Rozdział 7
Hewen miało swój klimat. Nawet sympatyczny, jeśli ktoś lubił skałę, kamienie i wicher, wiejący z boku z taką prędkością że człowiek musiał się mocno pochylać, by nie zostać przewróconym. I tak szli, podparci z jednej strony powietrzem, przewiewani na wylot lodowatymi podmuchami, bo nawet płaszcze na niewiele się tu przydawały.
Kenneth zaklął i zabalansował rękoma, gdy wiatr nagle ucichł, pozbawiając go równowagi. Oczywiście wicher zrobił to tylko po to, by po chwili dmuchnąć z podwójną siłą.
Czoło kolumny zostało za nimi, na skraju lasu, a on prowadził połowę kompanii na zwiad, bo mapa nie była aż tak dokładna, by na jej podstawie dało się ustalić położenie szczeliny, której szukali. Na pergaminie oznaczono po prostu drogę z adnotacją „na lewo od szczytu grani”. Tylko ile na lewo? Sto jardów, dwieście, pięćset? Tym, którzy znaleźli drogę przez Olekady, widać ani w głowie postało, że będzie nią podążać kilkadziesiąt tysięcy wozów, które muszą mieć z góry przetarty i dokładnie wytyczony szlak. Tym bardziej że na tej grani brakowało miejsca na swobodne manewrowanie wozami.
Bo Hewen można było nazwać granią, choć szeroką, skalistą i wietrzną. Gdy oglądali mapy, obok nazwy widniało kilka zamazanych znaków; Kenneth był gotów postawić roczny żołd, że ktoś napisał tam „cholerne, chędożone Hewen” albo „niech szlag trafi całe to Hewen”. Już trzymając mapę pierwszy raz w ręku, powinien nabrać podejrzeń. Na dodatek w przeciwieństwie do większości łagodnych grani, na tej nie rosło nic, nawet górskie mchy, które też przegrały z piekielnym wiatrem, zdmuchującym ze skały najmniejszy nawet fragment gleby. Za to cały teren był upstrzony kamiennymi odłamkami, od takich wielkości ludzkiej głowy, aż do głazów, których kilku mężczyzn nie objęłoby rękoma. Kenneth widywał podobne okolice na północy Belenden, miejsca, które prastare lodowce wygładziły brzuchami, zostawiając po sobie tysiące kamieni.
Kilka mil przed nimi wznosiła się skalna ściana, kryjąca resztę drogi, a jej szczyt nigdy nie zdejmował śnieżnej czapy. Oficer rozejrzał się. Hewen z jednej strony zamykał dziki las, z drugiej skalna ściana. Ktokolwiek przychodził tu dobrowolnie, był szaleńcem albo desperatem.
Takie rozmyślania może i nie miały większego znaczenia, ale przynajmniej odwracały uwagę od wiatru. Porucznik wykorzystał chwilę, gdy wichura nieco przycichła, i ponownie rozejrzał się. Zgodnie z dokumentami okolica była mało zaludniona, lodowate wichry i trudno dostępny teren nie sprzyjały osadnictwu. Co nie znaczyło, że w ogóle nie ma tu ludzi. Hen, daleko, na drugim krańcu lesistej doliny, wznosił się w górę słup siwego dymu. Myśliwi, bandyci, kłusownicy? Nie miało to znaczenia. Jeśli zauważą karawanę, a zauważą na pewno, i tak nie ośmielą się podejść.
Dopiero po przejściu przez skalną szczelinę, która miała się znajdować w ścianie przed nimi, powinni znaleźć się na terenie, który oznaczono jako niezamieszkany. Czyli nie było tam osad, w których poborcy podatkowi ośmieliliby się zjawić nawet w eskorcie wojska.
Przygotowanie tu drogi dla wozów będzie wymagało sporo zachodu. Jeszcze kilka dni temu Kenneth oceniłby czas potrzebny na taką robotę na dobry miesiąc, ale teraz? Ciągle musiał pamiętać, że za nim jedzie nie tylko ileś tam tysięcy wozów, ale też dziesiątki tysięcy rąk do pracy. I dziesiątki tysięcy końskich grzbietów, gotowych dźwigać, przesuwać i usuwać wszelkie przeszkody na drodze. Widział to, gdy przygotowywano podjazd w żlebie, w którym omal nie stracili prowadzącego wozu. W kwadrans żleb zaroił się od ludzi. Z boku pogłębiono koryto strumienia, by skierować wody w jedno miejsce, zasypano kałuże i szczeliny kamieniami, po czym ułożono tysiące belek i desek, po których miały wjechać wozy. Wszystko w mniej niż ćwierć dnia.
Jednak ta armia budowniczych prawdziwą siłę pokazała dopiero później, gdy tego samego dnia zaczęto karczować szeroką na trzydzieści stóp i długą na milę przesiekę przez las. Kilka tysięcy ludzi ustawiło się wzdłuż trasy, na dany znak kilka tysięcy toporów jednocześnie uniosło się i zaczęło rąbać. Pierwsze drzewa padły po kwadransie, i po wstępnym ociosaniu zostały natychmiast odciągnięte na bok, a w tym czasie już następne chwiały się i kładły. Gdy któryś z rębaczy się zmęczył, natychmiast zastępował go inny; łoskot siekier i toporów nie cichł nawet na mgnienie oka. Przez cały dzień las jęczał i płakał odgłosami walących się sosnowych pni, karczowano drzewa do samej ziemi, wyrywając korzenie siłą poczwórnych zaprzęgów, dziury natychmiast zasypywano i ubijano. Nocą ustawiono tysiące lamp, a Verdanno nie zwolnili nawet na chwilę.
Z góry musiało to wyglądać jak praca oszalałej armii mrówek wycinających sobie drogę przez pas traw. Dlatego też teraz porucznik dawał Wozakom jeden, góra dwa dni na oczyszczenie drogi przez Hewen. Tylko najpierw kompania musiała znaleźć i oznaczyć przejście prowadzące na drugą stronę góry, która zagradzała im drogę. Poza tym, jak stwierdził And’ewers, kolumna zbyt się rozciągnęła, na niektórych odcinkach wozy traciły ze sobą kontakt, a tego chcieli uniknąć. Wozacy zamierzali wykorzystać postój, bv podciągnąć tyły.
Tyły... Kenneth wyszczerzył się kwaśno.
Tyły wciąż tkwiły w dolinie Amersen. Gdy usiłował sobie to wyobrazić, ogarniało go ponure rozbawienie, dopiero teraz uwidaczniało się, jak bardzo szalone było to, co Verdanno zamierzali zrobić. Mieli za sobą ponad dwadzieścia pięć mil drogi, a mimo że niemal każdy jard szlaku został zapchany ciężkimi wozami, to łącznie dolinę opuściło ich dopiero ze cztery tysiące. Jedna dziesiąta. A jeszcze nie wprowadzono na trasę luzaków. Kolumna Verdanno przypominała wątłą mackę wypuszczoną przez fantastyczne morskie stworzenie. Kenneth miał pewność, że gdy już jakimś cudem doprowadzą pierwsze wozy na wyżynę, to i tak trzy czwarte verdańskich pojazdów nie opuści jeszcze okolic Kehlorenu.
Szaleństwo. Niemal cudowne w swoim rozmachu.
A on i jego kompania są tego szaleństwa częścią.
I co najgorsze, zgadzają się z argumentami Hasa i innych, że Verdanno muszą przebić się przez Olekady jak najszybciej, bo wkrótce na Wielkich Stepach pojawi się wiosenna trawa w takich ilościach, że zimujące zazwyczaj nad morzem se-kohlandzkie plemiona ruszą w doroczną wędrówkę na północ. Wyżyna Lytherańska pozostawała przez zimę niemal niezamieszkana, plątały się po niej jakieś małe grupki wyrzutków, które z różnych powodów nie powędrowały w cieplejsze rejony Stepów. W czasach swojej świetności Verdanno spędzali zimy w obozach chronionych przed lodowatymi północnymi wichrami ścianą wozów, a i tak trzymali się raczej południowego krańca wyżyny. Ale wiosna, lato i jesień wynagradzały im srogie zimy, dając obfitość traw i wszelkiej paszy dla zwierząt.
Gdy więc zazielenią się Stepy, pojawią się tam plemiona Se-kohlandczyków, zwłaszcza podległe Amanewe Czerwonemu i Kyh Danu Kredo, bo tych dwóch Synów Wojny podzieliło między siebie tereny wydarte Verdanno. Podobno ciągle trwały między nimi przepychanki o te ziemie. Dla Wozaków była to dobra wieść, dawała szansę wykorzystania niesnasek między dowódcami Yawenyra i rozgromienia ich jednego po drugim. Pod warunkiem że zdążą dotrzeć na miejsce przed koczownikami.
Plan był ambitny i straceńczy. Bo jeśli się nie powiedzie, Verdanno, mając za plecami ścianę Olekadów, nie będą mieli się gdzie wycofać.
Szaleństwo podszyte obłędem ze szczyptą desperacji. A mimo to, przechadzając się między wozami, słuchając spokojnych rozmów w dziwnym, pełnym gestów języku, Kenneth nie znajdował w tych ludziach strachu ani – co byłoby równie zrozumiałe, zważywszy na wiek wielu wojowników – głupiej, szczeniackiej brawury. Szli na wojnę, właściwie już na niej byli, ta droga, to przedzieranie się przez lasy i góry, była ich pierwszą bitwą, pierwszym sprawdzianem determinacji i odwagi, i akceptowali wszystko, co wojna ze sobą niosła. No cóż, w końcu mieli się bić o swój dom.
Wychodziło na to, że im po cichu kibicował.
Idący przed nim Fenlo Nur uniósł nagle dłoń z rozpostartymi palcami. Kompania natychmiast rozpadła się na grupki, żołnierze poszukali osłon za głazami, pilnując nawzajem swoich pleców. Wszyscy już trzymali w rękach broń.
Nur nawet nie drgnął, przez dłuższą chwilę tkwił w miejscu jak posąg, po czym obejrzał się na porucznika. Wskazał nieco w lewo, zacisnął pięść, poruszył poziomo. Kenneth skinął głową i kilkoma gestami wydał rozkazy reszcie, Trzecia osłania Piątą, Ósma i Pierwsza za nimi.
Piąta dziesiątka już parła naprzód i trzeba było przyznać, że ci strażnicy znali się na robocie. Poruszali się po dwóch, trzech, przeskakując od głazu do głazu, kryli się sprawnie, nie tracąc się nawzajem z oczu. Trafili mu się nieźli żołnierze.
Trupa znaleźli jakieś sto kroków dalej.
Leżał tuż przy wielkim głazie, na boku, z prawą ręką schowaną pod ciałem, nogami rozrzuconymi na boki i głową odchyloną w tył. Ustalenie przyczyny śmierci nie wymagało specjalnych umiejętności, wystarczył rzut oka na zmiażdżoną czaszkę, której część twarzowa wyglądała jak po ciosie bojowym młotem.
Ciało było całkowicie zmumifikowane, jakby spędziło na tej grani dziesiątki lat. Płócienne portki powiewały wokół obciągniętych skórą piszczeli, a rozchylony barani kubrak odsłaniał potrzaskaną klatkę żeber. Wysuszona skóra na tym, co zostało z twarzy, ściągnęła się, groteskowo wyginając połamaną żuchwę. Perły zębów rozsypały się wokół czerepu.
Porucznik rejestrował to wszystko, rozstawiając jednocześnie ludzi wokół. Właściwie nie było potrzeby zabezpieczania, ale to pozwoli tropicielom dokładniej obejrzeć okolicę. Nawet jeśli trup leżał tu od ostatniej wojny, mieli obowiązek to sprawdzić.
Azger Laweghz i Nur odłożyli broń, zaczęli obchodzić ciało. Kenneth był ciekaw, co spodziewają się znaleźć w terenie, gdzie jest tylko goła skała i polodowcowe głazy, nie mówiąc już o tym, że sądząc po stanie ciała, zabójca pewnie zdążył dochować się prawnuków i umrzeć. Ale się nie wtrącał, okoliczne kamienie, niektóre wyższe od rosłego mężczyzny, dość dobrze osłaniały od wiatru, więc ludzie mogli trochę odpocząć. Poza tym, obserwując Wilka i innych zwiadowców, przekonał się, że niemal zawsze zaczynają od zbadania okolicy, zanim ruszą ciało. Kiedyś uznał, że dopóki oni nie będą mu się wtrącać w dowodzenie, on pozwoli im łazić dookoła każdego trupa, ile będą chcieli.
Nagle Fenlo pochylił się, dotknął ziemi, przywołał starszego tropiciela, wymienili kilka mruknięć i rozeszli się na dwie strony. Krążyli wokół, wpatrując się w skałę, oglądając kamienie i po spirali zbliżając do ciała. Wreszcie Azger bezceremonialnie odsunął je do głazu, rozchylił martwemu szerzej kubrak, podciągnął nogawki portek. Bez słowa wskazał Nurowi zgruchotane kości nóg. Podoficer tylko pokiwał głową, sam dotknął miejsca, gdzie leżał trup. W płytkim zagłębieniu czerniały resztki krwi.
Starszy z tropicieli podniósł się z klęczek i podszedł do oficera.
– Kiepsko, panie poruczniku.
– To sam widzę, Azger. Dużo to on nam nie opowie.
– Opowie tyle, ile może, panie poruczniku.
– Nie popisuj się. Jak długo według was tu leży?
– Jakieś dwa, może trzy miesiące.
Kenneth uniósł brwi.
– Tylko tyle?
– Tylko tyle. Tu rzadko pada, ale gdyby leżał dłużej, deszcze wymyłyby spod niego krew. Zresztą w takim miejscu to wystarczy. Zimą jest tu cały czas sucho, bo ten przeklęty wicher zdmuchuje każdy płatek śniegu, jest też zimno, więc ciało się nie rozkłada. – Tropiciel podrapał się po siwej brodzie. – U mnie w Grew suszyliśmy w takiej okolicy mięso. Wystarczyło kilka dni i...
– Dzięki, Azger, przez ciebie przez następne dziesięć dni nawet nie spojrzę na suszoną wołowinę. Dlaczego nie ruszyły go zwierzęta?
– Tu nie ma zwierząt. Na tych skałach nic nie rośnie, żaden lis czy wilk nie będzie tu szukał ofiary. Ptaki też rzadko przylatują. Poza tym... zwierzęta unikają trupów, od których czuć Moc – Azger mówił spokojnym głosem, ale oczy od czasu do czasu strzelały mu na boki. Tam, gdzie zabijano ludzi za pomocą magii, należało zachować ostrożność.
Kenneth zerknął nad jego ramieniem na Fenlo Nura. Ten nadal klęczał przy trupie, oglądając uważnie jego ręce, nogi, brzuch. Mimo dość obcesowych czynności, dłonie młodszego dziesiętnika poruszały się z zaskakującą delikatnością.
– No to doszliśmy do sedna, strażniku. – Porucznik spojrzał na starszego tropiciela. – Jak zginął?
– Spadł.
To proste stwierdzenie niosło ze sobą tyle implikacji, że głupotą byłoby od razu wyciągać z niego jakieś wnioski. Spadł. I tyle. To przynajmniej wyjaśniało, dlaczego tropiciele byli przekonani, że chodzi o czary.
– Jesteś pewien? Ktoś mógł go zabić i podrzucić tu ciało.
– Mógł – zgodził się bez oporu Azger. – Co prawda nie widzę sensu w taskaniu tu trupa, i to na własnych plecach, bo jeszcze trzy dni temu nie było ani mostu, ani przesieki, więc koniem zabójca pewnie by nie dojechał. Mógł też go tu zagnać, zatłuc na miejscu i zostawić. Ale znam ciekawsze sposoby na pozbycie się ciała.
– Ofiara kłótni między kłusownikami? Bandytami? Przechodzili tędy, porżnęli się, zostawili trupa i poszli dalej?
– Możliwe. – Najwyraźniej strażnik postanowił we wszystkim zgadzać się z dowódcą. – Ale jego kubrak jest trochę wart, buty też. Nie znam zbójów, którzy by zostawili coś takiego. Poza tym on trafił tu w samym środku zimy. Zły czas dla kłusowników, a i zbóje raczej zimują po odległych wioskach, niż włóczą się po tej pięknej grani.
Kenneth pokiwał głową. Logika Azgera była nie do podważenia.
– A skąd wniosek, że spadł?
– Ma strzaskaną twarz, połamane żebra, zmiażdżone kolana i golenie oraz połamane prawe przedramię. Widziałem już kilku ludzi, którzy mieli pecha runąć w przepaść i uderzyli o ziemię, nie obijając się wcześniej o ścianę. Mieli podobne obrażenia. On spadał twarzą w dół z wysokości co najmniej trzystu stóp, a może i więcej, w ostatniej chwili osłonił twarz prawym ramieniem. Uderzył w ten głaz, pod którym go znaleźliśmy, i to z taką siłą, że krew prysnęła na kilkanaście stóp wokół. Znaleźliśmy ślady. Potem zsunął się w dół, albo zwiał go wiatr, i tak czekał, aż tu przyjdziemy.
Fenlo Nur podszedł do nich powoli. W ręku trzymał kawałek rzemyka.
– Coś jeszcze chcesz dodać do tego, co powiedział Azger, młodszy dziesiętniku?
– Nie, panie poruczniku. Słyszałem, co mówił, i wszystko się zgadza.
Kenneth popatrzył na ciało.
– Więc ktoś uniósł tego nieszczęśnika kilkaset stóp w górę i upuścił? Czarami? Albo otworzył magiczny portal i go z niego wypchnął?
– Strasznie skomplikowany sposób na zabicie człowieka, panie poruczniku.
– Wiem, Azger, wiem. I kosztowny. Takie czary to nie podpalenie komuś włosów czy wywołanie biegunki. Byle wiejski czarodziej tego nie zrobi. No i dlaczego ktokolwiek miałby się posuwać do czegoś takiego?
– Może dlatego. – Dowodzący piątą dziesiątką podał mu rzemyk.
Kenneth obejrzał go, nic niezwykłego, kawałek skórzanej linki używanej do sznurowania kaftana.
– No i?
– Ten węzeł, panie poruczniku. – Nur wskazał zadzierzgnięty na końcu supełek. – To „dzika ósemka”, na wschód od Czaherden, skąd pochodzę, większość strażników jej używa, bo jest prosta i rzemień da się rozwiązać, nawet gdy napęcznieje wodą.
Chwilę przetrawiali tę informację.
– To nasz? Strażnik?
Młodszy dziesiętnik pokiwał głową, szeroką twarz miał jak z kamienia.
– Tak sądzę, panie poruczniku. Ma... – zawahał się. – Ma kilka blizn, jakich mało który chłop potrafi się dorobić. W tym takie od miecza i chyba zębatego tasaka. Jego dwa żebra były już kiedyś połamane i zrosły się, wspomagane czarami, a to coś, na co ani chłopa, ani zbója za bardzo nie stać. No i ma cięciwowe odciski...
Odciski od cięciwy. Niektórzy żołnierze nie używali ani haków, ani „koźlich nóżek” do napinania kusz, tylko tradycyjnie przydeptywali strzemię i szarpali cięciwę rękami. Po kilku latach pojawiały się na ich palcach bardzo charakterystyczne dla zawodowych żołnierzy zgrubienia.
Kenneth spojrzał jeszcze raz na ciało. Od kilku chwil nie był to już tylko jakiś anonimowy trup, tylko jeden z żołnierzy, którzy zimą zaginęli na szlakach. Z tym że z tego, co wiedział, tej zimy żaden z nich nie zaginął w tej okolicy.
– Jego broń? Płaszcz? Manierka? Cokolwiek?
Cokolwiek, co pozwoli potwierdzić podejrzenia.
– Nic nie znaleźliśmy, panie poruczniku. I raczej nic więcej nie znajdziemy. Moim zdaniem wyrzucono go dokładnie tak, jak go znaleźliśmy, w portkach, kaftanie i butach.
– Wyrzucono?
Fenlo Nur pokiwał głową.
– Sam nie skoczył, prawda? Niby skąd? I jeszcze coś, ale chciałbym, żeby Azger najpierw jeszcze ze mną to sprawdził. Możemy?
– Idźcie.
Kenneth patrzył, jak tropiciele pochylają się nad ciałem i myślał. Jeśli to jeden z zaginionych żołnierzy, trzeba natychmiast pchnąć wiadomość do Kehlorenu. To nie jest informacja, którą mógł przekazać dopiero po powrocie, bo tych strażników szukano w całych górach. Mignęła mu przed oczyma wizja magicznych portali otwierających się tu i tam nad dzikimi zakątkami Olekadów i wypadających z nich, krzyczących ludzi. Otrząsnął się.
Reszta kompanii zorientowała się już najwyraźniej, że to nie jest zwykły trup, bo żołnierze zaczęli szeptać, popatrując na zwłoki. Kenneth uciszył ich kilkoma ruchami. Czekał na Azgera i dowódcę Piątej.
– No i? – zapytał, gdy tylko stanęli przed nim.
Starszy tropiciel miał dziwną minę. Zagubioną i bezradną.
– On... – Westchnął ciężko, jakby słowa nie chciały mu przejść przez gardło. – On jest taki... chudy nie tylko dlatego, że wiatr i zimno go zmumifikowały, panie poruczniku... On... cholera... wygląda na to, że on przez wiele dni nie dojadał... może nawet przez miesiąc. Gdy spadał, był chudy jak szczapa. I... ja też sądzę, że to nasz... Jeden z Bękartów...
Kenneth przymknął oczy, powoli nabrał powietrza i wypuścił je.
– Przekażcie reszcie, co znaleźliśmy – rzucił rozkaz. – Niech ludzie mają oczy dookoła głowy. Młodszy dziesiętniku, znajdziesz znów to miejsce?
– Tak, panie poruczniku.
– Twoja dziesiątka pójdzie z Trzecią z powrotem na skraj lasu. Andan!
Brodaty dziesiętnik przytruchtał pospiesznie.
– Na rozkaz.
– To najpewniej jeden z Bękartów. – Wskazał ciało. – Ty i Piąta wracacie po resztę. My zostaniemy tutaj. Ruszacie biegiem, chcę tu mieć całą kompanię, najszybciej jak się da. I niech Has ruszy swój chudy tyłek, potrzebuję kogoś, kto zna się na czarach. Minęło kilka miesięcy, ale może został choć cień, fragment Mocy, smród aspektu. Chcę to wiedzieć. Powiedz też And’ewersowi, że jeśli zależy im na czasie, mogą zacząć usuwać kamienie od linii lasu aż do tego miejsca, resztę trasy wyznaczę, jak zajmiemy się tym nieszczęśnikiem. I niech wyśle jakoś wiadomość do Czarnego. Ciało odeślemy na tyły później.
Dziesiętnik zasalutował.
– Rozkaz!
Kenneth podniósł głos:
– Uwaga. Zostajemy tu na jakiś czas. Oczy dookoła głowy. Skończyła się wycieczka, od teraz jesteśmy na terenie wroga.
Tam, gdzie giną strażnicy, zawsze jest teren wroga.
* * *
Has spokojnie obejrzał ciało, wymienił kilka szeptanych zdań z Azgerem i wrócił do porucznika.
– Leży tu dwa do czterech miesięcy – potwierdził przypuszczenia tropiciela. – To znaczy, że zginął, zanim wyruszyliśmy ze Stepów. Po co mi go pokazujesz?
– Zabito go przy użyciu czarów. Czujesz coś?
– Po tylu dniach? Nie. Poza tym nie użyto przeciw niemu czarów bezpośrednio. Padł ich ofiarą, ale go nie dotknęły, rozumiesz?
– Mniej więcej. A miejsce, z którego go zrzucono? Czarownik wykonał jakiś wozacki gest, a potem, najwyraźniej przypominając sobie, z kim rozmawia, pokręcił głową.
– Już go nie ma. Portal otworzył się na chwilę i zaraz zamknął. A powietrze nie trzyma zbyt długo takich śladów.
Kenneth zacisnął szczęki, właściwie czego się spodziewał po tylu miesiącach?
– Nic nie znalazłeś?
– Niewiele. Wygląda na to, że jego śmierć nie ma z naszym marszem nic wspólnego...
– A ja mam wrażenie, że nawet popierdywanie świstaków ma z nim coś wspólnego. Odkąd przybyłem w te góry, wszyscy gadają tylko o Verdanno i ich karawanach. Nie mydl mi oczu.
– Masz swoje rozkazy, poruczniku, i po prostu je wykonuj.
– Oczywiście. A więc rozłóżcie się tu obozem na dziesięć albo dwadzieścia dni. Nie wiadomo, kiedy znajdziemy resztę szlaku.
Zderzyli się wzrokiem. Zdawało się, że na dnie czarnych oczu Hasa pełgają małe płomyki. Nagłe czarownik skrzywił się i parsknął krótkim śmiechem.
– Teraz rozumiem, czemu Meekhańczycy mówią, że lepiej nie zadzierać z czerwonowłosymi. Jesteś uparty jak pijany muł, przyjacielu. – Pokiwał głową. – Mógłbym stwierdzić, że nie potrzebujemy was, wystarczą wasze mapy.
Kenneth pstryknął palcami.
– Bland! Do mnie.
Strażnik pojawił się w kilka uderzeń serca. Na plecach, oprócz worka z prowiantem, miał przytroczoną skórzaną tubę.
Porucznik wyjął pergaminową płachtę i podał ją Hasowi.
– Czytaj.
Mapa była normalną mapą Górskiej Straży, zaznaczono na niej najważniejsze szczyty, doliny, przełęcze i lasy – oraz szlak, który miał ich zaprowadzić do skalnej ostrogi, wiodącej na wyżynę. Lecz znaczyło to również, że oprócz zwykłych, łatwo rozpoznawalnych symboli znajdowały się na niej dziesiątki ideogramów, dziwnych znaków, tajemniczych bohomazów.
– To mapa Górskiej Straży, a jeśli chcesz wywołać furię meekhańskiego kartografa, rzuć mu te trzy słowa w twarz. A te dopiski, to informacje umożliwiające orientację w terenie. Powiem ci, jak to działa, o tu – Kenneth wskazał na mapie punkt upstrzony serią znaków – to wąwóz i miejsce, w którym zbudowaliście most. Na wąwóz z pewnością byście natrafili, ale stawiając most w najlepszym na pierwszy rzut oka miejscu, milę za nim trafilibyście na skalny kocioł bez wyjścia. Trzeba byłoby się wrócić i budować most gdzie indziej, mając nadzieję, że to właściwa droga. Te znaczki to informacja, gdzie dokładnie należy przebyć wąwóz, by nie wpakować się w ślepą uliczkę.
Przejechał palcem do kolejnego punktu.
– Jesteśmy tu, na Hewen. A tutaj, w tej skalnej ścianie, ma być szczelina, długa na pół mili, prowadząca na drugą stronę góry. Podobno jest wąska i dobrze ukryta między głazami. Chcesz jej sam szukać? Myślę, że za cztery, góra pięć dni znajdziesz. Więc właściwie nie jestem ci potrzebny, podpisz mi tylko dokument, że zrzekacie się przewodnictwa, i wracam do Kehlorenu. Musimy pochować jednego z naszych, który zginął w sprawie niemającej nic wspólnego z Verdanno.
Czarownik przyglądał mu się spokojnie, lekko przekrzywiając głowę.
– Czego właściwie chcesz?
– Czego się dowiedziałeś. – Porucznik wskazał na ciało.
– Niewiele. – Pomarszczona twarz skrzywiła się w dziwnym grymasie, a gest, z jakim Has owinął się w swoją szatę, sprawił, że kościane fetysze zagrzechotały gwałtownie. – On głodował tak bardzo, że prawie z tego głodu oszalał. Tuż przed śmiercią zjadł mały kawałek psiego mięsa. Całymi dniami nie widział słońca, choć nie błądził w ciemnościach. Przez większość czasu było mu gorąco, więc pił wodę, a woda miała dużo siarki i musiała śmierdzieć gnijącymi jajami, czuć to w jego włosach i paznokciach. Pod paznokciami i w zakamarkach ubrania ma czarny pył. I gdziekolwiek był, walczył i zabijał, czuć od niego odór śmierci.
Kenneth pierwszy raz widział go tak poruszonego. Znikł gdzieś złośliwy, ironiczny staruch, a – co porucznik odkrył, czując, jak jeżą mu się włosy i w ustach zbiera ślina – pojawił się potężny plemienny szaman, zbierający właśnie Moc.
– Co się dzieje?
Mrowienie zmalało.
– Nic... nic. – Czarownik pokręcił głową. – Stare legendy i bajki. Nie wiem, gdzie przebywał ani jak się stamtąd wydostał, ale gdyby tego nie zrobił, i tak w ciągu kilku dni umarłby z wycieńczenia. Zadowolony? Zresztą – uśmiechnął się złośliwie – na temat tego trupa nie ze mną powinieneś rozmawiać.
Kenneth przełknął odruchowe „a z kim?”, bo miał cholerną pewność, że w zamian usłyszy tylko jakąś irytującą złośliwość.
– To wszystko?
– Właściwie tak. Jeszcze jedno, on... – starzec niespodziewanie zmiękł – nie poddał się rozpaczy, nie płakał i nie błagał Losu o życie. Był dzielnym człowiekiem.
– Dobrze. Dacie radę odesłać go pod twierdzę? I czy znajdzie się u was jakieś pióro i kawałek papieru? Powinienem napisać raport i wysłać razem z ciałem.
– Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. Znajdzie się nawet atrament. A o niego się nie martw, nosze, czterech biegaczy, kilka zmian, za dwa dni będzie w domu.
– Dobrze. Więc chodź ze mną, obejrzysz tę szczelinę.
– Już ją znaleźliście?
– Jeszcze nie, ale ja umiem czytać mapę.
* * *
Szczelina jak szczelina. Skalna ściana, o którą opierała się grań, miała w tym miejscu pewnie z pół mili wysokości, ale środkiem góry biegło pęknięcie. Zupełnie jakby olbrzym próbował na niej jakość swojego topora. Dobrze ukryte pęknięcie gubiło się w skalnych załomach i nierównościach i trzeba było sporo szczęścia, żeby je w ogóle znaleźć. Albo mieć mapę.
Kenneth badał przejście w towarzystwie Hasa i And’ewersa. Za nimi na całej grani wrzała praca. Wyznaczono trasę, tym razem szeroką na co najmniej cztery wozy, usuwano kamienie i głazy, zasypywano pęknięcia w podłożu.
Potężny przywódca karawany bez wahania wszedł w głąb szczeliny. Rozłożył ramiona, opierając dłonie o skałę.
– Wąsko.
– Mówiłem. – Kenneth zadarł głowę, bruzda rozszerzała się ku górze, na wysokości jakichś dwudziestu stóp miała już dwa razy większą szerokość. – Gdyby wasze wozy potrafiły latać, moglibyście przefrunąć górą. A tak pozostaje kucie. Ta skała jest dość miękka, za dziesięć dni będziecie po drugiej stronie.
Has wydał z siebie dziwny odgłos, na poły prychnięcie, na poły chichot.
– Latać, powiadasz. No, poruczniku, trzeba ci przyznać, że masz tęgi łeb. I jeśli chcesz, zobaczysz latające wozy.
I Kenneth zobaczył.
Najpierw Wozacy oczyścili dno przejścia, usuwając skalny gruz. W międzyczasie robili ramy z drewnianych pni, dwa słupy pionowo, jeden łączący je na szczycie i dwa krzyżujące się pośrodku. Zaczęli je montować od drugiego krańca przejścia. Stawiali taką ramę między ścianami i przykrywali deskami, tworząc wysoki na dziesięć stóp pomost. W niektórych miejscach zadowalali się tylko położeniem poziomej belki wspartej między skałami, w innych układali kilka ram tuż obok siebie, by zwiększyć ich wytrzymałość. Zostawiali tu małą fortunę, bo używali tylko najlepszych gatunków drewna, lecz widać pieniądze nie stanowiły dla nich problemu. Kenneth nawet nie próbował tego liczyć, choć niektórzy jego ludzie tak.
– To cedr – Bergh wykazał się znajomością ciesielki – i to pewnie z zachodniego Ewerenn, bo tylko tam rosną tak duże drzewa. A jedna cedrowa belka kosztuje jakieś dwa orgi.
– Aż dwa?
– To cenne drewno, panie poruczniku. Twarde, niemal bez sęków, odporne na wodę, mróz i wiatr. W mojej okolicy jest cedrowy most, który ma już trzysta lat. Niejeden kamienny tyle nie wytrzyma. A ci tutaj... Na jednym wozie wieźli jakieś dwadzieścia belek, opróżnili ich już ponad setkę. Dwa tysiące cedrowych belek to cztery tysiące orgów. A ten most, który wcześniej postawili? Poszło niewiele mniej drewna. Nie liczą się z pieniędzmi.
Kilku przysłuchujących się im żołnierzy pokiwało głowami, najwyraźniej zdumionych rozrzutnością Verdanno. Tylko Velergorf wyszczerzył się szeroko.
– Bergh, a ilu jest?
– Kogo?
– No, Wozaków? Ze sto pięćdziesiąt? Dwieście tysięcy?
– Mniej więcej. I co z tego?
– No to ile każdy z nich musiał dołożyć, żeby kupić to drewno? Chłopie, patrzysz na rzekę złota, a widzisz tylko miedziaka w jej nurcie.
– Rzekę złota? Miedziaka?
Velergorf westchnął i przewrócił oczami. Bardzo dramatycznie.
– Mówisz dwadzieścia belek na wozie, czyli czterdzieści orgów, tak? A nie widzisz, że każdy z tych wozów jest ciągnięty przez dwa, a czasem cztery konie? A widziałeś te ich konie? Odpasione, zadbane, silne i zdrowe. Każdy wart tyle co drewno, które ciągnie na wozie. Oni mają ze sto tysięcy koni, albo i więcej, a najgorszy z nich jest wart ze dwadzieścia orgów. A wozy? Solidne, w większości nowe, każdy kupiec dałby za taki wóz co najmniej kilkadziesiąt orgów. A wozy mieszkalne? Meble, piece, przybory kuchenne, dywany, łóżka, koce, garnki... A broń, ubrania, żywność? A te ich wozy bojowe, o połowę szersze, z burtami na dwa cale, ciągnięte przez poczwórne zaprzęgi? A to, czego nam nie pokazali? Złoto i srebro w monetach i biżuterii, przyprawy, wina, magiczne amulety i talizmany, których też za darmo nie rozdają. I to tylko kawałek ich majątku. Policz, a potem powiedz, czy to drewno to przesada.
Przez chwilę Bergh naprawdę wyglądał, jakby próbował liczyć.
– Niech to szlag, miliony... wiele milionów.
– Tak. Prowadzimy przez te góry majątek, który zapełniłby cały cesarski skarbiec, i to tak, że drzwi by się nie domykały. Gdyby mieli obrabiać drewno w trakcie drogi, przeprawa zajęłaby im ze trzy razy więcej czasu; gdyby używali pośledniejszego drewna, most mógłby się zawalić albo to przejście załamałoby się pod którymś wozem i straciliby kolejne dni. Nie, oni nie są rozrzutni, tylko wiedzą, że mają jedną szansę na zdobycie swojej wyżyny, więc nie zamierzają oszczędzać. Gonią za własnym marzeniem.
– Ciekaw jestem jakim.
– Może chcą znów zobaczyć młodych chłopców, jak wiosną wstępują w Krąg Wojowników, między kamienne słupy postawione w Sendi’kah, by po raz pierwszy okrwawić swoje kavayo. Albo siąść na kozioł i nie postawić stopy na ziemi, dopóki nie przejedzie się pięćdziesięciu mil, a kołysanie wozu sprawi, że myśli płyną leniwie i tylko uderzenie serca dzieli cię od krain snu. Albo poczuć wiatr we włosach, gdy pędzisz stepem, w jednym ręku trzymasz wodze, w drugim miotacz dzirytów, a obok ciebie sunie jak lawina tysiąc innych rydwanów.
Obejrzeli się na And’ewersa, który skończył mówić. Podszedł w czasie tyrady Velergorfa i najwyraźniej wszystko słyszał.
– To dziwne – dziesiętnik zmrużył oczy – ale ciebie akurat nie podejrzewałbym o takie myśli. Synowie już dorośli, a pragnienie, by wysłać ich rydwanami do bitwy, nie powinno być szczytem marzeń ojca. Córki, przynajmniej dwie, na wydaniu, więc tu też powinieneś raczej wybierać dla nich mężów i czekać na wnuki. Nie wiem, jak to powiedzieć – mlasnął językiem – ale ze wszystkich Verdanno zawsze byłeś najbardziej chłodny, jeśli chodzi o waszą wędrówkę.
– To prawda. – Kowal założył ręce na piersi, potężne muskuły napięły się pod kamizelką. – Nie powinienem się cieszyć, ale...
Przez chwilę jego spojrzenie stało się nieobecne, jakby próbował zebrać myśli, których sam nie był do końca świadom.
– ... ale dziś rano przeszedłem na drugą stronę tej góry, spojrzałem na dolinę, którą mamy przebyć, i nagle dotarło do mnie, że... że za kilka dni mogę postawić stopę na wyżynie. W domu. Dzięki wam przebyliśmy już ponad połowę drogi, może nawet dwie trzecie, a nie sądziłem, że w ogóle wyjedziemy spod zamku. I wtedy nagle przypomniałem sobie o tych wszystkich rzeczach, o których wam teraz mówię, i zrozumiałem, że tu – dotknął piersi – tu w środku tęsknię za tym jak za pierwszym oddechem. Więc przyszedłem podziękować.
Kenneth chrząknął.
– Nie lepiej poczekać, aż będziemy na miejscu?
And’ewers uśmiechnął się niespodziewanie łagodnie.
– Nie. Wtedy może być trudniej. I jeszcze jedno, tu gdzie stoicie, zacznie się rampa, po której wozy będą wjeżdżać na górę, więc gdybyście mogli...
– Już się usuwamy.
– Dobrze. Odesłaliśmy ciało waszego żołnierza razem z pismem do twierdzy. Dotrze tam pewnie jutro wieczorem.
– Dziękuję.
* * *
Przejście przez górę prowadziło na krawędź łagodnej doliny, którą musieli przebyć, by wąwozem między dwoma szczytami wydostać się na kolejną grań. Czerwone Szóstki zostawiły za sobą przesączającą się przez szczelinę karawanę i wyszły dobre dwie mile w przód. Z Kennethem szedł cały oddział, Wozacy nie mogli tu zabłądzić.
Dolina była szeroka na dobre trzy mile, potem jeszcze mila wąwozem, gdzie trzeba będzie pousuwać trochę kamieni i głazów, i kolejna grań, tym razem wąska i ostra jak brzytwa. Ta grań go niepokoiła, bo na mapie oznaczono ją jako wyjątkowo niebezpieczną, ale bardziej martwił się wąwozem i okolicznymi mieszkańcami.
To, że ktoś tu w ogóle przebywa, odkryli nocą, gdy stali u wylotu ze szczeliny i obserwowali światełka zapalające się po przeciwnej stronie doliny. Naliczyli osiem, wszystkie w pobliżu wejścia do wąwozu, co sugerowało, że mogą ich tam czekać kłopoty. W takim miejscu nawet nieliczna grupka napastników mogłaby zatrzymać – albo przynajmniej poważnie opóźnić – pochód Verdanno.
Porucznik nie sądził, by byli to zbóje. Rabusie są trochę jak terytorialne zwierzęta: żeby przeżyć, muszą się trzymać miejsc, które zapewniają im egzystencję, okolic wiosek, szlaków handlowych, nawet miast. Każdy herszt, który poprowadziłby swoją bandę tak daleko od kupców i chłopów, w miejsce, gdzie w promieniu dwudziestu mil nie ma żadnej osady, szybko przestałby być hersztem. Nie, właścicielami ognisk byli najpewniej jacyś „tutejsi”.
„Tutejsi” byli stałym elementem każdych gór. Zapomniane przez bogów i poborców podatkowych doliny, niedostępne płaskowyże, dzikie lasy, oprócz miejscowej fauny obradzały także ludźmi. Ludźmi, którzy czasem nie wiedzieli nawet, co to Imperium Meekhańskie, którzy nieraz latami nie utrzymywali kontaktów ze światem zewnętrznym, mówili dziwnymi narzeczami, a nawet zupełnie obcymi językami. W miarę jak Imperium umacniało władzę na pograniczu, „tutejsi” albo usuwali się w cień, albo asymilowali, lecz wschodni kraniec Olekadów uchodził za tereny dziksze niż Wielki Grzbiet na północy. Nie było tu nic, co przyciągałoby osadników, więc grupy półdzikich górali miały się całkiem nieźle.
Niekiedy „tutejsi” byli potomkami plemion i ludów mieszkających na tych terenach w czasach, zanim jeszcze powstał Stary Meekhan, kiedy indziej powstawali z band uciekinierów, którzy szukali własnego miejsca na ziemi. Zawsze jednak pozostawali niechętni i nieufni w stosunku do obcych, hołdowali własnym zwyczajom, a bywało, że bezlitośnie zabijali każdego intruza, który wkroczył na ich teren. Kenneth nie wątpił, że jeśli trzeba, Wozacy otworzą sobie drogę siłą, ale prowadzenie karawany wąskim szlakiem z groźbą conocnych ataków grupek desperatów było ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Dlatego zabrał całą kompanię – i sporo prezentów. Kilka worków z ostrzami siekier, nożami, kawałkami kolorowych materiałów i szklanymi ozdóbkami. Liczył na połączoną siłę niewypowiedzianej groźby i całkiem realnego przekupstwa. Oczywiście pod warunkiem, że miejscowi w ogóle raczą się pokazać.
Dolinę porastała tylko trawa i wątłe krzaczki. Vełergorf pierwszy wskazał wydeptane ślady i kopczyki bobków. Owce i kozy, kolejne potwierdzenie, że w okolicy mieszkali ludzie, i jednocześnie znak, że ludzie ci schowali się na widok żołnierzy. Kenneth rozejrzał się, teoretycznie w tym miejscu trudno byłoby się ukryć, płaski teren i rachityczne krzaki to nie jest idealne miejsce na zasadzkę. Ale gdyby miał całą noc, zamaskowałby tu pełny pułk. Dookoła było cholernie cicho.
– Psy na przód i na boki – rzucił krótko. – Broń do ręki.
Ludzie i tak trzymali dłonie na rękojeściach mieczy, szabel i na trzonkach toporów, ale różnica między człowiekiem trzymającym dłoń na rękojeści a trzymającym miecz w ręce jest czasem taka sama, jak między martwym a takim, którego nikt nie ośmieli się zaatakować. Podobnie sprawa ma się z napiętą kuszą, bełt leżący w rowku bardzo skutecznie przekonuje napastnika, by zrezygnował z ataku.
Kenneth rozejrzał się, obserwując psy. Teraz to one były oczami, uszami i nosami kompanii. Dopóki nic nie wykryją...
Najpierw jeden, a potem pozostałe zwierzęta zatrzymały się, warcząc głucho. Żołnierze natychmiast przykucnęli, ci z kuszami przytulili się do broni, ci, którzy mieli tarcze, skulili się za nimi. Nie widział niczego podejrzanego w miejscu, które wskazywały psy.
Może poza krzakiem, właśnie przechylającym się na bok, i człowiekiem, który wyrósł z ziemi.
– Nie strzelać!
Mężczyzna wynurzył się z zamaskowanego dołu niecałe trzydzieści jardów od nich. Był niski, czarnowłosy, ubrany w skórzane portki, skórzaną bluzę i fantazyjną futrzaną czapkę. Stanął, otrzepał się niedbale, było coś dziwnie uspokajającego w tym geście, i ruszył ku nim, rozkładając szeroko puste ręce.
– Zachować czujność. – Kenneth ani myślał zaufać temu swojskiemu obrazkowi.
Jeśli czaił się tu jeden, mogła się czaić i setka.
– Zatrzymaj się – zażądał, gdy mężczyźnie zostało jeszcze kilka kroków do pierwszych żołnierzy. Nieznajomy stanął, uniósł wyżej ręce i niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Ale wyglądało na to, że przynajmniej rozumie meekh.
– Kim jesteś?
– Sawondeli Ong. Mówiący Ludzi Ziemi. – Miał dziwny akcent. Niski, gardłowy. – A wy kim jesteście?
– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt z Górskiej Straży.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Strasznie długie imię jak na tak młodego człowieka.
– Strasznie jesteś dowcipny jak na kogoś, do kogo mierzy tuzin kusz. Dobrze wiesz, co oznacza mój stopień i cała reszta.
– Skąd ta pewność, poruczniku Kenneth-lyw-Darawyt z Górskiej Straży?
– Bo mówisz po meekhańsku, a to znaczy, że wiesz o świecie więcej niż przeciętna bulwa, którą ktoś wyrwał z ziemi.
Mężczyzna uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Racja, powinienem udawać, że nie rozumiem cię ani w ząb. Choć pewnie wtedy byłbym martwy.
– Pewnie tak. Czego chcesz?
– Wiedzy. Kim jesteście już wiem, żołnierzami Cesarza, który siedzi na tronie tysiąc mil stąd. Teraz chcę wiedzieć, po co tu przyszliście i kiedy odejdziecie.
– Bo kozy i owce denerwują się w kryjówkach? Każ wyjść reszcie, to porozmawiamy.
– Nie ma reszty. Jestem sam. Na razie.
Kenneth zastanowił się. Wiatr już trzykrotnie zmienił kierunek, a psy nadal wskazywały tylko tego mężczyznę. Czyli prawdopodobnie mówił prawdę.
– Możesz podejść. Porozmawiamy.
Obcy minął ostrożnie żołnierzy i podszedł do porucznika. Dopiero teraz dało się zauważyć, jaki jest niski. Kenneth był średniego wzrostu, ale przybysz sięgał mu ledwo ramienia.
– Usiądźmy – zaproponował.
Teraz przynajmniej nie będzie musiał patrzeć na czubek głowy obcego.
Porucznik wsunął miecz do pochwy i zajęli miejsca wprost na ziemi. Chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Słyszeliśmy o żołnierzach Cesarza, ale rzadko widujemy ich tutaj. – Mężczyzna nie spuszczał z niego spojrzenia. – Ostatnich jakieś pół roku temu. Najpierw szli na wschód, wąwozem, po kilku dniach wracali. Nie pokazaliśmy się im.
– Więc czemu pokazałeś się teraz?
– Bo góry mówią o wielkich wydarzeniach. O kopytach stukających po skałach, skałach nieznających takiego dotyku, o turkocie wozów w miejscach, które nigdy nie słyszały takiego dźwięku. Góry są zaskoczone i pełne podziwu.
– A ludzie w nich mieszkający?
– Też. Choć niektórzy żałują, że nie jedzie tylko kilka wozów. Mogliby wtedy zabić ich właścicieli i zabrać wszystkie bogactwa.
– Właściciele tych wozów są wojownikami i jadą na wojnę. Mogliby się ucieszyć z okazji do ćwiczeń.
– Dlatego też wielu jest takich, którzy mówią, że skoro góry są pełne podziwu, to my nie możemy być gorsi. Okażmy szacunek odwadze, oddajmy honor dzielności.
– To mądre słowa. Ale co za nimi stoi?
Czarne oczy uśmiechnęły się nieznacznie.
– Szybkie słowa, celne pytanie. Zupełnie jakbyś był wojownikiem walczącym na miecze. Chcecie przejść przez dolinę i dalej, wąwozem, aż na Przechodni Wierch – albo Orlą Grań, jak wy nazywacie to miejsce – żeby znaleźć drogę przez ścianę Fenroys i wyjść wprost na Demoni Róg.
– Demoni Róg?
– Tam, gdzie zaczyna się wielka równina. Gdzie ziemia jest płaska jak powierzchnia wody w misce.
– Tak. Tam zmierzamy.
– No to mam propozycję.
* * *
– Przepuszczą nas bez walki, ale chcą wykupu za prawo przejścia.
Narada odbywała się w wozie, bo na zewnątrz właśnie się rozpadało. Pierwszy wiosenny deszcz, odkąd wyruszyli z doliny Amersen. Kenneth uznał, że i tak mieli szczęście, o tej porze roku nawet śnieżyca by go nie zaskoczyła.
Siedzieli przy stole: Emn’klewes Wergoreth, krępy Boutanu obozu New’harr, Awe’aweroh Mantoru z tym swoim wyglądem zagłodzonego charta i Andewers. Has i jego siostra nie przybyli. Cała trójka wpatrywała się w porucznika, na zmianę marszcząc brwi i zaciskając usta. Najwyraźniej słowo „wykup” było im nie w smak.
– Wykup. – Pierwszy odezwał się Awe’aweroh, dowódca rydwanów, potwierdzając podejrzenia Kennetha co do swojego wybuchowego charakteru. – Mamy się wykupywać bandzie dzikusów mieszkających w jaskiniach? Ilu ich jest? Dwustu? Trzystu? Próbują tylko wyłudzić od nas trochę rzeczy, nic więcej. A jak damy im ten wykup, uznają nas za słabych i za dzień czy dwa zażądają kolejnego.
– Nie sądzę. W górach przestrzegamy umów, zwłaszcza gdy obie strony mają broń pod ręką. A to jest ich ziemia i mają prawo do pobierania opłaty za jej przebycie. Możecie oczywiście przebić się siłą. Stracicie dwa, może trzy dni i kilkuset ludzi. Boutanu pokiwał głową.
– Mądre słowa. Jeśli miejscowi złamią umowę, zawsze możemy im dać jeszcze więcej dobra, na przykład trochę naszego żelaza, tak, żeby im bokiem wyszło. Ale wojnę powinniśmy zacząć na wyżynie, a nie w górach. Poza tym najwyraźniej porucznik przychyla się do ich propozycji. Dlaczego?
– Bo widziałem wąwóz za tą doliną. – Kenneth zobrazował rozmiar wąwozu ruchem rąk. – Jest niewiele szerszy niż szczelina, którą tak sprytnie przygotowaliście do drogi. Ludzie, którzy znają trasę na jego szczyt, mogą was mocno opóźnić. A za wąwozem znajduje się Orla Grań, najtrudniejsze miejsce na całym szlaku. Z jednej strony jest tam tak stromo, że jeden krok i człowiek spada w przepaść, z drugiej nieco łagodniej, wóz może i da radę przejechać, ale będzie musiał posuwać się bardzo powoli, mocno przechylony na bok, mały błąd i się przewróci. Nie ma jak manewrować. Dwudziestu ludzi z łukami i kuszami zatrzyma tam armię.
Wymienili spojrzenia, Emn’klewes Wergoreth był spokojny, And’ewers wręcz obojętny, tylko chudy dowódca rydwanów kipiał.
– To czego chcą? – wysyczał wreszcie.
– Dziesięciu wozów mieszkalnych z pełnym wyposażeniem, łóżkami, meblami, naczyniami, i tak dalej. Nie chcą koni, od razu to zaznaczyli, w tej dolinie ledwo wystarcza trawy dla ich owiec i kóz, ale wasze wozy ich oczarowały. Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Mówiący Ludzi Ziemi zaproponował taki układ: pięć wozów teraz, pięć, gdy opuścicie dolinę. To uczciwa propozycja.
Nawet Awe’aweroh lekko się uśmiechnął.
– Tylko tyle?
– Każda rzecz ma taką wartość, jaką widzi w niej kupujący.
Porucznik miał rację. Dla wozackiej armii utrata dziesięciu wozów mieszkalnych była błahostką w porównaniu z opóźnieniem, jakie spowodowałaby walka z tubylcami. A dla miejscowych wozy mieszkalne stanowiły dar niebios, cudny i niebywały w swoim bogactwie.
Verdanno myśleli tak samo.
– Dostaną swoje wozy. – Boutanu pokiwał głową. – Coś jeszcze, poruczniku?
– Orla Grań. – Kenneth przeszedł do najważniejszej sprawy. – Ją też sobie obejrzałem. Jest nie tylko wąska, ale i stroma, takie siodło – pokazał dłonią łuk – z ostrym podjazdem w połowie długości. Mocniej obciążony wóz nie podjedzie tam nawet z poczwórnym zaprzęgiem. Za stromo. Większość z nich trzeba będzie rozładować, inaczej te, które wiozą belki albo zapasy, utkną.
– Od kiedy to Górska Straż zna się na wozach?
– Odkąd niektórzy nasi żołnierze służyli jako strażnicy karawan kupieckich. A jeśli tą granią nie przejechałby wyładowanym wozem żaden z naszych kupców, to wam się też nie uda. Wozy trzeba rozładować, część rzeczy przenieść ręcznie i załadować dopiero po drugiej stronie. Inaczej stracicie tu bogowie wiedzą ile pojazdów i czasu. Oczywiście jeżeli pogoda się utrzyma – dodał. – Na razie to lekki deszczyk, jeśli zacznie poważnie padać albo przyjdzie śnieg i prawdziwy wiatr... będzie trzeba czekać.
Milczeli, patrząc na niego gniewnie i Kenneth nagle zrozumiał, że im, synom Stepów, nie bardzo mieści się w głowach, jak teren i pogoda mogą kogokolwiek zatrzymać. Wychowały ich bezkresne równiny, na których i owszem, bywało ciężko, zimą śniegi, a wiosną i jesienią deszcze mogły utrudnić poruszanie się, ale zawsze dobry koń i lekki rydwan albo sanie potrafiły przewieźć człowieka z miejsca na miejsce. Nawet w czasie najmroźniejszych miesięcy, gdy splunięta ślina zamarza w locie, można wędrować z miejsca na miejsce.
Porucznik westchnął ciężko.
– Nie zdajecie sobie sprawy, gdzie się znajdujecie, prawda? Chyba dlatego góry wydają się wam sprzyjać. Bo lubią połączenie odwagi i brawury, nie, nie przerywaj. – Awe’aweroh Mantoru zamknął usta. – To są Olekady. Nie jestem stąd, ani ja, ani moi ludzie, ale wiemy, że jeśli chodzi o surowość, to tylko Wielki Grzbiet może z nimi konkurować. A nawet on przegra z tutejszymi wiatrami. Jak myślicie, dlaczego Świątynia Dress tu właśnie obrała sobie siedzibę? Dlaczego Pani Wiatrów ukochała te góry?
Kenneth zabębnił palcami po blacie, pokiwał głową.
– Olekady to najbardziej wietrzne miejsce na świecie. Większość tutejszych dolin jest długa, wąska i rozciągnięta z południa na północ. Mijaliśmy kilka takich po drodze. Wiatry z południowych Stepów wpadają w te doliny i rozpędzają się w nich, bywa i tak, że kilka dolin, położonych jedna obok drugiej, kieruje je w jedno miejsce, gdzie kumulują się w potężny podmuch, zwany Oddechem Bogini. Słyszałem o całych stadach bydła zdmuchiwanych takim wichrem w przepaść. Ta grań, o której mówię, to taki właśnie komin i jeśli zacznie wiać, żaden wóz nie ustoi na kołach. A jeśli zacznie naprawdę padać deszcz albo śnieg, woźnice nie dostrzegą nawet zadów własnych koni. To nie Stepy, gdzie możesz przejechać nawet kilka mil na ślepo. W górach jeden zły krok i lecisz w dół.
Zamilkł, popatrzył po ciemnych twarzach. Nic. Równie dobrze mógł gadać do rzeźbionych w drewnie masek.
– Dlatego powtórzę to, co powiedział Człowiek Ziemi. Góry wam sprzyjają. Podoba im się determinacja, z jaką idziecie naprzód. Nikt nigdy tego nie próbował, więc są wyjątkowo łaskawe dla waszej odwagi. Ale nie okazujcie im lekceważenia.
And’ewers wstał, wyciągnął z szafki na burcie gąsiorek i kilka kubków, nalał, rozsunął naczynia po blacie.
– Rozgadałeś się, poruczniku. Powiedziałeś przez ostatnią chwilę więcej niż od początku wędrówki. – Podniósł kubek. – Wypijmy za to.
Kenneth pociągnął, uniósł brwi. Gorzałka, mocna, o posmaku piołunu i dymu.
– Dobre. Wasze?
– Tak. Nasze. Co tak naprawdę chcesz nam powiedzieć?
Porucznik uniósł kubek do ust i przez chwilę delektował się aromatem napitku. Myślał. Verdanno nie poganiali go, patrzyli, Boutanu z czymś na kształt uprzejmego zaciekawienia, Awe’aweroh z wyraźną niecierpliwością, And’ewers spokojnie, jakby już znał odpowiedź.
– Wszystko idzie za gładko – Kenneth ubrał wreszcie swój niepokój w słowa. – Za szybko i za równo. Zanim się pojawiliście, góry wrzały, ginęli ludzie, strażnicy, chłopi, kupcy i wszyscy łączyli to z wami, z waszym przybyciem. Każdy w Kehlorenie sądził, że te zabójstwa i plotki mają podburzyć miejscowych przeciw wam, żeby w Olekadach wybuchły zamieszki. Spodziewałem się, że podczas wędrówki będziemy musieli się przebijać przez bandy rozjuszonego chłopstwa albo ci tajemniczy zabójcy uderzą na was, by i wozacka krew spłynęła po kamieniach. A tu nic, nawet góry zdają się nam sprzyjać, żadnych burz, osuwisk, lawin, a każdą przeszkodę pokonujecie z marszu. Za dobrze idzie... I chyba to mnie martwi.
– Lubisz, jak ktoś łamie sobie kości?
– Jak idzie sto tysięcy ludzi, ktoś powinien. Zwłaszcza w górach. Dlatego radzę, żebyście posłuchali mojej sugestii. Rozładujcie wozy, odciążcie je, zachowajcie ostrożność. Zwolnijcie. Dwa, trzy dni opóźnienia to lepsze niż strata setek wozów i ludzi.
Patrzyli na niego w milczeniu, beznamiętnie. Chyba użył słowa, którego nie chcieli usłyszeć. Opóźnienie.
Wreszcie And’ewers chrząknął, ponownie napełnił kubki.
– Zostawmy wszystko tak, jak jest – rzucił pojednawczym tonem. – Wy szukacie drogi, my wędrujemy tak szybko, jak się da.
Kenneth wypił jednym haustem, stuknął naczyniem o blat i bez słowa wyszedł. Wyglądało na to, że Verdanno niczego nie zrozumieli.
* * *
To, czego najbardziej się obawiał, zdarzyło się dwa dni później. Być może przyczyna tkwiła w tym, o czym wspominał And’ewers, w poczuciu, że zbliżają się do domu, w ekscytacji, rozluźnieniu, chęci przyspieszenia.
Orla Grań nie nosiła takiej nazwy tylko dlatego, że patrząc z boku, przypominała skrzydła zrywającego się do lotu orła. Była też wąska jak obrys tych skrzydeł. Przez cały dzień i całą noc Wozacy pod nadzorem budowniczego przygotowywali ją do przejazdu, usuwano kamienie, zasypywano szczeliny, tam, gdzie kąt nachylenia uniemożliwiał przejazd, z większych głazów, ubitej ziemi i belek usypano coś w rodzaju rampy wyrównującej drogę. Wiatry i deszcze z pewnością rozmyją ją w ciągu kilku miesięcy, ale na razie powinna wystarczyć.
Rankiem drugiego dnia po przebyciu wąwozu pierwsze wozy wyjechały na Orlą Grań. Kenneth przyłapał się na tym, że obserwując przechylone lekko w lewo pojazdy, mozolnie pokonujące kolejne jardy, zaciska pięści i szczęki. Do przebycia była niecała mila, najpierw w dół, w skalne siodło, potem pod górę, następnie łagodny zjazd na halę, prowadzącą wprost do ostatniej przeszkody. Drogę przystosowano dla wozów najlepiej, jak się dało w tak krótkim czasie, i nie sądził, by nawet imperialny korpus inżynieryjny mógł się spisać lepiej. A mimo to czuł, jak niepokój wzbiera mu w piersi i tłucze się pod czaszką. Zresztą nie tylko jemu.
„One wezmą, co ich”, powiedział w czasie wczorajszej narady Velergorf i nie było w tym żadnej skargi ani pretensji, choć dziesiętnik, podobnie jak większość górali, traktował góry jak żywą istotę. Potężną, czasem wrogą, lecz wrogością pozbawioną złośliwości czy perfidii. Góry po prostu nie wybaczały błędów, domagały się szacunku okazywanego każdym oddechem i myślą, a najmniejszy ślad lekceważenia karały śmiercią. I nie chodziło o jakąś mściwość obrażonego bóstwa, bo niedźwiedź, który walnie łapą natrętną muchę, nie jest mściwy. Jest po prostu niedźwiedziem.
Można mieć szczęście, ale nie można tego szczęścia nadużywać, góry zaś nie robią wyjątków dla nikogo. Żaden Nieśmiertelny nigdy nie przyjął tytułu Pana czy Pani Gór. Ani Setren, ani Anday’ya, ani Dress, ani nikt z ich rodzeństwa. Kapłani mieli wiele pokrętnych wyjaśnień na ten fenomen, lecz dla górali sprawa była jasna. Góry są zbyt dumne i nawet bogowie nie próbują tej dumie rzucić wyzwania.
Czasem tylko robią to głupi ludzie.
Wozy pokonywały grań sprawnie, jeden za drugim, zachowując niewiele większe odstępy niż na reszcie szlaku. Verdanno się spieszyli. Siodło przebyły już dwie setki pojazdów i Kenneth, obserwujący kolumnę z drugiego krańca grani, wyraźnie zobaczył chwilę, która zrodziła nieszczęście. Być może And’ewers stwierdził, że na sprawdzonej trasie mogą narzucić większe tempo, a może po prostu woźnice, mający za sobą półtora dnia czekania, uznali, że trzeba przyspieszyć, przecież już tylko kilka mil dzieliło ich od wyżyny, w każdym razie nagle na przejściu znalazło się więcej wozów. Odległości między nimi zmniejszyły się poza granicę rozsądku i wtedy Velergorf, stojący od dłuższego czasu obok porucznika, sapnął, zmarszczył brwi i rzucił jedno słowo:
– Idzie!
Szedł. Podmuch zebrał się w gardzieli doliny po prawej stronie grani, jeden z tych wiatrów, które wyznawcy Dress nazywali Oddechem Bogini. Dolina miała dobre cztery mile długości i w dalszym krańcu, szerokim na co najmniej dwie mile, zamykała ją łagodna hala. I przez tę halę przelała się, roztrącając poranne mgły, kładąc trawy i gnąc porastające krzaki, fala powietrza. Być może był to wiatr, który narodził się setki mil stąd i wpadając w Olekady, gnając między skalnymi ścianami, rozpędzał się coraz bardziej i bardziej. Dolina zwężała się wyraźnie i wicher z każdym jardem nabierał mocy, w połowie drogi już nie kładł krzaków i traw, nie głaskał ich, lecz żelazną pięścią wciskał w glebę, oporne wyrywał i unosił, pchał przed sobą ścianę mgieł.
Kenneth poderwał się, dopadł najbliższego wozu.
– Szybciej! – ryknął.
Młody Verdanno spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem, porucznik machnięciem ręki wskazał zbliżającą się bestię. Wozak stracił kilka chwil na gapienie się w głąb doliny, a Kenneth już pędził wzdłuż kolumny, razem z resztą żołnierzy.
– Szybciej! Szybciej! W bok! Zjeżdżajcie w bok!
Ci, którzy zdążą się schronić za grzbietem grani, będą mieli jakąś szansę. Porucznik rzucił okiem w lewo, ściana wichru była już w połowie doliny, mieli tylko czterdzieści, może pięćdziesiąt uderzeń serca, nim do nich dotrze.
Na drugim krańcu grani, przy wyjściu z wąwozu, zagrały rogi, wozy zaczęły stawać i cofać się w zbawczą gardziel, te znajdujące się nieco dalej skręcały w bok i zjeżdżały z wytyczonej trasy, kilka zakolebało się groźnie, dwa przewróciły, roztrzaskując, ich woźnice w ostatniej chwili zeskoczyli z kozłów i już byli przy koniach, już cięli nożami uprzęże, byle uwolnić zwierzęta i odprowadzić je w bezpieczne miejsce.
Ale środek grani – to wąskie siodło ze stromym podjazdem – nie miał szans. Usypana tam rampa była zbyt wysoka, by zjechać, za wąska, by zawrócić, a żaden koń nie cofnie się pod górkę, zaprzężony do wyładowanego wozu. Jeden z woźniców, prowadzący grupę, która minęła właśnie obniżenie, spanikował, zamiast zablokować hamulce, wyskoczyć i odciąć zwierzęta, próbował przyspieszyć. Machnął lejcami, krzyknął, konie pochyliły karki i szarpnęły, jak je tego nauczono. Przez dwa uderzenia serca zwierzęta tkwiły tak, zbite w jedną masę, a każdy mięsień rysował im się pod skórą, i nagle coś trzasnęło głucho, dźwięk przebił się nawet przez narastający ryk wichru, i zaprzęg oddzielił się od wozu.
Przez chwilę, mrugnięcie oka, nie dłużej, wyładowany pakami pojazd stał w miejscu, po czym potoczył się w tył. Uderzył konie zaprzęgu za nim, kwik ranionych zwierząt rozdarł powietrze, teraz już dwa wozy – razem z wierzgającymi i walczącymi o życie zwierzętami – staczały się wzdłuż grani. Wpadły na trzeci, splątały z nim, jeszcze przyspieszyły, i nagle całość zamieniła się w wielki, rozwrzeszczany i rżący twór, staczający się wzdłuż grani i pożerający kolejne ofiary. Najdziwniejsze było to, że przez te kilka chwil, zanim wszystkie wozy znalazły się w obniżeniu siodła, kłębowisko z jakąś niepojętą, demoniczną determinacją trzymało się drogi. A gdy wreszcie utkwiło na dole – dobry tuzin wozów zamienionych w potrzaskany stos desek, osi, kół i okrwawionych ciał – nadszedł Oddech Bogini.
Wicher zbierał siły w drodze przez całą dolinę, a gdy dotarł do grani, musiał pędzić dwa, a może i trzy razy szybciej niż cwałujący koń i niósł ze sobą wszystko, co zagarnął po drodze, kamienie, żwir, trawę, wyszarpnięte z ziemi krzewy. Na oczach Kennetha jeden z Wozaków został uderzony w głowę odłamkiem wielkości małego jabłka, tylko przewrócił oczami i osunął się na koźle. Porucznik i jeszcze jeden z żołnierzy dopadli koni, złapali za wędzidła i szarpiąc brutalnie, odprowadzili zaprzęg niżej, za grzbiet grani. Wóz kołysał się i skrzypiał, szarpany podmuchem, mimo że skały osłaniały go już przed wiatrem, dopiero jakieś sto jardów dalej znaleźli się we w miarę bezpiecznym miejscu, gdzie skupiło się kilkadziesiąt pojazdów, które miały szczęście.
Te, które szczęścia nie miały, przyjęły na siebie całą siłę wichury.
Główny impet Oddechu Bogini trafił w obniżenie grani, w zakrwawione, wypełnione plątaniną wozów i ciał siodło. Kenneth obejrzał się, słysząc ryk wiatru, i od razu wiedział, że nie zapomni tego widoku do końca życia. Wicher przelał, przewalił się nad zatorem, ale większa część jego siły naparła na kłębowisko, jakby sama obecność czegokolwiek na grani prowokowała wiatr do pokazania swojej mocy. To było tak, jakby woda przerywała tamę, całość przez chwilę walczyła, trzeszczała i drgała, rozpędzone powietrze szarpało wszystkim, zagłuszając nawet rżenie koni, a potem jeden z wozów poruszył się i przesunął, załopotał okrywającym jego ładunek płótnem, zgubił kilka pak i z dźwiękiem pękającego drewna, który przebił się przez ryk powietrza, oderwał od reszty i uniósł.
Nagle zator, ten nieszczęsny tuzin wozów, ruszył, jak pchany ręką olbrzyma, pękł na kawałki, rozsypał się po zawietrznej stronie grani, ciężkie pojazdy turlały się w dół zbocza jak zabawki, gubiąc burty, skrzynie i beczki, ciągnąc za sobą okrwawione, zmasakrowane ciała koni i ludzi, a wiatr gonił za nimi i pchał po skale albo podrywał w powietrze, unosił, okręcał, bawił się, by po chwili, niczym znudzone dziecko, cisnąć o ziemię i rzucić się na następną ofiarę. Jakieś dwieście jardów za siodłem grań urywała się nagle, pędziła na dno ćwierćmilowej przepaści i wydawało się, jakby wicher konsekwentnie, jeden po drugim, strącał tamtędy wszystkie wozy, ciała, martwe i żywe, ludzi i konie, jakby gigantyczna miotła zmiatała, czyściła szczyt grani.
A potem, gdy ostatni fragment zatoru znikł już w dole, wiatr nagle ucichł. Ot tak, w trzy uderzenia serca było po wszystkim.
Cisza rozlała się po skałach i przez dłuższą chwilę nikt nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Góry pokazały, że należy im się szacunek, szacunek bezwzględny, niepodlegający dyskusjom, taki, który okazuje się potędze, jakiej nawet bogowie nie potrafią okiełznać.
* * *
Szczelinę znaleźli po całym dniu poszukiwań, kiedy Kenneth zaczął już pod nosem przeklinać, na czym świat stoi. Odszukali ją tylko dzięki pomysłowi Fenlo Nura. Wskazówka na mapie, brzmiąca „sto kroków na lewo od kępy kosodrzewiny”, okazała się po prostu śmieszna. Być może pół roku wcześniej przy tej ścianie skalnej znajdowała się tylko jedna kępa kosodrzewiny, ale teraz rosło jej wszędzie pełno. Cała okolica była w wyjątkowo wiosennym nastroju i roślinność wprost eksplodowała wszędzie, gdzie się dało. Zwłaszcza tych cholernych iglastych krzewów pieniło się tu mnóstwo.
Na szczęście nie było potrzeby, aby się spieszyć. Karawana zwolniła.
Kenneth musiał przyznać, że zaimponowała mu reakcja And’ewersa. Kowal był En’leyd obozu New’harr, dowodził karawaną w czasie całej drogi i to na nim spoczywała odpowiedzialność za każdy wóz. Porucznik znał ludzi, i to nie tylko w armii, których reakcją na jakiekolwiek kłopoty było natychmiastowe znajdowanie winnych. And’ewers po wypadku wyszedł na grań, ocenił straty i spokojnie zapytał, jak mogą uniknąć tego w przyszłości. Ani przez chwilę nie pokazał, że uważa swoich przewodników za odpowiedzialnych za to nieszczęście. To on dowodził, więc to on był odpowiedzialny.
I przychylił się do wszystkich sugestii strażników. Najniebezpieczniejszym fragmentem drogi było obniżenie grani, to przeklęte siodło, z którego nie dało się uciec. Wozy pokonywały je teraz w grupkach po dziesięć, szybko, jeden za drugim, na wpół rozładowane, a część ich ładunku przenosili na barkach ludzie. Do niektórych pojazdów zaprzęgano dodatkową parę koni, a następna dziesiątka zjeżdżała w dół, dopiero gdy poprzednia znalazła się w bezpiecznym miejscu. Gdyby zauważono kolejny podmuch, powożący mieli po prostu zostawić wozy, zablokować hamulce, odciąć konie i uciec. Jeśli góry zechcą kolejnej ofiary, nie dostaną ciał ani krwi.
W ten sposób Verdanno stracą dwa razy więcej czasu na przebycie grani, ale jest szansa, że nikt już nie zginie. Poza tym mogli sobie na to pozwolić, Has w ostatniej rozmowie stwierdził, że cały szlak jest tak zapchany ludźmi, końmi i wozami, że można by przesłać list do Kehlorenu, podając go sobie z rąk do rąk. Poza tym, jak sam powiedział, cały czas ulepszano trasę, poszerzano przesieki, wycięte drzewa układano na co bardziej rozmiękłych terenach, zwłaszcza na halach, gdzie grunt zaczął się już poddawać naciskowi tysięcy kopyt i kół, a pośrodku Hewen utworzono olbrzymi plac, chroniony przed wiatrem murem z głazów, kamieni i bojowych wozów, i założono pośrodku obóz, w którym ludzie i zwierzęta mogli trochę odpocząć. Konie miały nie tylko przeciągnąć wozy przez góry, ale też być w pełni sił, kiedy staną już na wyżynie. Tylko ten postój może się przedłużyć, jeśli Szóstki szybko nie znajdą drogi na drugą stronę.
W końcu koło północy po dniu bezowocnych poszukiwań Fenlo Nur zameldował się Kennethowi.
– Mam propozycję, panie poruczniku.
– Jaką?
– Rankiem będzie gęsta mgła, czuję to w kościach.
Porucznik obserwował go spod zmrużonych powiek. Światło pochodni malowało na kanciastej twarzy młodszego dziesiętnika głębokie cienie, maskujące nawet wyraz oczu, ale cała postawa podoficera była zdecydowanie inna niż do tej pory. Nur nie był już taki... obcesowo arogancki, lekceważący i Kenneth musiał sam przed sobą przyznać, że przegapił chwilę, gdy ta zmiana zaszła. Gdyby on sam był trochę bardziej próżny, mógłby uznać, że to wpływ dobrego oficera. Tylko że Nur nadal wyglądał na takiego, co to oficerom przegryza gardła i nie poddaje się żadnym wpływom.
– No i?
– Jeśli tu jest szczelina prowadząca na drugą stronę góry i powieje wiatr ze wschodu...
Kenneth rozejrzał się. Większość kompanii stała tu i tam, z pochodniami w dłoniach, choć w ciemnościach mogli liczyć raczej na szczęście niż wzrok. Wszyscy spali poprzedniej nocy tylko kilka godzin, a zmęczeni ludzie mogą przegapić przejście, choćby było wielkości chałupy.
– Skąd będzie najlepiej widać?
– Myślę, że musimy się cofnąć pod obóz Wozaków, panie poruczniku. Będziemy widzieć ponad milę na obie strony.
– Dobrze. Kompania! Zbierać się!
Tam właśnie rozbili namioty. I czekali na świt w miejscu, skąd rankiem mieli widok na ścianę Zewnętrznych Wierchów. Te góry były wysokie, czarne i popękane. Niegościnne jak gawra z niedźwiedzicą w ciąży. Z drugiej strony, od Wyżyny musiały sprawiać jeszcze gorsze wrażenie. Kenneth wiedział, że na całej wschodniej ścianie Olekadów nie ma ani jednej przełęczy, wąwozu, przesmyku, nic, tylko lekkie wzniesienie terenu i wyrastające z niego nagie skały.
To już z tej strony całość wygląda lepiej, przynajmniej kosodrzewina jakoś się trzyma, pomyślał kwaśno.
Razem z zimnym słońcem pojawiła się mgła, gęsta jak śmietana, najpierw klejąca się do ziemi, a potem wysuwająca pasma w stronę gór. Po kwadransie wał mgły oparł się o skalną ścianę, pogrążając połowę hali w mlecznym oparze.
Kompania obserwowała to w milczeniu.
I nagle, gdy Kenneth już stracił nadzieję, coś dmuchnęło w białą ścianę, mgła zakłębiła się, jakby przedarł się przez nią niewidzialny kształt albo bitewny mag uformował strumień Mocy. Kilku strażników zagwizdało z uznaniem, ktoś podszedł i poklepał Nura po plecach. Kenneth uśmiechnął się lekko i żartobliwie zasalutował. Młodszy dziesiętnik skinął głową i oddał honory, nie spuszczając wzroku z porucznika.
Kenneth zaklaskał:
– Andan! Dwie włócznie, namierz mi tę dziurę. Zostaniesz tu i będziesz nas kierował.
Raz-dwa wbito głęboko w ziemię dwie włócznie, jedną z przodu, drugą dwadzieścia stóp za nią. Linia wyznaczona przez ich wierzchołki pokrywała się z miejscem, z którego dmuchał wiatr. W górach odległości mogły mylić, a zapamiętywanie miejsca na oko kończyło się na ogół szukaniem jakiegoś punktu z dokładnością do kilkudziesięciu jardów w lewo czy w prawo.
– Znaki?
– Jeden dym w lewo, dwa w prawo, żaden, jesteśmy na miejscu.
– Tak jest.
– I Andan... w twoje lewo, nie nasze. I czekaj, aż dotrzemy na miejsce. Idziemy, mgła powinna zaraz opaść.
Na miejscu, kierowani przez unoszące się w górę słupy dymu, znaleźli w końcu przejście.
Szczelina nie była szersza niż dwie stopy i zarośnięta krzakami. Na dodatek kilka jardów w głąb blokował ją zator z kamieni i zamarzniętego śniegu. Zimą musiała tu spaść lawina i warstwa śniegu sięgała jeszcze na wysokość trzech chłopa. Późną jesienią może i rzeczywiście można było tędy przejść, ale teraz? Zapewne w końcu ciepłe wiatry i deszcze roztopią przeszkodę, ale na to potrzeba miesięcy. Kenneth obejrzał dziurę i przywołał najbliższego dziesiętnika.
– Cerwes, do mnie.
Dowódca Szóstej dziesiątki podszedł, rzucił okiem, ściągnął hełm, podrapał się po głowie, gwizdnął. Wąskie pęknięcie rozszerzało się ku górze, ale niechętnie, jakby zrobiono je w skale wyjątkowo wąską klingą. Przy dnie miało trzy stopy szerokości, a wysoko, wysoko, wąziutki pasek nieba sugerował, że tam nie ma wiele więcej. Masa brudnego śniegu i kamieni blokowała je skutecznie.
– Weźmiesz ludzi i pójdziecie górą, sprawdźcie, jak daleko sięga ten śnieg i czy wszędzie jest tak wąsko. Bo tu na pewno nie zbudują sobie pomostu, chyba że na sam szczyt.
– Kto idzie ze mną?
Kenneth zmarszczył brwi. No tak, przyzwyczaił ludzi, że zawsze idą dwie dziesiątki, jedna stara i jedna nowa. Tylko że to od razu zwalało całą odpowiedzialność za zadanie na Andana, Bergha albo Velergorfa jako starszych stopniem. Pora usamodzielniać młodszych podoficerów.
– Potrzebujesz niańki, młodszy dziesiętniku? A może chcesz powiedzieć, że sobie nie poradzisz?
– Nie, panie poruczniku. Tak, panie poruczniku. To znaczy poradzimy sobie, panie poruczniku.
– No to do roboty. Varhenn! Poślij kogoś po And’ewersa i Hasa. I niech Andan zbiera się tutaj.
– Już posłałem, panie poruczniku.
– Dobra. Chwila na odpoczynek.
Chwila ta trwała, dopóki nie wróciła dziesiątka Cerwesa. Raport był krótki – dalej szczelina się rozszerza, nawet do ośmiu stóp, choć jej dno rzadko jest równe. Całość lekko zakręca i dlatego nie widać nic na przestrzał, wylot znajduje się kilkaset jardów od ostrogi. Wyżyna nie ma końca. Kenneth przyjął salut i odesłał Szóstą na bok. Teraz czekali.
And’ewers przyjechał rydwanem. Kenneth pierwszy raz widział bojowy pojazd Verdanno z bliska. Szeroko rozstawione koła, burty z gęsto splecionej wikliny, elastyczna podłoga z pasów suszonej skóry. I dwa konie, długonogie i szerokopierśne. Konie przeznaczone do pościgów i szybkich manewrów. Burty osłaniały woźnicę i jego towarzysza aż do pasa, a dla dodatkowej osłony można było na nich powiesić tarcze, lecz mimo to całość sprawiała wrażenie lekkości i zwrotności. Być może najbardziej podkreślały to koła, wysokie na ponad cztery stopy, za to z ośmioma szprychami nie grubszymi niż cal. Aż dziwne, że nie rozleciały się pod ciężarem kowala i jego towarzysza.
And’ewers bezbłędnie wyłowił kilka spojrzeń.
– Nigdy nie widzieliście rydwanu?
– Nie z tak bliska. – Velergorf wyglądał na zafascynowanego. – Gdzie je chowaliście?
– Każdy można rozebrać i załadować na wóz. Całość waży nie więcej niż sto pięćdziesiąt funtów.
– No myślę. Używacie czarów, żeby ta zabawka się nie rozpadła?
– He, he. – Has wyłonił się zza pleców And’ewersa. – Dobre. Utrzymają trzech ludzi w pełnym uzbrojeniu, pędząc cwałem przez step. Mieliśmy mnóstwo czasu, żeby je udoskonalić. Gdzie ta szczelina?
– Tu. – Kenneth wskazał miejsce za swoimi plecami. – Jest gorzej, niż myślałem.
Oględziny dziury w skałach trwały chwilę. Porucznik stwierdził z pewną ulgą, że ani kowal, ani czarownik nie wyglądali na rozczarowanych.
– Wysłałem dziesiątkę, by sprawdziła, czy nic więcej nie blokuje drogi. Trzeba usunąć ten śnieg i kuć. Jeśli Czarny się zgodzi, możemy ściągnąć doświadczonych budowniczych, specjalistów od tuneli...
Przerwał, widząc na twarzy Hasa coś dziwnego. Czarownik miał zamknięte oczy, oddychał głęboko, pełną piersią wciągając hausty powietrza. Prawą rękę wyciągnął przed siebie, a jego palce wykonywały powolny taniec, jakby pieściły niewidzialny klejnot. Odezwał się nagle, ochrypłym szeptem w języku Wozaków, postąpił krok naprzód, po chwili kolejny i wszedł do szczeliny.
Kenneth zrobił ruch, jakby chciał za nim pójść, ale potężne ramię zablokowało mu drogę.
– Nie. – Kowal patrzył na porucznika spokojnie, bez złości. – Niech będzie przez chwilę sam. Czekał na to bardzo długo.
Porucznik też to poczuł, delikatny podmuch, nie tak zimny, jak się można było spodziewać, z wyraźnym zapachem rozmarzającej ziemi.
– Wiatr ze wschodu. – And’ewers zapatrzył się w głąb pęknięcia. – Zbierający zapachy znad wrzosowisk Loa’hey, pędzący przez Równinę Psów, łowiący wilgoć na brzegach Białych Jezior i Berweny. Nigdzie więcej na świecie wiatr nie ma takiego zapachu. On nie czuł go od wielu lat.
– Ty też nie. – Kenneth cofnął się nieco.
– To prawda. Ale moją domeną jest ogień i żelazo, a jego powietrze i woda. Jego to bardziej łapie za serce.
Porucznik obrócił się i skinął na dziesiętników.
– Rozbijemy obóz tam. – Wskazał żołnierzom teren kilkadziesiąt jardów od szczeliny. – A oni niech w spokoju badają przejście.
Kompania ruszyła we wskazanym kierunku.
– Nie musicie się spieszyć.
– Wiem. – Kowal spojrzał na skały, spomiędzy których dochodził głos Hasa. – Dziękuję.
– Nie ma za co. Szósta Kompania zawsze do usług. – Kenneth podążył za swoimi ludźmi. – Rozpalcie ze dwa ogniska, zostajemy tu na jakiś czas.
Uśmiechnął się pod nosem. Udało im się, doprowadzili Verdanno w miejsce, w którym ci mogli poczuć wiatr ze swojej ojczyzny. W takiej chwili nawet gulasz z suszonej wołowiny będzie nieźle smakował.
* * *
Skała jęczała głucho, dudniła i drżała. I to drżała tak, że nawet siedząc kilkadziesiąt jardów od szczeliny, czuli to w kościach. Orne i Has przypuścili zdecydowany szturm na kamień, a wspierająca ich grupa pomniejszych czarowników i czarownic okazała się liczniejsza, niż Kenneth mógł przypuszczać. Przynajmniej kilkunastu ludzi ubranych czasem tak ekstrawagancko, jak Has, a czasem zwyczajnie, kręciło się w pobliżu wejścia do szczeliny, a zbliżając się do nich, Kenneth zawsze czuł na języku żelazisty posmak i włosy jeżyły mu się na całym ciele. Czarownicy Verdanno korzystali z Mocy w sposób może nie tak widowiskowy, jak się spodziewał, ale bardzo intensywny.
I skuteczny. Do południa wejście miało już dobre osiemnaście stóp szerokości, jęczało i buchało parą, a wozy wywożące z wnętrza skalny gruz ledwo nadążały z pracą.
Powietrze i woda. Tak powiedział And’ewers. Powietrze i woda miały być domeną Hasa i czarownik wykorzystywał je do miażdżenia i kruszenia skał z jakąś ponurą, bezwzględną zaciętością. Nie poszedł, jak Kenneth się tego spodziewał, na drugą stronę góry, by spojrzeć na wyżynę, odmówił swojemu pragnieniu, jakby chciał je wykorzystać jako siłę napędową do walki z kamieniem. Potem zaczął poszerzać przejście. I trzeba przyznać, że robił to w sposób, który mógł wzbudzić podziw każdego meekhańskiego czarodzieja.
Porucznik tylko raz podszedł popatrzeć, jak Has pracuje. Czarownik uwalniał Moc, topiąc śnieg i lód zalegający w przejściu, ale nie pozwalał wodzie uciec, wypłynąć na zewnątrz, tylko zmuszał ją do wędrówki po skalnych ścianach, do wspinania się na skały, wsiąkania w szczeliny i niewidoczne gołym okiem pęknięcia, do penetrowania kamienia. W sumie były to proste sztuczki, które każdy czarodziej korzystający z aspektów związanych z wodą mógł wykonać. Ale potem Has stanął na palcach, rozłożył szeroko ręce i nagle wykonał gest, jakby próbował klasnąć albo łapał nadlatujący pocisk. Dłonie zatrzymał jakiś cal od siebie, ale między skałami rozległ się głuchy dźwięk, a Kenneth miał wrażenie, że ktoś wykręca mu żołądek.
I nagle skalne ściany zazgrzytały, zadudniły głucho i zaczęły się pokrywać warstwą szronu. Lodowy jęzor sięgał stóp czarownika i pełzł na boki i w górę jak malowane na szybie mroźne kwiaty, tylko sto, tysiąc razy szybciej. W niektórych miejscach grubiał, pęczniał zmrożonymi zrębami, dziwacznymi, przestrzennymi naroślami, w innych ściekał w dół stalaktytami. I cały czas towarzyszyły mu jęki i trzaski pękających kamieni.
Has stał bez ruchu, a skały wokół niego pokrywały się szronem, wreszcie zrobił wydech, opadł na pięty i opuścił ręce. Potem odwrócił się i spojrzał na porucznika.
– Uff, dawno – zachrypiał – dawno nie czułem czegoś takiego. Takiej Mocy... na Wschodzie, na Stepach, lepiej było uważać na waszych tropicieli nieprawomyślnych czarowników, na Łowczych Laal, wszędzie węszących za Pomiotnikami. Prawie zapomniałem, jak to jest.
Mówił powoli, z wyraźnie ściśniętym gardłem, ale w oczach tańczyła mu dzika, nieposkromiona radość. Kenneth mimo woli uśmiechnął się szczerze.
– Ktoś jest winien moim ludziom pranie – wskazał na lodowe rzeźby. – Nie musieliśmy wtedy taplać się w błocie.
– Od odrobiny błota jeszcze nikt nie umarł. – Z ust czarownika buchała para. – Dobrze jest zawczasu ocenić, z kim się idzie na szlak.
– Racja. – Porucznik pokiwał głową i zmienił temat. – Plemienne duchy? Czy dzikie? Ale dzikich nie utrzymałbyś tyle lat z dala od rodzimych ziem, mam rację?
Uniesienie brwi, kpiący grymas, ironiczne skrzywienie warg, wszystko to, co Kenneth widział już w wykonaniu Hasa dziesiątki razy.
– No, no. Ktoś tu przeszedł szkolenie u Szczurów? Albo w jakiejś świątyni?
– Albo służył w położonej najbardziej na północ prowincji, tuż obok ziem aherów, a ich szamani wiążą z sobą duchy poprzez krew i ból. Umiem rozpoznawać takie rzeczy. To – Kenneth wskazał na szron – to nie tylko czyste aspekty.
– Skąd wiesz?
– Bo niektóre z tych lodowych rzeźb, które widać, przybrały kształty zwierząt i roślin.
Has obejrzał się gwałtownie przez ramię.
– He, he. Draniu, prawie mnie nabrałeś.
– Prawie? Omal nie skręciłeś sobie karku. Ale to nie tylko czyste aspekty?
– A po co ci ta wiedza? Jeśli za kilka miesięcy staniesz przed sądem, żeby zeznawać w sprawie naszej ucieczki, będziesz musiał kłamać albo przyznać, że widząc działanie nieaspektowanej magii, nie interweniowałeś, a jako oficer Górskiej Straży pewnie masz taki obowiązek. Naprawdę chcesz, żeby jakiś wojskowy włazidup próbował cię za to wysłać do lochu?
Kenneth otworzył usta i zaraz je zamknął. O tym nie pomyślał. Jeśli Imperium będzie chciało zachować pozory, że wtargnięcie Wozaków na Wyżynę Lytherańską odbyło się bez zgody Cesarza, to na pewno oficer dowodzący oddziałem towarzyszącym Verdanno w górach stanie przed sądem. Jako świadek lub podejrzany. Nagle dotarło do niego, dlaczego Czarny przydzielił tę misję oddziałowi spoza Olekadów. Jego Bękarty zostaną z czystym kontem.
W sumie, dlaczego nie? Gdy będzie po wszystkim, Czerwone Szóstki wrócą do Belenden i na wschodniej granicy nie zostanie nikt, kogo można by oskarżać. Rozwiązanie dobre dla każdego.
– Nie – stwierdził więc. – Nie chcę wiedzieć. Właściwie to nic nie widziałem. Co teraz?
– Teraz ocieplimy nieco atmosferę. – Has wyszczerzył się kpiąco i odwrócił ku szczelinie. – Lepiej się trochę cofnijmy.
Sięgnął po Moc. I nie miało znaczenia, czy korzysta z aspektów, czy ujarzmia ją, jak to robili plemienni czarownicy i szamani, uciekając się do pomocy duchów, stworów zza Mroku czy innych, nienazwanych bytów. Najważniejsze, że czynił to skutecznie. Kenneth znów poczuł ciężki, metaliczny posmak w ustach, zakręciło mu się w głowie. A wtedy – w miarę jak szron znikał – ściany zaczęły ciemnieć, lodowe sople kruszyły się i łamały, woda ściekała, i nagle, z głuchym stęknięciem, na pozornie gładkich powierzchniach pojawiły się pęknięcia. Chwila, dwie, i potężne odłamki oddzieliły się od skały i runęły, niemal całkowicie zamykając przejście.
Czarownik pokiwał głową z zadowoleniem. Machnął ręką, woda zaczęła wpełzać na te głazy, szukać szczelin, wsiąkać w nie... Klaśnięcie i lodowe kwiaty porosły wszystko wokół, a głazy wydały z siebie dźwięk, jakby uderzył w nie olbrzymi młot. Najbliższy po prostu rozpadł się na kawałki, ukazując wnętrze poprzerastane lodem.
Has obejrzał się, tym razem bez uśmiechu.
– Będziemy pracować wiele godzin i potrzebuję pełnego skupienia. Lepiej, żebym nie musiał uważać na to, co mam za plecami. Damy sobie radę sami. – Wskazał na zbliżające się wozy.
I tak to trwało. Do końca dnia Verdanno wgryźli się na prawie sto jardów w głąb skały. Czarownicy kruszyli kamień wodą i lodem lub – o czym świadczyły buchające czasem ze szczeliny kłęby pary – ogniem i wodą, a wozy wjeżdżały coraz dalej i wyłaniały się wypełnione urobkiem tak, że osie niemal łamały się pod ciężarem. Obok szczeliny rosło usypisko kamieni.
A na hali rósł obóz. Przez pół dnia przybyło kolejne tysiąc wozów oraz kilka sporych tabunów koni. Dominowały wśród nich te długonogie zwierzęta, którymi And’ewers pochwalił się przy rydwanie. Najbliżej szczeliny ustawiano wozy bojowe, szerokie, wysokie, niektóre z czymś w rodzaju małej wieży łuczniczej, czyli podwyższenia zwieńczonego blankami, wyrastającego kilka stóp ponad resztę. Rozstawiono dziesiątki wiklinowych tarcz, które w szybkim tempie obrosły setkami strzał i dzirytów. Grupy wojowników, podzielone na wyraźne oddziały, przesuwały się po całej hali, oddając ostatnim ćwiczeniom. Sprawdzano wyposażanie, czyszczono pancerze, oliwiono broń.
Verdanno szykowali się do wojny.