Rozdział 3
Najważniejszy magazyn zamku znajdował się w zachodnim skrzydle. Kilka długich budynków o wąskich oknach i drzwiach stanowiło swoistą twierdzę w twierdzy, teoretycznie ostatni punkt oporu w sytuacji, gdyby wróg zdobył mury. Zważywszy, że składowano tam mnóstwo broni, żywności, wody i zapasy leków, rzeczywiście można się było w nich utrzymać przez wiele dni.
Kenneth wraz z dziesiętnikami wszedł do głównego pomieszczenia, gdzie za wielkim biurkiem siedział młody porucznik. Nie nosił płaszcza, tylko skórzaną kurtkę z wąską lamówką przy mankietach i głową wessyrskiego owczarka wytłoczoną na piersi. Psi pysk przecinały dwie czarne krechy. Symbol Bękartów Czarnego.
Na widok wchodzących oficer skinął tylko głową i czekał na oddanie honorów. Mieli z porucznikiem ten sam stopień, ale to on był u siebie. Kenneth wyprostował się i przyłożył prawą pięść do lewej piersi. Bękart uśmiechnął się lekko i nie odrywając tyłka od krzesła, wykonał jakąś parodię salutu.
– Słucham, poruczniku?
– Kenneth-lyw-Darawyt, Szósta Kompania Szóstego Pułku. Przyszedłem po broń i wyposażenie tych żołnierzy.
Położył na biurku listę nazwisk. Kwatermistrz nawet na nią nie spojrzał, wyjął tylko z szufladki kilka piór i z zapałem zaczął je ostrzyć.
– Stajenni, prawda? – rzucił, nie podnosząc wzroku. – Stary musiał być w kiepskim humorze, skoro ich wam przydzielił. Niestety, nie mogę nic wam wydać.
– Dlaczego?
– Zgodnie z regulaminem Regimentu Wschodniego broń i osobiste wyposażenie może odebrać tylko żołnierz, do którego ono należy. Muszą się zjawić po nie sami. Inaczej się nie da.
Mały nożyk błyskał, kawałki pióra zaśmiecały blat. Przez chwilę panowała cisza, ale wreszcie oficer przerwał zabawę i podniósł głowę. Uśmiechnął się uprzejmie, unosząc pytająco brwi.
– Coś jeszcze, poruczniku?
Kenneth wolno nabrał powietrza, równie wolno wypuścił.
– Gdzie jest złożona ich broń? – zapytał cicho. – Żeby się potem nie okazało, że to nie ten magazyn, a ja niepotrzebnie pana niepokoję.
– Och, jest u nas. – Zaostrzone pióro wskazało drzwi po lewej stronie biurka. – Chcecie zerknąć? Nie, nie ma takiej potrzeby. Ostatni regał, na samej górze, żeby szczury nie dobrały się do skórzanych części. Nie żebyśmy jakieś tu mieli, ale ostrożności nigdy dość. Jak tylko Stajenni się zjawią, wydam im wszystko raz-dwa.
Wyszli na dziedziniec, najpierw porucznik, potem obaj dziesiętnicy. Velergorf i Andan rozsądnie milczeli.
– Varhenn! – Kenneth zdziwił się, że potrafi tak warczeć.
– Tak jest!
– Kiedy zamykają te magazyny?
– Za mniej więcej godzinę, panie poruczniku.
Nad twierdzą poniósł się brzmiący spiżem dźwięk dzwonu.
– Za równą godzinę – poprawił dziesiętnik.
– Ten wypierdek się nie przedstawił, zauważyliście.
– Tak.
– Więc za godzinę zastaniemy zamknięte drzwi i będziemy musieli szukać nie wiadomo kogo po kwaterach Bękartów?
– Na to wygląda, panie poruczniku.
– Mimo iż wiedzieli, że Stajenni mają dziś do nas dołączyć...
Chwilę maszerowali przed siebie szybkim krokiem.
– Dlaczego się nie odzywasz?
– Podoficerskie doświadczenie, panie poruczniku. Jak człowiek chce mieć głowę na karku, musi wiedzieć, kiedy trzymać gębę zamkniętą. Zwłaszcza gdy myśli o oficerach Kwatermistrzostwa. Tylko że... przykład idzie z góry, panie poruczniku.
Kenneth zwolnił, rozluźnił się, otworzył zaciśnięte dłonie. Obejrzał się przez ramię i gestem przywołał dziesiętników do siebie.
– Andan, czy rzeczywiście istnieje coś takiego, jak regulamin Regimentu Wschodniego?
– Tak, panie poruczniku. Bękarty mają kilka własnych przywilejów.
– A czy ich prawa stoją wyżej niż regulamin Straży?
– Nie. Nie mogą.
Porucznik pokiwał głową i wskazał na przysadzistą stajnię.
– Dobrze. Na razie siedźcie cicho i zróbcie przegląd tych naszych... uzupełnień.
Stajnie zbudowano pod samym murem. W Kehlorenie zawsze znajdowało się około trzydziestu koni, bo twierdza mimo położenia pośrodku Olekadów była połączona z siecią imperialnych szlaków, a na drodze konie wygrywały z pieszymi. Poza tym sama dolina, strzeżona przez twierdzę, należała do dość dużych, więc dobrze było mieć możliwość szybkiego wysłania ludzi na jej drugi kraniec.
Kenneth wiedział, że większość tutejszych zwierząt należy do rasy anwer, będącej krzyżówką koni pociągowych, pospolitych na niższych terenach, i górskich kuców, używanych na Północy od wieków. Po koniach z nizin Anwery odziedziczyły wzrost i wytrzymałość, a po swoich górskich przodkach gęstą sierść, długie grzywy oraz odporność na chłód i niewygody. I upór, który sprawiał, że górale czuli się z nimi jakoś spowinowaceni. To była jedyna rasa koni, którą Wessyrczycy szczerze lubili.
Mimo wszystko zwierzęta musiały ustąpić w stajniach miejsca ludziom. Gdy otworzyli wrota, większość strażników siedziała już lub leżała w pustych boksach, najwyraźniej szykując się do odpoczynku. Na widok wchodzących żołnierze unieśli głowy, spoglądając na przybyłych z niechęcią po czym powoli, jakby dźwigali na barkach stufuntowe ciężary, zaczęli się podnosić.
Kenneth stanął w wejściu i czekał, dopóki wszyscy nie wstali. Oczywiście żadna dłoń nawet nie drgnęła do salutu i za plecami już słyszał, jak Andan nabiera tchu. Przerwał mu machnięciem ręki, rozglądając się tylko po Stajennych. Nie musiał pytać, czy ktokolwiek raczył poinformować ich o tym, że dostają nowy przydział, bo tylko kilku było w miarę ubranych.
– Kto was nadzoruje, strażnicy? – rzucił zamiast wstępu.
Przez chwilę panowała cisza.
– Jako przydzieleni do robót porządkowych podlegamy Kwatermistrzostwu – dobiegło z cienia.
– Wystąp, żołnierzu.
W alejkę między boksami wyszedł niski, za to zbudowany jak byk strażnik. W jego ruchach i spojrzeniu było coś, co sugerowało, że jest spięty jak gotowa do strzału kusza.
– Imię i nazwisko, strażniku.
– Fenlo Nur.
– Trzecia Dziesiątka z Ósmej, prawda?
Skinięcie głową i spojrzenie bykiem.
– Porucznik lyw-Darawyt, Szósta Kompania Szóstego Pułku z Belenden. Od teraz wasza nowa kompania. Być może wydaje ci się, że jesteś na samym dnie, ale jeśli jeszcze raz zapomnisz o salutowaniu starszemu stopniem, zapewniam cię, że zatęsknisz za stajnią. To samo dotyczy reszty z was. Zrozumiano?
Kilkadziesiąt dłoni wykonało salut. Jedne wolniej, inne szybciej. Kenneth pokiwał głową i oddał honory, mierząc ludzi wzrokiem. Młodsi i starsi, poznaczeni bliznami i zupełne gołowąsy. I we wszystkich oczach bunt. To dobrze. Nie złamano ich.
Poczuł, jak stojący za jego plecami Andan poruszył się niespokojnie.
– Zaraz minie pierwszy kwadrans, panie poruczniku.
– Wiem. Zdążymy, zapewniam cię.
Coś musiało być w jego tonie, bo dziesiętnik cofnął się o krok i zamilkł.
– Nie wyglądacie dobrze. – Kenneth pokiwał głową. – To skutek tutejszego zaduchu, ale świeże powietrze z pewnością poprawi wasze zdrowie. Za godzinę będziecie poza twierdzą, w obozie kompanii. Ponieważ Kwatermistrzostwo ma mnóstwo obowiązków, więc pewnie po prostu zapomnieli wam o tym powiedzieć, nie mówiąc już o wydaniu broni i ekwipunku. Na szczęście pewien uprzejmy porucznik obiecał, że wszystko dla was przygotuje. Zbierać się!
W stajni wszczął się ruch. Nie była to jeszcze zwykła wojskowa kotłowanina, która charakteryzowała zgrany oddział, ale w kilka chwil wszyscy byli ubrani i przygotowani do drogi.
– Trzecia, wystąp!
Kilku żołnierzy wyszło na środek, Fenlo Nur zawahał się, wreszcie stanął na czele. Kenneth pokiwał głową, zgodnie z raportem Nur był prawą ręką zaginionego dziesiętnika.
– Idziecie pierwsi. Reszta – ty, ty, was czterech i ci – za nimi. Teraz wy...
Ustawienie oddziału w jako takim szyku zajęło kilka chwil i dopiero teraz spostrzegł, co mu nie gra.
– Gdzie wasze płaszcze?
Żołnierze milczeli, kilku opuściło wzrok.
– Nur?
Krępy strażnik popatrzył na niego wyzywająco.
– Dziś kazali nam je zdać. Tak jak wcześniej broń.
– Dzisiaj?
– Tak.
– Rozumiem. Widzisz tę linę? Zabierz ją ze sobą.
Odwracając się, Kenneth złowił spojrzenie Velergorfa. Starszy dziesiętnik zachował kamienną twarz, ale jego oczy przypominały kawałki lodu.
Dotarcie do magazynu zajęło im kilka chwil, ale w tym czasie Kenneth miał nieprzyjemną pewność, że każdy, ale to każdy w zasięgu wzroku śledzi ich rozbawionym spojrzeniem. Jeśli Kwatermistrzostwo chciało się zabawić kosztem Stajennych i jego kompanii, na pewno zadbało o to, by wszyscy wiedzieli.
W pokoju za biurkiem siedział ten sam oficer, a sądząc po leżącym przed nim stosie zaostrzonych piór, zamierzał w najbliższym czasie napisać ośmiotomowy epos o wojnie z koczownikami. Kenneth zatrzymał się przed nim i zasalutował.
– Szósta Kompania po broń i wyposażenie dla trzydziestu czterech ludzi.
Porucznik z Kwatermistrzostwa uniósł głowę, zmierzył spojrzeniem jego i stojących za drzwiami żołnierzy, po czym spokojnie wyjął spod biurka małą klepsydrę.
– Kwadransówka, poruczniku. Od waszego wyjścia obróciłem ją już dwa razy, za chwilę obrócę trzeci. Wtedy będziecie mieli kwadrans na załatwienie wszystkiego, lecz obawiam się, że to za mało czasu. Najlepiej będzie, jak przyjdziecie jutro, tak po południu, dobrze? Nie powiem dokładnie o której, ale jakoś to załatwimy. Ej! – Poderwał się z krzesła. – Co robisz? Kenneth właśnie podchodził do drzwi, za którymi był ponoć magazyn. W środku znajdowało się osiem wysokich regałów, nic specjalnego, kilka desek i drągów zbitych solidnie tak, by moża na nich pomieścić sporo ciężkich rzeczy, a na każdym pęki strzał i bełtów, oszczepy, włócznie, skrzynki i worki. Ostatni regał tonął w cieniu, na jego szczycie, dobre dziesięć stóp nad ziemią, widniały większe pakunki.
– To te rzeczy? – zapytał spokojnie, a oficer Kwatermistrzostwa wykonał taki ruch, jakby chciał wybiec zza biurka. W ostatniej chwili zrezygnował.
– Tak.
– Gdzie drabina?
Na twarzy biurokraty pojawił się uśmiech.
– Niestety, nie mamy. Akurat zabrano ją do naprawy. – Uśmiech się poszerzył. – No, ale jutro będę ją miał. Na pewno. Dziś już nie dam rady wam pomóc.
Kenneth cofnął się od drzwi, wyprostował, strzepnął jakiś pyłek z płaszcza.
– Czy nie ma sposobu, żeby przedłużył pan czas otwarcia magazynu?
– Żadnego. – Oficer obrócił klepsydrę i z teatralnie zakłopotaną miną wskazał przesypujący się piasek. – Nie wiem, jak jest w Belenden czy gdzie indziej na zachodzie gór, ale tutaj przestrzegamy regulaminów. Za kwadrans zamykam.
– Rozumiem. Proszę sobie jednak wyobrazić, poruczniku bez nazwiska, że w Belenden też przestrzegamy regulaminów. Nur!
W wejściu pojawił się krępy strażnik, niosąc na ramieniu zwój liny.
– Ostatni regał. Przywiąż linę do nogi, na samym dole. Drugi koniec podaj za drzwi. – Kenneth wydawał polecenia, nie spuszczając wzroku z kwatermistrza. Ten miał minę, jakby nagle znalazł się w jakimś dziwacznym śnie. – Na co czekacie? Łapać linę i ciągnąć! Na trzy. Raz. Dwa. Trzy!
Szarpnięcie było potężne, rozległ się trzask pękającego drewna, ostatni regał zadrżał i przechylił się w bok. Oficer Bękartów zamrugał, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że to się dzieje naprawdę.
– Jeszcze! Raz. Dwa. Trzy!
Lina aż jęknęła, po czym nagle zwiotczała, a z wnętrza magazynu dobiegł przerażający rumor.
Kenneth nie odwrócił się, żeby dokładnie zobaczyć, co osiągnęli.
– Strażnicy, macie mniej niż kwadrans, by pobrać swoje rzeczy – rzucił w stronę drzwi. – Jeśli wszystko jest zgodne z regulaminem, nie wątpię, że wasza broń, płaszcze, namioty i sakwy zostały spakowane oddzielnie i opisane jak należy, wystarczy więc, że znajdziecie odpowiedni worek. Żeby uniknąć zamieszania, dziesiętnicy Varhenn Velergorf i Andan-key-Treffer będą wam je podawać. – Spojrzał na podoficerów i musiał przyznać, że byli dobrzy, żadnemu nawet nie drgnęła brew. – Ruszać się!
Podszedł do biurka i z uwagą obejrzał klepsydrę. Małe cacko z kryształu i mosiądzu, z piaskiem specjalnie barwionym przez rzemieślnika na głęboką zieleń. Kosztowała pewnie tyle, ile jego miesięczny żołd. Uniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy kwatermistrza, który jakby skurczył się.
– Tak, panie poruczniku, jest pan sam, a tu jest prawie czterdziestu szaleńców, z których większość ma na koncie liczne przestępstwa. Ale oni nie walczą tym – Kenneth trącił klepsydrę, która zakołysała się niebezpiecznie i omal nie spadła z biurka – tylko bronią, która została im odebrana. I właśnie mają wyjść poza twierdzę na akcję bojową, bo Szósta, o czym pan pewnie zapomniał, rozbiła obóz w terenie i jest narażona na atak. Dziesiętniku Velergorf, jak idzie?
– Już piętnaście, panie poruczniku, wszystko ładnie spakowane, tak jak pan mówił.
– Znakomicie. Zostało jeszcze dobrze ponad pół klepsydry, mam rację?
Ostrożne skinienie głową musiało mu wystarczyć za odpowiedź.
– Więc nie musi się pan martwić, że nie zdążymy. Bo nie wyobrażam sobie oficera Straży, któremu nie leżałby na sercu los innych strażników. Oczywiście jako kwatermistrz będzie pan musiał doprowadzić magazyn do porządku, niestety ten sposób pobierania rzeczy wprowadza nieco bałaganu... Dziesiętniku Velergorf, ile regałów się przewróciło?
– Tylko trzy, panie poruczniku.
– Tylko trzy. To nie powinno zająć więcej niż pół nocy. Oczywiście na przyszłość radzę mieć zapasową drabinę i nie skupiać się tylko na klepsydrze. – Trącił cacko jeszcze raz i z zamyśloną miną patrzył, jak kołysze się o cal od krawędzi blatu. – Ma pan dużo zaostrzonych piór, jak widzę.
– Ttt... tak.
– Znakomicie. Varhenn?
– Jeszcze dziesięć worków, panie poruczniku. – Z magazynu dobiegł kolejny przerażający rumor. – Czwarty regał się przewrócił, panie poruczniku.
– Ktoś jest ranny?
– Na szczęście nie, panie poruczniku, po prostu musiałem mocniej szarpnąć i...
– Nie tłumacz się, dziesiętniku. Porucznik... jak właściwie brzmi pańskie nazwisko?
Kwatermistrz gapił się na niego wzrokiem kogoś, kto nagle stanął oko w oko z najprawdziwszym szaleńcem.
– Gewsun.
– Porucznik Gewsun na pewno docenia twoje zaangażowanie, bo jak sam słyszałeś, najbardziej zależało mu na czasie, a my bardzo się staramy zabrać nasze rzeczy, nim cały piasek się przesypie. – Kenneth posłał przez biurko zachęcający uśmiech, a oficer Bękartów odsunął się nieznacznie. – O czym zacząłem mówić? Aha, o piórach. Jakiś atrament też się tu znajdzie, mam nadzieję? Jeśli nie, będę musiał zrobić to, co robimy w takich przypadkach w Belenden.
Ręka Gewsuna znikła pod blatem i w mniej niż mgnienie oka postawiła na biurku mały kałamarz. Kenneth z namysłem wybrał jedno z przygotowanych piór i postukał nim o naczynko.
– Jako dowódca kompanii mogę, rzecz jasna, podpisać odbiór wyposażenia, mam rację? Nigdy nie byłem zbyt dobry w szczegółach regulaminu.
– Może pan, poruczniku.
– Doskonale. Dziesiętniku Velergorf?
– Ostatnie trzy worki, panie poruczniku.
– Doskonale.
Kenneth obejrzał się przez ramię, gdzie grupa żołnierzy stała, tuląc do siebie bezkształtne worki z grubego płótna. Większość patrzyła na niego wzrokiem nieróżniącym się od wzroku kwatermistrza i pewnie niektórzy chętnie wróciliby do stajni. Czarny miał rację, pomyślał, uśmiechając się leciutko, za dużo biorę na głowę, za mało sypiam i w ogóle nie odpoczywam, a potem łatwo mnie wyprowadzić z równowagi i pakuję się w kłopoty. Jak z tymi Szczurami, których kazałem zostawić na środku jeziora. Niektórzy nazywają to talentem do robienia sobie wrogów.
Velergorf wyłonił się z magazynu, trzymając ostatnie worki.
– Dobrze. – Kenneth spojrzał na kwatermistrza. – To gdzie mam podpisać?
* * *
Wyszli z magazynów w milczeniu. Kenneth zatrzymał oddział uniesieniem ręki i powoli odwrócił się do żołnierzy. Patrzyli na niego z mieszaniną zaciekawienia i zdumienia. Jak na jakieś egzotyczne stworzenie.
– Broń – rzucił. – Nie opuścicie twierdzy jak banda pastuchów.
Zakładali skórzane przeszywanice, różnej wielkości kolczugi, lamelki. Hełmy. Oceniał ich najpierw po pancerzach. Tych kilku w lamelkach i ciężkich kolczugach to najpewniej zabijacy z pierwszej linii, żadni tropiciele czy zwiadowcy, za to nieocenieni, gdy trzeba się wedrzeć do bronionej chałupy czy złamać linię wroga. Zresztą widać to było też po ich broni: ciężkich mieczach, berdyszach, korbaczach i morgerszternach. Tasakach szerokich jak męska dłoń, do walki w zwarciu.
Lekkie zbroje nosili przeważnie ci strażnicy, którzy woleli zaufać umiejętności skradania się i szybkim bełtom posyłanym wrogowi z zasadzki. Legenda Górskiej Straży z czasów wojny z Imperium mówiła, że taktyka „strzelaj i uciekaj” doprowadzała do szału wszystkich meekhańskich generałów. Lecz ile by nie gadano o niehonorowej walce, w każdym oddziale co najmniej jedną czwartą żołnierzy stanowili doskonali strzelcy, jeśli chodzi o cierpliwość i celność mogący stawać w szranki z najlepszymi kłusownikami. Tutaj miał przed sobą co najmniej dziesięciu takich tropicieli, lekkie pancerze, lekkie hełmy, kusze wyglądające jak broń skrytobójców z bojowych drużyn Szczurzej Nory, z broni białej co najwyżej kord albo dwa półmiecze. Reszta żołnierzy używała uzbrojenia większej wagi, mniej więcej takiego jak on, kolczuga, hełm, miecz albo topór, czasem tarcza, kusza. Trzon każdej kompanii.
Odszukał Fenlo Nura. Zaskoczyła go skórzana kurtka pokryta plamami w różnych odcieniach brązu, zamaskowana kawałkami materiału kusza, dwa kołczany na bełty oraz kilka długich noży do kompletu. A gotów byłby się założyć, że akurat ten żołnierz będzie nosił ciężki pancerz i dwuręczny topór. Powinien na niego uważać. Wbrew pierwszemu wrażeniu Nur nie był cholerykiem, rzucającym się do walki z pianą na ustach, tylko zimnokrwistym sukinsynem, potrafiącym godzinami czaić się w zasadzce, by potem zabić jednym bełtem. Świetny nabytek, jeśli zdobędzie się jego lojalność.
– Płaszcze – wydał następny rozkaz, świadom, że coraz więcej oczu przygląda się im z każdego zakątka twierdzy.
Zakładali płaszcze, wolniej lub szybciej. Starannie lub byle jak. Ale założyli wszyscy.
Kenneth powiódł wzrokiem po oznaczeniach wyhaftowanych na materiale. Kompania, pułk, kompania, pułk... różna wielkość i kształt cyfr, różne historie, przynajmniej osiem różnych oddziałów. Zrobienie zgranej kompanii z czterech dziesiątek zajęło mu prawie dwa lata. Ile czasu zajmie mu teraz?
– Dziś idziemy do obozu poza Kehlorenem, pełnicie warty i czuwacie jak reszta. A jeśli ktoś będzie tak głupi, by nas zaatakować, walczycie też jak reszta.
Żołnierze patrzyli na niego wprost, niektórzy nawet z czymś w rodzaju sympatii. Większość spojrzeń była jednak demonstracyjnie obojętna. On oceniał ich, oni oceniali jego, szukali słabych punktów, rys w charakterze. Być może niektórym zaimponował przedstawieniem u kwatermistrza, ale na pewno nie tym starszym. Kilku było w wieku Velergorfa.
– Jutro rano odprujecie numery starych kompanii i wyszyjecie sobie takie. – Wskazał własny płaszcz. – Dwie szóstki, ta po lewej w połowie wysokości drugiej.
Jak się spodziewał, niemal wszystkie twarze skamieniały. Już to przechodził – dwa lata temu.
– Sprawdzę osobiście. Możecie nie nosić płaszczy z tym numerem, chyba że ja albo wasz dziesiętnik wyda inny rozkaz, ale numer ma być właściwy. I wyszyty czerwoną nicią.
– Czerwone Szóstki, co?
Nur, oczywiście.
– Tak, strażniku, Czerwone Szóstki. Niektórzy może o nas słyszeli, inni nie. Ci, którzy słyszeli, mogą tę wiedzę włożyć między bajki. Liczy się to, co kompania zrobi, a nie to, co zrobiła. A od teraz... – Kenneth spojrzał Nurowi prosto w oczy i znalazł tam to, czego się spodziewał. Mimo agresywnego tonu i zaciśniętych gniewnie pięści, chłód i spokój – ... jesteście jej częścią.
Miał ochotę ugryźć się w język. Takie gadki dobrze wyglądają w bohaterskich eposach, a nie gdy stoi się przed gromadą cynicznych, potrzaskanych przez los zabijaków.
– Wy już mnie oceniliście – kontynuował. – Młody, głupi, trochę szalony i rudy. I nie lubią go w dowództwie, skoro mu nas przydzielili. A teraz ja będę oceniał was. Zrozumiano?
– Tak jest!
Zasalutował, odebrał honory i skierował się do wyjścia. Za nim dreptały uzupełnienia Szóstej Kompanii.
* * *
Ten poranek był inny. Drzwi uderzyły o ścianę tak, że niemal wyleciały z zawiasów, i do środka wparowała Besara.
Kailean przerwała rozczesywanie włosów Dagheny.
Po wyjątkowo kiepskiej nocy była zła i niewyspana. Ich nauczycielka zmusiła ją do założenia odpowiedniego „nocnego ubioru”, czyli długiej do kostek koszuli, wykrochmalonej tak, że ledwo dało się w niej ruszać. Meekhańska dama do towarzystwa nigdy nie poszłaby spać w niczym innym – wyjaśniła krótko. Materiał stroju był sztywny i szorstki, a falbanki przy szyi i rękawach drażniły. Na dodatek przez całą noc koszula podwijała się wysoko i marzły nogi. Oczywiście Dag, jako verdańska księżniczka, mogła spać, w czym chciała. Koło północy Kailean była gotowa ją zamordować, słysząc spokojne pochrapywanie. Dlatego z mściwą satysfakcją obudziła ją godzinę przed świtem i zmusiła do porannej toalety.
– Ojej – mruknęła, gdy znad drzwi posypała się zaprawa – czy to kolejna próba? Czy powinnam teraz pisnąć dziewczęco i zemdleć ze strachu?
Dalsze złośliwości utknęły jej w gardle. Besara wyglądała jak pięć stóp i cztery cale furii. Oczywiście była nienagannie ubrana, a jej fryzura stanowiła wzór doskonałości. Ale oczy ciskały błyskawice.
No i oczywiście, niech ją koń kopnie, nie okazała nawet śladu zdziwienia, widząc je na nogach.
– Jutro – warknęła.
– Co, jutro?
– Jutro macie być w zamku hrabiego.
Kailean pokiwała głową i wróciła do czesania. Daghena nawet nie drgnęła.
– Kto o tym zadecydował?
– Sam der-Maleg. Przysłał przed chwilą posłańca. Ponoć jego matka zachorowała, za kilka dni wyjeżdża na północ, prosi więc, by księżniczka raczyła przybyć do jego zamku już jutro, by choć chwilę cieszyć się jej towarzystwem. A Ekkenhard, żeby jego dusza przepadła w Mroku, zgodził się na to.
Dziewczyny wymieniły spojrzenia. Wreszcie Daghena wzruszyła ramionami.
– Dobrze.
– Dobrze? – Kailean miała wrażenie, że po tym pytaniu Besary ściany pokryły się szronem. – On was wysyła na śmierć. Nie przeżyjecie jednego dnia w tym gnieździe węży. Zdemaskują was i zabiją. Albo gorzej.
– Być może. – Koczowniczka uśmiechnęła się lekko i pochyliła głowę. – Zaczesz je go góry, Inro.
Kailean dygnęła.
– Oczywiście, wasza wysokość.
Besara przez chwilę milczała.
– To ma być pokaz dla mnie? Księżniczka i jej dama do towarzystwa przy porannej toalecie? Nie wiecie nic. Nie umiecie się ubierać, wysławiać, zachowywać przy stole, nie macie pojęcia, jak rozmawiać z arystokracją, a jak ze służbą. Nie potrafiłybyście wyciągnąć informacji od małego dziecka. Jesteście...
– Jesteśmy z czaardanu Laskolnyka, pani Besaro. – Kailean skończyła upinać włosy Dag obejrzała krytycznie swoje dzieło. – I zgodziłyśmy się na to wszystko. Reszta nie ma znaczenia.
– Nie ma znaczenia? – Czarne oczy zmrużyły się groźnie.
– Jesteście tak głupie czy tak pyszałkowate? Kailean westchnęła.
– Ani jedno, ani drugie. Kiedyś, gdy czaardan dopiero powstawał, Laskolnyk polował na bandę Sawrehsa-les-Monoh. Ten bandyta znał prowincję jak nikt, siedział w naszych okolicach od końca wojny, stary zajezdnik, co to najpierw se-kohlandzkie a’keery szarpał, a potem, w czasie pokoju, miejsca sobie nie potrafił znaleźć. Miał wiernych ludzi po wioskach i miasteczkach, znał się z wodzami koczowniczych szczepów, potrafił, jeśli trzeba, znaleźć pomoc po jednej i po drugiej stronie granicy, a gdy dowiedział się, z kim ma do czynienia, znikł. Kha-dar opowiadał mi kiedyś, jak to przez trzy miesiące planował, jak wyciągnąć banitę z kryjówki, zastawiał sidła, podsuwał niby źle chronione karawany. Nie, pani Besaro – Kailean uniosła dłoń i pomachała grzebieniem – chcę dokończyć. To miało być wielkie polowanie, aż tu pewnego dnia przyszła wieść, że les-Monoh opuścił leże i przekrada się w głąb Imperium. Kha-dar poderwał czaardan na nogi, wtedy miał tylko tuzin koni, zwołał po drodze jeszcze kilku jeźdźców i dorwał bandę o pół dnia drogi od Lithrew.
– I po co mi to opowiadasz?
– Bo widziałam to potem wiele razy: podstępy i fortele planowane na wiele dni naprzód nie wychodzą, bo ktoś zgubi drogę albo trochę się spóźni. Więc gdy plany biorą w łeb, wtedy trzeba albo spędzać kolejne dni na obmyślaniu nowych, albo i tak robić to, co się miało do zrobienia... – Zawahała się. – Nie umiem znaleźć odpowiednich słów, pani Besaro...
– Chodzi ci o improwizację?
– Tak. I nie ma co liczyć na to, że świat będzie ci się układał pod stopami, bo gdy stajesz naprzeciw innych, to oni też mają swoje plany i pragnienia.
– No. – Daghena uśmiechnęła się drapieżnie i mimo sukni oraz pięknej fryzury przez chwilę wyglądała jak prawdziwa dzikuska z pogranicza. – A najczęściej pragną zobaczyć własną strzałę w twoich bebechach. U nas, gdy tracimy kogoś z czaardanu, mówimy „taki los”, idziemy w amreh do rodziny, a potem, jeśli się da, siadamy na konie, żeby go mścić. Szanujemy Eyffrę, ale nie kłaniamy się jej do ziemi, licząc na uśmiech losu. Więc jeśli trzeba szybko zmienić plany, to nie płaczemy i nie użalamy się nad sobą, bo na wojnie tak bywa. A to jest wojna, prawda?
Besara mierzyła obie wzrokiem i widać było, jak uchodzi z niej gniew. Potem, niespodziewanie, dygnęła głęboko.
– Żałuję, że nie mam pół roku, bo oszlifowałabym was jak prawdziwe diamenty. Nasz drugi poranek i znów mnie zaskoczyłyście. Mamy jeden dzień. Nie będziemy już bawić się w plotki o miejscowej arystokracji, tylko nauczę was kilku rzeczy, które być może ocalą wam życie. Jak porozumiewać się bez słów, jak wejść do zamkniętej komnaty, jak przekazać wiadomość. Ale najpierw śniadanie. Wczorajsze ciasto może być?
Nie musiała pytać.
Gdy kończyły wymiatać okruszki, poprawiła się na krześle i zaczęła:
– Czy księżniczka zna język Verdanno? Którykolwiek?
– Znam trochę zwykłą mowę. Przez ostatnie lata Wozacy często handlowali z moim plemieniem.
– Znakomicie. Najprostszym sposobem wydaje się rozmawianie w anaho, ale nie zawsze będziecie mogły to robić otwarcie. Poza tym ty, Inro, jesteś z księżniczką dopiero od niedawna, więc biegła znajomość języka Verdanno byłaby podejrzana. No i oczywiście sprawa tego, że czasem trzeba przekazać coś drugiej osobie, nie otwierając ust.
– Może tak? – Kailean wykonała ręką wojskową komendę „zwrot w lewo”.
– Można i tak. Ale po pierwsze ktoś może ten gest rozpoznać, a po drugie w ustach... w dłoniach córki kupca będzie to wyglądało dziwnie. Ech... Wybaczcie kiepski żart, to nerwy. Poza tym to coś musi być ukryte w normalnych ruchach. Splatanie dłoni, poprawianie mankietów, wygładzanie sukni, uniesienie brwi, spojrzenie, pochylenie głowy. Można tak przekazać mnóstwo informacji. I uwaga, te sposoby nie są w żadnym miejscu skodyfikowane, nie istnieje żadna tajemna szczurza księga pod tytułem „Jak rozmawiać, drapiąc się po nosie”. – Besara uśmiechnęła się lekko. – Każda grupa szpiegów sama ustala między sobą kilka takich znaków, najczęściej oznaczających tylko podstawowe informacje, jak „niebezpieczeństwo”, „uważaj”, „wychodzimy”, „uciekamy”, „atak”. Niekiedy trzeba przekazać wiadomość, nawet się nie widząc, a oczywiście nie można napisać listu, więc sposób, w jaki krzesło stoi przy stole, może decydować o waszym życiu lub śmierci.
Oczywiście Daghena nie wytrzymała.
– A ilu szpiegów uciekło albo nie uciekło w porę przez zbyt gorliwe służące?
Ich nauczycielka pokiwała głową.
– Niejeden. Ale tylko ci głupsi, którzy nie potrafili tak dobrać sygnałów, by nikt obcy, nawet przypadkiem, ich nie zniszczył. Macie dzień i noc na wymyślenie kilku znaków tylko dla siebie.
Zamilkła i przez dłuższą chwilę wyglądała, jakby toczyła ze sobą wewnętrzną walkę.
– Byłam zła, gdy tu wchodziłam, nie tylko dlatego, że mamy dużo mniej czasu. – Zmrużyła oczy. – Byłam zła również o to, że tak naprawdę miałam nadzieję, że ktoś odwoła to szaleństwo. Nie powinnam was tam wysyłać i robię to tylko dlatego, że Genno Laskolnyk wybrał was do czaardanu, a to rekomendacja sama w sobie.
– Nie wiedziałam, że nasz kha-dar jest znany także na Północy.
– Droga Inro, wasz kha-dar mówi Cesarzowi po imieniu, odbiera honory od generałów całej meekhańskiej armii, a arystokratom z Rady Pierwszych gra na nosie. A ja jestem Białą Różą Imperium i muszę dzielić ludzi na tych, którym ufam, i tych, którzy zasłużyli na śmierć.
Kailean po raz pierwszy naprawdę usłyszała w jej głosie stal i wiedziała, że to nie żart.
– Więc gdybyś nam nie ufała...
– Nie rozumiesz, dziecko, ja ufam większości ludzi. Kupcy, pasterze, chłopi, rzemieślnicy, żołnierze, szlachta, magowie czy kapłani to na ogół ludzie godni zaufania. Mają swoje mniejsze i większe marzenia i dążą do nich, starając się nie popełniać zbytecznych okropności. Oczywiście mogą cię oszukać, sprzedać wybrakowany towar, zakłusować w lesie, coś ukraść, a nawet kogoś zabić. – Posłała im zimny uśmiech. – W waszym czaardanie też są tacy, co to niejedno mają na sumieniu, prawda? Jednak można im zaufać, jeśli się wie, jakie struny szarpnąć w ich sercach. Ale są też ludzie, których ambicje sięgają dalej i głębiej niż zwykle. Chcą więcej, niż mogą zdobyć. Więcej pieniędzy, władzy, potęgi, więcej wszystkiego, i są gotowi dla tego „więcej” podpalić świat. Żeby zdobyć władzę nad tysiącem ludzi, zamordują dziesięć tysięcy, dla władzy nad dziesięcioma tysiącami poślą w Mrok milion...
– Hrabia taki jest?
– Hrabia? – Przez chwilę Besara wyglądała na szczerze ubawioną. – Nie. Jest lojalny, choć nieco sfrustrowany. Tylko że nikt nie wie, dlaczego zabójcy trzymają się w pobliżu jego ziem, a wy macie spróbować dowiedzieć się, kto stoi za tymi morderstwami i zniknięciami.
Daghena zastukała palcami w blat stołu.
– Ten tytuł, który wymieniłaś... Biała Róża, co znaczy?
– Biała Róża to kwiat w cesarskim ogrodzie – dobiegło od drzwi. Ekkenhard opierał się o futrynę, ręce założył na piersi. – To najwyższy tytuł, jaki może uzyskać szpieg w służbie Imperium. Tytuł ten przysługuje komuś, kto rozbił wielki spisek, przyczynił się do wykrycia niewyobrażalnej zdrady albo służył przez tyle lat, że jego doświadczenie stało się bezcenne. Może go otrzymać każdy Szczur, i to niezależnie, czy jest mężczyzną, czy kobietą, choć kobiety otrzymują go częściej.
– Dlaczego?
– Bo kobiety są lepsze w tej grze. I zazwyczaj potrafią wykaraskać się z sytuacji, w których mężczyzna traci głowę i ginie. To Białe Róże posyłają drużyny bojowe do walki, gdy uznają, że komuś nie można już ufać. – Uśmiechnął się szelmowsko. – A ja przyniosłem kamienie. Wymienić?
Besara zmierzyła go wzrokiem i po chwili uśmiech znikł.
– Już wnoszę – wymamrotał i znikł za drzwiami.
Po chwili wtaszczył nowy kosz wypełniony potrzaskującymi z gorąca kamieniami. Tym razem niósł go sam, posapując z wysiłku i starając się nie oparzyć.
– Wczo...raj, ufff, wczoraj wieczorem delegacja Verdanno odwiedziła Czarnego... O żeby cię! – zaklął, gdy nieopatrznie oparł się o pojemnik.
Ustawił kosz w pobliżu starego i bez zaproszenia dosiadł się do stołu.
– Uff. – Nalał sobie wina. – Niecierpliwią się.
– Nic dziwnego. – Kailean podsunęła mu swój kubek i poczekała, aż go napełni. – Wozy mogłyby już jechać dalej. Nie ma potrzeby, żeby ustawiać je w obozy.
Ekkenhard wypił wino kilkoma długimi łykami, dolał, pokręcił głową.
– Jest. Ktoś zabija tu ludzi. Atakuje nawet Górską Straż i warowne wieże. Widziałaś to przecież. W obozach będą bezpieczniejsi.
– Nic nie widziałam poza pustą wieżą i jednym okaleczonym mężczyzną, który nie mógł nic powiedzieć. – Uniosła naczynie do ust, lekko umoczyła wargi, nie spuszczając z niego oczu. – To żaden dowód.
– A czy inaczej Górska Straż ganiałaby po okolicy jak kot za kocicą w rui? – Odwzajemnił spojrzenie.
– To wszystko pozory, tak naprawdę żołnierze pilnują tylko, żeby wozy nie zawróciły, i obstawiają dokładnie dolinę. Mam rację? Jakieś oddziały wyszły już z twierdzy i zablokowały wszystkie wyjścia?
– Oddzielają Wozaków od miejscowych.
– Których nikt na oczy nie widział. Zamiast tego wokół Verdanno zaciska się pętla. Góry, lasy, wojsko... Duszą się.
Mierzyli się wzrokiem.
– Po co mi właściwie to mówisz?
– Bo przyszedłeś tu pociągnąć mnie za język na temat tego, co oni właściwie myślą, mam rację? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała – więc mówię. Nie podoba im się tu. Przywykli do otwartych przestrzeni, do miejsc, gdzie nie ma nic między oczami a horyzontem. I nie to im obiecano. Nie, że zapędzi się ich w dolinę i otoczy wojskiem. Radzę uważać. Nawet najbardziej dzicy watażkowie se-kohlandzkich podjazdów, którzy potrafili napadać niewielkie miasta, nie ośmielili się uderzyć na warowne obozy.
Jeszcze raz uniosła kubek.
– Poza tym mają coraz mniej czasu. Jeśli chcą szybkim atakiem odbić swoją wyżynę, pierwsze wozy muszą wjechać na nią za piętnaście, może dwadzieścia dni. Nie mogą tu siedzieć, przejadając zapasy. Co postanowił generał?
– Pokaże im drogę, oczywiście. Ale za bezpieczeństwo na niej będą odpowiadać sami. Czarny nie pośle żołnierzy, żeby ich osłaniać.
– Oczywiście. Jakoś sobie dadzą radę.
– A wy? Też?
– Jeśli los da. – Kailean uśmiechnęła się znad kubka z winem.
Szczur wyprostował się nagle, pokręcił głową, jakby właśnie przyszła mu do niej jakaś myśl.
– Wyruszycie do hrabiego jutro o świcie. Spakujcie się już dzisiaj, bo to droga na cały dzień. Pojedzie jeden wóz, księżniczka, Inra, woźnica z pomocnikiem. Jako eskorta będzie wam towarzyszyła kompania Górskiej Straży.
Besara chrząknęła.
– Dlaczego Straż, a nie Wozacy?
– Bo za bezpieczeństwo na drogach odpowiada Straż, pani Besaro, a hrabia nie wpuści do zamku kilkudziesięciu uzbrojonych barbarzyńców. Poza tym Verdanno poruszający się poza doliną mogliby spotkać się z jakimiś prowokacjami ze strony różnych gorących głów. Żeby zatem dyplomatycznie uniknąć drażliwej sytuacji, pójdą żołnierze. No i ze względu na to, co dzieje się w górach Czarny woli zaufać swoim ludziom. Mordercy nigdy nie ośmielili się zaatakować więcej niż dwóch dziesiątek strażników, więc powinny dotrzeć na miejsce bezpiecznie. Tam zostaną same, księżniczka i jej dama do towarzystwa. – Popatrzył jeszcze raz na obie dziewczyny. – Po czterech dniach wóz z eskortą powróci, bo potem Cywras-der-Maleg udaje się do matki. Tyle ustalono z posłańcem hrabiego.
– Nie spieszy mu się do niej.
– Oficjalnie dlatego, że rzeka uszkodziła most i hrabia musi czekać, aż go naprawią. Nieofiqalnie stara się zachować twarz. Nie może przyjmować wozackiej księżniczki ze wszystkimi honorami w sytuacji, gdy miejscowi chłopi zaczynają się burzyć, a reszta szlachty też się krzywi na naszych gości. Hrabia jednak nie może uczynić despektu cesarskiemu dworowi, który oficjalnie uznaje ród Frenwelsów za arystokrację wysokiej krwi, więc wybrał drogę pośrednią: wizyta księżniczki Gee’nery będzie krótka i raczej bez fanaberii w stylu wielkich balów i przyjęć. Tyle tylko, by zachować pozory gościnności. Wiem, że nie tego się spodziewaliśmy, ale może dzięki temu będzie wam trochę łatwiej poruszać się po zamku i rozmawiać z ludźmi, bo jeśli wizyta będzie półoficjalna, dadzą wam większą swobodę.
Ukłonił się nisko, najpierw Besarze, potem im.
– Już się raczej nie zobaczymy, nie chcę, żeby zbyt wielu ludzi widziało nas razem.
Daghena uniosła brwi.
– Sądzisz, że hrabia ma tu szpiegów?
– Ja bym ich umieścił, więc zakładam, że hrabia też to zrobił. Dlatego nie pozwalam wam opuszczać tej komnaty. Jeszcze jakieś pytania?
– Co z resztą czaardanu?
– Z tego, co wiem, przebywają w jednym z obozów i trzymają się razem.
– Dobrze. Więc... do widzenia?
– Do widzenia.
Wyszedł.
Chwilę milczały. Wreszcie Daghena sięgnęła po wino.
– Dziwnie się zachowywał, nie sądzisz, droga Inro?
– Zdecydowanie tak, wasza wysokość. Wyglądał na zdenerwowanego i niepewnego. Zupełnie jakby pierwszy raz robił coś takiego...
Spojrzały na Besarę. Bardzo wymownie.
– Jeszcze pół roku temu Ekkenhard był Wolnym Szczurem. Jeździł po Imperium, przenosząc rozkazy i informacje. Myślę, że po raz pierwszy wysyła kogoś w taką misję.
– Czyli bierzemy udział w szaleństwie zaplanowanym przez szczurzego posłańca, który przypadkiem wpadł w tutejsze bagno i nie ma żadnego doświadczenia, tak?
– Tak.
– I wszystko to – Kailean machnęła ręką – jest jedną wielką improwizacją?
Ich nauczycielka uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła przed siebie kubek.
– Właśnie tak, dziewczęta. Witajcie w Wywiadzie Wewnętrznym.
Stuknęły się naczyniami.
* * *
Drzewa szumiały cicho, a ich zielone korony kołysały się łagodnie nad jej głową. Key’la położyła się na plecach i popatrzyła w górę. Jakbym była mrówką wśród trzcin, przemknęło jej przez myśl. Małą i zagubioną. Całe szczęście, że tutaj zgubić się nie sposób – uspokoiła się zaraz. Wystarczy po prostu wstać i iść w dół, a nogi same zaniosą cię na dno doliny, między obozy. Można co najwyżej wyjść w innym miejscu lasu, niż się do niego weszło.
Leżała na zeszłorocznej trawie, szarej, szorstkiej i ostrej. Choć z ziemi wyłaniały się już nowe źdźbła, a młode paprocie zaczynały walkę o dostęp do światła, i tak większość poszycia nosiła ślady zimy. Opadłe igły, małe gałązki, szyszki, trawa i uschnięte badyle tworzyły miejscami dywan gruby na kilka cali, dominował zapach butwiejącej roślinności, a ziemia nadal tchnęła chłodem.
Nie obchodziło jej to.
Las był taki... spokojny. Łatwo mogła sobie wyobrazić, że szumiał tak tysiąc lat temu, gdy Laal przeprowadzała jej przodków przez Szlak Obłędu, i trzy i pół tysiąca lat temu, gdy bogowie walczyli z Niechcianymi, a niebo płonęło ogniem. A las stał niewzruszony i kwitował to wszystko swoim śpiewem, pochylając się tylko pod pieszczotą wiatru, bo bogowie, demony i ludzie odeszli, a on pozostał. I będzie tak rósł przez następne tysiące lat, gdy już zginie pamięć o wnukach jej wnuków.
Oczywiście jeśli wyjdzie na jaw, że wykradła się z obozu i weszła do lasu sama, bez pozwolenia, to nie tylko wnuków, ale i przyszłego męża nie zobaczy. Uśmiechnęła się, bo sama nie bardzo wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy. Pewnie przez Ana’we, która cały wieczór opowiadała siostrom, jak to Baz’da Klennyred przyglądała się jej od samego rana.
Baz’da była babką Kar’dena, a dla tego chłopaka Ana’we była gotowa stroić się przez pół poranka. Ale tak to było z Pierwszą, bliźniacy zawsze podśmiewali się z niej, że patrzy sercem, słucha sercem i myśli sercem. Trzy dni temu płakała na okrągło, bo wydawało jej się, że wpadła w oko starej Sef’lii, a nawet Key’la musiała przyznać, że wnuk Seflii wyglądał jak skrzyżowanie prosiaka z chorą owcą. Rzecz jasna Ana’we nawet do głowy nie przyszło, że mogłaby się sprzeciwić decyzji uzgodnionej przez ojca i jedną z matron, więc na zmianę wpadała w czarną rozpacz i szalała ze szczęścia. Gdy Nee’wa rzuciła uwagę, że powinna sama porozmawiać z ojcem w sprawie Kar’dena, najstarsza siostra zrobiła minę, jakby Druga zaproponowała jej przespacerowanie się nago wokół obozu. Key’la do tej pory uśmiechała się, wyobrażając sobie, jakie byłoby zbiegowisko.
Tradycja wymagała, by dziewczyna poddała się woli rodziców. Tradycja... Key’la ostrożnie sięgnęła pod półkożuszek. Właśnie łamała jeden z wynikających z niej zakazów, i co dziwne, zupełnie nie czuła się winna. Nie tak ją wychowano. Gdy jej rodzina przybyła do Lithrew, była jeszcze maluchem, plączącym się gdzieś pod końskimi brzuchami, a następne kilka lat wychowywała się wśród ludzi mających zupełnie inne zwyczaje. Mówiła po meekhańsku lepiej niż niejeden z dorosłych, który całe życie spędził w obozach, większość poznanych ludzi, to była typowa, wieloplemienna, przygraniczna zbieranina, a z wozackich tradycji przekazano jej tylko te, których znajomość wydawała się ojcu i matce ważna w danej chwili. Jedną z nich było to, że kobieta może walczyć w obronie własnego wozu, strzelać z łuku, kuszy czy dźgać wroga oszczepem, ale nie powozi bojowym rydwanem i nie bierze udziału w bitwach poza obozowiskiem. To były rzeczy zastrzeżone dla chłopców i mężczyzn. Jeśli wróg atakował obóz, kobiety biły się na równi z mężczyznami, ale przede wszystkim powinny być dobrymi żonami i matkami. Tradycja.
I zgodnie z tą tradycją nigdy, przenigdy nie wolno im było nosić kavayo. To była broń, która czyniła chłopca mężczyzną, najczęściej wykuwana osobiście lub kupowana za własnoręcznie zarobione pieniądze. Gdy chłopak wchodził w świat dorosłych, lekko nacinał własnym nożem skórę na piersi, by ostrze najpierw posmakowało jego krwi. Wierzono, że wzmacnia to więź między bronią a wojownikiem. Wierzono też, że jeśli dziewczyna będzie nosić przy sobie kavayo, to po pewnym czasie stanie się bezpłodna. A bezpłodna kobieta to przekleństwo dla rodu.
Mimo to Key’la czuła pod lewą pachą groźny ciężar. Wykradła kavayo z kuźni ojca, gdzie And’ewers zazwyczaj trzymał kilka ukończonych sztuk wśród broni na sprzedaż. Było wątpliwe, by zauważył ubytek, a ona przecież nie mogła wymknąć się do lasu z kuchennym ostrzem za pazuchą. Potrzebowała prawdziwej broni, bo las był niebezpieczny.
W lesie czaili się źli ludzie.
I w lesie był ktoś, kto ocalił jej życie, a to dług, bez którego wyrównania nie mogłaby odjechać. Oczywiście jego spłacenie to nie było byle co, ale teraz chciała przynajmniej przekazać temu komuś, że wie i pamięta. Widziała go przez mniej niż mgnienie oka, w ruchu, ale to wystarczyło, poza tym przyśnił jej się dziś w nocy, jasna skóra, ciemne włosy, błysk oczu, jakby w twarzy przejrzały mu się kawałki letniego nieba. I był chudy... to pamiętała ze swojego snu, każdy mięsień rysował mu się pod skórą, żebra i kręgosłup wydawały się przeświecać na zewnątrz. Chyba też był nagi, choć tu nie miała pewności. I wyglądał na niewiele starszego niż Key’la, a ważył chyba nawet mniej. Więc powinien być głodny. I zmarznięty.
Nie była pewna tych wspomnień, wysnutych z rzeczywistości i snu, nie była pewna, gdzie jest w nich miejsce na pazury rozrywające gardła i ostrze tnące ciała i kości. Ale wiedziała, że jeśli nie spróbuje spłacić długu, to nigdy już spokojnie nie zaśnie.
Za pazuchą trzymała też zawiniątko z kilkoma kawałkami boczku, dwoma owsianymi plackami i garścią suszonych owoców. Więcej nie ośmieliła się zabrać, w czasie wojennego marszu każdy kęs był ściśle rozliczany, a Ana’we, która sprawowała pieczę nad rodzinnym wozem z zapasami, i tak zapyta o brakujące jedzenie. Key’la zawsze mogła powiedzieć, że poczuła głód, choć to najpewniej poskutkuje zmniejszeniem porcji na kolację. Gorzej było z pledem. Zabrała jeden z tych grubych, wełnianych, jakimi okrywano końskie grzbiety, i miała nadzieję, że nikt ich nie policzy w najbliższym czasie. A potem karawany będą już daleko.
Teraz pled leżał obok niej, a ona wpatrywała się w korony drzew i słuchała lasu. To, co chciała zrobić, było głupie, zrozumiała to już po pierwszej godzinie. Las jest wszędzie taki sam, nieskończona liczba drzew porastająca zbocze góry. Poprzednim razem uciekała z obozu niemal na oślep, byle dalej od siostry, dławiąc się własnym gniewem, a wracała z głową wypełnioną pustką, wciąż czując na plecach oddech tego bandyty. A teraz nie potrafiła znaleźć miejsca, w którym je napadnięto. Nie wiedziała nawet, czy znajduje się we właściwej okolicy. Jeszcze chwilę, a będzie musiała wracać, zanim ojciec wyśle połowę obozu na poszukiwania. Co prawda ostatnio od świtu do nocy kręcił się przy wozach bojowych, bez przerwy coś poprawiając i uzgadniając z woźnicami, więc istniała szansa, że nie zauważył jeszcze zniknięcia najmłodszej córki, ale lepiej nie kusić losu. Zresztą Ana’we i Nee’wa też nie zwracały na nią uwagi, a o braciach to już lepiej nie wspominać. Der’eko, Fen’doryn i Gen’doryn dniami i nocami ćwiczyli jazdę na rydwanach, Eso’bar i Mer’danar spinanie i rozpinanie wozów bojowych oraz obronę obozu, Ruk’hert i Det’mon stawianie muru z tarcz i odpieranie ataków konnicy. Spali poza rodowymi wozami, jedli nie wiadomo co i pojawiali się z rzadka, i żaden nawet się nie uśmiechnął na jej widok. Wojownicy, niech ich kulawy koń ugryzie!
Czasem miała wrażenie, że gdyby nagle znikła, nikt by tego nie zauważył.
Przez to całe łażenie po lesie i szukanie kłopotów zrobiła się głodna. Oderwała kęs placka, przegryzła kawałkiem boczku i od razu zrobiło jej się głupio. To tak próbuje spłacić dług? Robiąc sobie wycieczkę i unikając pracy? Uniosła głowę i rozejrzała się po okolicy – drzewa, paprocie, jakieś badyle, zwalony, Biała Klacz wie kiedy, pień. Tutaj zostawi pled i jedzenie. Jeśli jedyny pożytek z tego podarunku będą miały okoliczne zwierzęta, trudno, las to nie jej dom. Nie potrafi znaleźć nawet miejsca, które odwiedziła wczoraj, nie mówiąc już o pojedynczym człowieku. Przynajmniej spróbowała.
Wstała, położyła pled i zawiniątko z jedzeniem na pniu, chwilę zastanawiała się, czy nie krzyknąć, żeby dać znać, co zrobiła. Jednak wtedy poinformowałaby o tym nie tylko nieznajomego, prawda? Źli ludzie też mogli ją usłyszeć.
Ruszyła w dół, mając nadzieję, że wyjdzie w pobliżu własnego obozu i że nikt jej nie zauważy.