Rozdział 10
Eso’bar zaklął i splunął. Rana bolała jak cholera. Koczownicy dwa razy w ciągu nocy wdarli się na ich wóz. Pierwszy raz ledwo dwóch głupców, którzy zaraz dali gardła, drugi aż pięciu. I bili się dobrze, sucze syny, zażarcie i dziko. Ten drugi raz kosztował załogę ich wozu jednego zabitego i dwóch rannych, do których zaliczał się on sam. Ostrze se-kohlandzkiego sztyletu przebiło jego kolczugę i gdyby nie zrobił uniku, jego wątroba popieściłaby się ze stalą. A tak zarobił tylko szeroką i piekielnie bolącą ranę, ciągnącą się wzdłuż prawego boku niemal pod pachę. Zasrany mańkut!
Ich Liść tworzyły cztery sawo’leyd – Małe Węże, osiemdziesiąt ciężkich wozów bojowych ustawionych w podwójny krąg. Pięćdziesiąt na zewnątrz, trzydzieści w środku. Tylko dlatego przetrwali całonocne ataki, gdy koczownikom udało się wreszcie, po kilku próbach, rozpalić ogień na tyle duży, że poddały mu się nawet burty wozów bojowych, i gdy z dzikim rykiem wdarli się przez wyłomy po dwóch spalonych pojazdach, przywitała ich skoncentrowana salwa z drugiej linii i wściekły kontratak, po którym obrońcy ścigali ich całkiem długo na zewnątrz umocnień.
Potem podstawili na miejsce spalonych wozów nowe pojazdy i czekali na ruch wroga. Z tego, co się zorientował, tylko Liście, których dowódcy zastosowali taktykę podwójnego kręgu, jeszcze się utrzymywały, reszta padła i teraz, po trwających większość nocy szturmach, zostało ich chyba zaledwie trzy albo cztery. Tam, gdzie zbudowano je z wozów mieszkalnych, nie przetrwały pierwszych ataków, ale jakie to właściwie miało znaczenie? Wszyscy, którzy zgłosili się do zewnętrznych obozów, wiedzieli, że w tej walce nie będzie zwycięstwa.
Tylko że te czające się w mroku śmierdziele zmieniły taktykę. Nie żeby zrezygnowali z prób podpalenia wozów, lecz teraz najwyraźniej chcieli, by ogień zajął wszystkie z zewnętrznej linii. I wydawali się mieć niekończące się zapasy drewna i oleju. W pewnej chwili burta ich wozu zaczęła przepuszczać dym do środka i zrobiła się gorąca jak piec. Eso’bar przestał już liczyć, ile razy fala koczowników rzucała się do ataku, zostawiając przy wozie sterty chrustu. Nawet sztuka ochrony drewna przed ogniem, którą Verdanno rozwijali wiekami, miała swoje ograniczenia. Jeszcze kilka takich szturmów, a będą musieli przenieść się na drugą linię – a potem? Do piekła, oczywiście.
Atakujący nie zrezygnowali także z prób pokonania obrońców w bezpośredniej walce. Dwa ataki, kiedy zamiast wiązek drewna o burty zastukały drabiny i liny zakończone hakami, prawie ich zaskoczyły. Wiklinowe płotki ochronne pierwsze poddały się ogniowi, więc wóz zatrząsł się, szarpnięty, górne deski zatrzeszczały, ledwo zdążyli odciąć liny. A zaraz potem do środka zaczęli wskakiwać koczownicy.
Eso’bar zaklął jeszcze raz. Mer’danar nie certolił się ani przez chwilę, kazał mu zdjąć kolczugę, pikowaną przeszywanicę, przemył ranę octem i właśnie bezceremonialnie zakładał kilka grubych szwów. Gdyby drań chciał się utrzymywać z opatrywania ran, umarłby z głodu.
Mer’danar, jego młodszy brat, Czwarty, niewiele starszy od bliźniaków, zabił dziś trzech ludzi w sposób budzący niemal nabożną grozę. W rodzinie wszyscy pokpiwali sobie z jego postury i wrodzonej flegmatyczności, a choć siłą nie ustępował ojcu ani Pierwszemu, nigdy nie próbował wykorzystać jej do uzyskania jakiejkolwiek przewagi. Dziewczyny, zwłaszcza Key’la, owijały go sobie wokół paluszków. Po jej śmierci z twarzy Mer’danara znikł zwykły spokojny uśmieszek, sposępniał, zdawał się lekko nieobecny. A potem, kwadrans temu, wybuchł. Gdy koczownicy wdarli się po raz drugi do wozu, złapał najbliższego za szyję i zdusił jednym ruchem tak, jak rozzłoszczone dziecko dusi gołębia, następnie ruszył naprzód, pochylony, z głową wciągniętą między potężne ramiona i z wciąż gołymi rękami. Kolejnego napastnika trafił uderzeniem pięści, a Se-kohlandczyk jakby się zapadł w sobie, zwinął wokół miejsca trafienia, jakby uszło z niego powietrze, i zaraz dostał drugi cios, w głowę, aż coś chrupnęło mu w karku i upadł. Ostami rzucił się na Wozaka z nożem i lekkim toporkiem. Mer’danar zrobił unik, niewiarygodny przy jego masie i w ciasnocie wozu, złapał atakującego za ramię, szarpnął, trzasnął o burtę i przygwoździł do ściany nie wiedzieć kiedy wyciągniętym sztyletem.
Eso’bar zerknął w lewo, trup wciąż wisiał w tym samym miejscu, nikt poza jego młodszym bratem nie miał dość siły, żeby wyrwać broń z drewna.
– Musimy go wyrzucić – mruknął, wskazując ciało. Mer’danar tylko skinął głową i szybkim ruchem odciął kawałek dratwy.
– Załóż pancerz, zanim spuchniesz – odburknął. – Będziesz miał problem z prawą ręką.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem. – Eso’bar ubierał się, krzywiąc się i przeklinając. – Daleko do świtu?
– Ze dwie godziny. Nie wiem dokładnie, niebo ciągle zachmurzone. Ale robi się coraz jaśniej.
Właśnie wymienili więcej słów niż przez ostatnie trzy dni.
Nadal nie wymieniali spojrzeń i Eso’bar był z tego powodu bardzo wdzięczny. Wiedział, co mogło się czaić na dnie oczu brata. „To ty ją tam przyprowadziłeś!”. Lepiej było nie patrzeć.
Walczyli całą noc i powoli ich Małe Węże wykrwawiały się. W zewnętrznym kręgu połowa wozów miała już tak nadpalone burty, że wystarczyło lekko kopnąć, by się rozleciały. A i tak powinni uważać się za szczęściarzy, że atakowano ich tylko za pomocą zwykłego ognia.
– Nadchoooodziii!!!
Rzeczywiście, nadchodziło. Gdzieś po północy, gdy koczownicy zdobyli większość Liści, pojawili się pierwsi Zrebiarze. Wozacy nie widzieli ich, nie wiedzieli dokładnie, gdzie się znajdują, noc była za ciemna, ale nagle w ciemnościach rozległo się dzikie rżenie, dźwięk, który wydaje zwierzę cierpiące straszliwe męki, i potem obok ich małego obozu przemknęła fala gorąca.
Nie dało się jej zobaczyć, to nie była ściana ognia, której utworzenie zdradziłoby pozycję Źrebiarza i naraziło go na kontratak. Szaman miotał po prostu strumień, rzekę gorącego powietrza, dla synów kowala coś równie naturalnego, jak żar paleniska. Poczuli go ledwo ledwo, gdy część tego żaru przelała się górą do ich wozu, a za nimi, na pierwszych płatkach Kwiatu, rozległy się krzyki i rumor. Eso’bar wiedział, co zaszło, fala gorąca uderzyła bezpośrednio na drewniane burty, rozbiła się o nie, po czym pomknęła na boki i w głąb umocnionych pozycji. W pierwszej chwili wydawało się, że to nic groźnego, że jeśli człowiek nie wystawił twarzy bezpośrednio na ten żar, nic mu się nie mogło stać, a zresztą zaczerwieniona od gorąca gęba nikogo jeszcze nie zabiła. Tylko że to nie była pierwsza fala żaru tej nocy, ani druga czy piąta. Zrebiarze atakowali tak karawanę od kilku godzin, trudno mu było sobie wyobrazić, jak teraz wyglądała sytuacja na zewnętrznych liniach obrony. Powietrze suchsze niż pył z wyżarzonego upałem stepu, burty wozów dymią i wypaczają się, ludzie nie mają czym oddychać i mdleją z gorąca.
To była dobra taktyka, taka, której nie bardzo mogli się przeciwstawić. Nie mieli dość wody, by ugasić rodzące się z powodu gorąca pragnienie, ani dość czarowników, by ochronić cały Martwy Kwiat. Zresztą, atakiem zwykłym czy magicznym trudno trafić kogoś, kogo się nie widzi i kto co chwilę zmienia pozycję. Tak jak teraz. Ledwo czar zaczął wygasać, rozległ się tętent kopyt i niewidoczny oddział jazdy pomknął dalej w ciemność. Zapewne Źrebiarz ze swoimi strażnikami. Sądząc po dźwięku, byli nie dalej niż dwieście jardów od nich. W dzień nie mogliby sobie pozwolić na taką bezczelność, jak rzucanie czarów w zasięgu strzału z kuszy. Ale teraz – teraz wciąż trwała noc.
Na zewnątrz zagrały piszczałki.
– Idą. – Eso’bar powiedział to prawie z ulgą.
– Idą – potwierdził Mer i bez słowa wrócił na swoje miejsce.
Nim Eso’bar zdążył wcisnąć się w kolczugę, na sąsiednim wozie wybuchło zamieszanie, a potem wzdłuż linii pomknęła wieść:
– Idą Sahrendey!
Wstał.
Nareszcie.
* * *
Starzec się uśmiechnął. Lekko, leciusieńko, ktoś stojący z boku mógłby wręcz uznać ten uśmiech za tik wykrzywiający kącik ust. Ale Yawenyr wiedział, że się uśmiecha i już, choć jak na razie był to bardziej wyraz znużenia niż triumfu.
Wszystko szło tak, jak zaplanował. Koczownicy uderzyli, zanim mniejsze obozy zdążyły się porządnie okopać; przedpole obozu głównego zdobiły teraz już tylko dopalające się kręgi. Kilka Liści oparło się atakom, ale to nie miało znaczenia, zostaną zniszczone w odpowiednim czasie. Teraz czekał ich szturm na główny obóz, szereg ataków na poszczególne półokręgi, i tylko głupiec uznałby, że to będzie łatwa robota.
Yawenyr znał już raporty od Kyh Danu Kreda. Wozacy nie poddawali się i nie prosili o litość. W ośmiu zdobytych obozach znajdowało się jakieś dwa tysiące ludzi, a wzięto tylko trzech jeńców i wszyscy chwilę później zmarli od ran. Jego Źrebiarze wysyłali na obóz Verdanno strumienie żaru, ale byli już zmęczeni, choć pięciu najpotężniejszych wciąż trzymał w odwodzie. Gdy dojdzie do właściwego ataku, wozy zapłoną jak smolne szczapy.
Spojrzał na prawo – godzinę temu uznał, że Danu Kredo, jego niepokorny syn, chyba już dostał odpowiednią nauczkę – i wydał rozkazy.
Od strony obozowiska Amanewe Czerwonego nadjeżdżały ciężkie kolumny oświetlone setkami pochodni. Do świtu zostały dwie godziny. Nim wzejdzie słońce, a raczej nim pokrywa chmur przybierze odcień stalowej szarości, powinny paść zewnętrzne półokręgi obozu Wozaków.
Uśmiech wykrzywił drugi kącik ust starego wodza. Wtedy wydał takie rozkazy, jakie musiał wydać, i zaraz okaże się, czy nienawiść, jaką Verdanno żywią do plemion Amanewe Czerwonego, jest tak wielka, jak mówią. Po tym, co zrobili Sahrendey, musiała być.
Jasnowłosa niewolnica poruszyła się już trzeci raz w ciągu ostatniego kwadransa. Zazwyczaj, co w niej podziwiał, potrafiła stawać się częścią otoczenia równie skutecznie jak krzesło, na którym siedział.
– Coś cię martwi, najdroższa?
Nawet na niego nie spojrzała, co każdego innego, mężczyznę, kobietę czy dziecko, kosztowałoby utratę oczu. Ale nie ją, kobietę, której dotyk przywrócił mu młodość i która ostrzegła go, by uważał na północny zachód swego państwa.
Patrzyła w ciemność z takim napięciem, jakby potrafiła ją przebić wzrokiem. Jej dłoń poruszała się lekko.
– Węzeł... – wyszeptała. – Tworzy się węzeł. Cała bitwa owinięta wokół jednego punktu...
Zaśmiał się łagodnie. Kobiety.
– Nie najdroższa, bitwy nie są tkaniną, nie zwijają się i nie rozwijają wokół jakichś węzłów. To sprawdzian siły woli i doświadczenia wodzów oraz męstwa wojowników.
Odwróciła się wreszcie w jego stronę, twarz miała bledszą niż zwykle i dziwnie ściągniętą.
– Nie jestem jednym z twoich pieśniarzy, mój panie, nie zapiszę tych słów, by były świadectwem twej mądrości. – Używała mowy Wolnych Plemion, formalnej i nieco zbyt uroczystej. – Lecz gdy bitwa jest przegrana, armia pierzcha, prawda? A gdy pierzcha armia, najpierw pierzcha jedno Skrzydło, mam rację? A gdy pierzcha jedno Skrzydło, najpierw rzuca się do ucieczki jeden a’keer. A żeby on uciekł, musi się w nim znajdować jeden wojownik, którego serce pierwsze struchleje ze strachu i który pierwszy zawróci konia. Mam rację, mój panie?
Nie podobał mu się jej ton, ale w sumie, jak na kobietę, mówiła mądrze.
– Masz, maii.
Nazwał ją przezwiskiem, które samo w sobie było łagodnym napomnieniem. Maii – pieszczoch, rzecz, własność. Zrozumiała i spokorniała natychmiast.
– Wybacz, panie. – Ukłoniła się, lecz kontynuowała – ale gdyby znalazł się sztylet, który wbiłby się w serce tego wojownika tuż przed ucieczką, to może a’keer, Skrzydło i cała armia dotrzymałyby pola chwilę dłużej, i może to wróg by przegrał? Gdyby teraz z ciemności nadleciała strzała i wbiła się w twoje serce, czyż bitwa nie owinęłaby się wokół tego miejsca? Chaos i panika popłynęłyby stąd na wszystkie strony i ogarnęły wszystkich twoich wojowników. Tu byłby węzeł.
Rzadko tak dużo mówiła, ale pozwolił jej, bo byli sami, najbliżsi strażnicy stali dobre trzydzieści kroków od nich, więc nikt jej nie słyszał. Komuś innemu za samą sugestię, że on, Ojciec Wojny, Syn Gallega, może zginąć od zwykłej strzały, kazałby wyrwać język i rzucić go psom na pożarcie. Pewnych słów nie należy wypowiadać.
– Chaos, mój panie, działa przez węzły, przez punkty, z których szerzy się zniszczenie. Tam – machnęła ręką – tworzy się węzeł, zbierają się duchy, pełzną przez ziemię... Czekają. To zły znak. Twoi szamani tego nie czują? Tak są... za... zajęci walką? Trzeba przeciąć ten węzeł.
Zaczęła się zacinać, co nie zdarzało jej się od chwili, gdy weszła do jego namiotu kilka miesięcy temu. Musiała być bardzo zdenerwowana.
– Czekaj – przerwał jej krótko. – Najpierw oni.
Sahrendey właśnie ruszyli do próbnego ataku. Część jazdy zsiadła z koni, zmieniając się w solidny oddział piechoty, reszta zajęła miejsca po jego bokach. Jazda ruszyła pierwsza, zasypując zewnętrze linie obrony deszczem płonących strzał. Łucznicy cwałowali w stronę wozów, wypuszczali pociski i zawracali po okręgu, którego zewnętrzną część tworzyli wojownicy trzymający pochodnie. Konni podjeżdżali do nich, zapalali groty i pędzili naprzód. W nocy wyglądało to szczególnie efektownie, dwa wielkie, obracające się w przeciwnych kierunkach i plujące ogniem kręgi konnych i sunąca między nimi, oskorupiona tarczami masa piechoty.
Która najwyraźniej nie będzie miała wiele do zrobienia.
Po kilkugodzinnych atakach falami gorąca zewnętrzne ściany wozów były tak nagrzane, że zapalały się od pojedynczej strzały. Obrońcy nawet nie próbowali ich gasić. Starzec uśmiechnął się, tym razem szeroko, jego domysły na temat wozackich problemów z wodą potwierdziły się całkowicie. Półokrąg wozów, który zaatakowali Sahrendey, zajął się jak sterta słomy, płomienie sięgały na wysokość trzydziestu stóp, złoty blask oświetlał wszystko w promieniu setek jardów. Yawenyr zmrużył oczy, nad linią piechoty w blasku migoczącego ognia widać było chorągiew z wilczym pyskiem przeciętym kilkoma białymi smugami. Wilki. Tak jak się spodziewał, Amanewe wysłał do szturmu swoje najlepsze, najciężej uzbrojone oddziały. Nie więcej niż tysiąc ludzi, ale do zdobycia jednej czy dwóch linii obrony nie trzeba ich więcej.
Spojrzał dalej na prawo: spomiędzy namiotów za plecami atakujących zaczęły właśnie wyjeżdżać kolejne szeregi jazdy. Było ich dużo, nawet nie licząc tych, którzy teraz atakowali Verdanno; co najmniej piętnaście tysięcy. Gdy ostatnimi laty z wolna pogrążał się w starczym otępieniu, Sahrendey urośli w siłę. Dobrze byłoby, gdyby po tej wojnie musieli długo lizać rany, bo za siłą idzie arogancja, a ta jest strzemieniem u siodła, na którym jeździ bunt.
Ojciec Wojny uśmiechnął się całkiem otwarcie. Po tym, co zrobili, nie musiał się martwić o ich straty.
Atakowane przez pół nocy magicznym żarem drewno paliło się szybko, zresztą były to wozy mieszkalne i transportowe, mniejsze i o słabszych burtach. Po kwadransie, w czasie którego jego niewolnica nie przestawała się wiercić i posapywać, ogień zaczął przygasać i piechota natychmiast poderwała się do szturmu. Niewiele już było widać, dopalające się resztki zostały raz-dwa zadeptane przez ciężkie stopy i oddział bez problemu wdarł się za pierwszą linię obrony.
Właśnie: bez problemu, i to był problem. Ojciec Wojny westchnął i potarł zmęczone czoło. Już po pierwszych salwach, gdy obrońcy nie odpowiedzieli własnymi pociskami, stało się jasne, że tę linię wozów porzucono. Dowodzący atakiem koczowników powinien zatem przerwać podpalanie i rzucić piechotę od razu do szturmu, dobrze byłoby zdobyć te wozy w jak najlepszym stanie, sam Galleg wie, co można zrobić z dużą liczbą sprawnych wozów. No cóż, to tylko potyczka, po to w końcu są takie potyczki, żeby młodzi wodzowie uczyli się na własnych błędach.
Piechota, na podobieństwo ognia, przelała się przez pogorzelisko i jak łatwo mógł sobie to wyobrazić, stanęła przed dwoma kolejnymi liniami obrony. Nagle jęknęło, aż się instynktownie wzdrygnął – jakby wystrzeliła gigantyczna kusza. Sahrendey dostali salwę z dwóch stron, zakłębili się, ryknęli. Było ciemno, lecz on widział zbyt wiele bitew i wiedział dokładnie, co tam się teraz dzieje. Zabici i ranni padają na ziemię, brocząc krwią, w zewnętrznej ścianie tarcz robią się dziury, a strzały i bełty nurkują w nie, szukając kolejnych ciał, oddział chwieje się i cofa. A potem ryk, usłyszał go aż tu, w ciemnościach nocy każdy dźwięk niesie się daleko, a bitwa toczy się teraz tylko w tym jednym miejscu, ryk dziki, podszyty gniewem. I nagle szeregi atakujących rzucają się na linię wozów. O burty uderzają drabiny, to wciąż są wozy mieszkalne, niższe i lżejsze niż bojowe, ciężkie topory rąbią drewno, po drabinach wspinają się pierwsi ochotnicy, zmiatają obrońców z dachów, wściekle rąbią stropy, by dostać się do środka, czyżby zapomnieli, jaki jest plan?
W chwilę potem ryk rozległ się z drugiej strony i ruszył kontratak. Verdanno walczyli dziko, porzuciwszy szable, włócznie i topory, w takich warunkach, na śliskim od krwi dachu, walczy się na noże, pięści i zęby, ciała kłębią się i spadają na dół, a strona, na którą się spadnie, decyduje o życiu lub śmierci. Po chwili dowódca Sahrendey zrozumiał, że to jeszcze nie ten moment, że Wozaków jest jeszcze zbyt wielu, więc podał sygnał i atakujący odskoczyli, ścigani pociskami.
Yawenyr widział te wszystkie obrazy pod przymkniętymi powiekami. Znów malowały mu się sceny z czasów pierwszej wojny, gdy musiał zdobywać plemienne obozy jeden po drugim. W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, minęło trzydzieści lat, a ludzie nadal walczyli i ginęli na tej parszywej wyżynie.
Po chwili odgłosy walki ucichły, poharatany oddział piechoty wycofał się biegiem, osłaniany przez konnych łuczników. Ojciec Wojny był pewien, że Amanewe przyśle mu za chwilę raport o tym, jakie mają straty, jak przebiegał atak, co nowego wymyślili Verdanno. Ale i bez tego wiedział, że następnym razem trzeba będzie atakować w dziesięciu miejscach naraz, by spalić wszystkie zewnętrzne kręgi, a potem następne i następne, aż te wozackie ścierwa w końcu nie będą miały gdzie się cofnąć.
Niewolnica poruszyła się.
– Węzeł się zaciska, mój panie.
Węzeł i węzeł! Mimo wszystko po nieprzespanej nocy był już lekko poirytowany. Nie lubił, gdy się od niego oddalała, bo wtedy czuł starość wbijającą mu spróchniałe kły w kark, ale skoro nie może usiedzieć cicho...
– To idź i go rozwiąż, kobieto. Weź tylu ludzi, ilu potrzebujesz, i idź.
Ukłoniła się lekko i znikła bez słowa.
Gdy wróci, każe jej zapłacić za tę bezczelność.
* * *
Ciemność napierała ze wszystkich stron, a wraz z nią obrazy każdej chwili, gdy opuszczała ją odwaga. Gdy kuliła się jak zwierzę pod razami, gdy była miła dla tych morderców Sahrendey, gdy zawahała się i nie splunęła tej kobiecie drugi raz pod nogi. Pewnie dlatego on ją opuścił. Nie po to biegł dziesiątki mil po spalonej słońcem wyżynie, by spotkać małego, wiszącego na hakach tchórza. Więc gdy zabił strażników, to sobie poszedł.
Key’la otworzyła z wysiłkiem oczy. Niebo jaśniało stopniowo, wokół obozu Wozaków biły w niebo słupy dymu nieróżniące się kolorem od chmur. Martwy Kwiat skurczył się wyraźnie. Przez ostatnią godzinę koczownicy przeprowadzili kilka ataków na jego zewnętrzne płatki, żelazem, magią i ogniem zdobywając co najmniej dwie linie obrony. Ostatni atak załamał się po desperackiej szarży Fali rydwanów, która jednak wkrótce uległa kilku tysiącom konnych łuczników. Wątpiła, czy trzecia część załóg wróciła za mur z wozów.
Przestało ją boleć, co stwierdziła z pewnym zdumieniem. To znaczy bolało, oczywiście, ale tak, jakby ktoś napoił ją wywarem z ziół uśmierzających ból. Ciało było oddzielone od głowy, ktoś przymocował ją do obcego korpusu, zawieszonego dla zabawy nad ziemią. Coś się działo, z nią, z powietrzem, z drągami, na których wisiała. Drewno wibrowało, wyginało się i pulsowało.
Majaki, miała przynajmniej na tyle przytomności umysłu, by to zrozumieć. Właśnie majaczy.
Pół godziny temu przejeżdżała w pobliżu grupa jeźdźców. Konie na widok trójnoga zaczęły się boczyć i nie chciały jechać, więc ominęli go szerokim łukiem, wydawało się, że jeden z przewieszonych przez siodło trupów ma twarz jej dręczyciela. Trudno było rozpoznać, bo uderzenie jakąś ciężką bronią zmiażdżyło mu głowę, ale skądś wiedziała, że to on. I nie czuła nic, radości, ulgi, mściwej satysfakcji. Był martwy, a martwi w tej okolicy stanowili dziś zwykły widok.
Wtedy zrozumiała, że w nocy jej braciszek jednak jeszcze wrócił, bo teraz obaj strażnicy siedzieli oparci o drewno, jakby drzemali. Wrócił, oparł ich o trójnóg i znów odszedł.
Przymknęła powieki, by nie zapłakać.
Tchórze umierają samotnie.
Obóz koczowników Danu Kreda na zamianę wybuchał bojowymi okrzykami i lamentem rozpaczy.
Wojna – matka dwóch pieśni.
Lecz wśród Sahrendey panowała cisza. Ci mordercy walczyli od jakiegoś czasu, atakowali wozy, podpalali je, szturmowali, zdobywali lub byli odpierani, ale nie krzyczeli radośnie ani nie skarżyli się obojętnemu niebu. Szli do walki, potem wracali, część o własnych siłach, część wspierana przez towarzyszy, po czym zastępowały ich inne oddziały. Martwy Kwiat to zwarty obóz, nie było sensu rzucać do ataku na niego całej armii. Poza tym większość roboty odwalał za nich ogień, wątpliwe, czy w walkach stracili więcej niż pięć setek ludzi.
Wspomnienie o tym, jak bardzo chciała widzieć ich namioty obalane przez pędzące rydwany, a ich samych z wyciem i łkaniem uciekających w stronę rzeki, wydawało jej się teraz niedorzeczną mrzonką. To nigdy nie miało szansy się udać – rydwany i wozy przeciw jeździe. Ale nawet teraz, gdy wszystko, od aroganckich marzeń po butne plany, okazało się śmiechu warte, jej rodacy nawet nie pomyśleli o tym, by wsiąść na konie! Co z tego, że nie umieli – Eso’bar też nie umiał, a pojechał...! Drewno zawibrowało mocniej, jakby któryś z martwych strażników zaniósł się bezdźwięcznym rechotem.
Głupcy! Głupcy! Głupcy!
Zdumiałaby się tym swoim wybuchem, gdyby zachowała dość sił na zdumienie. Jakby w chwili, gdy traciła kontakt z własnym ciałem, coś się w niej otworzyło, jakaś głębia, z której wpatrywały się w nią głodne ślepia wstrętnych potworów, a ich emocje mieszały jej w głowie.
Key’la otworzyła oczy, gdy wiatr cisnął jej w twarz lepki zapach spalonego drewna i skóry, doprawiony mdlącym smrodkiem zwęglonego mięsa i włosów.
Obóz New’harr był niszczony spokojnie i metodycznie, jakby to nie była walka, lecz zaplanowana robota. Zrebiarze nie ustawali w rzucaniu na niego swoich czarów, tym razem z większej, bezpieczniejszej odległości i pod osłoną silnych oddziałów jazdy. I cóż z tego, że gdzieniegdzie wozaccy czarownicy stawiali im opór? Widziała ziemię poruszoną zaklęciem, jak wspina się i osłabia czary se-kohlandzkiego szamana, widziała gromadę widmowych stworzeń, jakby duchów zrodzonych z mroźnego oddechu samej Pani Lodu, jak rzucają się i ścierają z falą żaru. Czarowników było za mało, mogli powstrzymać ledwo co czwarty albo co piąty magiczny atak. Tym bardziej że Zrebiarze poczynali sobie coraz śmielej.
Jakieś pół mili od niej zatrzymał się jeden z nich. Przeszło stu jeźdźców otaczało drobnego mężczyznę w szarym ubraniu, dosiadającego na oklep gniadego ogiera. Człowiek ten wykonał kilka gestów, powietrze wokół niego zafalowało, a potem pomknęło przed siebie, kładąc falą gorąca wyschnięte trawy. Czarny pas o żarzących się brzegach pędził w stronę wozów, rozszerzając się stopniowo, uderzył w drewniane burty, które w jednej chwili zadymiły i pociemniały. Ogier czarownika stał jak skamieniały, nie drgnął nawet, gdy ten lekko zeskoczył na ziemię i podbiegł do innego konia. Dopiero wtedy przewrócił się do przodu, na chrapy, brzuch puchł mu jak miech pełen powietrza, skóra dymiła, próbował zarżeć, ale żałosna skarga utonęła w wylatującym pyskiem strumieniu czarnej krwi. Jeden z jeźdźców zarzucił arkan na tylną nogę nieszczęsnego zwierzęcia i pociągnął je, wciąż drgające, ku obozowi Danu Kreda.
U koczowników nic się nie marnowało.
W jednej chwili zrozumiała, dlaczego jej rodacy tak nienawidzą Źrebiarzy. Gdyby miała wolne ręce, gdyby miała łuk, kuszę, nóż...!
Emocje były dzikie, jakby nie jej, łamały obojętność, w bezsilnej furii wyciągnęła ręce ku oddalającemu się oddziałowi, nie czując bólu rozrywanego ciała, i wrzasnęła.
To było szalone wycie, krzyczała nie swoim głosem, głosem tysiąca ludzi, mężczyzn i kobiet, drewniane drągi tworzące trójnóg pulsowały w rytm tego krzyku, rodząc twarze, coraz to nowsze, zachodzące jedna na drugą, oczy przechodziły w usta, usta zamykały się i puchły w nosy, które nagle błyskały gładkimi źrenicami. Wyciągnięte w przód dłonie też zaczęły puchnąć, palce poczerniały, spod paznokci popłynęła krew.
Nic się nie stało.
Źrebiarz nie zajął się ogniem, nie eksplodował deszczem krwi i ciała, nawet nie obejrzał się za siebie. Jej głos utonął we wrzawie bitwy, stał się jeszcze jednym akordem wojennej pieśni wypełniającej okolicę.
Opuściła ręce, ból powrócił, schwycił ją w szpony, szarpnął. Na wpół zaschnięte rany, rozerwane nagłym ruchem, zapłakały czerwienią i leżąca na ziemi głowa napiła się świeżej krwi.
Usłyszała nadjeżdżającego konia. Saonra Womreys w biegu zeskoczyła z siodła i szła ku niej, włosy w nieładzie, obłęd w spojrzeniu, nóż w ręku.
Kobieta nawet nie spojrzała na martwych strażników, interesowała ją tylko Key’la. Podeszła bliżej, stając z nią prawie twarzą w twarz.
– Walczymy – wydyszała – idziemy do szturmów, krwawimy i umieramy. Zostawiamy tam naszych braci... Przysięgaliśmy, że spalimy wasze wozy... że...
Nagłym ruchem złapała Key’lę za koszulę na piersi i przyciągnęła do siebie.
– Oni patrzą na ciebie. Idący do walki... Przysięgaliśmy... za złamane serca... zdradę... A teraz nie ma w nas gniewu ani bojowej furii, która wstrząsnęłaby niebem... Gdy powiedziałam im, że nie chcesz łaski, niektórzy... niektórzy prosili cię o wybaczenie... Ciebie! A na dodatek... duchy odwróciły się od nas... słupy są martwe... nie mamy od kogo wziąć błogosławieństwa...
Odepchnęła ją gwałtownie, machnęła nożem przed twarzą.
– Przeproś! Za to, co zrobili... Że miałaś ojca i matkę... że wybrali ciebie zamiast... zamiast...
Błysnęło, nóż poleciał w bok. Kobieta upadła na ziemię, na plecy, oczy szeroko otwarte, usta wykrzywione zdumieniem. On! Skąd się tu wziął?! Jak? Ale był, był, jej braciszek, dopadł ją jednym skokiem, pochylił się nad leżącą kobietą, wąskie ostrze oparło się o jej policzek, pazury na lewej dłoni lekko drżały.
Cisza.
Zabij ją! Coś w Key’li wyło i wrzeszczało. Zabij! Zabij! Zabij!
Chłopak trząsł się, czekał, blizna na plecach pociemniała. Odwrócił się i popatrzył na nią tak jakoś dziwnie. Wykonał ruch ręką, ostrze znikło, potem chwycił pazurzastą dłonią za najbliższy drąg, który zaczął się wić i tętnić pod tym dotykiem, drugą dłoń położył na głowie kobiety.
Cisza.
A potem ueneya krzyczy. Łapie się za głowę, jakby próbowała oderwać jego rękę, i wrzeszczy. Wyrywa się wreszcie, na czworakach dopada najbliższego drąga i wczepia się w niego oburącz. Drewno pulsuje twarzami.
– Nie... nie... nie... nie... NIE!!!!
Ten krzyk jest inny, rozpaczliwy, słowa są wydyszane, wyrzucone w niebo, tną powietrze jak lecące strzały. Kobieta patrzy na nią dzikim wzrokiem. I płacze.
– Nie... dziecko, nie! To nie jest prawda! To... duchy tutaj. Nie przy słupach... tylko tutaj... One... ty... ja zaraz...
Wstaje. Rozgląda się i sięga po leżący na ziemi nóż.
Błysk. Nóż leci na ziemię, a on staje między nimi.
Z obozu Sahrendey słychać odgłosy szykujących się do kolejnego ataku oddziałów.
Wtedy w lewy bark trafia chłopaka strzała.
I słychać tętent, ziemia drży, Key’la kątem oka widzi jeźdźców, dziesięciu, może więcej, srebrne kolczugi, wysokie hełmy, jeszcze dwóch strzela z łuku, ale tym razem jej „brat” jest przygotowany, robi unik, potem dwa szybkie kroki ku Key’li. Kładzie jej jedną rękę na głowę, drugą dłonią chwyta drewniany drąg trójnogu. Kobieta na ziemi otwiera szerzej oczy.
Jeźdźcy pędzą, pochylają lance, za nimi na jabłkowitej klaczy siedzi jakaś postać, ciemna i jasna jednocześnie, powietrze wypełnia łoskot i zawodzenie. Duchy krzyczą, a konie zaczynają się płoszyć, zatrzymują się i stają dęba. A w niej... coś się zapada, jakby wewnątrz miała olbrzymią dziurę, która połyka wszystko wokół. Usiłuje się od niej odsunąć, ale jak odsunąć się od czegoś, co masz pod sercem? Otwiera usta w niemym krzyku: „Nie, nie, nie, nie, nie!”.
Najbliższy konny zatrzymuje się jakieś trzydzieści kroków od nich, jego wierzchowiec tkwi w miejscu na sztywnych nogach, toczy pianę z pyska; inne konie też nie chcą szarżować. Wojowników ponagla krzyk, wreszcie zeskakują z siodeł i ruszają naprzód z szablami w ręku. Tuzin mężczyzn przeciw kobiecie i dwójce dzieci. Wszystko toczy się wolno, jak we śnie, niebo robi się coraz bledsze, coraz jaśniejsze, trawa ciemnieje, znikąd pojawia się wiatr.
Dla Key’li nie ma to znaczenia. Duchy tętnią w jej krwi. Duchy Sahrendey, duchy poległych Wozaków, dziwnie zjednoczone, snują historie, które zwalają się na nią niczym śnieżna lawina. Nie można stawić im oporu, zaprzeczyć, wywrzeszczeć niezgody, bo ich historie są prawdą wlewaną wprost w duszę.
Patrzy na leżącą na ziemi kobietę i zaczyna płakać.
Nadbiegający wojownicy są już całkiem blisko, piętnaście kroków, już unoszą szable do cięcia, na chwilę świat robi się czarno-biały.
I nagle niebo błyska, a znikąd pojawia się demon z toporem, ostrze kreśli szeroki łuk i rozrąbuje bok pierwszego koczownika, a potem, nie zwalniając, uderza w następnego. Nisko, na wysokości kolan, i noga mężczyzny oddziela się od ciała.
Otwierają się bramy chaosu. Świat wypluwa kolejne demony. Całe z czerni i cieni, otoczone tumanami pyłu, cuchnące zgniłymi jajami. A ten pierwszy walczy nadal, jego topór tnie powietrze, szukając kolejnych ciał. Demon wpada między dwóch Se-kohlandczyków, potężnym ciosem odrąbuje pierwszemu ramię, robi unik przed niezdarnym sztychem i uderza od dołu, obuchem. Twarz wojownika zmienia się w miazgę.
Koczownicy są dzielni, następni rzucają się na potwora, który odgradza się od nich szerokim, płaskim cięciem, wiruje przez chwilę w kilku szalonych piruetach, a długość drzewca nie pozwala im podejść, i wtedy śpiewają kusze. Raz, dwa, trzy... jasne kolczugi wybuchają krwawymi gejzerami, ludzie tańczą taniec śmierci, podrygują i padają na ziemię. Ostatnich dwóch Se-kohlandczyków próbuje uciec, ale pociski ścigają ich i powalają.
Koniec.
Czarny pył opadał powoli, a ona, Key’la z rodu Kalevenhów, wisiała na hakach między demonami, które spadły z nieba. Na mgnienie oka wszystko zamarło w bezruchu.
Wtedy ta jasna-ciemna postać zawróciła konia i pocwałowała w kierunku obozu Jeźdźców Burzy. W tej samej chwili Key’la usłyszała pokasływania, przekleństwa, jakiś dziwny, na wpół szalony śmiech. A demon, który pierwszy przelał krew, odwrócił się ku towarzyszom i uśmiechnął, jego czarno-niebieska twarz zmarszczyła się w dzikim grymasie.
– Psiakrew, mam nadzieję, że zarąbałem tych, co trzeba. Ale pojawili się tak nagle, eeech... – Machnął ręką, rozsiewając w powietrzu kilka garści czarnego pyłu.
Meekh. Mówili w meekhu, zrozumiała, co więcej, chyba ich znała.
To oni prowadzili nas przez góry.
Jedna z postaci, mniejsza niż inne, podeszła bliżej. Przyjrzała jej się uważnie wzrokiem kogoś, kto przestał ufać własnym oczom. Wyciągnęła dłoń i ostrożnie dotknęła jej policzka.
– Key? Key’la?
Uśmiechnęła się tylko i pokazała w anaho’la „Witaj, kuzynko”. Ale Kailean nie widziała tego, patrząc na nią jak na jakieś dziwo, zbyt zdumiewające, by mogło być prawdziwe. Key’la miała wrażenie, jakby na jej spojrzenie nałożyło się spojrzenie jeszcze kogoś, coś dzikiego i obcego, i nagle dziewczyna obróciła się na pięcie i skoczyła, szabla zamieniła się w lśniący półokrąg i zamarła tuż przed twarzą Saonry Womreys.
– Co jej zrobiłaś, suko?!
Key’la spróbowała przyciągnąć wzrok chłopaka, jej braciszka, który stał między zbrojnymi spokojnie, jakby to wszystko było tylko jakimś przedstawieniem. Wydawał się ignorować strzałę, która przeszyła mu ciało tuż nad obojczykiem. On zrozumiał ją bez słów, zrobił dwa kroki i stanął między Kailean a ueneyą.
Na uderzenie serca wokół trójnoga zapadła całkowita cisza.
Którą przerywał szept. Tak niespodziewany, że zwracający uwagę niczym krzyk.
– Panie poruczniku, my to chyba nie jesteśmy w górach.
* * *
Jest galop na końskim grzbiecie wzdłuż wyprężonych, gotowych do walki szeregów. Jest krzyk i gwar. Jest płacz, dziwny, łamiący się płacz i ręce, które jej dotykają. Jest ziemia pod stopami, tętniąca od zgromadzonych wokół duchów, i psy, śmieszne, wielkie, czarno-szare psy kulące ogony pod siebie i posikujące ze strachu. Jest ciepło piersi, o którą się opiera, jest krzyk i machanie rękami. Jest bieg w stronę czworobocznych namiotów, okrzyki strażników obozu, łuki napinające się na widok uzbrojonych obcych. Jest dotyk, delikatny, prawie czuty i jest nóż odcinający rzemienie. Jest ruch rodzący się między szeregami zbrojnych, które najpierw stoją jak skamieniałe, a potem chwieją się i marszczą, jakby ten krzyk był kamieniem rzuconym do stojącej wody. Konni łamią szyk, jedni wyjeżdżają naprzód, inni cofają się, niektórzy zeskakują na ziemię i pędzą do najbliższych namiotów. Jest wiszenie na hakach, czerwona mgła zasnuwająca spojrzenie i śmiech gawiedzi. Jest dłoń wyciągająca haki z ciała i dłoń wbijająca je pod skórę. Jest widok twarzy, pełnych zawziętości i gniewu. Jest krótki gest, gorączkowy rozkaz i strzały kierujące się ku ziemi. Jest zamieszanie i wieść biegnąca od namiotu do namiotu. Jest koń, klacz, piękna jak marzenie, biała jak śnieg. Jest Kailean, która wrzeszczy coś i klnie, i wyrywa się z uścisku żołnierzy. Jest farba na końskim czole i krzyk, i znów gniew i rozpacz, i pragnienie i ból, i szarpanie i koński grzbiet.
To wszystko jest naraz, jednocześnie, każda chwila, każdy obraz, nie sposób odróżnić tego, co teraz, od tego, co było, i tego, co zaraz będzie. Jedyną rzeczą stałą jest on, czarna czupryna, blade ręce, zawsze po jej lewej, otoczony kilkustopową wolną przestrzenią, jakby każdy, kto znajdzie się w pobliżu, wiedział, że nie należy się za bardzo zbliżać.
A potem jest galop przez zasnutą dymami ziemię.
* * *
Ziemia cuchnie. Do tej pory Emn’klewes Wergoreth nie wyobrażał sobie, że może cuchnąć aż tak, ale Has wywarczał tylko, że jak mu się nie podoba, to może iść w cholerę. I nikt, nawet Boutanu całego obozu, nie miał odwagi, by odpowiedzieć na taką impertynencję. Nie komuś, kto wyglądał jak na wpół zamarznięty trup, siny i blady, z zapadniętymi oczami i włosami obłażącymi z czaszki razem ze skórą, i z dłońmi, których palce łamały się pod byle dotknięciem.
Czarownik nie spał całą noc, podobnie jak pozostała czwórka i wszyscy ich uczniowie. Nie mogli bezpośrednio odpierać ataków Źrebiarzy, trudno kontrować kogoś, kogo się nie widzi i kto rzuca zaklęcia w ruchu. Ale mimo to próbowali. Has kładł zasłony z zimna, zamrażał burty wozów, ochładzał miejsca, które od pożaru dzieliła tylko iskra. Przepuszczał przez swoje ciało tyle Mocy, że wreszcie zaczęło się poddawać.
Ale dali im czas, on i inni czarownicy, dzięki czemu przygotowali się na ostatnią bitwę.
Emn’klewes rozejrzał się po linii umocnień. Robił obchód razem z And’ewersem, którego wszyscy uważali za jego zastępcę. Nocą kowal dowodził na odcinkach atakowanych przez Sahrendey i ludzie już opowiadali sobie o zimnej furii And’ewersa i stertach trupów, które padły pod ostrzem jego topora. Oraz o tym, jak osobiście poprowadził sześć kontrataków. Zazdrościł mu tych przywilejów. Boutanu miał prawo stanąć osobiście do walki dopiero na ostatniej linii obrony. Wcześniej powinien trzymać się z daleka od bezpośrednich starć.
Zrezygnował z aktywnej obrony trzech zewnętrznych linii. Za każdym razem, gdy przychodził na nie atak, cofali się, pozwalając, by wróg je spalił, a potem walczyli na następnej. Gdy koczownicy wycofywali się i czekali, aż żar na powrót rozgrzeje burty, by łatwo było je podpalić, także kazał się cofać. Taka była rola płatków Martwego Kwiatu, spowolnić wroga, zmęczyć jego szamanów, zmusić do tracenia czasu. A raczej dać czas obrońcom.
Od czwartej linii umacniali wozy ziemią. Kopali przed nimi rowy, narzucając urobek na burty, aż tworzyła się rampa, ponad którą wystawała tylko górna część pojazdów. Żeby suchy pył, zwany w tej okolicy ziemią, nie spadał w dół pod byle podmuchem wiatru, należało go jednak zwilżyć.
Jaką wilgoć może ofiarować trzydzieści tysięcy ludzi, którzy liczą każdy łyk wody?
Przez całą noc kazał się wszystkim wypróżniać do specjalnie przeznaczonych na ten cel beczek. Kazał też zbierać koński nawóz. Wysuszony, palił się doskonale, ale świeżego ogień nie chciał się imać.
Chronione w ten sposób linie obrony cuchnęły niemiłosiernie.
Ale istniała szansa, że wozaccy czarownicy będą mogli odpocząć, bo strumienie gorąca słane przez Źrebiarzy nie szkodziły ziemi.
Jeśli można to było nazwać ziemią.
Lecz patrząc na Hasa, wiedziało się, że jeśli stary czarownik położy się spać, to już nie wstanie. Na nogach trzymała go tylko wściekłość, złośliwość i upór. Oraz chęć zabicia jak największej liczby Sahrendey.
A zabili ich już trochę. Obie strony walczyły odważnie i dziko, choć po tych przeklętych mordercach spodziewał się większej zaciętości. Ale dopiero dzień miał przynieść prawdziwą walkę.
Boutanu nie liczył na zwycięstwo, które odnieśliby tylko wtedy, gdyby wykrwawił Se-kohlandczyków tak mocno, że ci zrezygnowaliby z oblężenia. Jeśli jednak udałoby mu się utrzymać obóz do nocy, mieliby szansę na pomoc. Obóz Aw’lerr powinien już się oderwać od gór i wędrować w ich stronę. Jeśli...
Przerwał te jałowe rozważania i prawie się roześmiał. Jego ludzie wędrowali pół dnia, a drugie pół i całą noc walczyli. A szczerze wątpił, by koczownicy zaangażowali w ataki więcej niż piątą część swoich sił. Błyskawice nie błysnęły nawet szablami, Sahrendey rzucali do ataków oddziały po tysiąc ludzi, nawet Danu Kredo zachował pewnie jeszcze z dziesięć tysięcy konnych. To nie będzie równa walka. A odsiecz? Czy Yawenyr jest głupcem? I gdzie są inni Synowie Wojny? I ilu jeźdźców potrzeba, by zmusić karawanę do okopania się?
Nie będzie odsieczy.
To były dziwne, gorzkie i cyniczne myśli, lepkie jak smoła i podobnie spowalniające. Uśmiechnął się do nich i splunął, żeby nie marnować wilgoci, prosto do jednej ze specjalnych beczek. Jeśli tak, jeśli nie będzie odsieczy, to trudno. Koczownicy będą płakać przez następne sto lat, wspominając bitwę przed brodem Lassy. A Sahrendey na samą myśl o niej będą szczać po nogach.
Wskoczył na barykadę, obserwując przedpole. Dym z dopalających się wozów zasnuwał okolicę, siny tuman ograniczał widoczność do kilkudziesięciu jardów. Na szczęście czarownicy twierdzili, że za kwadrans albo dwa powietrze się ruszy.
I wtedy powinno się zacząć.
Ten płatek składający się z kilkudziesięciu pojazdów ustawionych w półokrąg był najbliżej obozowiska Sahrendey. Odparł już jeden atak i Boutanu spodziewał się, że właśnie tu pójdą następne. Już poważniejsze. Sam właśnie tu przeprowadziłby pierwszy szturm, bo wystawali trochę za bardzo na zewnątrz. A oni nie będą się już cofać.
Zobaczył ruch przed sobą.
Dwóch wysłanych na zwiad Wozaków ciągnęło właśnie po ziemi jeńca.
Z jego piersi sterczały drzewca dwóch strzał, ułamane tuż przy ciele, ale ranny dawał jeszcze oznaki życia. Zwiadowcy dotarli do barykady, na pomoc wyskoczyło im kilku innych wojowników i raz-dwa przerzucono koczownika górą w krąg wozów. Nawet nie jęknął.
– Mów – Emn’klewes zwrócił się do starszego ze zwiadowców.
– Tamte dwa Liście jeszcze stoją. Stracili część wozów i zawęzili krąg, ale się trzymają. Od północy rzadko ich atakowano.
– A moje rozkazy?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, zmęczonym gestem przecierając oczy.
– Dowódca Liścia kazał mi je sobie wsadzić w rzyć. Nie po to, mówi, bronił się tyle czasu, żeby teraz oddać im wozy za nic. Zostali.
– Wszyscy?
– Żaden nie chciał wrócić.
Właściwie mógł się tego spodziewać. Załogi wozów bojowych niechętnie opuszczały swoje pojazdy.
– Powiedział jeszcze, że osłoni nas, jak długo się da. Mają na widoku obóz Sahrendey, sucze syny od świtu szykują się do głównego ataku.
– Widziałeś to?
– Tak. Chyba wszyscy wyleźli na przedpole. Ze dwadzieścia tysięcy.
– A on? – Wskazał rannego.
– Znaleźliśmy go jakieś sto jardów stąd. Jeszcze dychał.
– Powie nam coś więcej niż ty?
– Chyba nie.
Bontanu popatrzył na jeńca. Młody, dwadzieścia parę lat, czarna broda, wysoko podgolone włosy, skórzany pancerz z charakterystycznymi tłoczeniami. Glyndoi, rodzinne plemię Amanewe Czerwonego.
Ciekawe, czy patrzył, jak mordowali wozackie dzieci?
– Zajmijcie się nim – powiedział głośno.
Nie musiał ich zachęcać. Najpierw dwóch, potem trzech, aż wreszcie kilkunastu ludzi otoczyło leżącego, a potem wzniosło broń. Uderzyli jednocześnie.
Emn’klewes Wergoreth powiódł spojrzeniem po twarzach. Kamienne miny, beznamiętne spojrzenia. Taka jest nasza zemsta, pomyślał. Gdy idziemy do bitwy, płonie w nas ogień, ale gdy mamy wroga przed sobą, jesteśmy jak odlane z brązu posągi. Zimni i obojętni. Tradycja: nie mów o uczuciach, nie pokazuj ich, twarz to maska na duszę, zwłaszcza gdy patrzą inni. Gdyby nie av’anaho, nasze kobiety nigdy nie usłyszałyby...
Tętent. Jeden koń. W ciszy, jaka zaległa nad polem bitwy, odgłos kopyt niósł się daleko. Konny jechał najpierw galopem, potem kłusem, wreszcie stępa, i ciągle się zbliżał. Kilku najbliższych Wozaków oparło kusze o burty, mierząc w niewyraźną sylwetkę.
Z dymu wyłoniła się Bogini.
Boutanu otworzył usta i zamarł. W ich stronę jechała śnieżnobiała klacz ze złotą gwiazdką na czole. Jechała spokojnie, bez lęku, a dosiadający ją jeździec nie miał siodła ani wędzidła.
Laal.
Usłyszał zamieszanie za plecami, krótki gwar, skrzekliwy głos Hasa, przypominający odgłos kruszącego się lodu. Nieważne. Przez chwilę, na kilka uderzeń serca, EmnTdewes znalazł się między Białymi Kopytami, w cieniu Jej Chrap.
Zwątpiłem... Wybacz mi Pani.
A potem było tak, jakby ktoś wylał mu na głowę całą beczkę zimnej wody.
Boutanu dostrzegł, że jeźdźców na grzbiecie jest dwóch, a obok konia, zwykłej siwej klaczy, biegnie jeszcze ktoś, że boki zwierzęcia plami zwykła krew, jego grzywa wcale nie jest taka biała, jak powinna, a gwiazda na czole rozmazuje się w niekształtny kleks. Że to parszywy, cholerny, przeklęty podstęp, by podjechać blisko wozów, drwina z ich wiary i wystawienie jej na pośmiewisko.
Złapał najbliższego kusznika za rękę, wyrwał mu broń, widziany znad krawędzi bełtu jeździec był tylko zwykłym śmiertelnikiem.
Jakaś siła poderwała mu kuszę w górę, pocisk pomknął w powietrze.
And’ewers. Stał i patrzył, a usta poruszały mu się dziwnie.
– Key’la – szepnął.
* * *
Jest galop przez dym, są siwe tumany układające się w dziwne kształty ludzi, zwierząt, bestii. Jest kopyto, wielkie jak góra, siwa klacz objeżdża je po łuku, choć jej jeździec zdaje się tego nie zauważać. Jest gigantyczny miecz wbity w ziemię i grupa czwororękich stworzeń, które stoją i patrzą. Macha im ręką.
Jest smród. Zapach kupy i moczu, jest linia wozów na wpół zasypanych jakimś błockiem i setki gapiących się na nią twarzy.
Jest spokój. Jest wypalenie. Jest cisza.
Stoją. Ich trójka, kobieta, której kiedyś nienawidziła, chłopak, który nie mówi, i ona, Key’la Kalevenh, która ma coś do zrobienia.
Duchy tańczą wokół i pokazują jej obrazy.
Obóz Sahrendey ogarnięty chaosem.
Setki, tysiące ludzi tulących się do rzeźbionych słupów.
Amureh Womreys siedzi na koniu z toporem w ręku, twarz mu drży.
Jasnowłosa niewolnica klęczy na ziemi i wznosi dłonie w niemej modlitwie do swojej bogini. Płacze.
Krzyk. Coraz głośniejszy. Wrzeszczy jeden człowiek, mężczyzna walący głową o słup namiotu, aż krew zaczyna plamić drewno. Ten krzyk niesie się, podchwytują go inni, ktoś wyciąga nóż i tnie się szeroko przez policzek, krew tryska na ziemię.
Duchy są zadowolone. Taka rozpacz wygina obręcz świata. Nad obozem Sahrendey niebo wydaje się zapadać.
Jest krzyk od strony wozów. Jeden z nich zostaje wyrwany z linii. Wjeżdżają do środka.
Twarze. Mężczyźni i kobiety. Twarze smagłe, piękne dziką urodą, poważne i groźne. Jest broń w wielu dłoniach.
Jest cisza.
I ruch, który przyciąga uwagę, twarz ojca, wychudzona i dziwna, nie pamięta, żeby miał aż tyle siwych włosów.
Nie pamięta, żeby kiedykolwiek płakał.
Jest nagłe drżenie przebiegające przez tłum i dziesiątki wyciągających się ku niej dłoni. Nie, nie ku niej, tylko ku jadącej z nimi kobiecie. Ktoś łapie ją za nogę, ktoś ciągnie z drugiej strony, próbując zrzucić z konia, miecze i topory zaczynają swój taniec, niektóre ostrza wciąż plami krew.
Jest w końcu nabieranie tchu i ból.
– Nieeeeeeee!!!
Wrzask jak nie z jej gardła, potężny i szalony, klacz parska i obraca się, odpychając ludzi i tworząc wolną przestrzeń.
Jest nagły bezruch, gdy wszystko zastyga.
Jest szept, ledwo wydyszany, ale skądś wie, że słyszą ją wszyscy wokół.
– Powiedz im... powiedz, jak się nazywasz.
Jest cisza i odpowiedź, która łamie w niej wszystko.
– Nie.
Jest zdumienie i ból. Spojrzenie w tył, na twarz kobiety, i spojrzenie w miejsce, na które ona patrzy.
Jest smutek i jęki duchów, które ten smutek wyczuwają. Jest ciało leżące na ziemi, zmasakrowane dziesiątkami ciosów, jest młoda, brodata twarz zastygła w bólu.
Jest głos Saonry Womreys.
– Nie. Nie powiem. Nie teraz. Powiem, jak on się nazywał. Garwen Mowers z klanu Zielonego Orła. Miał dwadzieścia siedem lat. Był dobrym mężem i ojcem, doskonałym wojownikiem.
Jest cisza, jeszcze większa niż poprzednio, cisza absolutna.
– Gdy był chłopcem, lubił biegać za źrebakami i jeść placki owsiane. Matka nazwała go Der’koners, po dziadku. Der’koners z rodu Manelehów.
Jest coś, jakby wiatr, który zrywa się z tego miejsca i pędzi we wszystkie strony. Jest pytanie, czy wiedza może łamać ludzi? Czy może zginać ich wpół, odbierać oddech, rozwierać dłonie zaciśnięte na rękojeściach broni, uginać kolana, malować twarze bielą?
Jest świadomość, że kilku Wozaków wskakuje na barykadę i używając anaho’la, przekazuje wieść dalej.
Jest wiedza, że na kolejnych Liściach pojawiają się następni Verdanno, a wieść mknie dalej i nic już jej nie powstrzyma.
Kobieta nabiera tchu i zaczyna mówić:
– Gos’maner z rodu Cedewarów, zabity strzałą, Kan’dsar z Velenihów, toporem, Zaferoh z Bolunów, mieczem, Jow’li...
Imiona płyną nieprzerwanie, a każde jest kamieniem przygniatającym barki otaczających ją ludzi. Rozchodzą się falą gestów mowy niskiej, a razem z nimi, jak pożar na stepie, rozchodzi się świadomość. Tam, gdzie imię trafia w odpowiednie miejsce, kolana stykają się z ziemią, a z piersi wyrywa jęk. Bo anaho’la w swojej oszczędności zawsze mówi więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
„Nasze dzieci”.
„Zabijamy nasze dzieci”.
Jest cisza i głos, który wymienia imiona wszystkich Wilków poległych w atakach na Martwy Kwiat. Pierwsze imiona.
Jest też twarz ojca, boleśnie bliska i daleka jednocześnie. Jakby Key’la patrzyła na dwóch ludzi, potężnego kowala, łamiącego podkowy w ręku, i starca z oczami pełnymi łez. Widzi prośbę w tych oczach i wie, że musi ją odrzucić.
– To prawda. Nazywaliście ich Brodaczami, pamiętasz? – Key’la szepcze. – Sahrendey. Gdy jeszcze uważaliście ich za przyjaciół. Wymienialiśmy z nimi krew, konie, stada. Wymienialiśmy opowieści i żarty. Mówiliście Brodacze, a oni mówili Młokosy. Nasi mężczyźni noszą długie włosy, zawsze gładko się golą, Oni noszą krótkie włosy i brody. Nasze kobiety ścinają włosy i prawie się nie malują. Nie wypada. Ich zapuszczają włosy przez całe życie i od dziecka używają barwiczek do twarzy. Noszą kolczyki w uszach. Widziałam to na hakach, gdy przyszły do mnie duchy.
Wydaje się, że imiona płyną niekończącym się strumieniem. Jest wiedza, że to nieprawda.
– Ogól go – wskazuje ojcu martwego jeńca – i dodaj dłuższe włosy. Umyj jej twarz i obetnij włosy do ramion. Zobaczysz mojego brata i moją siostrę.
Imiona się kończą, było ich ponad dwieście, może trzysta, reszta to ranni, których los w ręku Laal. Jest cisza. Kolejna cisza, kolejny stopień. I pytanie, które musi paść.
– Dlaczego? Dlaczego z nami walczycie?
– Powiedzieli im... – Key’la uśmiecha się i wie, że tak naprawdę to duchy uśmiechają się przez nią. – Powiedzieli Sahrendey, że Ojciec Wojny kazał wam oddać większość koni, bo potrzebował wierzchowców w miejsce straconych w Imperium. A wy odmówiliście, zamordowaliście posłów i uciekliście na zachód.
– Żeby chronić swoje konie... – szepcze Saonra Womreys i jest w tym szepcie takie poczucie zadawnionej krzywdy, że niebo zdaje się pękać. – Powiedzieli, że zostawiliście nas i uciekliście, by chronić swe konie.
– Nam powiedzieli – wyrywa się ktoś z boku, a Key’la, choć zna tę historię, bo duchy wciąż śpiewają w jej żyłach, wie, że to musi zostać powiedziane – że Yawenyr zaczął podejrzewać sojusz między Sahrendey i nami, więc kazał im zabić nasze dzieci, by udowodnili lojalność. A oni... je zabili.
Jej siostra pochyla twarz. Szepcze.
– Bo kazał... Sahrendey... naradzali się przez trzy dni i trzy noce. Żyliśmy między nimi przez kilka lat, jako goście, a nie zakładnicy. Sami stracili większość młodzieży w czasie wojny, traktowali nas jak własne dzieci. Ale nie mieli dość sił, by nas obronić... Lecz jak ukryć osiem tysięcy dzieci, które nie jeżdżą konno? Jak oszukać szpiegów Ojca Wojny? Zaryzykowali wszystkim, co mieli. Gdyby Yawenyr się dowiedział...
Unosi głowę i uśmiecha się szaleńczo.
– Potem przyszedł do nas Amanewe Czerwony i zapytał, co postanowiliśmy. Zapytał dzieci, z których najstarsze miało dwanaście lat, czy ma zaryzykować istnieniem swojego ludu, by je ocalić. Dzieci, które czuły się zdradzone i oszukane, które nienawidziły swoich rodziców jak nikogo na świecie. Och, byłam przy tym. Jako dziecko byłam przy tym, jak mój przyszły mąż przeklął własnego ojca, wyrzekł się imienia i wskoczył na koński grzbiet, by przybrać nowe. Gdy przyszli se-kohlandzcy posłańcy, zobaczyli świeżo skopaną ziemię przesiąkniętą krwią i wszystkich w obozach jeżdżących konno. To wystarczyło.
Opowieść rozchodzi się po obozie krótkimi zdaniami mowy niskiej. Anaho’la nie jest przeznaczone do takich historii, to język komend albo plotek przekazywanych sobie w czasie wędrówki, gdy nie warto zdzierać gardła. Ale działa. A jej siostra znów szepcze:
– Nienawidziliśmy was jak zarazy. Całe lata. Marzyliśmy, że gdy przyjedziecie, to spalimy wasze wozy, zabijemy konie i stojąc nad ich truchłami, wykrzyczymy własne imiona. Ale czas mijał, a wy nie wracaliście. Nienawiść stygnie, niewielu jest takich, którzy potrafią ją pielęgnować bez końca. Dorastaliśmy, zakładaliśmy rodziny, walczyliśmy i zabijaliśmy w ich obronie. Rodziły się nam dzieci, których śmiech wytapiał z serc żal. Pozostała pustka. Nawet gdy wróciliście... gdy wjechaliście na wyżynę... nienawiść i złość powróciły, lecz na krótko. Gdybyście zawrócili i znów uciekli, nie ścigalibyśmy was. Walczyliśmy z wami, ale bez tego gniewu, jaki spodziewaliśmy się znaleźć. Ale jak... jak mieliśmy powiedzieć, że to my? I komu mieliśmy to powiedzieć? Tym, którzy wybrali własne konie zamiast własnych dzieci? Nawet jak nie ma gniewu, pozostaje duma.
Key’la czuje dotyk na karku. Saonra kryje twarz w jej włosach.
– A ona tam wisiała... Mój mąż zabrał ją z obozu Danu Kreda, taką małą i taką dzielną walczyła, nawet jak miała związane ręce... A potem próbowała uciec, pewnie by was ostrzec, i złapali ją i powiesili na hakach. Powiedzieliśmy, trudno, nie nasza sprawa, i tak zaraz zacznie szlochać i błagać o strzałę... Sama jest sobie winna.
Coś gorącego spływa jej po karku.
– Wisiała tam tak długo, aż rodowe duchy Sahrendey przyszły do niej. Były ciekawe, kogo wychowało Imperium. Ciekawe, czy płacze nad grzechami swoich przodków. Chciały zobaczyć jej ból. A potem... zaczęła się walka i przyszły wasze duchy, poległych wojowników, i coś się zamieniło. Nie wszystkie odchodzą do Domu Snu, te, które mają coś ważnego do zrobienia, zostają... I po raz pierwszy, odkąd opuściliście wyżynę, duchy Sahrendey i Verdanno spotkały się w jednym miejscu. Pod trójnogiem, na którym umierało dziecko. A my patrzyliśmy i dziwiliśmy się, czemu jeszcze nie błaga o łaskę. Ale też patrzyliśmy i widzieliśmy siebie sprzed lat, opuszczonych i skazanych na śmierć. Więc nawet zaproponowaliśmy jej pomoc... żelazny grot na długim drzewcu. A rodowe duchy nie przychodziły do rzeźbionych słupów, choć czekaliśmy. I znów rodził się w nas gniew. A ja pojechałam pod ten trójnóg, by dać jej odpocząć. Przepraszam... przepraszam... przepraszam...
Więc po to był jej wtedy nóż, Key’la uśmiecha się i porusza ręką. „Nic się nie stało”.
– Dotknęłam jednej z żerdzi i one do mnie przyszły. Duchy. I pokazały mi prawdę.
Prawdę? Tłum dookoła gęstnieje. Ludzie ciągną z sąsiednich płatków, przeskakują przez wozy, idą chwiejnie, jak w pijackim oszołomieniu, mężczyźni i kobiety, głównie ci, którzy pamiętają Krwawy Marsz. Jest w nich jakaś kruchość i bezradność, oczy mają puste, twarze bezbronne.
– Kto...? – dobiega z boku ochrypły głos. – Kto nam to zrobił?
Jest śmiech. Dziwny śmiech, trochę dziki, trochę szalony, i słysząc ten śmiech Key’la wie, że nie tylko przez nią przemawiają duchy. Ueneya jest prawdziwą Rozmawiającą z Przodkami.
– Kto nosi przydomek Lisa Stepów? Komu Złoty Namiot chwiał się nad głową po klęsce pod Meekhanem? Kto bał się, że Ojciec Pokoju zażąda zwołania Wielkiego Wiecu? Komu wodzowie plemion skakali do gardła i grozili rozerwaniem końmi? Kto poniósł klęskę i zostawił pięćdziesiąt tysięcy trupów gnijących pod miastem. Nie było łupów, niewolników, bydła ani koni, a skąd je wziąć? On nie miał pewności, czy Verdanno i Sahrendey tak naprawdę spiskują przeciw niemu, ale co z tego? Przez kilka lat odbudowaliście swój majątek, a on potrzebował waszych stad i tabunów, złota i srebra, uprzęży, broni, dobytku... Potrzebował zwycięskiej wojny, która odwróci uwagę od klęski w Imperium. Ale nawet on nie mógł po prostu uderzyć na wyżynę bez powodu. Co innego, gdyby Verdanno podnieśli bunt...
Głos cichnie.
– Jednym rozkazem, jednym kłamstwem ocalił władzę, dał zwycięską wojnę swoim Synom, zdobył wasze bydło i konie, a co najważniejsze, zdobył też ziemię. Mógł obdzielić niezadowolone plemiona żyznymi pastwiskami, mógł przesunąć Sahrendey na północ, dalej od siebie, mógł wbić klin między przyjaciół. Czy wiecie... że nawet teraz nasze duchy czują dla niego podziw?
Jest ruch. Ktoś przepycha się przez tłum. Kobieta. Stara, z włosami w nieładzie, z twarzą poznaczoną świeżymi pręgami po paznokciach drapiących do żywego mięsa. Jest spojrzenie pełne obłędu.
Kobieta idzie chwiejnie, zatacza się, a wszyscy usuwają jej się z drogi. Dociera na miejsce i klęka. Przez chwilę starcze dłonie gładzą twarz martwego jeńca.
Odwraca się wreszcie i przesuwa spojrzeniem wokół, a ci, których broń znaczy świeża krew, bledną. Staruszka podchodzi do najbliższego i pewną dłonią sięga po jego kavayo.
Jest zdziwienie, gdzie szmer potępienia?
Uzbrojona w nóż, którego nie ma prawa dotykać, odwraca się i wychodzi przez dziurę w barykadzie.
Znika w dymie.
Jest cisza.
I chrząknięcie.
– Sama wszystkich nie zabije – mówi Boutanu stłumionym głosem.
– Wiem. – Jej ojciec nie mówi, tylko sapie i patrzy jakoś tak dziwnie, zaciskając dłonie w pięści. – Gdzie Lamerei?
– Tu.
Awe’aweroh Mantoru pojawia się w polu widzenia, skurczony, mniejszy niż zwykle.
– Ile mamy rydwanów?
– Z tysiąc. Może mniej. Ale woźniców nie więcej niż na połowę. Traciliśmy więcej ludzi niż koni.
– Nee’wa!
Jest starsza siostra w skórzanym pancerzu i hełmie, z łukiem w dłoni. Z ich trzech najlepiej radziła sobie z tą bronią. Jest nieśmiałe dotknięcie i drżenie warg.
– Ile z was potrafi powozić rydwanem?
– Czterysta.
Jest zrozumienie i cichy śmiech w duchu. To robiła Druga, gdy znikała na postojach. Uczyła się z innymi dziewczętami zakazanych wojennych sztuk. Jest podszyta rozbawieniem ciekawość. Czy nosi też kavayo?
– Pojedziecie?
Jest spojrzenie w oczy siostry i zdumienie, że tak można się zmienić w ciągu kilku tylko dni.
– Gdzie rydwany?
Jest ruch wokół, ale ludzie nie wracają na swoje miejsca, tylko wychodzą przed Martwy Kwiat. Coraz więcej i więcej, płatki pustoszeją i wydaje się, że ta ludzka rzeka nigdy się nie skończy. Jest wiedza, że wieść o starej kobiecie idącej z nożem pomścić syna rozeszła się już po obozie i ludzie ruszyli jej śladem. Jest wiedza, że nikt i nic ich teraz nie powstrzyma.
– Podziw, mówisz...
Jest zdziwienie, że ojciec może mieć taki głos. Czarny, czarny głos.
Jest dotknięcie i zdejmowanie jej z konia. Jest przytulenie do szerokiej piersi.
– Położę ją w bezpiecznym miejscu, a potem pokażemy ci, dziecko, co znaczy nasz podziw. Powiesz mi, jak nazwali cię rodzice?
– Sae’wa Maweronh.
– Znałem twoją matkę. Masz jej oczy. Czy zaczekasz tu na mnie, bym mógł z tobą pojechać do waszego obozu?
– Tak.
A potem ojciec odnosi ją na rękach.
Obok nich jest on, na którego prawie nikt nie zwraca uwagi, jej brat, opiekun, strzecha ciemnych włosów i chude ramiona. Jest wóz mieszkalny i wąskie łóżko. Jest dotknięcie twarzy.
Uśmiech, jak skrzywienie warg po wyrwaniu zęba.
Szept.
– Przepraszam, córeczko.
Jest rozbawienie, że dziś wszyscy dorośli chcą ją przepraszać.
– Będziesz tu bezpieczna, dopóki nie zakończymy... tego. Zostawię ci lampkę.
Jest trzaśnięcie drzwiami i małe światełko rozjaśniające mrok wozu.
Są duchy.