Rozdział 3
Drewniana piła wykrawała w cielsku atakującej armii krwawe bruzdy.
Przynajmniej tak to wyglądało z góry, ze szczytu rampy. Rogaty Gród otaczała już szkarłatna wstęga martwych i umierających ciał, koni i ludzi, a każdy atak tylko ją poszerzał. Koczownicy uderzali w różnych miejscach, z różnym impetem, czasem tylko cwałując wzdłuż linii wozów i szyjąc z łuków, czasem rzucając się do frontalnych ataków, by sprawdzić zaciętość i determinację obrońców. Ot, zwykła przepychanka, próba sił.
Wszędzie napotykali zdecydowany opór. Łuki i kusze pracowały bez przerwy, machiny miotające, głównie lekkie balisty, posyłały pociski na setki kroków, ściągając z siodeł tych napastników, którym wydawało się, że są bezpieczni. Trudno było stwierdzić, ilu Wozaków ucierpiało, lecz z pewnością mniej niż Se-kohlandczyków. Wydawało się, że decyzja o postawieniu Rogatego Grodu była słuszna.
Koczownicy przybyli pod wieczór poprzedniego dnia i wypełnili noc wrzaskami, wyciem i płonącymi strzałami przecinającymi niebo jak deszcze spadających gwiazd. Lecz bojowe wozy budowano z desek miesiącami moczonych w solance, aż drewno pociło się kryształkami soli. Trudno było je podpalić, a obrońcy szybko nauczyli się mierzyć w ogniki płonące przy ziemi. Przez całą noc obie strony obmacywały się pociskami, a gdy świt wyzłocił nieboskłon, okazało się, że Se-kohlandczycy wykorzystali ten czas do rozbicia własnego obozu. I dopiero wtedy zaczęli szukać luk w ścianie wozów.
Boutanu i En’leyd stali przy szczelinie prowadzącej na rampę, skąd mieli piękny widok na całą wyżynę, rozłożony u stóp Olekadów obóz i otaczającą go armię. Dwadzieścia tysięcy konnych, może trochę więcej, a za nimi olbrzymie obozowisko pełne namiotów, koni, kobiet, starców i dzieci.
Kyh Danu Kredo oszukał wszystkich. Gdy jego a’keer zaatakował budowniczych, plemiona koczowników były już ledwo dwadzieścia mil na północny wschód od rampy, w miejscu, gdzie nikt się ich nie spodziewał. Syn Wojny musiał ozdobić trasę swojej wędrówki porzuconymi wozami, padłymi zwierzętami i wszystkim, co go opóźniało, by osiągnąć takie tempo. I bogowie wiedzą, jak udało mu się ukryć taką masę ludzi przed wzrokiem obserwatorów stojących na szczycie rampy, ale się udało. A potem postawił wszystko na jeden sztych, nocny atak i zmanipulowane zeznania jeńców osiągnęły wyznaczony cel, rydwany obozów New’harr i Aw’lerr ruszyły na południe, szukając koczowników tam, gdzie ich nie było, i teraz inicjatywa należała do Se-kohlandczyków.
Rogaty Gród mógł się bronić, lecz nie mógł kąsać dalej niż zasięg strzały balisty. A Wozacy – co napełniało ich szczególną goryczą – mogli tylko patrzeć, jak koczownicy nadciągają i spokojnie rozbijają swój obóz. Gdyby mieli choć trzy, cztery Fale, plemiona Danu Kreda nie ośmieliłyby się podejść tak blisko, z obelżywym wprost lekceważeniem, musiałyby rozbić obozowisko dalej, w obawie przed kontratakiem. Minie jeszcze co najmniej dzień, nim zza gór spłynie dość posiłków z innych karawan, by stanowiły realną siłę. A do tego czasu koczownicy otoczą ich obóz kręgiem zasieków, płytkich rowów i pułapek, które zatrzymają rydwany. Rów szeroki na trzy stopy i głęboki na dwie nie jest żadną przeszkodą dla konnicy. Dla rydwanu zaś stanowi barierę nie do przejechania. Nie można go pokonać nawet stępa, załoga musi wysiąść, powoli przeprowadzić konie i przenieść swój pojazd ręcznie. Rzecz trudna do wykonania, gdy ktoś szyje do ciebie z łuku.
Emn’klewes Wergoreth rozejrzał się, przysłaniając dłonią oczy. Słońce wschodziło, oślepiając i jego, i And’ewersa, choć kowal ledwo zmarszczył brwi.
– Mógłbyś choć udawać, że cię razi.
– Gdy godzinami wpatrujesz się w palenisko, czekając, aż żelazo przybierze odpowiednią barwę, oczy się przyzwyczajają.
– To jak określisz tę barwę?
– Za gorące, musi ostygnąć.
Boutanu uśmiechnął się tylko. Od wczoraj – od chwili, gdy zauważono pierwszych jeźdźców – to on sprawował pełną władzę nad Ścianą Wozów. Oko Węża mógł tylko doradzać. Mimo to Emn’klewes zabrał And’ewersa na górę. W końcu nie przebyli gór, by wydać koczownikom bitwę u ich stóp. En’leyd musiał ocenić, jak i gdzie należy uderzyć, by przerwać oblężenie. I to zanim przybędzie reszta Se-kohlandczyków. Z siłami jednego Syna Wojny mieli jeszcze szansę wygrać. Gdy nadejdą kolejni... Wozacy mogliby powrócić do Imperium tylko jako żałośni buntownicy, korzący się przed Cesarzem i błagający o wybaczenie. A Cesarz, chcąc zachować pozory, musiałby ich ukarać. Zresztą gorycz tej myśli była niemal nie do zniesienia – jakie pozory, Meekhan nigdy nie szanował przegranych, zwłaszcza tych, którzy okazali się tchórzliwi i nieudolni.
– Południowa i północna strona. – And’ewers wskazał na prawo i lewo. – Tuż przy górach. Dobry teren dla rydwanów. I nie można kopać głęboko, bo natrafia się na skałę. Dziś wyprostowałbym tam zęby w dwóch albo trzech miejscach. Wozy będzie można szybko rozpiąć i wypuścić atak.
– Oni też o tym wiedzą.
W poprzek ścian Olekadów koczownicy postawili już zasieki z gęsto plecionej wikliny i wykopali rowy, długie na dziesiątki jardów, płytkie, ale ze stromymi ścianami, by zatrzymać wozy i rydwany. Podobnie sprawa miała się z zaostrzonymi palami. Odpierając atak konnicy, trzeba je wbijać co stopę, najwyżej co dwie, nie szerzej niż na końską pierś; rydwan powstrzyma rząd trzy razy rzadszy. Jak wbijesz pale co cztery, pięć stóp, twoja jazda będzie mogła przez nie przenikać jak woda przez sito, tam i z powrotem, a wozy osadzą się niczym piasek. Pętla zaciskała się wokół obozu jak setka jedwabnych nici, każda delikatna, lecz wszystkie razem mogły zdławić go bez najmniejszego problemu.
Kolejny atak nadszedł właśnie wzdłuż gór. Kilkuset jeźdźców uderzyło z tamtej strony, wyjąc, krzycząc i wypuszczając tysiące zapalonych strzał, które niczym maleńkie komety leciały w stronę wozów, ciągnąc za sobą warkocze dymu.
Obóz przyjął je spokojnie na opancerzone boki i odpowiedział salwą z łuków i kusz. Koczownicy zakłębili się, zakrzyczeli jeszcze głośniej i odskoczyli, zostawiając na przedpolu kilkanaście ludzkich i końskich ciał. To było tyle, co nic, zwykła zabawa, by rozproszyć siły obrońców, by ci nie wiedzieli, gdzie nastąpi główny szturm. A jeśli uda się przy okazji coś podpalić, tym lepiej.
– Dobrze, że się nie wahają. – Emn’klewes patrzył na zabite zwierzęta.
– Dobrze.
Tego się obawiali najbardziej. W czasie pierwszej wojny z koczownikami dwa obozy poddały się, bo ich obrońcy nie mieli serca strzelać do koni. Zwłaszcza gdy koczownicy zrobili z nich żywe tarcze, pędząc przed sobą, dla ochrony przed strzałami, tabuny klaczy ze źrebakami. Jednak młode pokolenie, wyrosłe na pograniczu, nie miało takich oporów. Później odprawią odpowiednie modły, teraz jednak konie były takim samym wrogiem, jak ich jeźdźcy.
And’ewers powiódł wzrokiem wzdłuż sznura ciał leżącego przed wozami.
– Oni się z nami tylko droczą.
Kowal miał rację. Jak na trwające pół dnia i całą noc ataki, straty koczowników były niewielkie, łącznie około czterystu, może pięciuset ludzi i tyle samo koni. Nawet te kilka bezpośrednich ataków, które przywiodły jeźdźców wprost pod szable i topory obrońców, okazało się niezbyt groźne. Kyh Danu Kredo przygotowywał się do poważnego szturmu i do tego czasu musiał czymś zająć obrońców.
– Jak zobaczą, że prostujemy ściany, wzmocnią obronę. – Boutanu wrócił do przerwanej rozmowy.
– Wiem. Ale nie chcę wyprowadzić Fal, tylko Węża. Po dwieście wozów z każdej strony. Karawana wzdłuż ściany gór, przebijająca się przez umocnienia. Chroniąca piechotę, która będzie wyrywać pale i zasypywać rowy. I dopiero wtedy wysłać rydwany. Najwyżej dwie Fale z każdej strony. Na boki, otoczyć obóz, uderzyć na tabuny i stada, popędzić zwierzęta na namioty. – And’ewers rozłożył ramiona i zatoczył nimi krąg. Mówił w anaho, wysoka mowa, av’anaho, nie była przeznaczona do wyłuszczania bitewnych planów. – A gdy skupią się na tych atakach, uderzyć z przodu. Szybko. Też najpierw piechota, tarczownicy usuwają tamtejsze pale i zasieki, wyrównują dziury – żeby zasypać takie rowy, wystarczą worki z ziemią albo deski powiązane ze sobą, przerzucone górą. A po nich idą do ataku rydwany. Siedem, osiem Fal, pełną siłą. I zaraz za nimi piechota, żeby zająć obóz koczowników i od razu wyrwać z jego czołowej ściany część wozów, żeby tą wyrwą posłać im do wsparcia dwa mniejsze Pancerne Węże. Se-kohlandczycy są jak woda, można ich rozbić, ale zawsze będą próbowali zebrać się z powrotem. Lecz jeśli nie będą mieli się gdzie skupić, pójdą w rozsypkę.
– Minie trochę czasu, nim zza gór dotrze tu dziesięć Fal. Będziemy je mieli najwcześniej pojutrze o świcie.
– Wiem. Dlatego zgodziłem się na Rogaty Gród. Twoja głowa w tym, żebyśmy się utrzymali.
Emn’klewes spojrzał na kowala, potem na oblężony obóz i znów na kowala.
– Długo nad tym myślałeś?
And’ewers westchnął i powiedział:
– Jeż i lis.
– Jeż i lis?
– Gdy byłem młody, gdy wędrowaliśmy w karawanie, rozbiliśmy raz obóz nad rzeką. Spotkałem tam młodego lisa, który natknął się na ścieżkę używaną przez jeże. Lis był chudy i bardzo głodny, i bardzo chciał na nie zapolować. Dobrze się bawiłem, obserwując tego młodzika, jak próbuje wąchać, kąsać, przewracać je na grzbiet. Jeże, jak to jeże, zwijały się w kłębek i czekały, aż lis się znudzi. Pierwszego dnia miał nos i pysk pokłuty w stu miejscach. – Tym razem to av’anaho tańczyła w dłoniach And’ewersa; to była właściwa historia dla splecenia anaho z mową gestów. – Drugiego dnia próbował trącać je łapą, raz jedną, raz drugą, kłuł się, skomlał i piszczał. Ale odkrył, że może potoczyć jeża po ziemi. Trzeciego dnia szedł za jednym kolczastym aż nad rzekę, nie próbował go złapać, tylko patrzył. A czwartego potoczył jeża w dół, po ścieżce, aż do wody, a gdy ten rozwinął się, żeby nie utonąć, i zaczął pływać, lis zanurkował i wgryzł mu się w brzuch. I po kilku dniach nie było już chudego lisa i mnóstwa jeży, tylko tłusty lis i zaledwie kilku kolczastych wędrowców. Dopiero wtedy znów zaczął chudnąć.
– No tak, zjadł większość jeży.
– Nie dlatego. Obrósł tłuszczem tak bardzo, że nie mógł nurkować i przez pewien czas pływające jeże były bezpieczne.
Boutanu zaśmiał się głośno, szczerze. Ale And’ewers mu nie zawtórował, odezwał się tylko w anaho:
– Zacząłem o tym myśleć, zanim wyruszyliśmy ze Stepów. Byłem młody w czasie pierwszej wojny, ale pamiętam jedno, nie wygrywa się samą obroną. Obóz, który odeprze atak, nie zwycięży wroga, tylko nauczy go kilku nowych rzeczy. Tak jak jeże uczyły lisa, jak je podejść. Aż w końcu koczownicy znajdą nasz słaby punkt. Spójrz teraz, schwytali nas w miejscu, gdzie nie ma wody. Na razie możemy ją dostarczać rampą, z drugiej strony gór, ale to ledwo starczy. Pijemy my i zwierzęta, polewamy burty i dachy wozów, tysiąc beczek dziennie musi zjechać na dół, by nas nie złamali pragnieniem. A gdy ściągniemy rydwany z innych obozów, będziemy potrzebowali pięć tysięcy beczek dziennie. Rampa zacznie pracować tylko po to, by wypełnić nasze gardła.
– Potem będzie jeszcze gorzej, przecież wiesz.
– Wiem. Już o tym rozmawialiśmy. Ale nie mamy wyjścia – albo siła, albo wolność wyboru drogi. Naprawdę chciałbyś wjechać na wyżynę w obozach po tysiąc wozów i jedną Falą do osłony? Ale teraz to nieważne. Ważne jest, że nie możemy być jeżem, który czeka, aż lis się znudzi. Ten lis się nie znudzi, bo musi nas pokonać. I w końcu znajdzie na to sposób. Jeśli damy im czas, zbudują własne machiny oblężnicze, zrobią podkop, złożą ofiarę z tysiąca koni i przywołają hordę demonów, której nasi czarownicy nie powstrzymają. Meekhańczycy mówią, że nie można wybudować niezdobytej twierdzy, a wojen nie wygrywa się czekaniem. I ja im wierzę. Musimy uderzać.
– Rada Obozów może nie poprzeć tego planu.
– Rada? A od kiedy to Rada decyduje na polu bitwy? Czy tak mamy postępować? Zwoływać Radę za każdym razem, gdy napotkamy jakieś trudności? Będziemy przed każdą bitwą wysyłać posłów do koczowników, prosząc o czas na zebranie Rady? Obóz New’harr miał otworzyć nam drogę do domu. Sam prosiłeś o ten zaszczyt, pamiętasz? I co teraz? Zamkniemy się w Rogatym Grodzie i będziemy czekać, aż nas złamią? Albo skończą nam się zapasy? Ty jesteś Boutanu, ty decydujesz, jak nas bronić. Więc decyduj.
Kowal cedził słowa przez zęby, nie odrywając wzroku od walczącego obozu. Właśnie kolejny a’keer odskakiwał, zostawiając na zdeptanej ziemi kilkanaście trupów.
– Oni wrócą. – Emn’klewes wykonał gest, jakby chciał położyć mu rękę na ramieniu, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.
And’ewers sapnął jak poruszony żelazną ręką miech i zacisnął pięści.
– To była moja decyzja – warknął. – To ja ich tam wysłałem. Dwanaście tysięcy ludzi. Zachowałem się jak dziecko.
– To była nasza decyzja – poprawił go Boutanu. – Twoja, moja i Awe’aweroha. Gdyby któryś z nas był przeciw, nie wysłalibyśmy ich tam. Zresztą, jest z nimi Orne, a jej gniewu boją się demony ognia. Gdyby wpadli w kłopoty, zobaczylibyśmy, jak niebo płonie.
– Przyjacielu...
Słowo zawisło między nimi i krępy mężczyzna nie wiedział, czy ma się obrazić, czy poczuć doceniony. Anaho miała liczne zalety, a największa z nich kryła się w niedopowiedzeniach.
– Przyjacielu. – Pięści kowala zatrzeszczały. – Patrzysz na krew na śniegu i nie widzisz trupa. Patrzysz na koczowników szykujących się do długiego oblężenia i nie widzisz pewności w ich spokoju. Oni wiedzą, że nasze rydwany są poza obozem, w końcu sami je z niego wywabili, lecz nie okazują żadnego zaniepokojenia. Nie budują dodatkowych umocnień na zewnątrz, nie wysłali konnej armii na południe. Założę się o moje rodowe konie, że Kyh Danu Kredo jest pewien, iż oni przepadli. Zastawił na nich pułapkę, z której nie mają wyjść żywi. I to moja wina. Tylko moja.
* * *
Strzały zaświstały, załomotały gradem o wysokie burty, część przemknęła nad bojowym wozem, ciągnąc za sobą smugi dymu i furkocząc w powietrzu. Frrrrrr. Frrrrr. Frrrrr. Płomienie uwieszone grotów nie chciały zgasnąć, namoczone w żywicy kłębki szmat uwiązane za grotami sypały iskrami i paliły się nawet wtedy, gdy strzała spadła nieszkodliwie na ziemię. A nie wszystkie spadały na ziemię, koczownicy zmienili taktykę, część pocisków posyłali wysoko nad pierwszą linią, aż niektóre sięgały wozów mieszkalnych. Sto kroków to za mało, by zapewnić bezpieczeństwo.
Wozy mieszkalne nie były tak ognioodporne jak bojowe, więc większość dachów i burt obłożono mokrymi pledami, a drużyny ochotników, chroniąc się za wiklinowymi tarczami, biegały między nimi i gasiły pociski. Także te wbite w tarcze i własne ciała. Każdy musiał być w jakiś sposób pożyteczny, w oblężonym obozie nie było miejsca dla obiboków i małych tchórzy.
Key’la biegała zygzakiem. Bieganie zygzakiem mogło zmęczyć, ale było dużo rozsądniejsze niż próba skracania sobie drogi. Skracanie drogi skutkowało płonącymi strzałami w tarczy. Albo w tyłku. Tę prawdę wbiła jej do głowy Nee’wa, gdy zmieniały się na posterunku. „Trzymaj tarczę nad głową i nie oddalaj się od wozów” – powtórzyła tyle razy, że wyglądało to na jakieś zaklęcie. „Twoim ojcem może być En’leyd całego obozu, lecz to znaczy tylko tyle, że masz się bardziej starać”. Więc wszystkie trzy starały się, zgłaszając na ochotnika do roznoszenia wody i posiłków wśród załóg wozów bojowych. Oraz do przenoszenia informacji.
Key’la miała pod „opieką” sawo’leyd – Małego Węża, najmniejszy samodzielny oddział wozów bojowych – dwadzieścia pojazdów. Tyle pozwalało utworzyć czworobok o szerokości pięciu wozów, wewnątrz którego swobodnie mieściły się wszystkie konie. Ojciec kiedyś tłumaczył to chłopcom, a ona przysłuchiwała się, udając, że szyje. Cztery wozy bojowe mogły utworzyć czworobok chroniący jeden ol, czyli pole. Ale te wszystkie wozy były ciągnięte przez szesnaście koni, a na jednym ol mieściły się najwyżej cztery zwierzęta. Czyli jeden zaprzęg potrzebował jednego pola dla swoich koni. Więc ile najmniej wozów bojowych potrzeba, by mogły chronić skutecznie własne zaprzęgi? Jej bracia byli tak tępi, że ona zdążyła policzyć to z dziesięć razy, zanim jeden z bliźniaków nieśmiało zapytał – szesnaście?
Oczywiście, że tak. Lecz przy szesnastu wozach cała przestrzeń wewnątrz takiego małego obozu jest wypełniona końmi. Nie ma się jak poruszać, a zaprzęganie i wyprzęganie zwierząt to mordęga. Więc najmniejszym samodzielnym oddziałem wozów bojowych jest liczący dwadzieścia pojazdów Mały Wąż pod dowództwem Hawereh, czyli „zaskrońca”. Dwadzieścia wozów może ustawić czworobok obejmujący dwadzieścia pięć ol, na którym zmieszczą się wszystkie konie i będzie dość miejsca dla ludzi. A w Rogatym Grodzie dwadzieścia wozów tworzy dwa zęby, dwa trójkątne szańce, niczym kły szczerzące się na wroga.
Dlatego Key’la musiała biegać zygzakiem. Prosto, zakręt, prosto, zakręt, prosto, zakręt, prosto i z powrotem.
Oczywiście nie chodziło o linię wozów, tylko o strzały. Niektóre leciały tak ostrym łukiem, że spadały ledwo kilkanaście kroków za pojazdami. Gdyby chciała skracać sobie drogę, musiałaby biegać przez ostrzeliwany teren. Trasa wzdłuż linii wozów była bezpieczniejsza, choć i na niej znalazła, ledwo stopę czy dwie od burt, kilka dymiących kikutów strzał. Te musiały spadać niemal pionowo, a wbite w ziemię, płonęły przez chwilę jak małe pochodnie. Dlatego też dostała odpowiednie wyposażenie.
Nosiła wiklinową tarczę, wystarczająco lekką, by mogła z nią biegać, i wystarczająco odporną, by powstrzymać spadający stromym lotem pocisk. Do tego kubrak z wołowej skóry, bez rękawów, obszyty na zewnątrz pikowanym płótnem. Nee’wa zapowiedziała, że będzie jej w tym gorąco, ale jeśli zdejmie pancerz, to użyje jej głowy jako kowadła, a sama będzie walić młotkiem. Miała rację, było gorąco jak w kuźni. Po przebiegnięciu kilka razy wzdłuż wozów Key’la ledwo mogła się ruszać, pot zlepiał jej włosy i z trudem łapała oddech.
Tarczę trzymała jedną ręką nad głową, drugą przyciskała do piersi dwa bukłaki z rozcieńczonym winem. Na plecach niosła przytwierdzony rzemieniami wiklinowy koszyk z jedzeniem. Całość, pancerz, tarcza i zapasy, ważyła prawie połowę tego, co ona sama. Miała nieodparte wrażenie, że jak pobiega jeszcze trochę, zmieni się w wysuszony na wiór szkielet obciągnięty pomarszczoną skórą.
To była jej trzecia tura dzisiaj. Biegała wzdłuż wysokich burt, wchodziła do środka, zrzucała bukłaki i kosz z jedzeniem i wracała po zapasy dla następnej załogi. Przy pierwszym wozie zostawili jej wózek wypełniony jedzeniem i piciem, była za mała, by go ciągnąć, więc biegała tam i z powrotem. Taki los kulawego źrebięcia.
Koczownicy wypuścili kolejną salwę, furkot nadlatujących pocisków brzmiał niemal jak trzepot skrzydeł małych ptaszków. Przykucnąć, tarcza nad głowę, skulić się. I czekać na właściwą kolejność, najpierw szybki, głuchy stukot o burty wozów bojowych, potem frrrr, frrrr, frrrr strzał mknących ku drugiej linii, i trzecia fala, lecąca wysokim łukiem prosto w niebo, by spadając niemal pionowo, razić obrońców z góry. Te zawsze były ostatnie, więc nauczyła się czekać, póki nie usłyszy ich dźwięku. Frrrr, pac, frrrr, pac, pac, pac, pac, pociski wbijały się w miękką ziemię z takim odgłosem, jakby wielki kot walił łapą w worek wypełniony mokrą mąką. Sama nie wiedziała, skąd takie skojarzenie, ale gdy kuliła się pod tarczą, zamykając oczy, widziała go wyraźnie – wielki, tłusty kocur bawiący się workiem z mąką. Przynajmniej był to miły obrazek.
I wtedy kocur walnął łapą w jej tarczę. Zasyczało, zaskwierczało, rozszedł się swąd palonej żywicy i coś ukłuło ją w rękę, którą trzymała osłonę. Prawie krzyknęła i prawie poderwała się na nogi, ale strzały nadal spadały wokół, więc zagryzła wargi, licząc do dziesięciu, i dopiero gdy przez kilka chwil żaden pocisk nie wbił się w ziemię, wstała i obejrzała tarczę. Pośrodku, jak wymierzona okiem łuczniczego mistrza, tkwiła barwiona na zielono strzała. Promień przy wiklinie poczerniał i żarzył się lekko.
Wyrwała pocisk i obejrzała grot, ostry i wyposażony w zadzior, który miał wbić się w drewno i pozwolić, by ogień uwiązany drzewca przeskoczył na nie. Na szczęście z moczoną w wodzie wikliną nie radził sobie zbyt dobrze, wilgotne gałązki stłumiły płomień. Ale i tak czubek grotu drasnął ją w rękę. Można powiedzieć, że przelała pierwszą krew.
To było tyle co nic, ledwo czerwona kropka na rękawie, więc wzruszyła ramionami i pobiegła dalej.
Drzwi najbliższego wozu bojowego zastała otwarte, wskoczyła do środka, rzuciła tarczę w kąt i z westchnieniem zdjęła z ramion ciężki kosz.
Wóz bojowy był dłuższy, szerszy i wyższy od mieszkalnego, a co najważniejsze, nie miał dachu. Podłoga, wysypana wilgotnym piaskiem, znajdowała się dobre trzy stopy wyżej niż w zwykłym pojeździe, a burty – sięgające na wysokość wzrostu dorosłego mężczyzny – przecinały szczeliny strzelnicze. Przymocowano do nich dodatkowo wiklinowe płotki, podziurawione już strzałami, ale w większości całe. Ten wóz nie miał małej wieży, jedyne zadaszenie stanowiła ciężka tarcza oparta o ścianę. Kilka strzał dopalających się na piasku najwyraźniej nie robiło na nikim wrażenia. Key’la poczuła ukłucie zazdrości. Chciałaby się też tak nie bać.
– Jedzenie – powiedziała.
– I picie. Nie zapominaj o piciu.
– Nie ma picia. Wóz wam się palił, więc zużyłam wszystko, żeby go ugasić.
Eso’bar uśmiechnął się, jak zwykle, samymi wargami, uśmiech zawsze omijał jego oczy. Ten wzrok pojawił się u niego w dniu, gdy umarła mama, a ona nadal nie mogła się do niego przyzwyczaić. Jakby patrzył na nią obcy człowiek. Na szczęście Mer’danar zachowywał się w miarę normalnie.
– Nooo, co tak długo? Każesz nam czekać cały dzień na kęs spleśniałego suchara i łyk stęchłej wody, dziewczyno. Wstyd. Czy za każdym razem musisz się zatrzymywać, żeby podziwiać widoki?
– Raczej żeby odetchnąć świeżym powietrzem, Mer. Za każdym razem śmierdzi tu gorzej niż poprzednio. Naprawdę uważasz, że puszczanie bąków uchroni cię przed strzałami?
– Co taka mała koza może wiedzieć o strzałach? Gdyby koczownicy cię zobaczyli, pomyśleliby, że to jakaś żaba ubrała się w pancerz i pomyka między wozami.
– A jak zobaczą ciebie, zdziwią się, czemu to dzieci muszą nas bronić.
Była chyba jedyną osobą, która mogła się tak do niego odzywać. Mer odziedziczył grube kości po ojcu, ale wzrost po jakimś bardzo odległym przodku. Nawet Nee’wa była już od niego wyższa. Z drugiej strony jako jedyny w rodzinie mógł iść w zawody z Der’ekiem i ojcem w liczbie łamanych w ręku podków. Był masywny jak kowadło, zbyt ciężki do załogi rydwanu i za niski, żeby stać w szyku wśród tarczowników. Zostawał mu więc wóz bojowy. Paru głupców podśmiewało się z niego otwarcie, póki raz, dla zabawy, nie pociągnął go zamiast czwórki koni.
No, jak się jest córką Oka Węża, to można przynajmniej zadbać o to, by przydzielili cię do sawo’leyd, w którym służą twoi bracia. Oczywiście Ana’we wybrała ten, gdzie znajdował się Kar’den, ale Key’la nie miała do niej o to pretensji, jeśli dziewczyna zaprasza kogoś do własnego wozu, to powinna pilnować, by żadna inna jej go nie ukradła. Ona przynajmniej mogła widywać się z Eso’barem i Mer’danarem.
Który właśnie machnął ręką i uśmiechnął się. W przeciwieństwie do Eso’bara, samymi oczami.
– Twoje szczęście, że żadnemu nawet nie przyjdzie do głowy marnować strzały na takiego pędraka.
– Przynajmniej jednemu przyszło – odezwał się Gewlant.
Obejrzała się przez ramię. Dowódca wozu stał pod ścianą i oglądał jej tarczę.
– Nieźle – zamruczał. – Przeszła na wylot, jak widzę. Coś poderwało ją w powietrze, obróciło dwa razy i postawiło z powrotem.
– Trafił cię? Gdzie? Pokaż!
Mer’danar już się nie uśmiechał, oczy miał czujne, taksujące.
– Zostaw ją, Mer, nic jej nie jest.
– Skąd wiesz?
– Bo widzę. – Eso’bar nawet nie ruszył się z miejsca. – To tylko lekkie draśnięcie na lewej ręce.
Zanim zdążyła zaprotestować, miała już podwinięty rękaw i ciężkie, grube palce delikatnie dotykały skaleczenia.
– Przemyłaś?
– To nic takiego.
– Z takiego skaleczenia dostaje się gorączki, potem zgorzeli i gangreny. Nasi uzdrowiciele mają dość pracy, a ty chcesz im jeszcze dodać kolejnej?
Zawstydziła się. O tym nie pomyślała. Nim policzyła do dziesięciu, miała ranę przemytą kwaskowatym winem i obwiązaną szmatką.
– Pokaż ją wieczorem Ana’we. Niech obejrzy i zmieni opatrunek.
– Dobrze. – Prawie skompromitowała się do reszty, pociągając nosem.
– Będą strzelać.
Nie zauważyła, kto to powiedział, ale Mer’danar bez słowa wcisnął ją pod opartą o ścianę tarczę i zajął pozycję. Skuliła się, obserwując wnętrze wozu. Załoga liczyła ośmiu wojowników: byli w niej jej bracia, wiecznie milczący Sel’harr, ponury Mol’hress, o którym wiedziała tylko, że stracił dwóch młodszych braci w starciu przy rampie, chudy jak tyczka Klw’mer, dowodzący wszystkimi Gew’lant i dwóch nowych, których imion jeszcze nie poznała. Wszyscy nosili hełmy przedłużone nakarczkami z kolczej siatki, opadającymi wprost na ramiona. Do tego kolczugi albo skórzane pancerze, miecze, topory, sztylety, łuki i kusze. W kącie wozu stała garść oszczepów, włóczni, gizarm i rohatyn. Nie chciałaby być koczownikiem, który miałby ich zaatakować.
Ale koczownicy nie zamierzali na razie atakować. Tym razem, tkwiąc pod tarczą przy burcie, nie usłyszała furkotu nadlatujących strzał, tylko nagle coś walnęło w deski tuż przy jej głowie, raz, drugi, i zaraz zabębniło gradem, aż skuliła się mocniej i przycisnęła dłonie do uszu.
Frrr, frrr, frrr, nad wozem przemknęła kolejna garść strzał, jedna czy dwie zasyczały, gubiąc płomień na wiklinowych płotkach.
– Jeszcze nie wychodź – mruknął Mer, zupełnie jakby była głupia.
Pac. Paopaapac. Cztery pociski jeden za drugim wbiły się w piasek na dnie wozu, zafurkotały bezsilnie i zgasły.
– No już. – Mer’danar wyciągnął strzały wbite w podłogę. – Teraz zrobią sobie chwilę przerwy.
Obejrzał uważnie wszystkie pociski, dwa rzucił w kąt, dwa podał Gew’lantowi.
– Część jest tak nadpalona, że nie nadaje się do niczego, może wykorzystamy jeszcze groty. Ale część możemy oddać im z powrotem od razu.
Dowódca wozu cofnął się nieco, napiął łuk i posłał pierwszą strzałę tuż nad wiklinowym płotkiem. Eso’bar przykleił się do szczeliny strzelniczej.
– Bardziej w lewo.
Drugi pocisk pomknął w powietrze.
– Prosto do celu.
– Ech, zabawy... – Mer wykonał kilka gestów w av’anaho, mówiących wyraźnie, że jest znudzony. – Oni strzelają do nas, my do nich i tak naprawdę nikt nie liczy na to, że zrobi komukolwiek jakąś poważną szkodę. Chcesz zobaczyć?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, podsadził ją do najbliższej szczeliny.
Nieco po prawej miała drugą ścianę wozów, pięć pojazdów ustawionych w krótką linię zakończoną wozem z wieżyczką strzelniczą. Po lewej otwierało się przedpole usiane zaostrzonymi palami, dołami i płytkimi rowami. A jakieś sto pięćdziesiąt-dwieście kroków dalej przycupnął szeroki płot, który wyglądał, jakby był zbity z desek i obłożony świeżo zdartą skórą. Nawet stąd widziała roje much unoszące się nad takim apetycznym kąskiem.
– Jest ich tam jakaś setka, czają się za osłoną i marnują strzały. Dziś ani razu nie widziałem konnych. Czekają.
– Na co?
– A parszywy kozioł ich wie. Pewnie aż uda im się podpalić wozy mieszkalne, wzniecić panikę i dopiero wtedy uderzą. Całą noc stawiali te umocnienia. Oblegają nas, jakbyśmy byli zasranym miastem. Gdybyśmy mieli...
Wyraźnie ugryzł się w język, nie kończąc. Gdybyśmy mieli rydwany... Gdyby Der’eko i bliźniacy nie znikli na południu razem z pięcioma tysiącami rydwanów i Orne.
– Nie martw się. Są cali.
– Tak. Na pewno.
On ją trzymał, ona wczepiła się palcami w krawędź krzyżowej szczeliny, więc mieli zajęte ręce. W anaho łatwiej się kłamie niż w wysokiej mowie.
– Jak chcą „mieć pożar, dajcie im go – wyrwała się z pomysłem i zaraz poczuła wstyd. Od kiedy to podszyte tchórzem dziewczynki doradzają wojownikom?
– No pewnie, siostra. – Mer’danar zaśmiał się, na szczęście wcale nie złośliwie. – Podpalimy wozy mieszkalne zamiast koczowników, po co biedacy mają marnować strzały?
– Nie... nie... ja tylko myślałam... już nic...
– No dobra. – Postawił ją na ziemi i szturchnął żartobliwie. – Mów.
– Nie... nie ma co mówić. – Opuściła głowę.
– Ech, baby. – Nie zauważyła, który się odezwał, ale to nie miało znaczenia, bo teraz na pewno wszyscy patrzyli na nią i uśmiechali się z politowaniem. – Jakby one miały bronić obozu, tylko dym i zgliszcza by tu zostały.
Gniew pojawił się nagle, jak ukłucie grotem strzały.
– No właśnie, dym... Pomyślałam, że jak zobaczą dużo dymu wewnątrz obozu, to zaatakują. Wystarczy podpalić trochę słomy i mokrych liści... I będziecie wiedzieli, czy czekają na pożar, czy na coś innego...
Porwała tarczę i wybiegła z wozu.
Lecz zanim dotarła do wózka z zapasami, przeszło jej. Mer miał prawo trochę sobie pożartować, w końcu tkwił na pierwszej linii obrony, narażając życie, podczas gdy ona dostarczała tylko jedzenie i picie do wozów, a na dodatek miała czelność wyrywać się z jakimiś dziwnymi pomysłami. Od kiedy to dziewczynki mówią wojownikom, jak mają walczyć?
Ale teraz przynajmniej wiedziała, co znaczy oblężenie. Oblężenie to chowanie się za płotami obciągniętymi świeżą skórą i strzelanie do obrońców. Wczorajsze ataki konnych trwały aż do wieczora, a noc, jak widać, koczownicy poświęcili na zamknięcie obozu w pierścieniu umocnień, który miał całkowicie odebrać Verdanno swobodę ruchu. Ojciec cały czas naradzał się z Boutanu i innymi dowódcami, a ją odesłał do łóżka dopiero grubo po północy, wyglądając zresztą na lekko zaskoczonego, że jeszcze się kręci w pobliżu. A gdy rankiem powiedziała, że chce pomagać dziewczynom, pokiwał tylko głową i machnął w anaho’la „Idź. Idź”.
Nawet on przestawał ją zauważać.
Zerknęła w stronę rampy biegnącej w dół i kończącej się pośrodku obozu. Zjeżdżał po niej nieprzerwany strumień wozów i sprowadzano niepoliczalne tabuny koni. Rydwany. Kolejne Fale, ściągnięte z obozów, które tkwiły jeszcze po drugiej stronie skalnej ściany. Pod rampą zebrało się ich już ponad trzy tysiące i wszyscy wiedzieli, że jeszcze trochę, a rozgorzeje prawdziwa bitwa, nie mało szkodliwe ostrzeliwanie się na oślep, lecz walka twarzą w twarz. Nawet ona wiedziała, że muszą się wyrwać spod gór, ruszyć na wschód, bo inaczej cała wyprawa nie zda się na nic. Stracili już trzy dni, a każdy krok słońca po niebie oddalał ich od osiągnięcia celu. Wszyscy czekali na nadchodzące starcie, wyczuwała to pragnienie w gorączce spojrzeń, tłumionej gwałtowności ruchów, sztucznej wesołości okazywanej przez załogi wozów bojowych.
Kolejna salwa zafurkotała w powietrzu. Przykucnąć, tarcza nad głowę, poczekać.
Zdążyła dostarczyć jedzenie kolejnym dwóm wozom i biegła właśnie z informacją, że załoga dziesiątego potrzebuje więcej bełtów i strzał, gdy drzwiczki wozu jej braci otworzyły się i silna ręka wciągnęła ją do środka.
– No cooo?! – wrzasnęła z oburzeniem i zamajtała nogami, trzymana w powietrzu.
– Postaw ją, Mer. Głupio wygląda. To znaczy głupiej niż zwykle.
Miała wolne ręce, więc pokazała Eso’barowi „śmierdzący osioł”.
– Postanowiliśmy, że przekażemy Boutanu twój pomysł. Mer i Sel’harr pójdą teraz do dowódcy. Hawereh przekaże go dalej. Chcemy, żebyś wiedziała.
Mer postawił ją delikatnie, uśmiechnął się szeroko i dał jej kuksańca w bok. Już mniej delikatnie. Gdyby nie pancerz, miałaby siniaka.
– Dobry pomysł, żabo. A teraz leć. Wszyscy mamy obowiązki.
* * *
Wędrowali jakieś pół dnia. Trudno było dokładnie ocenić czas pod niebem, które najwyraźniej nie miało zamiaru odziać się w zmierzch, ale nogi, a zwłaszcza stopy, informowały ich, że najwyższa pora odpocząć. Wzgórza zbliżyły się wyraźnie, jeszcze godzina lub dwie i powinni między nie wkroczyć. Kenneth oceniał ich wysokość na kilkaset stóp, dość, żeby z najwyższego ogarnąć wzrokiem kawał okolicy.
Uniósł dłoń.
– Stać! Dziesiętnicy do mnie!
Odszedł z podoficerami na bok.
– Ktoś coś sobie przypomniał? Jakąś legendę o takim miejscu?
Pokręcili tylko głowami.
– Zrobimy krótką przerwę, chcę, żeby ludzie odpoczęli, zanim wejdziemy na wzgórza. Nie wiem, czy tu kiedykolwiek zapada noc, więc rozbijemy obóz na szczycie najbliższego i odpoczniemy dłużej. Oszczędzajcie wodę. Jak na razie nie widziałem jej śladów.
– Jedzenia też nie mamy za wiele, panie poruczniku.
– Jeśli szybko nie znajdziemy wody, jedzenia nam nie zabraknie, Varhenn. Zresztą, jeśli ją znajdziemy, nie zabraknie go również. – Kenneth zawiesił wzrok na wyraźnie zmęczonych koniach. – Bergh, kiedy założymy obóz, wyślesz po okolicy kilka patroli z psami. One prędzej ją wyczują niż my. I nie dzielcie się z nimi własną wodą.
– Ale panie poruczniku...
– Napojone psy nie będą szukać wilgoci, wiesz o tym. Mają być spragnione.
Bergh skrzywił się, ale nie oponował.
– Varhenn, ile mamy wódki?
Nie tylko najstarszy dziesiętnik uniósł brwi w niemym pytaniu.
– Zostało kilka manierek, panie poruczniku. Jeszcze z Kehloren. Nie było aż tak zimno, żeby się rozgrzewać.
– Dobrze. Zbierz je i pilnuj, żeby nikt nie poczuł się zmarznięty. Mam pewien pomysł.
Nikt nie zapytał jaki, co dość dobrze świadczyło o dyscyplinie.
– Niech ludzie nie siedzą i nie myślą o głupotach. Mają zrobić przegląd broni, sprawdzić zapasy, ściągnąć zbędne rzeczy. Tutaj jest cieplej niż w górach, nie chcę, żeby zaczęli mdleć. I przed wyruszeniem wszyscy mają założyć płaszcze.
Kolejna milcząca zgoda. Czy musieli trafić nie wiadomo gdzie, żeby zaczęli zachowywać się jak normalny, zdyscyplinowany oddział...?
– A co potem, panie poruczniku? – rzucił cicho Andan.
Jednak nie.
Kenneth powiódł spojrzeniem po twarzach. Na wszystkich widniało to samo pytanie – co potem? Uśmiechnął się.
– Wyrwałeś się z pytaniem, więc ściągaj but, dziesiętniku.
– Eeeee...
– Bez gadania, ściągaj.
Andan przez chwilę wyglądał, jakby miał ochotę oponować, ale w końcu stęknął, klapnął na ziemię i rozsznurował ciężki bucior. Podał go dowódcy.
Porucznik obejrzał podeszwę i przejechał po niej opuszką. Podsunął Nurowi palec pod nos.
– Poznajesz?
Coś lepiło się do skóry, połyskując diamentową czernią.
Dziesiętnik popatrzył na pył, przejechał własnym palcem po podeszwie buta. Obejrzał go, powąchał, polizał.
Przez chwilę poruszał ustami, jak znawca win oceniający nowy rocznik.
– Siarka – mruknął – i zgniłe jaja. To samo miejsce?
– Nie wiem. Ale mam takie przeczucie. Wielu ludzi znikło w górach przez ostatnie miesiące. A ci szarzy byli obcy, nie potrafili się poruszać niezauważenie, zapewne zostawiali sporo śladów. Patrole natykały się na nie i próbowały sprawdzić, kto zimą włóczy się po dzikich okolicach. Więc ci, co nas tu wysłali, robili z tymi patrolami to samo, co z nami: wrzucali ich tutaj. W czymś im przeszkadzali, więc ich usuwano.
– Bez walki?
– Nas jest pięćdziesięciu, a w patrolach zimą chodzi nie więcej niż jedna dziesiątka. Psy przy saniach. Poradzilibyśmy sobie, gdyby było nas tylko dziesięciu, gdyby psy były zaprzężone i nie mogły walczyć, gdyby wzięli nas z zaskoczenia? My już szliśmy do ataku, a Bękarty pewnie nie wiedziały, co się dzieje. Może szarzy mieli wtedy dość czasu, żeby ich tu ściągnąć i wrócić?
– Może...
Fenlo Nur splunął ciemną śliną i spojrzał na dowódcę z czymś w rodzaju uznania w oczach. I z ponurym rozbawieniem na dodatek.
– Nie ma wyjścia.
– Jest.
– Jeśli ktoś ma skrzydła.
– Nie wszystkie wyjścia muszą być tak wysoko. Wiem tylko, że na pewno można się stąd wydostać, choć niekoniecznie z powrotem nad Hewen. Poza tym, my mamy coś... kogoś, na kim im zależy. Wyjdziemy stąd. A gdy wrócimy, dostaniesz naganę na piśmie, za pomijanie stopnia dowódcy, młodszy dziesiętniku.
– Jeśli wrócimy, sam zedrę sobie pas skóry, żeby było na czym ją napisać, panie poruczniku.
Zmierzyli się wzrokiem. Przez chwilę, przez kilkanaście uderzeń serca, rozumieli się bez słów, czytając sobie niemal w głowach. A teraz znów byli po przeciwnych stronach.
Przerwało im krótkie chrząknięcie. Velergorf wziął na siebie rolę tego, kto musi zadać głupie pytanie.
– Przepraszam, panie poruczniku, ale ni w ząb nie rozumiem. Gdzie jesteśmy? Jak wyjdziemy? I czemu młodszy dziesiętnik Nur zlizuje brud z buta Andana?
Reszta podoficerów pokiwała głowami.
– Pamiętasz tego martwego Bękarta, którego znaleźliśmy na Hewen? Miał w zakamarkach ubrania taki sam pył. A wozacki czarownik twierdził, że pił zasiarczoną wodę i przebywał w miejscu, gdzie nie widać słońca, choć nie jest ciemno, i że było mu ciepło. Wypisz, wymaluj – tutaj. Czyli jest tu woda i można się stąd wydostać. Więc najpierw znajdziemy coś do picia, a potem wyjście.
We wszystkich oczach błysnęło to samo pytanie.
– I nie. Nie tysiąc stóp nad ziemią. Wątpię, żeby z całej tej krainy było tylko jedno wyjście, i to nad tak parszywym miejscem. A teraz dodatkowe rozkazy. Jesteśmy tutaj tylko my i być może kamraci tych, co nas tu ściągnęli. Ale wcześniej pewnie trafili tu inni. Rozglądajcie się, szukajcie śladów, może przed nami już ktoś wędrował po tej okolicy.
Velergorf uniósł brwi i machinalnie pogładził ostrze topora.
– Bękarty? Ci wszyscy, którzy przepadli w górach? Setka żołnierzy?
– Setka rozbita na oddziałki po kilku, kilkunastu ludzi. W górach przez całą zimę coś się działo, pamiętasz? W różnych miejscach mordowano różnych ludzi, kupców, chłopów, zbójów. Ale nie było ani jednego przypadku zaatakowania Straży, żadnego wymordowanego patrolu. Patrole po prostu znikały. Przegapiliśmy to, wszyscy zakładali, że żołnierzy napadnięto i wybito, i że zostaną odnalezieni później, ale tak się nie stało. Dlaczego? Bo trafili tutaj. Ci obcy, szarzy – Kenneth odruchowo wskazał za siebie – nie są z Olekadów. Nie umieli się za dobrze maskować, łatwo było ich wytropić. A zimą większość miejscowych siedzi po wsiach i miastach, szlaki są zawalone śniegiem, przełęcze niedostępne, drogi nieprzejezdne. Więc gdy patrol Górskiej Straży wychodzi z twierdzy i napotyka dziwne ślady, tropy zostawione przez ludzi tam, gdzie nie powinno ich być, co wtedy robi?
Wytatuowany dziesiętnik pokiwał głową i wykrzywił się gorzko.
– Idzie za nimi. My byśmy poszli. Może to ktoś, kto potrzebuje pomocy?
– Właśnie. Potem patrol spotyka grupę obcych i ci obcy wrzucają go tutaj. Wiatr nawieje świeży śnieg, ślady znikają, drużyna Bękartów przepada. Czarny wysyła w teren coraz większe, liczniejsze patrole. Jeśli są zbyt silne, obcy się ukrywają albo uciekają. Jeśli patrol jest mniej liczny i ich zaskoczy albo w czymś przeszkadza, otwierają jakieś przejście, wpychają go tu i robią swoje.
Kenneth przerwał, pozwalając im zrozumieć.
– Więc, oni... cholera. – Bergh szarpnął się za jeden z warkoczyków, w które zaplótł włosy. – Oni z nami nie walczą, tylko... co? Usuwają z drogi? Jak im wejdziemy w paradę, traktują jak śmieci zamiatane pod dywan?
– Nie ci, których tam zostawiliśmy. – Andan błysnął zębami spod brody, ale zaciśnięte w pięści dłonie świadczyły o tym, że też jest wstrząśnięty.
– Tamci nie spodziewali się nas. Tak jak mówiłem, sądzę, że nie byli zbyt dobrzy w poruszaniu się po górach. I chcieli je dorwać. – Wskazał kobiety odpoczywające kawałek dalej. – My byliśmy niespodzianką i już wiemy, dlaczego unikają otwartego starcia ze Strażą. To zabójcy, mordercy, a nie żołnierze. Jeśli nie mają czasu, by posłużyć się swoimi Mocami, giną tak samo jak zwykli ludzie. Zapadła cisza.
– Jesteśmy w lepszej sytuacji niż Bękarty – kontynuował Kenneth, świadomy, że trzeba wzmocnić morale, bo wiedza, że żaden strażnik z Regimentu Wschodniego nie wyszedł stąd żywy, nie była zbyt budująca. – Jest nas więcej, wiemy, co się dzieje, wiemy, że można stąd wyjść i mamy dość żywności, by to wyjście znaleźć. Teraz musimy poszukać wody. Dziś odpoczniemy między wzgórzami, a jutro ją znajdziemy. Zrozumiano?
Dziesiętnicy zasalutowali.
– Odpocznijcie jeszcze chwilę, ja porozmawiam z naszymi gośćmi.
Ruszył do kobiet.
Siedziały nieco na uboczu, pilnowane przez kilku strażników. Na gest porucznika żołnierze podnieśli się z ziemi i odeszli.
Kenneth od dłuższego czasu dyskretnie obserwował dziewczyny. Nadal nie wyglądały na przerażone uciekinierki, które umierają ze strachu przed karą. Nie żeby nie dawał wiary ich opowieści o działaniach w imieniu Szczurzej Nory, ale ten spokój potwierdzał to, co mówiły. Całą drogę przebyły pieszo i jak na mieszkanki Wielkich Stepów, radziły sobie bardzo dobrze. To znaczy nie jęczały, nie szlochały i nie błagały, by wolno im było odpocząć. Nieźle. Na dodatek, idąc, pogryzały wojskowe racje z takimi minami, jakby to były cesarskie frykasy. Całkiem nieźle.
Albo były naprawdę głodne.
Powitały go dwa spokojne spojrzenia, oczy czarne i zielone. Usiadł przed nimi i zerknął na szlachciankę. Nie zsadziły jej z konia, tkwiła w siodle z pochyloną głową i przymkniętymi oczami, wyglądała na pogrążoną we śnie.
– Nie lepiej, żeby zeszła?
– Nie. Ostatnio straciłyśmy kwadrans, żeby ją wsadzić z powrotem.
– Rozumiem.
Obejrzał zwierzęta. Nawet ktoś taki jak on, nieznający się na wierzchowcach, widział, że wędrówka przez góry im nie posłużyła. Zwłaszcza jednemu. Koń stał z pochylonym łbem, zmatowiała sierść lepiła mu się do boków, wzdęty brzuch i nerwowe drżenia przebiegające przez ciało zmieniły go w obraz nędzy i rozpaczy.
Dwa pozostałe były w niewiele lepszym stanie, ale przynajmniej nie sprawiały wrażenia, że tęsknią do rzeźniczego noża.
– Wyglądają prawie tak jak my. – Czarnowłosa posłała mu zmęczony uśmiech. – Jeden duży, jeden mały i jeden szlachetnej krwi, z którego jest najmniej pożytku.
– Kiedy ostatnio je karmiłyście? Prawdziwym obrokiem, a nie górską trawą?
Wzruszyła ramionami – kiedyś, parę dni temu, w innym życiu.
– Musicie ocenić, jak daleko zajdą.
– Już oceniłyśmy. On – Daghena wskazała na najbardziej zeszkapionego – wytrzyma do wieczora, jeśli będzie tu jakiś wieczór. Ten największy jeszcze dzień, najwyżej dwa. Kuc trzy. Potem staną i będą stały, póki nie padną.
Powiedziała to wszystko obojętnym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. Spojrzał jej w oczy. Wiedziała.
– Będziemy potrzebować mięsa dla psów i ludzi. Inaczej za kilka dni sami zaczniemy padać w miejscu, gdzie staniemy.
– To znaczy gdzie?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. I moi ludzie też nie. A wy? Przypomniałyście sobie jakąś legendę? Opowieść o takim miejscu.
– Nie. A... – Zawahała się. – Gdzie właściwie idziemy?
– Szukamy wyjścia.
– A jest jakieś?
– Nie ma wyjścia z mroków koszmaru ani nadziei dla tych, co postawią tu stopę. Ta droga umiera, choć kiedyś płynęły tu rzeki, rosły lasy, a strażnicy strzegli jej przed wszelkim plugastwem. Strażnicy zginęli, rzeki wyschły, lasy skamieniały, plugastwo zrobiło tu sobie szambo. Dusza rozpada się w pył.
Spojrzeli jednocześnie na szlachciankę. Nie podniosła głowy, nawet nie drgnęła, mimo iż mówiła głosem donośnym i czystym.
– Oho, dostaniemy naszą codzienną porcję bełkotu doprawionego szczyptą obłędu – mruknęła Kailean. – Ale jeśli założymy, że ma choć trochę racji... Skąd wiesz, że można stąd wyjść?
Opowiedział im w kilku zdaniach o ciele znalezionym na Hewen i wnioskach, jakie wyciągnęli. Zareagowały inaczej, niż się spodziewał.
– Przeprowadziliście Verdanno?!
Popatrzyły na siebie i wyszczerzyły się radośnie, szeroko. No, przynajmniej nareszcie ktoś dostał jakąś dobrą wiadomość. W kilka chwil wyciągnęły z niego resztę, że przeszli przez góry, że zbudowano już rampę, a wozy zaczęły zjeżdżać w dół.
I że na dole już na nie czekano.
– Bitwa będzie szybciej, niż się spodziewali. Nie mogą zostać pod górami, bo jeśli koczownicy otoczą ich pierścieniem okopów, nigdy się stamtąd nie wyrwą – Daghena oświadczyła to z miną stratega planującego kampanię.
– Wiedzą o tym. Wysłali rydwany na spotkanie nadciągającego Syna Wojny. I schodzą z gór naprawdę szybko. Tyle wiem.
– Widziałeś rodzinę And’ewersa? – Tym razem odezwała się Kailean. I to jakoś tak miękko, z wahaniem.
– Widywałem, czasem. Trzy córki, najstarsza ładna i cicha, średnia ładna i pyskata, najmłodsza ładna i trochę nieśmiała. Synów spotykałem rzadziej. Wiem, że najstarszy pojechał na południe z rydwanami. Wszyscy mają się dobrze, jeśli pytasz.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Czego dowiedziałyście się w zamku tego... jak mu było...
Zielonooka westchnęła.
– Cywrasa-der-Malega. Niewiele. Hrabia i jego rodzina nie mieli pojęcia, co dzieje się w górach, ktoś namieszał im w głowach, żyli jakby we własnym świecie. Nie wiem, jakie czary mogą coś takiego sprawić. – Zerknęła na towarzyszkę, jednocześnie zdradzając, kto tu jest specjalistą od magii.
– Można to zrobić, tkając czar bardzo długo, powoli i delikatnie. – Daghena podrapała się z zakłopotaniem po nosie. – To magia oplatająca i umysł, i duszę, a jedno i drugie broni się przeciw zbyt mocnemu naciskowi. Rzucający zaklęcie musi być blisko osoby, którą chce kontrolować, i pilnować jej cały czas. Zaklęcie tka się miesiące, jeśli nie lata. No i łatwo je złamać, wystarczy, że czarownik utraci na kilka dni kontakt z ofiarą. Tyle wiem.
– A czary rzuciła ona? – Porucznik wskazał hrabiankę.
– Raczej jej służąca. Dysponowała dziwną Mocą – to nie były aspekty, nie taniec duchów, raczej coś, co wypływało prosto z niej. I posunęła się nawet do mordowania ludzi na zamku, choć nie wiem po co.
Szlachcianka zachichotała tak, że ciarki przeszły im po grzbiecie.
– Jego twarz... taka starsza i taka dziecinna. I te oczy... zadziwione... nie powinien się dziwić, w końcu prowadził ich do mnie. Powinnam go zabić pięć lat temu, ale był taki słodki... niewinny... bez skazy... czysty... kanaloo... Mój brat... Moja dłoń... spotkaliśmy się na szczycie wieży i wbiłam mu nóż w plecy... za późno... już nas znaleźli... A on wypadł za blanki i zsuwał się po murze... te oczy... zdumione... nie powinien się dziwić... Ona też miała zdziwione oczy... Nie powinna się dziwić. Kazała jej położyć się i zasnąć... im... kazała im... i nikt tam już nie wchodził... Zamilkła.
– Mając za wskazówki ten bełkot, wiele nie zrozumiemy. – Daghena zgrzytnęła zębami.
Kenneth musiał się z nią zgodzić.
– Racja. Ale być może to ona ma w głowie klucz do naszego powrotu. Więc później spróbujemy innej metody. Gdy zatrzymamy się na dłuższy postój, musicie zdecydować, co z tym koniem. – Wskazał na najbardziej zeszkapionego.
– To bojowy kaneya czystej krwi. Wiesz, ile jest wart?
– Kilka posiłków moich ludzi i psów. Czyli jest bezcenny.
* * *
Maszerowały i obserwowały żołnierzy przez cały dzień, jeżeli trwało to cały dzień. Pod tym niebem w kolorze bladej szarości minuty, kwadranse i godziny zlewały się w jeden ciąg i nie sposób było ocenić, ile właściwie czasu minęło. Kailean wiedziała tylko, że gdy wreszcie dano sygnał do zatrzymania się, była pewna, iż zamiast stóp ma dwa krwawiące kikuty.
Dotarli na wzgórza, jeśli można tak nazwać te dziwaczne wzniesienia zbudowane z czarnych skał, i zatrzymali się na szczycie najbliższego. Rudy porucznik od razu rozejrzał się na wszystkie strony. Czarne wzgórza przed nimi, czarna równina za nimi. Niebo ze stali nad głową. Nic więcej.
Przez chwilę oficer sprawiał wrażenie zagubionego. Być może spodziewał się, że zobaczą stąd coś więcej, jakąś wskazówkę, znak na horyzoncie, miejsce, które wabiłoby swoją odmiennością. Nic z tego. Jeśli chodziło o wybór dalszej drogi, najsensowniejsze wydawało się zamknięcie oczu, kilkakrotne okręcenie się na pięcie i marsz w stronę, którą wskaże nos.
Potem dowódca strażników pokiwał głową, rzucił parę rozkazów, a jego żołnierze zaczęli szykować się do odpoczynku. Znów pojawiła się w nim ta twardość, zaczepny upór, który mówił, że póki życia, póty będzie walczył. Na Wschodzie podchodzono do tego troszkę inaczej, wiele koczowniczych ludów miało wpisany w swoje życie pewien fatalizm, jak spadało na kogoś nieszczęście, mówił „taki los” i starał się żyć dalej, a jak nieszczęścia waliły jedno za drugim, to gdy już nie mógł wytrzymać, siadał wreszcie na ziemi i czekał na otwarcie drogi do Domu Snu. Górale byli inni, Kailean miała wrażenie, że nawet gdyby sama Pani Losu próbowała ich złamać, to i tak robiliby swoje, a ostatkiem sił jeszcze napluli jej na buty. Podobało jej się to.
W sumie sama pochodziła z Olekadów, więc była po trosze góralką, prawda?
Obozowisko rozbili sprawnie, część strażników od razu kładła się na ziemi, owijając w płaszcze, część stanęła na warcie. Kilku odprowadziło szlachetnego wierzchowca na bok. Porucznik zaproponował, że zabiją go poza zasięgiem ich wzroku, ale Daghena chciała przy tym zostać.
Nie powiedziała dlaczego.
Przynajmniej będą mieli jedzenie na kilka dni. Z końskich gnatów i kawałków tłuszczu da się nawet rozpalić małe ognisko, więc część mięsa upieką od razu, część spróbują wysuszyć. Głód na razie im nie groził.
Gorzej z pragnieniem. Żołnierze mieli tyle wody, ile w manierkach, dla ludzi wystarczy to na dzień czy dwa, ale dla zwierząt nie. Jeśli szybko nie znajdą jakiegoś źródła, będą musieli zabić pozostałe konie.
Bardzo chciała wierzyć, że domysły porucznika są prawdą. Już kiedyś jacyś żołnierze Górskiej Straży szli tędy i znaleźli tu wodę. A jeden nawet odkrył drogę wyjścia.
Chyba że odkrył ją sto mil od tego miejsca.
Położyła się, podkładając pożyczony płaszcz pod głowę, przymknęła oczy i przywołała Berdetha. Niemal od razu wyczuła go w pobliżu, choć od czasu ucieczki z zamku tylko raz połączyli się ze sobą. Gdyby jednak nie to, nóż szarego zabójcy wyprułby z niej flaki. Ależ był szybki ten sukinsyn. Potem, zaraz po walce, pies uciekł, a ona nie próbowała go przywoływać. Ale teraz potrzebowała go jak nigdy wcześniej.
Wszedł do jej głowy od razu i od razu przekazał jej swoje wspomnienia. I konsternację. I zagubienie.
Minęła dłuższa chwila, nim zrozumiała, o co chodzi.
Ten świat był martwy. Całkowicie pozbawiony życia. Nic tu nie rosło, nic nie pełzało, nie fruwało ani nie skakało. Tyle to sama widziała – ale ten świat był też pozbawiony duchów. Berdeth widywał je i wyczuwał, duchy ludzi i zwierząt, duchy uwięzione w miejscu swej śmierci lub wędrujące bez celu. Duchy odgrywające pantomimę ostatnich chwil życia, niepotrafiące zaakceptować końca. Niekiedy widywał nawet duchy rzeczy martwych, kamieni, skał, próchniejących kłód drewna. Z czasem większość z nich rozpływała się w szare plamy, dołączając do wiecznego kołowrotu życia i śmierci. Wszystko to było światem, który Berdeth znał i akceptował, światem nałożonym na świat żywych, którego centrum była ona, Kailean. Lecz teraz ten świat znikł. To, co duch psa widział i wyczuwał, było dokładnie tym samym, co widziała ona: płaską czarną równiną pod szarym niebem, martwą na każdym poziomie.
Tak znalazła ją Daghena.
– Nie powinnaś tego robić.
– Czego? Odpoczywać? Tu nie ma nic, wiesz o tym?
Czarnowłosa pokiwała głową.
– Wiem. Rozglądam się. Tu nie ma nie tylko duchów, ale nawet śladów zwykłej Mocy. Aspektów, dzikich lub nazwanych. Żadnych Źródeł, Prądów, Rzek, Studni, czy jak to tam zwą meekhańscy czarownicy. Rozumiesz? A jednocześnie mam wrażenie, że coś naciska na mnie ze wszystkich stron. Jakbym nurkowała w głębinie. Gdyby znalazł się tu czarodziej władający aspektowaną magią, najpewniej by oszalał. Mnie chroni babka, ale nawet ona jest... zagubiona.
– Co widziałaś?
– Duszę konia... jakby wsiąkła w ziemię. Nawet nie próbowała biec, po prostu zapadła się najpierw po pęciny, potem po brzuch, i w kilka uderzeń serca już jej nie było. Jakby coś przepchnęło ją na drugą stronę.
– To znaczy gdzie?
– Nie wiem. – Daghena usiadła obok. – Przez najbliższe dni tylko konina w jadłospisie – dorzuciła.
– Domyślam się. Powiedz porucznikowi, że nie będę jeść koniny.
– Sama mu powiedz. – Przyjaciółka wyciągnęła się obok. – Verdanno? – Błysnęła domyślnością.
– Tak. Wuj by mnie zabił, gdyby się dowiedział. A reszta by się mnie wyrzekła.
– Pogadaj z nim. Żołnierze mają jeszcze trochę sucharów i tych wiórków, które tysiąc lat temu podobno były krową. Każdy chętnie zamieni się z tobą na porcję świeżego mięsa. A jeśli już mówimy o żołnierzach... – Daghena ściszyła głos. – Co o nich sądzisz?
– Twardzi, zawzięci, nieźle walczą. Można im zaufać. Zdobyli szacunek Verdanno, a to sztuka, która niewielu się udała.
– Skąd wiesz?
– Kilku nosi kavayo.
– Phi! Prowadzili karawanę, to pewnie kupili. W czaardanie...
– Nie. Pochwy noży mają wytrawione rodowe znaki. Taką broń możesz albo zdobyć w walce, albo otrzymać w podarunku. Odkąd zamieszkałam u Kalevenhów, wuj nie podarował kavayo z rodowymi znakami nikomu. Nawet naszym z czaardanu. A ten porucznik wspomniał tylko, że Wozacy starli się już z koczownikami, choć niektórzy jego ludzie wyglądają, jakby niedawno się bili.
– Czyli nie tylko godni zaufania, ale i skromni? Nic, tylko przebierać...
– A czy wasza książęca wysokość może to robić w ciszy? Spać mi się chce.
– Oczywiście, droga Inro, oczywiście.
Chwilę leżały w milczeniu.
– Kailean?
– Zaraz cię walnę. Czego?
– Właśnie do mnie dotarło, że jak nas nie ma, i Laskolnyka nie ma, to wszystkim dowodzi Kocimiętka.
Kailean chwilę milczała.
– Wiesz, Dag? Jesteśmy, bogowie wiedzą gdzie, w towarzystwie obłąkanej kobiety, bogowie wiedzą skąd, i bandy żołnierzy wyglądających tak, że przestraszyliby przeciętnego demona. Nie wiemy, jak stąd wyjść, nie mamy nic do picia, a jak znajdziemy wyjście, to w najlepszym razie roztrzaskamy się o skały. A ty i tak potrafisz powiedzieć coś, co mnie zmartwi.