Rozdział 11
W obozie koczowników panowało zamieszanie. Kenneth miał wrażenie, że jego żołnierze są jedynymi ludźmi, którzy nie biegają w koło, nie krzyczą, nie modlą się i nie przeklinają. Stali na skraju potężnego miasta namiotów, grupka zmęczonych żołnierzy i psów, wysepka spokoju w morzu chaosu. Najwyraźniej ta dziwna kobieta, która zabrała ranną dziewczynkę, miała sporą władzę, bo kilka jej słów wystarczyło, by nikt nie próbował naszpikować ich strzałami.
Przed nimi rozciągało się pole bitwy. Zryta kopytami ziemia, kręgi po spalonych wozach, olbrzymi obóz na wzniesieniu.
Wozacy.
Porucznik przestał się już czemukolwiek dziwić.
Spojrzał na Kailean. Mogli już ją puścić, choć nadal nie dostała broni. Daghena stała obok z miną sugerującą, że nie jest jeszcze do końca pewna, kogo trzeba lać, ale lepiej nie wchodzić jej w drogę. Ich jasnowłosa towarzyszka wyglądała jak trup.
Szósta Kompania trzymała się trochę lepiej. To byli wessyrscy górale, których trudno złamać i którzy służąc w Górskiej Straży, widzieli już na oczy naprawdę różne rzeczy.
Znaleźliśmy się w miejscu, gdzie słońce nigdy nie wschodzi ani nie zachodzi? Trudno, to był po prostu bardzo długi dzień.
Widzieliśmy rzeczy, które zwykłych ludzi wpędziły w obłęd? Bez przesady. Zobaczyłbyś, co potrafią zrobić aherscy szamani, kiedy się wkurzą.
Wyszliśmy stamtąd wprost na pole bitwy między Wozakami a Se-kohlandczykami, bogowie wiedzą jak daleko od gór?
No to co? Jeszcze mamy broń w ręku, prawda?
Jeśli bogowie kiedykolwiek będą szukać czegoś twardszego niż diament, niech użyją wessyrskiego ducha.
Tylko Fenlo Nur miał taką minę, jakby nie wiedział, czy spróbować uciekać, czy udawać, że nic się nie stało. Postanowił na razie go zostawić. Dziesiętnik będzie musiał sam sobie poradzić z tym, co zrobili, oraz podjąć decyzję, czy zostaje z kompanią. Gdyby znikł, wpisanie go na listę strat będzie drobnostką.
Rozejrzał się. To nie był zwykły chaos. W miarę jak się przyglądał, z bezwładnego ruchu w obozie wyłaniał się pewien porządek. Z głębokich szeregów jazdy, stojących przodem do pola bitwy, wypadali koczownicy, czasem pojedynczo, częściej w całych grupach, i znikali między namiotami. Widział, jak wchodzą do środka i po chwili wychodzą. Już inni, odmienieni, z twarzami bladymi jak płótno, pokrytymi potem, niektórzy z dłońmi trzymającymi broń tak, jakby nie wiedzieli, co z nią zrobić. Podchodzili chwiejnie do swoich koni i zajmowali miejsce w szyku. W pewnej chwili przed frontem przejechał oddział kawalerii pod barwionym na czerwono buńczukiem. Jego dowódca wrzeszczał coś i wymachiwał rękami, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
– Coś się tam dzieje, panie poruczniku. – Velergorf wskazał obóz Verdanno.
Rzeczywiście, działo się. Spomiędzy wozów wyłaniała się armia, jeśli można to tak nazwać, bo na pierwszy rzut oka Wozacy wyglądali jak zwykła tłuszcza, przemieszana bez ładu i składu. Szli linią szeroką na jakieś ćwierć mili, coraz głębszą i głębszą, w miarę jak kolejne grupy opuszczały swoje pozycje. Nie, Kenneth musiał oddać im sprawiedliwość, jednak był w tym jakiś ład, z zewnętrznych linii obrony wyciągano wozy i ustawiano je na flankach, tym razem najwyraźniej ludzie mieli je pchać, przód obrósł murem tarcz, najwyraźniej ktoś tam jednak dowodził.
Ale to i tak było głupie. Rezygnować z obrony za wieloma barykadami i wychodzić w pole przeciw jeździe?
Na spotkanie Wozaków stawała armia konna. Prawdziwa armia, podzielona na wyraźne oddziały, w kilku głębokich liniach, z centrum błyszczącym stalą i bokami chronionymi przez masę szaroburej lekkiej jazdy.
– Błyskawice. – Starszy dziesiętnik prawie wypluł to słowo.
Tak. Wozacy wychodzili przeciw jeździe w tym, do cholery, przeciwko co najmniej dziesięciu tysiącom Jeźdźców Burzy. Czy oni całkiem oszaleli?
* * *
Siedzący w siodle starzec uśmiechnął się szeroko.
To było to! Tego właśnie szukał w czasie bitwy. Jeszcze godzinę temu spodziewał się, że czeka go mozolne zdobywanie jednej linii wozów za drugą, krwawe szturmy, czary wstrząsające niebem, a wszystko równie ekscytujące, jak próba zapłodnienia brzydkiej i niekochanej żony. Zamykasz oczy i robisz swoje, bo tak trzeba. Nie było w tym piękna ani lekkości, tylko ciężka robota, jak rozwalanie kamiennego muru dwudziestofuntowym młotem. Ale teraz? Te wozackie kundle opuszczały swój obóz i, na Pana Burz, szykowały się do ataku!
Gdzieś z boku ich olbrzymiej formacji turkotały rydwany – nic więcej niż kielich wina na zakończenie wspaniałej uczty. Na to czekał: coś, co złamie rutynę przewidywalnych poczynań na polu bitwy, co zamieni ją w szybki, pełen finezji pojedynek, jak taniec dwóch uzbrojonych w szable wojowników w Kręgu Młodych. Yawenyr czuł się prawie jak sześćdziesiąt lat temu, gdy na czele tysiąca jeźdźców stawiał czoła trzy-, czterokrotnie liczniejszym oddziałom. Już szukał wzrokiem słabych punktów w formacji wroga, szerokiej na ćwierć mili i przez to podatnej na frontalny atak. Boki chroniły wozy toczone przez ludzi, ale jeśli zdołają zarzucić na nie liny i wyrwać je z szyku, wnętrze wrogiej armii otworzy się na szarże Jeźdźców Burzy jak rozbity ul na atak głodnych szerszeni. Rydwany na prawym skrzydle zostaną zatrzymane przez konnych łuczników, którzy właśnie szykowali się do walki. Wojownicy Danu Kreda będą mogli zdobyć jeszcze więcej sławy.
Sahrendey stali do tej pory spokojnie, Verdanno kierowali się wyraźnie na wojska Yawenyra. Dobrze. Wysłał już gońców do Amanewe, by gdy tylko pojawi się luka między wrogą armią a opustoszałym obozem, wjechał w nią i zaatakował Wozaków od tyłu.
A dowódcy Verdanno za ten pokaz głupiej odwagi da, czego chce. Oceniał jego siły na dwadzieścia, może dwadzieścia dwa tysiące ludzi, z czego zapewne połowę stanowiły kobiety. To będzie krótka bitwa, wspaniałe preludium do zwycięskiej wojny. Skrzydła Jeźdźców Burzy stały już gotowe na przedpolu.
Teren między obiema armiami był w miarę równy, dwa kręgi po spalonych mniejszych obozach nie będą przeszkodą dla konnicy. Źrebiarze wciąż rzucali czary, jeden z nich właśnie zatrzymał się kilkaset jardów przed Wozakami i spalając końskiego ducha, zaczerpnął Mocy. Trawa wokół niego zaczęła się marszczyć od gorąca, lecz nagle z ziemi wyskoczyły mroźne wstęgi, które rosnąc spiralnie, owinęły się wokół szamana i zamknęły go w półprzezroczystej klatce. Uwolniony czar musiał zmieścić się w zamkniętej przestrzeni, gorąco naparło na lód, stopiło go w najsłabszym miejscu i wyrwało się w górę, przez kilka chwil tworząc dziwaczny gejzer, połączenie pary i lodu. Wreszcie całość rozpadła się, nie wytrzymując wewnętrznego ciśnienia, kawałki lodu rozprysły się na wszystkie strony, odsłaniając jeźdźca i konia ugotowanych żywcem.
Starzec uśmiechnął się kwaśno. Czary, cenił je jako środek do osiągnięcia celu, i jednocześnie pogardzał nimi, za bezduszne okrucieństwo. Tak czy inaczej po całonocnych atakach wozaccy czarownicy powinni być zmęczeni, choć jak widać, potrafili jeszcze kąsać. Postanowił nie ryzykować utraty kolejnych szamanów, tym bardziej że gdy dojdzie do walki wręcz, używanie czarów stanie się bezużyteczne. A wojownicy zawsze wyżej cenili bitwy wygrane stalą niż Mocą.
– Wycofać Źrebiarzy, niech się skupią na obronie przed wozackimi czarownikami – rozkazał, a goniec pomknął na przedpole.
Verdanno ruszyli, spokojnie i równo.
Doskonale, niech zacznie się taniec.
Jego niewolnica ciągle nie wracała. Miała w sumie trochę racji z tym węzłem, w ciągu godziny wszystko się zmieniło, ale kara za to, że zwlekała z powrotem, nie ominie jej.
Lecz to już po bitwie.
* * *
Jest ciemność i cisza. Jest poczucie spokoju. Jest ciało leżące obok i uzbrojona w pazury dłoń wędrująca po twarzy. Nie ma bólu. Nawet śladu. Są obrazy rozbłyskujące pod powiekami.
* * *
Atak Błyskawic wyglądał imponująco. Jechali niepowstrzymaną falą żelaza i stali, powiewając proporcami, na świetnych koniach okrytych skórzanymi pancerzami. I choć w pierwszym ataku szło nie więcej niż tysiąc konnych, to drżenie ziemi docierało aż do obozu Sahrendey.
Na prawym skrzydle Verdanno lekka jazda pędziła już w stronę rydwanów, szyła z łuków, zawracała i znów atakowała, próbując najwyraźniej sprowokować je do szarży. Rydwany osłaniały bok maszerującej kolumny, ale nawet ktoś, dla kogo bitwa kawalerii była nowością, wiedział, że jeśli dadzą się odciągnąć od sił głównych, to raz-dwa zostaną otoczone i wystrzelane. Na razie ich załogi odpowiadały tylko równymi salwami i trzymały pozycję. Kurz wznosił się coraz wyżej, ale regularne podmuchy wiatru zganiały go z pola bitwy.
Kenneth stał na skraju obozu i patrzył. Wyglądało na to, że dowódca koczowników zrezygnował z próby rozstrzelania wolno poruszającego się czworoboku. Co prawda na flankach szaleli konni łucznicy, ale główne uderzenie szło na centrum. I na Mroźny Pocałunek Anday’yi, to było takie oczywiste. Rozciągnięty na kilkaset jardów, równy jak imperialna droga front składał się z jednego tylko szeregu pawężników. Za nimi, w odległości co najmniej stu kroków, poruszała się zbita masa pieszych, ledwo utrzymująca pozór jakiegokolwiek szyku. Gdy Błyskawice rozerwą pierwszą linię i wpadną w tłum, zacznie się największa masakra, jaką widziała ta wyżyna.
A Jeźdźcy Burzy właśnie zaczynali szarżę.
* * *
Są duchy, czuje je, choć nie ma pojęcia, dlaczego jeszcze jej nie opuściły. Przecież zrobiła, co trzeba. Jest chwila ciszy. Drżenie gruntu i świadomość, że to skarga ziemi katowanej tysiącami kopyt.
Są obrazy.
Eso’bar i Mer’danar stoją za ciężką tarczą.
Nee’wa trzyma lejce, lekkim ruchem koryguje położenie rydwanu w szyku.
Bliźniacy – jeden z opatrunkiem na pół twarzy – patrzą na Drugą i szczerzą się głupio.
Der’eko wkłada gwizdek w usta i wydaje komendy.
Ruk’hert odwraca się przez ramię i patrzy na dziewczynę za sobą. Ta dziewczyna to Ana’we, zawsze taka poważna i przejęta, stoi obok chłopaka w trochę za dużej kolczudze. Trzyma łuk, a za pasem ma kilka długich noży. Pancerz z szerokich, przeplatanych pasów wołowej skóry pasuje do niej jak siodło do kozy, ale to nic.
Ojciec jedzie rydwanem za białą klaczą, wprost do obozu Sahrendey.
Jest pytanie.
Czy dlatego jeszcze mnie nie zostawiłyście?
Żebym patrzyła, jak umierają?
Jest rozbawienie.
Nie jej.
Ich.
Jest obraz.
Szarża konnicy dosięga tarczowników.
Tarcze kładą się na ziemię jak łan zboża przyciśnięty dłonią wiatru, a konie, które już zwalniały i którym nagle otwiera się wolna przestrzeń, przeskakują nad nimi, łomoczą kopytami po drewnie i pędzą naprzód. Tysiąc pancernych jeźdźców przeciw masie pieszych.
Jest uderzenie. Konie w ostatniej chwili zwalniają, niechętne wjeżdżaniu galopem w zbity tłum, ale nie zatrzymują się całkowicie. Groty lanc toną w piersiach, albo – podbite sprytnie przez piechurów – przelatują nad głowami. Kopyta próbują miażdżyć leżących, końskie zęby szczerzą się ku twarzom. Jeźdźcy sięgają po szable i topory, uderzają z góry i...
Ryk.
Tłum rusza naprzód jak kierowany jednym umysłem, setki włóczni, gizarm i rohatyn sięgają ku koczownikom, kłują, dźgają, ściągają z siodeł. Jest szabla, która pogrąża się w czyjejś piersi i której nie można wyrwać, bo dłonie rannego zatrzaskują się na nadgarstku z siłą kowalskich kleszczy. Jest cios mieczem, który odcina rękę, i kikut tryskający krwią. Jest pchnięcie włócznią, uderzenie toporem, czyjeś ręce ściągające z siodła, strzała wylatująca z dalszych szeregów i przebijająca szyję, nóż tnący ścięgna pod kolanem, szukający tętnicy, młot miażdżący koński łeb. Są tysiące i tysiące rąk niosących śmierć. Jest zdumienie i niezrozumienie, dlaczego nie uciekają? Dlaczego nie odwracają się i nie umykają, osłaniając rękami głowy? Co w nich wstąpiło? Jest sygnał do odwrotu i koń, który potyka się i pada na przednie nogi. Mężczyzna patrzy za siebie i widzi mur tarcz odgradzający drogę ucieczki. Jest jakiś szaleniec z toporem, wyrąbujący sobie krwawą ścieżkę między jeźdźcami, potężnymi ciosami odwalający ręce, nogi i końskie łby. Jest...
Nie... Nie chcę na to patrzeć. Nie każcie mi patrzeć, jak zabijają i umierają.
Jest świadomość.
Musisz.
Ktoś musi opowiedzieć.
Jest ojciec, jadący rydwanem przed szeregami brodatych jeźdźców.
Jest ojciec, zatrzymujący się przed starszym mężczyzną w ciężkiej kolczudze, stojącym pod szkarłatnym buńczukiem.
Jest ojciec na ziemi.
Ojciec klęczący z pochyloną głową.
I cisza w szeregach, i jedno słowo w anaho-la, jakby przemocą wyrwane z zaciśniętej pięści.
„Wybaczcie”.
Jest ojciec galopujący w stronę bitwy i stojący za nim jak kamienna armia jeźdźcy.
Jest ruch, kolejne oddziały wysrebrzonych stalą konnych wojowników odrywają się od koczowniczej armii, tym razem trzy, jeden pędzi środkiem, by zmiażdżyć wątłą linię tarczowników i przyjść z pomocą uwięzionym wewnątrz towarzyszom, dwa pozostałe zataczają łuk na skrzydła, jednemu wyskakują na spotkanie rydwany, desperacka szarża tysiąca załóg przeciw co najmniej dwóm tysiącom Błyskawic wspieranych przez łuczników. Rydwany jadą luźno, w ostatniej chwili używając tyrkaczy, fala metalicznego łoskotu rozrywa powietrze, niektóre konie koczowników płoszą się, zwalniają, szyk pęka i w ten chaos wpadają Wozacy.
Jest Nee’wa, wrzeszcząca dziko i ściągająca lejce.
Są ludzie, zeskakujący z rydwanów i pośrodku chaosu bitwy tworzący pancerny czworobok. Są kusze szyjące z bliska, tarcze wyrastające murem tam, gdzie jeszcze przed chwilą otwierało się wolne przejście.
Rydwany ruszają do walki, dając czas piechocie na ustawienie się i połączenie tarcz łańcuchami.
Jest zamieszanie i bolesna jak świeża rana świadomość, że to za mało.
Jest widok z drugiego końca bitwy i haki zarzucane na burty. Mimo strat koczownicy zawracają konie i rozrywają linię wozów.
Jest pancerny klin zmierzający ku tej wyrwie i Ana’we strzelająca raz za razem w stronę jeźdźców.
Jest linia pawęży obalona na ziemię, tym razem naprawdę, i setki konnych uciekających na zewnątrz.
Jest dźwięk koczowniczych piszczałek i srebrna fala jeźdźców odskakująca od Verdanno.
Jest widok stosów trupów ludzkich i końskich, wypełniających wnętrze chronionej wozami formacji.
Jest prośba.
Obojętna odmowa.
Nie.
Musisz patrzeć.
* * *
– Następnego ataku nie przetrzymają.
Velergorf mówił spokojnie, obojętnym tonem. Tylko dłoń oparta na trzonku topora drżała wyraźnie.
– Chciałbyś tam być?
– Jestem tu, panie poruczniku, i tylko to się liczy. Nie będę się zastanawiał jak byle dureń, co by było gdyby.
– Ja też bym chciał. Chłopcy wiedzą, co robić?
– Tak.
Tak.
Gdyby wszystko poszło źle, nie dać się wziąć żywcem. Proste.
Kailean i Daghena stały nieco z boku i patrzyły na pole bitwy. Twarze miały kamienne, ale Kenneth nie dał się nabrać.
– Nie dotrzecie do nich. Ale jest jeszcze szansa, że walka nas nie minie.
Kailean spojrzała na niego i zdumiał się, widząc, że oczy ma pełne łez.
– Ty nie rozumiesz, poruczniku. – Uśmiech dziewczyny przypomina pękającą ranę. – Zapytaj jego, o czym śpiewają duchy.
Fenlo Nur oparł się o najbliższy wóz i wyglądał, jakby miał zwymiotować.
– Jadą – wystękał.
Do obozu koczowników galopem zbliżało się trzech jeźdźców pod sztandarem z czarnym ptakiem.
* * *
Verdanno szli naprzód. Olbrzymi ruchomy tabor podniósł się z ziemi i zostawiając za sobą tysiące trupów, parł przed siebie. W jego stronę.
Yawenyr siedział spokojnie w siodle, a każdy, kto spojrzałby na niego z boku, zobaczyłby tylko lekkie skrzywienie warg i dziki błysk w oku. Prawdziwy Ojciec Wojny, stalową wolą miażdżący wrogów Wolnych Plemion.
Musiał zacisnąć dłonie na łęku siodła, by ukryć ich drżenie. Gdzie ona jest? Gdzie jest?! Uświadomił sobie, że opuściła go na tak długo po raz pierwszy od co najmniej kilku lat. Czuł, jak słabnie, jak umysł zasnuwa mu mgła, początkowe podniecenie bitwą zmieniło się w rodzaj podszytego lękiem zdumienia. Dlaczego oni wciąż idą? Każda inna armia na świecie próbowałaby się wycofać w głąb okopanego obozu. Każda inna armia, która doświadczyła na własnej skórze potęgi Jeźdźców Burzy, drżałaby na sam dźwięk kopyt łomoczących o ziemię. Oni nie. Szli naprzód, z prawej strony osłaniani przez mniejszy czworobok piechoty, z lewej przez rydwany, które właśnie zmieniły pozycję.
Skrzywił się i splunął na ziemię, przyciągając kilka zgorszonych spojrzeń. Niedobrze jest kalać śliną grunt, w który wsiąka krew bohaterów. Ich duchy mogą się poczuć obrażone.
Nieważne. Wysłał już rozkazy do Sahrendey, niech Amanewe udowodni, jak bardzo jego ludzie gardzą wozackim ścierwem. Tamten rozkaz, sprzed lat, był dobry, potem wystarczyło kilka słów, by jego wrogowie nigdy nie stanęli razem do walki. A teraz nadszedł czas kończyć tę zabawę.
Wskazał dłonią, Skrzydła Jeźdźców Burzy z pierwszej i drugiej linii ruszyły naprzód. Zmiażdżą piechotę na prawym skrzydle Wozaków, wbiją się klinem w ich centrum i rozerwą linię wojska. Nic nie powstrzyma ośmiu tysięcy pancernych jeźdźców.
Z drugiej strony – tam, gdzie teraz jadą rydwany – uderzą Sahrendey. Niech ich Wilki pokażą czy zasłużyli na swoją sławę.
Tył zostawił nieatakowany. Niech wróg ma gdzie uciekać... Nie ma piękniejszego widoku niż lekka jazda w pościgu.
* * *
Jest płacz i bezgłośna prośba.
Jest stalowy pazur, nieruchomo spoczywający na wysokości serca.
Jest wahanie brata, jego oczy naprawdę wydają się świecić w ciemnościach.
Jest obóz Sahrendey.
Jest mężczyzna pod czerwonym buńczukiem, który mówi coś do Amureha Womreysa, po czym obejmuje go i poklepuje po plecach.
Jest obraz kilkunastu tysięcy lekkozbrojnych konnych zawracających i znikających między namiotami.
Jest obraz ciężkich koni wyrównujących szyk, sześć, siedem tysięcy Wilków stających w karnych oddziałach. Jest myśl – oto my, gdybyśmy jeździli w siodłach.
Jest trzech posłańców, nad nimi chorągiew z czarnym ptakiem, jest pokrzykiwanie i są rzucane szybkim głosem rozkazy.
Jest skinięcie głową wodza Wilków, który z pętli przy siodle wyjmuje topór. Jest wzrok błądzący po szeregach i ogień w oczach, które jeszcze przed chwilą wypełniały łzy i szaleństwo.
Jest cios, zadany z góry, wzmocniony całym ciężarem ciała, i hełm pękający jak arbuz.
Jest ruch.
Wilki jadą do bitwy.
* * *
Kenneth – chociaż, do cholery, nic z tego nie rozumie – szczerzy się do Velergorfa, gdy posłańcy Yawenyra giną, a jazda rusza. A dziewczyny śmieją się i krzyczą. Tulą się i płaczą. Jak to dziewczyny.
* * *
Niewolnica pojawia się przy nim w chwili, gdy Jeźdźcy Burzy uderzają na Wozaków.
– Musimy uciekać, panie.
Uciekać? Teraz? Gdy zwycięstwo ma już w ręku? Gdy wozaccy pawężnicy położyli się pokotem, a piechota przyjęła na piersi setki lanc? Gdy Sahrendey ruszyli do ataku?
Uderza ją w twarz. Lekko, żeby nie rozciąć skóry, ale żeby przypomnieć, gdzie jest jej miejsce.
* * *
Jest obraz – pancerny klin wgryza się w żywe ciało wozackiej armii.
Jest obraz – czworobok piechoty otoczony szczelnie, chwiejący się i ginący pod setką ciosów.
Jest obraz – dowódca Skrzydła Błyskawic rozpędzający się do ataku obraca głowę w prawo i wytrzeszcza oczy.
Jest obraz.
Tysiąc, może więcej jeźdźców na wielkich jak góry wierzchowcach w pełnym cwale wpada na rozciągnięty oddział Błyskawic i tratuje go, przewraca konie, kłuje i rąbie, bez litości. W kilka chwil doborowe Skrzydło zamienia się w rozproszoną gromadę wojowników walczących o życie.
Nie mają szans.
Jest obraz – na wdzierających między piechotę koczowników spada atak od tyłu, i nagle wszystko się zmienia. Tarcze, hełmy, ciała, miecze, topory, szable, noże, wszystko miesza się ze sobą, tworząc jeden wielki, zabójczy wir, młyn mielący na strzępy schwytanych w pułapkę Se-kohlandczyków. Jest ściąganie z siodeł, podrzynanie gardeł, palce wbijane w oczy, jest szał i gniew.
Jest obraz – starzec na wzgórzu. Ma otwarte oczy i roztrzęsione dłonie.
Jest obraz – duży oddział Wilków szarżuje w jego stronę, wpada na Skrzydło Błyskawic, rozbija je, pędzi przed sobą i wpada na jego straż przyboczną.
Jest rzeź.
Ostatnie Skrzydła Jeźdźców Burzy stoją, nie wiedząc, co robić.
Lekka jazda idzie w rozsypkę i ucieka.
Jest obraz – między namioty koczowników Kyh Danu Kredo wpadają konni łucznicy. Pochodnie obdarowują tkaniny i drewno pocałunkami ognia, łuki napinają się raz po raz, opróżniając kołczany wprost w plecy uciekających kobiet i starców. Szable tną ręce osłaniające w daremnych gestach głowy, włócznie kłują plecy. Mężczyzna pod czerwonym buńczukiem uśmiecha się, zadowolony.
Krwawa rąbanina pośrodku wozackiej armii ustaje. Wilki zawracają konie i pędzą w stronę obozu koczowników, w którym szaleje już lekka jazda Sahrendey. A za nimi biegnie reszta, mężczyźni i kobiety, wywijający bronią, wrzeszczący coś chrapliwie, ich nienawiść zdaje się podpalać niebo.
Jest obraz – rydwany szarżują na lekką jazdę przyciśniętą z drugiej strony przez Wilki.
Nie.
Jest obraz – jakiś Źrebiarz zatrzymuje się i próbuje rzucić czar. Arkan opada mu na szyję i ściąga z końskiego grzbietu z takim impetem, że mężczyzna jest martwy, nim upadnie na ziemię.
Nie.
Jest obraz – młody Jeździec Burzy półleży oparty o koński grzbiet, złamana noga wygina się pod dziwnym kątem. Ściąga hełm i odrzuca go na znak poddania. Pierzasta strzała roztrzaskuje mu skroń i wychodzi z drugiej strony czaszki.
Nie.
Strumień lodowych odłamków roznosi na strzępy grupę ludzi. Has – jeżeli ten stąpający na szczudłowatych odnóżach szkielet to on – odwraca się, wysyła kolejną oszronioną chmurę czarów. Potem pada i umiera.
Nie.
Kobieta leży, osłaniając niemowlę. Wypuszczona z góry strzała przyszpila je do ziemi.
Mężczyzna, któremu cios jakąś tępą bronią zmiażdżył twarz, błąka się po omacku. Szlocha.
Z płonącego namiotu wybiegają płonące dzieci.
Nie! Nie! Nie!!!
Key’la podnosi się i siada, nagle czując całe ciało. Macha rękami, trafiając małą lampkę. Olej rozlewa się na stertę jakichś paczek i zapala.
Nie!!!
Płomienie sięgają wyżej, przeskakują na zgromadzone pod ścianą wiązki strzał, wybuchają gwałtowniej.
Nie chcę tego oglądać, nie chcę patrzeć!
Idźcie stąd!
Duchy cichną, jakby zdumione. I wreszcie odchodzą, a wraz z nimi obrazy.
Opada na posłanie, znów czując każdą ranę, złamanie i siniak. Pojawia się świadomość, jeszcze mglista, że za kilka chwil zacznie jęczeć i płakać, i błagać je, by wróciły. By zabrały ból.
Wóz wypełnia się dymem. Płomienie zaczynają lizać strop.
Sięga dłonią po rękę chłopaka, tę z pazurami, i kładzie ją sobie na mostku.
– Nadal nie wiem, jak masz na imię, braciszku – szepcze, a on uśmiecha się tymi swoimi oczami i nic nie mówi.
Oczywiście.
– Zabierz mnie... zabierz mnie stąd – szepcze.
I jest chłód w sercu.
I ciemność.