czerwcowym „Playboyu" mówił Wowa… Przypadkowa zbieżność? Jeśli nawet, to bardzo niepokojąco przypadkowa. W każdym razie: jeśli kiedykolwiek w jakimkolwiek numerze „Playboya" miałyby się ukazać zdjęcia osoby, którą w mniej lub bardziej naciągany sposób można by nazwać dziewczyną Wowy – był to ten właśnie numer!

Jeśli tak, to która? Ta na wersalce? Ta w diademie i czarnych kozaczkach? Ta oparta o wagę sklepową? Ta w trawie? Ta w rajstopach siatkowych? Ta w pończochach samonośnych? Ta tyłem? Ta przodem? Ta bokiem? Ta zasłonięta liściem? Woalką? Kapeluszem? Większość z tych desperatek miała, niewątpliwie z powodów rodzinnych, zasłonięte twarze, co fundamentalnie utrudniało domysły. Pochylałem się nad stronami 164171 czerwcowego numeru „Playboya", wytężałem wszystkie moje intuicje, wytężałem wszystkie zmysły, pilnie strzygłem moim nieziemskim uchem – wszystko na nic, nie dochodził mnie nawet najcichszy szmer wschodniego akcentu.

Загрузка...