Rozdział 5




– Przeżyje?

– Już pytałeś. Nie wiem. Ma połamane żebra, rozbitą głowę, może wstrząs mózgu. Uszkodzone nerki. Nogi wyglądają, jakby przegalopował po nich tabun koni. Nie odzyskała przytomności od wczoraj. Pół dnia, cała noc... Czasem to dobrze, czasem źle.

– Wyleczysz ją?

– Nie wiem. Jest silna, ale... Może Jastrząb by dał radę.

Parsknięcie.

– Idziemy do bitwy, kobieto, a ja mam prosić szamana, by trwonił siły na wozackie szczenię? Będzie miał dość zajęć.

Cisza.

– Więc jej los...

– Jej los jest w ręku Pani Stepów. Niepotrzebnie ją stamtąd zabrałem.

– Naprawdę? Wkrótce ta ziemia spłynie taką ilością krwi, że ptaki pomyślą, iż ktoś rozwinął sto tysięcy bel szkarłatnego jedwabiu.

– Ptaki nie myślą, maneya.

– Podobnie jak ludzie idący się mordować. Okazałeś litość temu dziecku...

Parsknięcie.

– Litość? Naprawdę sądzisz, że okazałem jej litość? Nie wiedziałem nawet, kogo wrzucam na koński grzbiet. Zabrałbym ją, nawet gdyby była bitym psem, byleby podrażnić tych amneyho.

– Naprawdę?

Cisza.

– Zajmij się nią.

Szelest odsuwanej zasłony. Błysk światła pod przymkniętymi powiekami.

Coś chłodnego dotknęło jej głowy, przesunęło się po twarzy.

– Ocknęłaś się już, prawda? Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Na razie się przygotuj i nie krzycz.

Przygotuj się? Na c-cooo...!

Ciało wróciło. Nadal było workiem pełnym potrzaskanych kości i potłuczonego mięsa, ale nagle znalazło się tuż obok. Czuła je, każde stłuczenie, każdą ranę. Nogi pulsowały tępym bólem, ręce też, brzuch i plecy stały się jednym wielkim ogniskiem cierpienia, miała wrażenie, że ktoś pod skórą umieścił jej rozpalone do białości kamienie. Głowa tętniła, a w rytm tego tętnienia pod powiekami zapalały się i gasły małe słońca.

Przez kilka chwil nie mogła złapać tchu, a jej umysł rozpaczliwie szukał miejsca, które by nie bolało. Próbowała nabrać powietrza i poczuła, że ktoś wbija jej noże między żebra.

– Nie krzycz. Masz połamane żebra i krzyk nie pomoże. Tu. – Wilgotny chłód dotknął jej twarzy. – Skup się na tym. Tylko na tym.

Okład. Szmatka moczona w zimnej wodzie. Skupiła na tym dotknięciu całą swoją uwagę.

– Dobrze. A teraz licz bicie serca. Czujesz je?

Czy czuje? Każde uderzenie odbijało się w niej falą cierpienia.

– Nie, nie myśl o bólu, tylko licz. I skup się na sercu, zmuś je, żeby zwolniło. I licz. Do ilu potrafisz.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć...

– Dobrze. Teraz dam ci coś do picia. Będzie bardzo gorzkie i wstrętne, ale nie wolno ci wypluć. Otwórz usta.

Rozchyliła wargi.

... dziesięć, jedenaście, dwanaście...

– Więc jednak mnie rozumiesz. Powiedzieli, że pewnie znasz meekh i jak widzę, mieli rację. Dobrze, teraz uważaj, po kropelce.

Miała rację. To była najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek próbowała. Oleiste krople smakowały zgnilizną, stepowym pyłem i zestarzałym końskim potem. Oraz goryczą, która wykrzywia usta i porywa żołądek do szalonego tańca.

– Nie. Musisz to wytrzymać. Jeśli zwymiotujesz, nie będzie więcej leków. Dziesięć kropel i zaraz dam ci popić.

Po ostatniej kropli kobieta przyłożyła Key’li do ust kubek z mlekiem.

– Sprawi, że lek się szybciej wchłonie, ale nie możesz zwymiotować. Licz. Jeszcze raz, najdalej jak potrafisz.

Zaczęło jej się kręcić w głowie, a liczby nie chciały przyjść. Żołądek walczył z miksturą, całość dwa razy podeszła jej do gardła, lecz gdy w końcu doliczyła do pięćdziesięciu i wzięła kilka głębszych oddechów, mdłości jakby zelżały. Dopiero po chwili zrozumiała. Odetchnęła jeszcze raz, ostrożnie, lecz sztylety nie wbiły się między żebra. Ból pozostał, oczywiście, tępy i zadomowiony, lecz już dawał się wytrzymać. Na próbę poruszyła nogą, kończyna była ciężka, jakby miała ją owiniętą wieloma warstwami świeżo zdartej skóry. I bolała, oczywiście, że bolała, ale mogła ten ból znieść.

Otworzyła oczy. To znaczy jedno, bo drugie nie bardzo chciało się rozchylić. Znajdowała się w namiocie, innym niż ten, przed którym przywiązał ją koczownik. Tamten miał okrągłą podstawę, ten to konstrukcja zbudowana na bazie kwadratu, z wysokimi ścianami i ciężkim, rzeźbionym słupem pośrodku. Dostrzegła mnóstwo pakunków, worków, wiklinowych koszy i stert futer.

– Dopiero się rozbijamy. – Klęcząca obok kobieta zdawała się czytać jej w myślach. – Mamy za sobą długą drogę, prawie sześćset mil, więc trochę czasu upłynie, nim rozbijemy porządny obóz i rozłożymy wszystkie rzeczy.

Spojrzała na mówiącą i zdziwiła się, widząc jasne włosy, usianą piegami twarz i niebieskie oczy.

– Tak, jestem Meekhanką. Czystej krwi. Zdziwiona? Pierwsza reakcja na lek jest niezła. Za chwilę sprawdzę drugą, dobrze?

– Dd... dobrze. Jak...

– Zwyczajnie. Wielka wojna, najazd na klasztor, rzeź, grabież, ogień. I garść nowicjuszek pognana w wielkiej kolumnie niewolników na Wschód.

Kobieta mówiła spokojnie, bez śladu emocji, jakby opowiadała zasłyszaną kiedyś historię. Key’la przyjrzała się jej i stwierdziła, że trzydzieści lat, na które ją oceniła, to za mało. Uśmiechnięte oczy i gładka cera odejmowały mówiącej wieku.

– Byłam łupem wojennym Se-kohlandczyków, zanim podarowano mnie, w ramach zapłaty za przelaną krew, Glyndoi. Plemiona Sahrendey, do których należy ten lud, straciły w czasie wojny większość swojej młodzieży. Yawenyr dał im tysiące niewolników, żeby uspokoić nastroje i ułagodzić starszyznę. To były czasy, gdy Złoty Namiot chwiał się nad jego głową i Ojciec Wojny potrzebował spokoju w państwie.

Tak. To były te nazwy, na dźwięk których w oczach ojca zapalał się ogień. Glyndoi. Sahrendey.

– Ci niewolnicy... zabili ich?

– Skąd to pytanie? – Kobieta przechyliła głowę i uśmiechnęła się, ujmując sobie kolejnych kilka lat. – Wybacz, nie przedstawiłam się. Mam na imię Tsaeran. Tsaeran-kor-Lamery. To rzadkie imię, wiem, ale moja matka uznała, że w rodzinie nie będzie kolejnej Isawy albo Kamii. A ty jak się nazywasz?

– Key’la.

– Ładnie. I odpowiadając na twoje pytanie, nie. Nie zabili ich. Zdziwisz się, ale spora część odeszła za wykupem. Zwłaszcza w pierwszych latach po wojnie, gdy niewolników było tak wielu, że za jednego konia można było dostać trzech.

– A ty?

– Ja? – Tsaeran przez chwilę mrużyła oczy. – Widzisz, klasztor, z którego mnie porwano, był poświęcony Wielkiej Matce. I miał surową regułę. Cnota, skromność i czystość przede wszystkim. Dziewczyna, która przeszła jako niewolnica tysiąc mil po Wielkich Stepach, w oczach przełożonych traciła te atrybuty. Nikt się o mnie nie upomniał. A ja szybko odkryłam, że ci barbarzyńcy mają dusze i serca po tej samej stronie co my, więc zostałam, żeby nauczać ich o miłosierdziu i łasce Pani. Nie, żeby słuchali, Laal Szarowłosa jest dla nich jedyną prawdziwą boginią, ale nadal mam nadzieję, że któryś cokolwiek zrozumie. Poza tym zawsze umiałam przyrządzać leki, nastawiać kości i opatrywać rany, więc jestem kimś w rodzaju znachorki.

– To znaczy maneya?

– Więc podsłuchiwałaś. Nie. Maneya znaczy niewolnica. Ale nie tak, jak Meekhańczycy to rozumieją, maneya to niewolnica, która stała się częścią rodu. Nie na tyle bliską, by nauczyć ją języka, ale kimś, kogo nie można na przykład sprzedać bez jego zgody ani wychłostać z nudów.

Key’la uśmiechnęła się. Mimo wszystko.

– Nie znasz ich języka?

– Sahrendey nie uczą obcych własnego języka. Niektórzy posługują się meekhem, se-kohlandzkim większym czy anawijskim, ale ich własny język jest tylko dla członków rodu i szczepu.

– To może być ci trudno nauczać o Wielkiej Matce.

Znachorka spojrzała na nią z powagą.

– Nie mówiłam, że jest łatwo. I... Dziecko, żyję z nimi dwadzieścia lat, więc oczywiście rozumiem większość, ale żaden z nich nie odezwie się do mnie w mowie plemion, a ja muszę udawać, że jestem całkiem głupia, bo mogę stracić własny język. Oni oczywiście domyślają się, ile rozumiem, ale nie drążą tematu. To takie... rozsądne podejście do tradycji.

Uśmiechnęła się ciepło.

– No i pogadałyśmy wystarczająco długo, żeby lek zadziałał. Lepiej się czujesz?

Ból... jeszcze zelżał. Był w pobliżu, jak ten, który pozostaje w mięśniach po całym dniu ciężkich ćwiczeń. Ale w porównaniu z tym sprzed kwadransa jakby go nie było.

– Jak długo?

– Do wieczora. A jeśli będziesz miała szczęście, to do północy, ludzie różnie reagują. Nie mogę obiecać, że zdobędę dla ciebie kolejną dawkę. Szykujemy się do bitwy, więc leki są na wagę złota.

– My?

– Tak. My.

– Przeciw nam.

– Zdziwiona? Po co wróciliście? Źle wam było za Amerthą, w Imperium? Po co wam ta wojna?

Zaskoczył ją gniew ukryty w tym pytaniu. Co ta kobieta w ogóle wie o tych sprawach?

– Moi rodzice się tutaj urodzili.

– Zdziwisz się skarbie, ale większość młodych Sahrendey też. Od dwudziestu lat połowa Wyżyny Lytherańskiej należy do nich. Latem wypasają tu stada i rozbijają obozy, zimą przenoszą się na południe, na ten skrawek Stepów, który im pozostał. Oni nie mają dokąd pójść, dziecko. Niepotrzebnie wróciliście.

Key’la aż uniosła się na łokciu.

– To nasza ziemia.

– Naprawdę? Mówisz tak, jakby prawo do posiadania ziemi przysługiwało ludziom z urodzenia. Jakby było granitowym fundamentem, na którym zbudowano ten świat. Nie bądź niemądra. Ile masz lat? Dziesięć? Ziemia to dobro takie samo jak złoto, konie czy biżuteria. Można ją zdobyć albo stracić. Sahrendey stracili większość swoich ziem, gdy przybyli tu Se-kohlandczycy. Zostali pokonani, bo Ojciec Wojny przywiódł więcej wojowników i potrafił lepiej nimi dowodzić. Niektóre ludy Sahrendey zniszczono, innym zaproponowano przyłączenie się do Wolnych Plemion i wspólne przelewanie krwi. Większość się zgodziła, choć musiała oddać najlepsze pastwiska nowym panom Wielkich Stepów. W zamian za nie dostali kawałek Wyżyny i niektórzy już nazywają ją domem. A wy? Skąd przybyliście, zanim wasze wozy zaczęły ją orać kołami? Jakie ludy i plemiona stąd wygnaliście? Pamiętacie choć ich nazwy? Czym się od nich różnicie?

Key’la czuła, jak gniew eksploduje jej w piersi. Spróbowała zerwać się z posłania, ale kobieta niespodziewanie położyła jej dłoń na czole.

– Nie wstawaj. Dobrze... nie masz gorączki... mimo zdenerwowania.

– Co? Zabieraj rękę!

Dłoń się cofnęła, a znachorka posłała Key’li szczery uśmiech.

– Już, już. Wybacz. Musiałam cię zdenerwować, żeby sprawdzić, jak reagujesz na lek. Czasem przy silnych emocjach pojawia się gorączka, człowiek zaczyna się pocić, a potem traci się przytomność i umiera. Ty znosisz go doskonale. Zresztą zgodziłaś się na drugą próbę, pamiętasz?

Dziewczynka opadła na posłanie, nagły ruch kosztował ją więcej, niż sądziła, odezwał się ból w dole pleców, a żołądek skręcił się w dziki węzeł. Teraz czuła się bardzo, ale to bardzo słabo.

– Nie żeby cokolwiek z tego, co powiedziałam, mijało się z prawdą. Ale Nasza Pani nie ocenia ludzi według jakichś fundamentalnych reguł, tylko po tym, co noszą w sercach. Czujesz senność?

Nie miała już siły odpowiedzieć, więc tylko skinęła głową.

– A zatem śpij. Zajrzę wieczorem. A jeśli obudzisz się wcześniej, nie wychodź z namiotu. Na zewnątrz każdy może cię skrzywdzić. I...

Reszta utonęła w wirze światła i szumie wiatru, który w jakiś sposób wdarł się do namiotu. Zasnęła.

* * *

Obudziła się sama, w ciszy tak głębokiej, jakby znalazła się na dnie bezdennego jeziora. Sądząc po szkarłatnej prędze, liżącej ścianę namiotu naprzeciw wejścia, słońce tuliło się już do horyzontu, ale jej opiekunki nadal nie było.

Chwilę leżała nieruchomo, wpatrując się w sufit, opuchlizna nad lewym okiem wyraźnie się zmniejszyła i mogła je już otworzyć. Lek nadal działał, bo ból nie odbierał jej zmysłów, a może po prostu trochę do niego przywykła. Odetchnęła na próbę nieco głębiej. Zakłuło.

Odrzuciła przykrycie i ostrożnie usiadła, a potem wstała. Musieli ją rozebrać, bo była golusieńka, nie licząc bandaży owijających żebra, ale to nawet lepiej, bo mogła się dokładnie obejrzeć. Bolało, a jakże, najgorzej było z lewą nogą bo leżała wtedy na prawym boku, więc w lewą trafiło najwięcej ciosów. I w lewy bok. I w lewą nerkę... Kolejne miejsca na ciele przypominały o sobie tępym pulsowaniem. Nieważne. W tej chwili najgorzej wyglądało kolano, przypominało worek wypełniony wodą a udo wydawało się pokryte czarnym tatuażem. Brzuch i żebra przybrały interesujący niebieskozielony odcień. Bolało od samego patrzenia.

– Jeśli powiem, że żałuję, iż cię stamtąd zabrałem, to uznasz mnie za potwora?

Pisnęła i rzuciła się na legowisko, podciągając grubo tkany pled po samą szyję. Zakręciło jej się w głowie, a ból w piersi prawie odebrał oddech.

– Nie myślałem wtedy o niczym szczególnym. To były trudne negocjacje, nie... nie negoqacje, tak naprawdę przyjechaliśmy po rozkazy, po rozkazy od parszywego wypierdka, syna złodzieja kóz, który go z jedną z nich spłodził. Ale musimy go słuchać, bo zgodnie z przymierzem sprzed lat Syn Wojny wywodzący się z prawdziwych Se-kohlandczyków może rozkazywać Synowi Wojny, który pochodzi z innego plemienia. I jego wojownikom. W ten sposób nasze plemiona straciły wszystkich młodych w bitwie o Meekhan, posłano ich do pierwszego ataku, między wzgórza i sady. Ta garstka, która wróciła, opowiadała o pancernych szeregach ciężkiej piechoty stojących na szczytach wzgórz, które w żaden sposób nie dały się wciągnąć w pułapkę. I o tym, że przez pierwszy dzień bitwy a’keery Se-kohlandczyków nie ruszyły się z miejsca. Nic się od tamtej pory nie zmieniło. Nadal mówią przysięga albo krew. Wybierajcie.

Dopiero teraz odnalazła go wzrokiem. Siedział między dwoma stertami tobołów, sam podobny do niezgrabnej, byle jak rzuconej kupy niepotrzebnych rzeczy. Wyglądał tak samo jak ten, którego dojrzała, gdy wisiała w siodle. Krótko ścięte włosy, czarna broda, ciemna cera, dzikie oczy. Mówił w meekhu, języku, którym posługiwała się od zawsze, choć miał dziwaczny, ale jakoś znajomy akcent.

I był potężny. Gdy wstał, zdawał się sięgać głową pod sam płócienny sufit. Chyba nawet wyższy od jej ojca, choć tak samo szeroki w barach.

– Zabrałem cię – stanął przy rzeźbionym słupie, a twarz wykrzywił mu dziwny grymas – bo kazali nam przyjechać do ich obozu bez broni i odebrać rozkazy, jakbyśmy byli bandą niewolników. A rozkazy wydawał kozi bękart, który ledwo zeszłej nocy dostał lanie od bandy sawenji i musiał uciekać przed nimi ponad sześćdziesiąt mil na wschód. Skrzywił się.

– Teraz twierdzi, że zrobił to specjalnie, że taki miał plan, a jego ucieczka to zaplanowana pułapka. Ciekawy manewr, po którym zostawia się połowę obozu i stad w ręku wroga... Nic nie powiesz? Tsaeran twierdzi, że mówisz płynnie jej językiem. Byłaś tam... Ale nie sądzę, żebyś znała się na strategii, hę? Danu Kredo próbował zagarnąć jak najwięcej dla siebie, jak ten przygłupi kundel, co uczepił się nogi wołu i myśli, że zwierz jest jego. A teraz wół się ruszył i idzie na nas.

Posłał jej uśmiech, od którego poczuła skurcz żołądka. I nie chodziło o ból obitych trzewi.

– Tak, ruszyli już, cały obóz, pięć tysięcy wozów, ze trzy tysiące rydwanów. Przepuścimy wasz obóz przez wzgórza, a potem poczekamy, aż zbliżycie się do rzeki. Bo między rzeką a wzgórzami rydwany i wozy będą uwięzione. Wiesz, dlaczego to zrobimy? Bo choć łatwo dałoby się was zatrzymać u podnóża Olekadów, to przecież nie odmawia się gościom przynoszącym bogate dary. Wasze wozy, konie, złoto i srebro będą nasze. A potem zajmiemy się następną bandą, która zjedzie z gór, i następną, i następną. – Pochylił się nagle do przodu i wydyszał – całe życie czekałem, żeby stanąć pośrodku waszego obozu i powiedzieć, jak nazwała mnie matka...

Wyciągnął skądś małą skrzynkę i zwalił się na nią, aż zatrzeszczała.

– Zabrałem cię – kontynuował – bo mogłem wyładować swój gniew, splunąć im do miski, podrażnić. Bo dobrze widzieć na ich twarzach szacunek.

– To nie był szacunek – wymruczała w pled.

– Co powiedziałaś?

– To nie był szacunek – powiedziała głośniej – tylko strach. Bawi cię strach kobiet i dzieci?

Nie wiedziała, dlaczego w ogóle z nim rozmawia.

– Te dzieci ćwiczą celność strzał na starych niewolnikach przywiązanych do słupów, a kobiety szyją z łuków i ciskają oszczepy lepiej niż niejeden mężczyzna. I byli tam też inni, starzy wojownicy, nawet kilku w pełni sił, wiesz o tym. Jak sądzisz, dlaczego pozwolili wyrwać sobie zakrwawioną zdobycz spomiędzy zębów? – Uśmiechnął się bez śladu radości w oczach. – Tak, chodzi o strach. Nauczyliśmy ich go, i nauczyliśmy też, że sami go nie znamy. Ciesz się z tego strachu, bo dzięki niemu jeszcze żyjesz.

Nie umknęło jej to „jeszcze”. Nie pozwolił jej na odpowiedź.

– My też znamy taką zabawę, wiesz? – kontynuował. – Gdy trafia się wyjątkowo krnąbrny niewolnik albo jeniec, z którym będą same problemy...

– Mordujecie go.

– Dajemy mu szansę. I nie przerywaj mi więcej.

– Bo co – nie wytrzymała – zwiążesz mnie i pobijesz?

– To byłby zbędny trud. – Uśmiechnął się znów lodowato. – Po prostu zakażę Tsaeran przychodzić do ciebie i podawać jakiekolwiek leki. Życie na Stepach to nie zabawa za murem z wozów, pod opieką imperialnych armii. Taki niewolnik, któremu dajemy szansę, może wybierać. Zabijemy go albo sprzedamy innemu plemieniu, lub też przywiążemy za kostkę do wbitego w ziemię kołka i każemy się zmierzyć z trzema młodymi wojownikami. Każdy, on też, ma pałkę lub długi kij. Jeśli więzień wygra, dostaje konia, nóż i zapas żywności na dziesięć dni. Jeśli przegra, też jest wolny.

Przechylił głowę, mierząc ją wzrokiem.

– Gdyby dali ci kij i pozwolili walczyć, nie wtrąciłbym się. Ale teraz żałuję, że to zrobiłem.

Nie znalazła żadnej błyskotliwej odpowiedzi, zresztą, on najwyraźniej jej nie oczekiwał.

– Nasza Pani z pewnością znajdzie sposób, by zajrzeć w głąb twojego serca, amenray. I pozna twoje motywy.

Z tymi słowami jej opiekunka odsunęła zasłonę i wkroczyła do namiotu. Mężczyzna i kobieta wymienili spojrzenia i Key’la musiała przyznać, że nie było to spojrzenie pana na sługę. Szczerze mówiąc, to on wyglądał na zmieszanego.

– Lepiej żeby twoja bogini się nie wtrącała.

– Ona rzadko się wtrąca. Jak inaczej moglibyśmy zachować wolność wyboru? Mówiłeś, że ona cię nie obchodzi.

To drugie „ona” odnosiło się do Key’li.

– Bo nie obchodzi. Chciałem tylko sprawdzić, czy nadal umiesz leczyć. Będziemy tego wkrótce potrzebować.

– I to bardziej niż myślisz, jeśli opowieści ludzi Kyh Danu Kreda są prawdziwe. Opowiadają, że jej rodacy bili się jak stado demonów.

– Plotki już się rozeszły?

– Wraz z płaczem świeżych wdów. Mówią o trzech tysiącach zabitych zeszłej nocy. Ale to się może zmienić, bo jeszcze nie wszyscy zebrali się w kupę. Przyszedłeś tu dręczyć to dziecko?

– Przyszedłem zobaczyć, co wyciągnąłem spod kopyt mojego konia.

– I żałujesz?

– Tak. Ten, który ją porwał, to Henwe Ger Lowesa. Dowódca a’keeru spokrewniony z samym Danu Kredem. Już zdążył mu się poskarżyć. – Wstał gwałtownie, wyrastając na swoje siedem stóp. – Jak dowiedzą się, gdzie jest, będę musiał mu ją oddać. Więc jak widzisz, mój żal ma podstawy. Zawsze żałuję zbędnego wysiłku.

– Więc ją wydaj. – Znachorka stanęła w lekkim rozkroku, choć żeby spojrzeć mu w twarz, musiała zadrzeć głowę.

– Prędzej konie zaczną latać, niż z własnej woli oddam coś tym śmierdzącym synom sparszywiałych owiec. Ale na wszelki wypadek nie marnuj już na nią więcej leków. Szkoda ich.

Wyszedł z namiotu, zginając się niemal wpół. Zostały same.

– Nie przejmuj się tym, co mówił. Ma lepsze serce, niż to się wydaje, choć nosi w nim jakąś bliznę, której nie potrafię zaleczyć. Zresztą jak oni wszyscy. No już, wstawaj. I nie rumień się, jak myślisz, kto cię rozebrał? Powoli – podała jej rękę – powoli, dobrze. Co my tu mamy po tych kilku godzinach?

Ostrożnie dotykała jej nogi, szczególną uwagę poświęcając kolanu.

– Co za oni?

– Ooo? Masz jeszcze siły, żeby mówić? I czujesz się na tyle dobrze, żeby czuć ciekawość. Doskonale. Oni. Zwą ich Wilkami albo Widmowymi Wilkami, bo idąc do bitwy, malują twarze na biało, wyglądają wtedy jak upiory i Se-kohlandczycy boją się ich bardziej niż demonów Mroku.

– Przecież oni też są Se-kohlandczykami.

Tsaeran zaśmiała się cicho.

– Dobrze ci radzę, nie powtarzaj tego nikomu w tym obozie. Mogliby się poczuć bardzo urażeni. Oni to Sahrendey, choć nazwa ta obejmuje takie plemiona, jak Glyndoi, Sarakai, Mandehii, Kawoinowie czy Wehris. A ile wśród tych plemion jest szczepów i klanów, tego nikt nie zliczył. Na przykład ten to Klan Złamanego Kła z Glyndoi. Ci, których nazywacie Se-kohlandczykami, podbili ludy Sahrendey jeszcze przed wojną z Imperium, a nawet przed wojną z Wozakami, czasem zbrojnie, wyrzynając krnąbrne plemiona, częściej – co świadczy o mądrości i rozwadze – dyplomatycznie, oferując sojusze i przymierza. Sahrendey rozumieli, że... Boli? A tu?

Jej palce były zimne jak lód, a miejsca, które dotknęła, zdawały się tracić czucie. Stopniowo kolano przestawało dokuczać.

– Czary?

– Nie. Maść. – Uzdrowicielka wyciągnęła zza paska mały dzbanuszek, wetknęła w niego palec i roztarła maź po pozostałych. – Jak widzisz, sprawę posłuszeństwa pewnej krnąbrnej niewolnicy mamy już rozwiązaną. O czym mówiłam?

– Ze ich podbili.

– Właśnie, podbili. Można podbić ogniem i mieczem, a można traktatami i fałszywymi sojuszami. Sahrendey rozumieli, że lepszy kiepski sojusz niż porządna rzeź, jednak wiedzą już, że nie najlepiej na tym wyszli. Teraz są dowodzeni przez Amanewe Czerwonego, wodza z ich ludu, któremu jednak jako jedynemu z Synów Wojny nie wolno mieć oddziałów Jeźdźców Burzy. Mają własne prawa i czczą Panią Stepów jak ich przodkowie, ale muszą też kłaniać się Panu Burz, który jest bogiem Se-kohlandczyków. Są niby częścią Wolnych Plemion, ale na wojnie muszą podporządkowywać się wodzom Yawenyra, nigdy odwrotnie. Są posyłani do najkrwawszych ataków, ale dostają najmniejszą część łupów. Jak widzisz, dużo tych ale. Boli? – Nacisnęła lekko brzuch dziewczynki. – A tu? Sikałaś już?

Dopiero teraz Key’la poczuła, jak pełny ma pęcherz.

Tsaeran wyciągnęła z kąta gliniane naczynie z pokrywką.

– No co? Przecież nie jesteśmy barbarzyńcami. A ty nie powinnaś wychodzić z namiotu. Siadaj, ja się odwrócę. I powiedz, jeśli będzie cię bolało. Widzisz – zacmokała lekko – Sahrendey naprawdę nie lubią koczowników, ha, ha, wiem, że też są koczownikami, ale jakoś inaczej o nich myślę. Przy czym „nie lubią” to dość mizerne określenie. Zwłaszcza po bitwie o Meekhan, gdzie zginęła większość naszych wojowników, inni Synowie Wojny napadali ziemie i stada Sahrendey, porywali kobiety i dzieci, szarpali pomniejsze obozowiska, a Yawenyr patrzył na to z uśmiechem. On lubi, gdy jego psy walczą między sobą, bo wtedy nie myślą o zajęciu miejsca pana. Poza tym pilnował, żeby żaden zbytnio nie urósł w siłę. Ale wszystko zmieniło się jakieś dziesięć, piętnaście lat temu, gdy pierwsze Wilki zaczęły jeździć po Stepach. Skończyłaś?

– Tak. – Key’la wstała.

– Jest krew w moczu?

Zawartość naczynia nie wyglądała ciekawie, ale krwi nie było.

– Nie ma.

– To dobrze. Bardzo dobrze. Obserwuj się przez najbliższe dni i jakby się pojawiła, natychmiast daj znać. A teraz chodź no tu, obejrzę ci żebra.

Zdejmowanie bandaża okazało się bardziej bolesne, niż Key’la się spodziewała.

– Ooo... – Uzdrowicielka pokręciła głową. – A tu jest tak źle, jak myślałam. Złamane co najmniej trzy. Lek wkrótce przestanie działać, a ja wolę ci nie podawać następnej porcji, bo w najlepszym przypadku zaczniesz wymiotować. Nie przeszkadza ci, że tak bez przerwy gadam? Dawno nie miałam okazji porozmawiać z kimś, kto mówi meekhem tak dobrze jak ty.

– To czy nie powinnaś więcej słuchać?

Kobieta zaśmiała się.

– O tak. Dlatego nie będę miała nic przeciwko, jeśli to ty będziesz więcej mówić. – Maść z dzbanuszka powędrowała na żebra, otulając je warstewką lodu. – Ale dopóki mnie słuchasz, mniej myślisz o bólu, prawda?

– Sztuczki znachorki?

– Mądrość wieków, moje dziecko. Mądrość wieków. Chcesz posłuchać o Wilkach, gdy będę ci bandażować pierś?

– Dlaczego mam chcieć o nich słuchać?

– Bo to, kim się stali, ocaliło ci życie.

Tylko skinęła głową.

– Wilki to nowe pokolenie. Nie należą do jednego plemienia, tylko do kilku, jeżdżą i walczą konno jak nikt na tych ziemiach od tysiąca lat, niektórzy mówią, że sama Pani Laal daje im błogosławieństwo, a gdy idą do ataku, w tumanach kurzu wzniecanych kopytami ich koni widać Białą Klacz. Inni mówią, że to po prostu banda szaleńców, rozmiłowanych w walce i nieobawiających się śmierci. Ale w pięć lat nauczyli plemiona Se-kohlandczyków, że nie należy ich lekceważyć. W następne pięć nauczyli ich strachu. Idąc na wojnę, malują na twarzach białe smugi i zdarzało się już, że na widok tych malunków najlepsi se-kohlandzcy wojownicy zawracali konie i uciekali.

Bandaż zaciskał się ciasno, Key’la miała wrażenie, że nie da rady odetchnąć.

– Ilu... – wystękała. – Ilu ich jest?

Tsaeran wzruszyła ramionami i dokończyła bandażowanie.

– Kilka tysięcy. Trudno powiedzieć, bo w oddziałach, hm... można by powiedzieć chorągwiach Wilków walczą i mężczyźni, i kobiety. Wspiera ich ze dwadzieścia tysięcy konnych łuczników, ale od jakiegoś czasu to Wilki stały się główną siłą Sahrendey, konnicą, która może jak równy z równym stawać do walki z Błyskawicami i której wszyscy się boją. I dzięki temu żyjesz. Gdyby z tego obozu próbował cię wywieźć zwykły wojownik, zostałby rozerwany na strzępy. Ale teraz wszyscy obawiają się, że Yawenyr wykorzysta okazję i rzuci ich do pierwszego ataku na wasze obozy.

To ją zmroziło.

– Ojciec Wojny? On tu jest?

– Dwa dni drogi stąd. Razem z ośmioma tysiącami Jeźdźców Burzy, całą swoją osobistą gwardią. Kaileo Hynu Lawyo z dwudziestoma tysiącami konnych znajduje się jakieś pięć dni drogi stąd, ale idzie wolno, bo podobnie jak Danu Kredo prowadzi kobiety, dzieci i wszystkie stada. Zawyr Heru Lom ciągnie z południowego wschodu, ale jak słyszałam, prowadzi tylko dziesięć tysięcy jeźdźców, resztę zostawił w obozach w centralnej części Stepów, bo obawia się ataku ze strony Sowynenna Dyrniha, który nie odmówił wprost wyprawy na północ, lecz nadal zwleka z wyruszeniem. Nie wysłał nawet symbolicznych posiłków. Jak widać, gdy Ojciec Wojny stoi nad grobem, niektórzy Synowie robią się krnąbrni. A ty jesteś w obozie utworzonym przez plemiona Sahrendey i to, co zbiera po wyżynie Kyh Danu Kredo. Razem jakieś trzydzieści pięć-czterdzieści tysięcy wojowników. Za dwa dni dołączy Yawenyr, a za kilka następnych reszta i stanie tu z osiemdziesiąt tysięcy konnych, w tym z piętnaście tysięcy Błyskawic. Wasze obozy będą padać jeden po drugim. Pokaż głowę.

Opuchlizna nad lewym okiem nadal bolała, ale Key’la nie jęknęłaby nawet, gdyby przypalano ranę żywym ogniem. W głowie szumiało jej od nadmiaru wieści i ich wagi. Wiedzieli... wszyscy koczownicy wiedzieli o planach Verdanno. Cała wędrówka na północ i przebijanie się przez góry były niepotrzebne.

– Równie dobrze mogliśmy wyruszyć na Wyżynę przez Stepy – wyszeptała.

Uzdrowicielka odwróciła jej twarz do siebie i uśmiechnęła się pokrzepiająco.

– Dziecko. O tym, że zamierzacie wrócić, wiedzieliśmy od miesięcy. Nie można wybudować dziesięciu tysięcy wozów bojowych i dwa razy tyle rydwanów i udawać, że to tylko zabawa. Prawie wszyscy w waszych obozach żyli tym powrotem, młodzi i starzy, rozmawiali o nim, przechwalali się, opowiadali o dawnych walkach. Sądzisz, że Yawenyr nie umieścił wśród was swoich oczu i uszu? Nawet stary i umierający jest sprytny jak lis i podstępny jak żmija. Zresztą jak na starca pukającego już do bram Domu Snu nieźle się trzyma, skoro jedzie teraz tutaj ze swoją gwardią, hę? Gdybyście wyruszyli przez step, ani jeden wóz nie wjechałby na tę wyżynę. Poszliście przez góry, plan szaleńczy i desperacki, ale dzięki niemu przynajmniej umrzecie w domu, a nie gdzieś po drodze.

Key’la poczuła się, jakby dostała w twarz.

– Skąd wiesz... skąd wiesz, że umrzemy?

– Bo prawie dwadzieścia lat jestem uzdrowicielką w Klanie Złamanego Kła i widziałam wiele wojen i wojenek między koczownikami. I wiem, że ani odwaga, ani mur z bojowych wozów, ani najbardziej szaleńcze szarże rydwanów nie wystarczą przeciw takiej sile, jaka tu stanie.

– Ty chcesz, żebyśmy przegrali, tak? Mam rację?

W jasnych oczach kobiety zagościł smutek.

– Sądzisz, że tego chcę? Że modlę się o to do Łaskawej Pani? Dwadzieścia lat jestem uzdrowicielką w Klanie Złamanego Kła, widziałam, jak większość z Wilków zmienia się z dzieci w dorosłych, zmienia szybko, czasem w ciągu jednego dnia, bo takie jest życie w tej krainie. Zszywałam ich rany, odbierałam ich dzieci i płakałam na ich pogrzebach. Stali się moją rodziną. A teraz... teraz Ojciec Wojny pośle Sahrendey pod wozackie miecze i topory, żeby stępili je własnymi ciałami, zanim rzuci do walki plemiona prawdziwych Se-kohlandczyków. Wierz mi, wolałabym, żebyście nie wracali. Nigdy. Ale skoro wróciliście, nie każ mi życzyć wam powodzenia. Bo powodzenie Verdanno to śmierć mojej rodziny. I niepowodzenie również.

Pod wpływem tego wzroku wszystkie gorzkie oskarżenia utknęły Key’li w gardle.

– Więc dlaczego mnie opatrujesz?

– A co innego może zrobić człowiek na widok skatowanego dziecka?

Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, świadoma, jak gorzki i cyniczny jest ten uśmiech.

– Gdy leżałam na ziemi, a oni mnie bili, ludzie wokół krzyczeli i śmiali się.

– Nie mówiłam o ludziach, tylko o człowieku. Ludzie to potwór o kamiennym sercu i stu gębach złaknionych krwi. Usiądź już, dobrze? Nie tak sobie wyobrażałaś tę wojnę, prawda?

Key’la opadła na posłanie i otuliła się pledem.

– Nie. Nie tak. W obozach... – zawahała się, próbując odnaleźć właściwe słowa. – W drodze na północ... wszyscy opowiadali o wojnie... Mówili o tym, jak nasze rydwany rozpędzą koczowników, jak na sam ich widok zawrócą konie i uciekną, krzycząc ze strachu. Mówili, że... że to już nie będzie rzeź bezbronnych karawan, jak w czasie Krwawego Marszu, ani walka z każdym plemieniem z osobna. Że teraz nie ma już plemion, są tylko Verdanno. Ze jesteśmy silni... że... – nagle głos odmówił jej posłuszeństwa, oczy zapiekły, a gdzieś w piersi wezbrała fala bezbrzeżnego smutku. – Moi bracia... mówili... przechwalali się, że podarują mi dziesięć zdobycznych... koni! A teraz nie wiem nawet, czy żyyyyją...!

Rozpłakała się. Coś, do czego nie mógł jej zmusić ani porywacz, ani banda wyrostków z kijami, ani budzący grozę „wybawca”, udało się tej jasnowłosej uzdrowicielce. Może dlatego, że tamci chcieli zobaczyć jej strach, a nawet mały tchórz ma dość dumy, by nie dawać satysfakcji wrogom, Tsaeran zaś nie chciała niczego poza porozmawianiem w rodzinnym języku.

– Cicho. – Kobieta objęła ją i przytuliła. – Już dobrze. To nie twoja wina, nie powinni cię zabierać na wojnę. Ale płacz, jeśli chcesz. Płacz to deszcz, który wymywa zaschniętą krew z naszych ran. Płacz.

Meekhanka tuliła ją, kołysząc łagodnie i nucąc pod nosem spokojną melodię.

Minęło trochę czasu, zanim Key’la się uspokoiła. Czerwona pręga na ścianie znikła, w namiocie zrobiło się ciemno.

– Już? Lepiej?

Było lepiej. Na tyle, że gdy się odezwała, głos jej nie drżał.

– Przepraszam.

– Nie ma za co. Sama czasem płaczę, gdy mnie bezsilność przyciśnie. To pomaga.

– My... nie płaczemy przy obcych.

– Skąd ja to znam. Sahrendey też nie płaczą publicznie. Dlaczego właściwie tak się nie lubicie?

– Co?

– Widziałam twoją minę, gdy rozmawiałaś z amenray. Wyglądało, jakbyś nie wiedziała, czy uciekać, czy rzucić mu się do gardła. A słyszałam, że potrafisz gryźć. – Błysnęła zębami. – W obozie opowiadają sobie o dziewczynce, która przegryzła ścięgno jednemu z tych kozich bobków.

Pokręciła głową.

– Nie zdążyłam, wyrwał się.

Cichy śmiech wypełnił ciemność. Był tak zaraźliwy, że po chwili Key’la wbrew sobie dołączyła do uzdrowicielki.

– Widzisz. Potrafisz się śmiać. To dobrze. Bolało coś?

– Tylko żebra.

– Czyli je masz. Powiesz mi, dlaczego Sahrendey tak was nie lubią?

– Oni nas?

– Tak. Choć nie tak, jak Se-kohlandczyków. Bardziej wami gardzą. Nie mówią wprost dlaczego, a ja nie podpytuję, bo musiałabym się zdradzić, że znam ich język, ale na wspomnienie Verdanno spluwają i rozcierają ślinę stopą, a to największa obelga, jaką może wyrazić Sahrendey. A wy? Czym wam zawinili?

Key’la przypomniała sobie, jaką minę miał ojciec za każdym razem, gdy wspominano Amanewe Czerwonego i jego lud. I nie tylko on. Nie było tych razów wiele, jakby nikt nie chciał rozmawiać o takich rzeczach, ale kiedyś, gdy była mała, bliźniacy opowiedzieli jej o brodatych potworach z twarzami malowanymi na biało, które przychodzą i mordują małe dzieci. Przestraszyli ją tak, że płakała przez całą noc. Kiedy ojciec się o tym dowiedział, po raz pierwszy i jedyny sprał ich rzemieniem, a mama – też po raz pierwszy i jedyny – zaśpiewała jej pewną smutną kołysankę, której słów dokładnie nie zapamiętała, ale która opowiadała o dzieciach idących spać w ciemnej ziemi dalekiego kraju. Poza tym nie wiedziała nic, to był sekret, którym starsze pokolenie niechętnie dzieliło się z młodszym.

– Nie wiem. Ale nienawidzą ich bardziej niż samego Ojca Wojny, choć nigdy z nimi nie walczyli. Przynajmniej o tym nie słyszałam.

– Ja też nie. Ale teraz, najpóźniej za dwa dni, będą walczyć. Wy i Sahrendey.

Och. Dwa dni.

– Tak. Dwa dni. Jesteśmy w pobliżu rzeki, wy nazywaliście ją Lassą, koczownicy mówią na nią Alesa. Ten obóz, z którego cię porwano, wyruszył spod gór i jest już pod wzgórzami. Podsłuchałam, jak o tym rozmawiają wojownicy. Jeśli utrzyma takie tempo, to jutro przejdzie wzgórza, a pojutrze stanie nad rzeką i wpadnie w pułapkę, bo oprócz plemion Danu Kreda będziemy tu i my, i Błyskawice z samym Yawenyrem na czele.

Przytuliła ją mocniej.

– Znów będę musiała zszywać im rany i wyciągać groty z ciał, leczyć poparzenia i odmrożenia od magii, a jeśli jakiemuś czarownikowi przyjdzie do głowy przywołać demony, to będę próbować leczyć rany, które nie powinny zostać zadane żadnemu człowiekowi. Będę patrzeć, jak umierają, i płakać na ich pogrzebach. Powiedz mi... co sądzisz o kobiecie, która płacze na pogrzebie wrogów swojej ojczyzny?

– Takiej, która nie może odwrócić się od pobitego dziecka? Okropna jest. I... boli!

Uzdrowicielka puściła ją i odsunęła się nieco.

– Przepraszam. Pójdę już. Powinnaś odpocząć. Nie martw się, do tego namiotu nikt nie zajrzy. A teraz połóż się i śpij.

Wyszła, nie oglądając się, a Key’la leżała dłuższy czas w ciemnościach. Ból powracał, tępy w żebrach i głowie, rwący w kolanie. Ale to nie było ważne. Liczyło się tylko, że obóz New’harr wyruszył i zmierza ku rzece. I nie wie, że czeka go tu walka nie z jednym Synem Wojny, lecz z dwoma i z samym Yawenyrem. Jak daleko mogą być? Trzydzieści, czterdzieści mil? Ile czasu... Ta myśl była bluźniercza, ale przecież i tak nie miała nic do stracenia. He czasu zajęłoby jej dotarcie do nich konno?

I gdzie trzymają tutaj konie?

* * *

Następnego dnia znaleźli drogę.

Biegła szczytem wzgórz i składała się z kwadratowych płyt szerokich na jakieś dwie stopy. Kenneth zarządził, by kompania zrobiła postój, a sam z Velergorfem i Nurem wdrapał się na szczyt, na którym zwiadowcy odkryli pozostałości kamiennego szlaku. Ścieżka lekko zakręcała, dostosowując się do kształtu wzgórza, co jasno dowodziło, że jej budowniczowie nie byli Meekhańczykami. Inżynierowie Imperium zbudowaliby drogę równą jak napięta cięciwa, w razie potrzeby przebijając się przez wzniesienia i zasypując doliny. Lecz jeśli chodzi o dokładność roboty, twórcy tego traktu z pewnością nie musieli się wstydzić. Płyty ułożono pieczołowicie jedna przy drugiej, tak że w szczeliny ledwo wchodził czubek noża. Perfekcyjna robota.

Porucznik przejechał dłonią po jednej z płyt, zerknął na czarny pył lepiący się do skóry.

– Ten sam, co wszędzie.

– Tak jest, panie poruczniku.

– Varhenn, jesteśmy tu sami, ja i dwóch najbardziej niezdyscyplinowanych podoficerów, jakich znam. Nie odgrywaj komedii. Co o tym sądzisz?

– Drogę ktoś musiał zbudować. I zazwyczaj drogi dokądś prowadzą.

– Brawo, dziesiętniku. Sam bym na to nie wpadł.

Kenneth wstał, obrzucając wzrokiem trakt przed sobą. Droga skręcała łagodnie, kilkaset jardów dalej znikała, ale mógł dostrzec, jak pojawia się na następnym wzgórzu i sunie dalej.

– Zwiad!

Trzech strażników, stojących do tej pory z boku, zasalutowało sprężyście.

– Pobiegnijcie do końca wzgórza i sprawdźcie, dlaczego urywa się ten szlak.

– Tak jest!

Potruchtali.

– Fenlo, odwróć się i powiedz mi, jak to wygląda z tyłu.

Dziwne, ale dziesiętnik posłusznie zrobił w tył zwrot.

– Kamienne płyty idą grzbietem, urywają się, na następnym wzniesieniu widać coś w rodzaju reszty tej drogi, jest bardziej poharatana, za nim... za wzniesieniem, znaczy się, jest kolejne, szlak ciągnie się tam także, dalej nie widzę, nie jestem pewien...

– Ile mil do tyłu go widzisz?

– Jakieś trzy, cztery? Nie więcej... panie poruczniku.

– A z przodu?

Tym razem Nur wzruszył ramionami, ale odwrócił się ponownie i zaczął opisywać to, co Kenneth miał przed oczyma.

– Wzgórze, droga się urywa, biegnie następnym wzgórzem, urywa się, potem następnym, widać coś jakby zakręt, przeskakuje na sąsiednie, idzie dalej... potem jeszcze dalej... – Fenlo Nur zawahał się, wreszcie dodał – stąd widzę dobre dwanaście, może więcej mil.

– Aha. Ja też. Varhenn, pokaż mapę.

Kenneth dostał do ręki zwój pergaminu, na którym rysowali mapę. Położył go na ziemi, zaznaczył najdalsze widoczne fragmenty drogi. Mapa składała się z białej plamy i wąskiego, rysowanego odręcznie szlaku z zaznaczonymi co bardziej charakterystycznymi punktami.

– Patrzcie, stąd mniej więcej przyszliśmy, to ta równina, na którą nas wyrzucili. Patrzcie tu – wskazał kilka znaków – tu weszliśmy między wzgórza, najpierw były łagodne, potem robiły się coraz bardziej strome, teraz niektóre mają nawet pionowe ściany. A to droga. Biegnie zakrętami, ale w jednym kierunku. Od równiny, gdzieś tam. Rozumiecie?

– Nooo... trochę, panie poruczniku. – Velergorf podrapał się po policzku, jakby zaswędziały go tatuaże. – Droga wiodła skądś na tę równinę?

– Owszem. I im bliżej równiny, tym jest bardziej zniszczona. Wzgórza też. Ta czarna skała wygląda jak nadtopiona, jakby coś wypaliło w tym świecie dziurę o średnicy dziesiątek, może setek mil. Nad tamtym miejscem – wskazał kierunek, z którego przyszli – zapłonęło kiedyś żywe słońce, swym żarem topiąc wszystko jak wosk. Cokolwiek tam było, znikło bez śladu.

Nawet młodszy dziesiętnik wyglądał na wstrząśniętego.

– Kto dysponuje taką Mocą?

– Bóg, demon, ktoś z innego świata? Nie wiem. Ktokolwiek tu żył – budowniczowie podziemnych tuneli i nadziemnych dróg – nie miał najmniejszych szans. Zniszczono ich.

– To musiało być dawno. – Velergorf pokręcił w zdumieniu głową.

– Może sto lat temu, a może dziesięć tysięcy. Odkąd tu jesteśmy, nie poczułem tchnienia wiatru ani kropli deszczu na twarzy. Czarny pył zalega taką samą warstwą i na szczytach wzgórz, i w dolinach... Może to znaczy, że tu nigdy nie wieje ani nie pada.

– Kiedyś padało – mruknął Fenlo Nur.

Spojrzeli na niego, oczekując wyjaśnień.

– Tę drogę zbudowano na szczycie wzgórza. Tak się buduje, gdy okolica jest deszczowa. Woda spływa w dół i trasa jest sucha nawet w największą ulewę. Powierzchnia płyt jest lekko wypukła, żeby woda spływała na boki. W mojej okolicy jest kilka przedimperialnych szlaków, które wiodą szczytami wzniesień właśnie z powodu deszczów. Używamy ich do tej pory.

Zwiadowcy przytruchtali z powrotem.

– Mówcie. – Kenneth wstał i zwinął mapę.

– Droga urywa się jak nożem uciął, panie poruczniku. Na dole nic nie widać.

– A czego się spodziewałeś, Malawe?

– Nie wiem. – Strażnik miał zakłopotaną minę. – Jakichś głazów, kamieni, kupy gruzu.

– Po moście? A jeśli zbudowali go z drewna? Co zostałoby z drewnianego mostu, gdyby wionął na niego żar topiący skały?

Pokiwali głowami i więcej się nie odezwali.

* * *

Szli wzdłuż kamiennego traktu. Wędrowali najczęściej dołem, dolinami, jarami i wąwozami, niekiedy nadkładając sporo drogi, bo trasa dołem była trudniejsza i niezbyt przyjazna, ale wbrew pozorom szybsza, gdyż kamienny trakt powyżej wiódł od wąwozu do wąwozu, od przełęczy do przełęczy, a po mostach, które kiedyś łączyły jego odcinki, nie pozostał żaden ślad.

Okolica się nie zmieniała, czarne skały, czarny pył pod stopami, stalowe niebo nad głową. Żadnych cieni, żadnych przebłysków słońca, najmniejszej sugestii, że coś takiego jak słońce w ogóle tu istnieje.

Kenneth obserwował swoich ludzi. Szli z ponurą zawziętością ale coraz rzadziej się odzywali, nie było żartów, głupich zaczepek, w czasie postojów gry w kości czy zwykłych opowiastek. Szli, póki nie padał rozkaz postoju, potem mechanicznie robili przegląd broni, jedli trochę suszonej koniny, popijali śmierdzącą wodą, kładli się spać albo obejmowali wartę. Zauważył, że większość nie zasypiała. Człowiek potrzebuje nocy do spania; jeśli wokół panuje wieczny, nieprzerwany dzień, można się zdrzemnąć, ale prawdziwy, głęboki sen, dający odpoczynek, nie nadchodzi. Większość leżała z otwartymi oczyma, inni zapadali w krótkie półsny, z których co chwilę wybudzali się gwałtownie. Niewyspani, zamieniali się w kukły, wykonujące wszystkie czynności w jakimś transie, wartownicy rozglądali się niewidzącymi oczyma, zwiadowcy ruszali się jak marionetki prowadzone przez nieudolnego lalkarza, wszyscy maszerowali niczym oddział żywych trupów.

Trzeciego dnia... Dnia? Cholera, porucznik dawno stracił rachubę czasu, nie wiedział, czy wędrują tu trzy dni, cztery czy może pięć, czy jest ranek, południe czy środek nocy. Ale – trzeciego dnia, tak przyjął, trzeciego dnia postanowił wreszcie coś z tym zrobić.

Zarządził dla połowy kompanii dziesięciomilowy bieg dnem najszerszego jaru, który do tej pory minęli, trasa była prosta, ściany gładkie i tylko zwiadowcy zapewniali, że z jaru jest wyjście wprost na kolejny odcinek kamiennej drogi. Zanim ruszyli, same parzyste dziesiątki, ogłosił, że zwycięska dostanie w nagrodę dwie pełne manierki wódki. Liczyło się przybycie na miejsce ostatniego strażnika.

Gdy reszta oddziału, eskortująca konie i kobiety, dotarła na miejsce, większość żołnierzy spała już snem sprawiedliwych. Szósta stała na warcie, odebrała nagrodę i obiecała, że podzieli się z Drugą, która ponoć przegrała wyścig o włos. Kenneth zostawił dziewczyny w obozie i zarządził szybki, pięciomilowy bieg dla nieparzystych dziesiątek. Dwie i pół mili w głąb jaru i z powrotem. Nagroda jak poprzednio.

Siódma miała najwięcej szczęścia albo najlepszych biegaczy.

Po raz pierwszy od wielu godzin cała kompania spała jak zabita, a rankiem Kenneth miał z powrotem pełnowartościowy oddział. Następny umowny wieczór spędzili na zawodach w przeciąganiu liny, zapasach i wyścigach. Nawet psy wzięły udział w zabawie. Jeśli cokolwiek w tej krainie miało uszy, to słysząc dzikie wrzaski siłujących się ludzi i szczekanie psów, zapewne uznało, że należy trzymać się z dala od tych demonicznych bestii.

Wciąż szli wzdłuż kamiennej drogi i wciąż na coś czekali. Ruch, atak, próbę odbicia lub zabicia hrabianki. Jeśli wnioski, które wyciągnęli z opowieści Laiwy i dziewczyn, były właściwe, ta wędrówka powinna wreszcie mieć swój kres.

* * *

Noc minęła spokojnie. To znaczy spokojnie jak na stan, w którym się znajdowała. Ból powrócił, ale nie tak wściekły jak poprzednio, czasem udawało jej się zasnąć, czasem budziła się nagle, zwłaszcza gdy próbowała przewrócić się na bok.

Dręczyło ją pragnienie. Oprócz kilku łyków mleka nie miała w ustach niczego od kolacji, którą zjadła tuż przed porwaniem. Nie pomyślała o tym, żeby poprosić Tsaeran o coś do picia, a pobieżne przeszukanie namiotu zakończyła w chwili, gdy walnęła się spuchniętym kolanem o jakąś pakę i omal nie zemdlała.

Po tym wydarzeniu przeleżała prawie do świtu i zasnęła w chwili, gdy zmęczenie wygrało z cierpieniem.

Obudziło ją delikatne dotknięcie. Uzdrowicielka siedziała obok i wpatrywała się w twarz Key’li z dziwną miną.

– Szukają cię.

Przez chwilę szalona nadzieja zatańczyła jej w piersi, ale zgasła, gdy zrozumiała, co właściwie widzi w oczach Meekhanki. Troskę.

– Se-kohlandczycy? – domyśliła się.

– Tak. Kyh Danu Kredo zażądał, żebyśmy cię wydali. Ale wszyscy posłowie, którzy wczoraj byli w jego obozie, wyjechali na zachód, na spotkanie waszych rydwanów, a nikt nie wie, który z nich właściwie cię zabrał.

– Jak to nikt? Na pewno ktoś...

– Ciii. – Tsaeran położyła palec na ustach i uśmiechnęła się szelmowsko. – Nikt w TYM obozie tego nie wie. Zapewniam cię. A przed bitwą Danu Kredo nie zaryzykuje zaczepki z tak nieistotnego powodu. Ale potem – troska wróciła – gdy twoi ludzie przeleją krew naszych... Może się okazać, że niechęć do tych kozich smarków jest mniejsza niż do Wozaków. Przed jutrzejszym dniem powinnam cię przenieść do mojego namiotu, i to tak, żeby nikt nie widział. Potem niech szukają. Chcesz pić?

Nie czekając na odpowiedź, z bukłaka nalała do maleńkiego kubeczka odrobinę wody, po czym wetknęła w nią kawałek słomki.

– Pij przez to. To jedyny sposób, żebyś piła małymi łykami. Następną porcję dam ci za chwilę.

Key’la wysączyła całą wodę w mgnieniu oka, mając wrażenie, że było jej tyle co w naparstku. Oblizała wargi.

– Jeszcze.

– Poczekamy chwilę. Nadal nie podoba mi się twój brzuch. Zwłaszcza te siniaki z lewej strony. Sikałaś znów?

– Nie mam czym.

– Widziałam ludzi z takimi brzuchami, którzy opijali się wodą, a po chwili umierali, wyrzygując krwawą flegmę. Ci, którzy powstrzymywali się od picia, czasem żyli dłużej. Sądzę, że tych pierwszych zabijały skurcze przy wymiotach, które pogłębiały obrażenia trzewi. Dlatego wolałam zaczekać z podaniem ci wody.

– Mogłaś mi powiedzieć. – Key’la nie odrywała wzroku od kubka, w którym znów znalazło się odrobinę płynu.

– I okręcić wszystkie twoje myśli wokół pragnienia? Ciekawy pomysł. Mdli cię? Czujesz skręt kiszek?

– Nie.

– No to pij. Przez słomkę.

Napełniła kubek jeszcze kilka razy, za każdym nalewając odrobinę więcej wody, aż w końcu mały bukłak został opróżniony. Key’la poczuła się odrobinę lepiej. Na tyle, że ból znów stał się najważniejszą częścią jej życia.

Powtórzyły wczorajsze oględziny i nacieranie maścią. Część siniaków przybrała niebieskozielony odcień, za to opuchlizna na kolanie jakby się zmniejszyła.

– Dobrze. – Uzdrowicielka wyglądała na zadowoloną. – Jaki to ból, gdy próbujesz chodzić?

– Jakby... skrzypiący.

– Skrzypiący? Dobre. Przyniosę później maść, która zmniejszy opuchliznę, i zabandażujemy kolano. Za jakiś czas powinno być jak nowe.

– Nie można wcześniej?

– Nie. Mam swoje zajęcia, a taka maść sama się nie zrobi. Głodna?

Pytanie. W kilku kęsach pochłonęła porcję zimnej papki o smaku suszonej wołowiny i oblizała wargi, wypatrując reszty. Meekhanka nie spuszczała z niej wzroku.

– Co wymyśliłaś? – rzuciła nagle, nakładając jej kolejną łyżkę.

Key’la zamarła w pół ruchu. To aż tak widać?

– Nic.

Niebieskie oczy zmrużyły się kpiąco.

– Nic? Wczoraj była w tobie jedna wielka dziura. O tu. – Dotknęła piersi dziewczynki na wysokości serca. – Przywieźli cię na koniu, więc jeśli dobrze rozumiem wasze zwyczaje, nie należysz już do Verdanno. Ale byłaś twarda. Nie płakałaś nawet wtedy, kiedy bili cię i kopali, ani wtedy, gdy rozmawiałaś z moim amenray. Łzy popłynęły, dopiero gdy wspomniałaś braci. Mogłaś myśleć tylko o tym, że być może ktoś z twojej rodziny zginął, a ty i tak nie możesz wrócić i przekonać się, co z nimi. To, co cię najbardziej dręczyło, to wcale nie złamania i siniaki, tylko rany ducha. A teraz? Masz iskierki w tych czarnych ślepiach, wrócił ci apetyt i aż się rwiesz do... Powiesz mi do czego? Dlaczego nagle spieszy ci się do wyleczenia kolana? Dokąd się wybierasz?

Key’la odebrała z jej rąk kolejną porcję papki i zaczęła jeść, demonstracyjnie wpatrując się w miskę.

– Nie chcesz, nie mów. Ale ten namiot należy do Amureha Womreysa z Klanu Złamanego Kła, dowódcy Wilków, i nikt tu nie wejdzie bez jego pozwolenia. Jeśli go opuścisz, znajdziesz się poza jego ochroną.

– Nie potrzebuję jego ochrony.

– To dobrze, bo on nie jest zainteresowany, by ci jej udzielać. Widziałam to w jego oczach, tak samo czarnych i dzikich jak twoje. I lepiej...

Zasłona pełniąca funkcję drzwi uchyliła się, szarpnięta wściekle. Do namiotu weszła wysoka kobieta o najpiękniejszych włosach, jakie Key’la widziała w życiu. To pierwsze rzucało się w oczy. Sięgały poniżej pośladków, były gęste i błyszczały jak barwiony na czarno jedwab. Dopiero potem uwagę przyciągały mroczne, podkreślone ciemnym tuszem oczy, wargi, które musiały być czymś pociągnięte, bo takiej czerwieni nie mają naturalne usta, i kilkadziesiąt małych kółek w uszach. Prawdziwa dzikuska. Żadna kobieta Verdanno nie umalowałaby się tak, nie ozdobiła taką ilością kolczyków ani nie zapuściła takich włosów.

Na jej widok uzdrowicielka zerwała się na nogi.

Ueneya. – Ukłoniła się lekko, ale z wyraźnym szacunkiem.

Kobieta zignorowała ją całkowicie, stała po prostu przez chwilę w wejściu i wpatrywała się w Key’lę. A dziewczynka, choć bardzo starała się wyglądać godnie, czuła, jak z każdym uderzeniem serca opuszcza ją pewność siebie. Oczy kobiety były tak beznamiętne, jakby miała przed sobą kawałek drewna. Trudno rzucić wyzywające spojrzenie komuś, kto patrzy na ciebie jak na przedmiot.

– Widzę, że karmisz ją naszym mięsem i poisz naszą wodą.

To zdanie, rzucone w ciężko akcentowanym meekhańskim, miało gorzki posmak. Jakby Key’la nie istniała albo była bezrozumnym zwierzątkiem.

Amenray zabronił mi używania leków, ale nic nie mówił o pożywieniu.

– A ty po raz pierwszy w życiu go posłuchałaś, maneya? A zapach maści i ziół, który unosi się w tym namiocie, po prostu przywlokłaś ze sobą.

– Tak właśnie się stało, ueneya.

Czerwone wargi wykrzywił kwaśny uśmiech.

– Jesteś najbardziej nieposłuszną niewolnicą, jaka chodzi po tym obozie. Ale mój mąż bardzo cię lubi, a ja zbyt cenię twoje umiejętności, by karać za byle drobiazg. Nie okłamuj mnie jednak w żywe oczy, bo sprawdzę, która z nas jest dla niego ważniejsza.

Meekhanka pochyliła się w głębszym ukłonie.

– Wybacz, pani. Bez tych leków ona mogłaby umrzeć, a nie sądzę, by amenray tego chciał. Nie po tym, jak ją tu przywiózł.

Czarnowłosa uśmiechnęła się szerzej, mniej złośliwie.

– Tak lepiej. To kłamstewko ma pozory prawdy. Choć nie sądzę, aby umarła, to nie zdołam ci udowodnić, że łżesz. Ale nie lekceważ mnie więcej, Tsaeran.

Kolejny ukłon.

– Nie lekceważę. Ale nie pozwolę... – Drobne dłonie zacisnęły się w pięści. – Nie mogę pozwolić... nie chcę...

– Wiem. Zna twoją słabość. Gdyby ci pozwolić, każdy kulawy pies i sparszywiały kot trafiałby do twojego namiotu. Zamiast marnować czas, lepiej idź szykować leki i narzędzia. Twoje umiejętności wkrótce będą potrzebne.

– Ale...

Wysoka kobieta rzuciła kilka słów w jakimś miejscowym narzeczu, a uzdrowicielka pobladła nagle, zgięła w ukłonie i nie oglądając za siebie, wyszła.

Zostały same.

– Wiesz, co jej powiedziałam?

Key’la mimowolnie wykonała gest w anaho’la. „Nie wiem”.

– Odpowiadaj słowami!

– Nie wiem.

– Wiesz, kim jestem?

– Nie wiem.

– Nazywam się Saonra Womreys. Jestem żoną tego, który cię tu przywiózł. Nie przyznał mi się do tego od razu, dopiero wczoraj wieczorem przed opuszczeniem obozu powiedział, że jesteś w naszym namiocie. Mężczyźni... – Umalowana twarz wykrzywiła się w dziwacznym grymasie. – Ulegają emocjom, a potem mówią, wiesz, skarbie, mam na boku jakieś dziecko. Sam nie wiem, jak do tego doszło.

Grymas przerodził się w szalony uśmiech.

– Całymi miesiącami uczyłam się na pamięć tysięcy imion, a on pilnował, żebym żadnego nie pominęła. Wielu z nas uczy się ich, żeby pamiętać, kim byliśmy, bo nawet psie truchło zasługuje, by pamiętać jego imię.

Powiedziała to tak szybko i z taką pasją w głosie, że Key’la z początku nie była pewna, czy dobrze ją zrozumiała. Tym bardziej że meekh kobiety był nie najlepszy, niezgrabny i sztywny. Ale właśnie ze względu na tę pasję nie odważyła się odezwać.

– A teraz on robi coś takiego. Przywozi do naszego namiotu wozackie szczenię, które wyrwał z paszczy stepowych ścierwojadów. A ja widzę, jak krwawi w nim serce.

Uśmiech znikł.

– Widzisz, mała dziewczynko. On złożył kiedyś przysięgę, że za to, co zrobiliście, będzie wami pogardzał. Za zdradę, której się dopuściliście, i tchórzostwo, które okazaliście. Że jeśli spróbujecie wrócić, podpali wasze wozy i będzie grzał się przy ich ogniu. Takie przysięgi łatwo składać, gdy rany są świeże, ale z czasem nawet blizny przestają swędzieć. Nowi wrogowie, nowe walki, wiara, że nigdy nie zdobędziecie się na odwagę, by wrócić.

Key’la nie wytrzymała.

– To nasza ziemia.

– Nie! To była wasza ziemia, dopóki jej nie porzuciliście, a z nią całej swojej przyszłości. Dopóki nie zdradziliście. Znaleźliście sobie nowe ziemie, pod opieką Meekhanu, za tarczami jego żołnierzy. To my zostaliśmy tutaj, i musieliśmy walczyć o każdy dzień. On... i inni... i ja... – Kobieta zacisnęła pięści. – Rany się zabliźniły. Gdyby nie ty... gdyby nie ona...

Zrobiła krok w przód, a dziewczynka zawiesiła wzrok na długim nożu kołyszącym się w pochwie przy jej pasku. Ona jest szalona – tylko o tym mogła myśleć. Byłoby wyjątkową złośliwością losu, gdyby teraz zginęła z ręki tej dziwacznej kobiety.

Dzieląca je odległość zmniejszyła się o kolejny krok i Key’la również zacisnęła pięści. Nie cofnie się. Nie okaże strachu.

– Gdybyś była... – czarnowłosa syczała przez zęby. – Gdybyś była kimś takim jak tamten, Amureh nie zmarnowałby na ciebie nawet śliny. Ale nie, ty musisz być małym dzieckiem, związanym i tłuczonym pałkami, ale tak dzielnym, by kopać i gryźć.

Dzielnym? Miała ochotę się roześmiać. Ona? Największy tchórz, jaki kiedykolwiek jechał w karawanie?

– Wiesz, co usłyszała ode mnie nasza maneya? Wiesz, co zrobił mój mąż? Nie wiesz, co zrobił. – Znów ten dziwny akcent i słowa wyrzucane jak pociski. – Wziął swój maleyh i pojechał na zachód, między wzgórza. Wasz obóz zbliża się do nich i rydwany wędrują po grzbietach wzgórz jak chrząszcze po padlinie. Ścieramy się, my i oni, a krew ścieka w jary i doliny.

Zacisnęła jeszcze mocniej pięści.

– Mój mąż szuka zapomnienia w niepotrzebnej walce. Przysłał nawet łup, chcesz zobaczyć?

Warknęła coś krótko, a klapa namiotu odchyliła się i weszły dwie kobiety wlokące za sobą ciało. Tsaeran szła obok i próbowała w ruchu opatrywać rannego.

Na kolejną komendę Saonry rzuciły mężczyznę na ziemię i wyszły. Żadna się nawet nie obejrzała.

– Mógłby leżeć na środku obozu i nikt nie rzuciłby w niego kamieniem ani nie dotknął go kijem. Po prostu zdechłby, a potem wyciągnęlibyśmy jego ścierwo w step i zostawili, żeby kruki i dzikie psy miały uciechę. Ale mój mąż zażyczył sobie, żebym utrzymała go przy życiu, bo może powie coś o waszych planach.

Key’la nie odrywała wzroku od mężczyzny. Verdanno, łucznik z rydwanu, zgubił gdzieś hełm, choć zyskał drugi, bo skrzepła krew pozlepiała mu już włosy w twardą skorupę. Pikowaną przeszywanicę, nałożoną dodatkowo na kolczugę, miał w strzępach, sama kolczuga przecięta była tak głęboko, że widziała spodni pancerz i błyskającą w czerwonej ranie kość. Oddychał ciężko, twarz miał zmiażdżoną jak po uderzeniu bojowym młotem, zarówno nos jak i usta wyglądały niczym olbrzymie, opite krwią kleszcze.

– Mówić to on raczej nie będzie, ale kto go tam wie. Jesteście jak wszy, trudno was zabić. – Czarnowłosa przez chwilę wyglądała, jakby chciała splunąć. – Powiedz mi, mała sawenjo, czy mam rozkazać go opatrzyć, czy pozwolić, by tu zdechł?

– Już kazałaś.

– O tak. Kazałam. Bo jestem dobrą żoną głupiego mężczyzny, który myśli, że rozwalenie kilku łbów może zaleczyć rozdrapaną ranę. Więc posłucham mojego męża... a wy dopilnujcie, żeby przeżył.

Odwróciła się i wyszła z namiotu.

Uzdrowicielka natychmiast dopadła rannego.

– Pomóż mi.

Następny kwadrans wypełniło szarpanie się z ciężkim ciałem, zdejmowanie pancerza, obmywanie ran, a uwzględniając, że był typowym Wozakiem, czyli miał powyżej sześciu stóp wzrostu i ważył jakieś dwieście funtów, cudem było, że tak szybko się uwinęły. Na szczęście mężczyzna nadal pozostawał nieprzytomny, więc nie rzucał się, nie jęczał i nie machał rękami. Tsaeran ograniczała się do krótkich komend, „potrzymaj”, „przyciągnij”, „obróć”, „uważaj”. Widać było, że ma wprawę w zdejmowaniu pancerzy z ciężko rannych. Odezwała się pełnym zdaniem, dopiero gdy ułożyły go na posłaniu i obandażowały większość ran.

– Ona nie jest złą osobą.

Key’la, zajęta zmywaniem krwi z twarzy rannego, nie odpowiedziała.

– Nie jest zła. – Uzdrowicielka badała olbrzymie sińce na brzuchu wojownika. – Tylko przestraszona. Jej mąż pojechał na wojnę, której nie byłoby, gdybyście nie wrócili. Wiele razy ruszała z nim do walki i nie znam lepszej łuczniczki, na dwieście kroków trafia w pełnym cwale w cel wielkości głowy. Chce być przy nim, dołączyć własny łuk do jego topora, ale nie może. Sahrendey wierzą, że dusza wroga zabitego w walce może wejść w ciało nienarodzonego, by się mścić. Więc są takie momenty w życiu ich kobiet, gdy trzymają się z dala od pól bitewnych.

Mężczyzna jęknął, zacharczał pod jej dotykiem. Próbował się poruszyć. Uzdrowicielka pokręciła głową wyraźnie zmartwiona.

– Dlatego nie jest zadowolona, że kazał go tu przywieźć, i dlatego kazała umieścić go w tym namiocie. – Wskazała na rzeźbiony słup. – Duchy przodków rodu, wędrujące w ziemi, nie dopuszczą, by duch tego mężczyzny zagroził dziecku. Ale najbardziej boi się, że on może zginąć. Że nie wróci. Że trafi go strzała albo oszczep, że stratują go konie albo padnie od miecza. Bądź wyrozumiała dla strachu ciężarnej kobiety.

Ranny wyglądał kiepsko. Nie udało im się usunąć skrzepu zlepiającego mu włosy, twarz nadal przypominała kawał mięsa, a rana na piersi krwawiła tak, że bandaże zdążyły już przybrać barwę jasnego karminu. Key’la słuchała wywodu Meekhanki, ale jej myśli krążyły wokół łucznika. Kim był, z jakiego rodu, ile miał lat?

– Słyszysz mnie?

– Tak. – Pokiwała głową. – Nie jest zła. Tak naprawdę otaczają mnie sami dobrzy ludzie. Jej mąż też nie jest zły, tylko z nudów pojechał zabijać moich krewnych, a jak mu rozkażą, wyda mnie w ręce Se-kohlandczyków. Właściwie mam szczęście.

Spojrzała na uzdrowicielkę, spodziewając się zmieszania albo rozdrażnienia. Dorośli często tak reagowali, gdy okazywała się bardziej wygadana, niż przystoi dziewięcioletniej dziewczynce.

Napotkała jednak wzrok, w którym rozbawienie mieszało się ze smutkiem.

– To są dobrzy ludzie. Uczciwi wobec sąsiadów, wierni wobec przyjaciół, unikają zbędnych okrucieństw i dotrzymują danego słowa. Cóż więcej trzeba, by być dobrym człowiekiem? A jacy są twoi bliscy? Nie... nie mów, przecież obie to wiemy. A jednak przysięgi złożone wiele lat temu pchną ich do wojny, której by nie było, gdybyście nie wrócili. Mimo obietnic spalenia waszych wozów, w głębi ducha chyba liczyli na to, że już się tu nie pojawicie.

– Co im takiego zrobiliśmy? Co takiego właściwie zrobiliśmy?

Uzdrowicielka pokręciła głową.

– Nie wiem. Nawet między sobą rzadko o tym rozmawiają, i nigdy przy niewolnicy. Ale jak już ci mówiłam, Sahrendey gardzą wami i woleliby, żebyście nigdy nie weszli im w drogę. Dopiero zaczynają być rozgniewani, żar ich gniewu dopiero wydostaje się spod grubej skorupy popiołu, ale wierz mi, gdy już wybuchnie, niebo zapłonie. A wy? Dlaczego ich nie lubicie?

Key’la wbiła wzrok w leżącego.

– Nie wiem – wyszeptała. – Nie powiedzieli mi... nie mówi się takich rzeczy dzieciom. Mama... miała mi opowiedzieć o Krwawym Marszu, jak skończę dwanaście lat. Ale teraz... nie wiem...

Śmiech Meekhanki był cichy i szczery, lecz zabarwiony odrobiną goryczy.

– Widzisz? Dwie niemające pojęcia o co chodzi dziewczyny próbują ocenić, czy ta wojna ma sens. W oczach Wielkiej Matki żadna wojna nie ma sensu, ale ona rozumie, że czasem trzeba się bić. To dość swobodna interpretacja Trzeciej Księgi Życia i moja przełożona w klasztorze zmyłaby mi za nią głowę, ale czasem tak to wygląda. Gdy człowiek wyjdzie zza murów albo gdy go stamtąd wywloką, zaczyna patrzeć na świat inaczej. Czasem dobrzy ludzie walczą z innymi dobrymi ludźmi, więc...

Na zewnątrz załomotały kopyta, wybuchły okrzyki. Uzdrowicielka poderwała się, jednym susem znalazła się przv wyjściu.

– Przywieźli naszych rannych. Muszę iść. Pilnuj go, ale nie dawaj nic do picia, ma uszkodzone jelita.

I znikła za zasłoną.

Key’la została sama z mężczyzną. Oddychał ciężko, z miazgi, gdzie znajdował się kiedyś jego nos, wydostawały się krwawe banieczki. Bandaż na piersi zrobił się lepki.

Przez dłuższą chwilę siedziała przy nim nieruchomo, dopiero teraz wyraźnie odczuwając własne rany. Zapomniała o nich, zajęta opieką nad wojownikiem, ale one nie znikły. Trudno. W porównaniu z jego stanem wywinęła się kilkoma zadrapaniami. Pogładziła go delikatnie po głowie, po czym ostrożnie położyła się obok i przytuliła, nie zważając, że brudzi ubranie krwią. Zapłakała, cicho, jak w rodzinnym wozie.

Dobrzy ludzie zabijają dobrych ludzi.

Nie tak wygląda świat w opowieściach bardów.

Zasnęła.

Загрузка...