Niemal każdej pogodnej, a w szczególności księżycowej nocy, na najwyższym piętrze najwyższego budynku Ridgeway Street możną było zobaczyć otwarte okno. Ci, którzy późno przechodzili ulicą, widywali czasem blady cień poruszający się w ciemnym prostokącie: to Willy Lucas ich podpatrywał. A wtedy na pryszczatej, pokrytej młodzieńczym puchem twarzy Willy'ego pojawiał się wyraz paniki i chłopak cofał się od okna przestraszony, że ktoś go spostrzegł.
Kobiety z przeciwka często posądzały Willy'ego, że je podgląda, i skarżyły na niego starszemu bratu, w wyniku czego Willy dostawał wały.
Ale Willy'ego nie interesowały kobiety o zaciętych ustach i bezbarwnych oczach, które znał z Ridgeway Street, ani w ogóle żadne inne, poza tymi, które zaludniały jego wyobraźnię. Po prostu lubił patrzeć na pogrążone w ciszy miasto, kiedy inni spali. Było to tak, jak gdyby wszyscy wymarli pozostawiając go samego, i nie było nikogo, kto by na niego krzyczał czy patrzył złym okiem.
Z tego powodu właśnie w tych rzadkich chwilach, kiedy odczuwał potrzebę ruchu, szedł sobie na spacer po ciemku czując się dobrze i swobodnie na wyludnionych ulicach. Nocą, przytulone do siebie wzdłuż opadającej w dół ulicy domy wydawały się wychudłe i wypełnione atramentem, a okna, jak w komiksach, płonęły jednakowym żółtym blaskiem, który robił na Willym miłe wrażenie.
Pewnej zimnej październikowej nocy, kiedy światło księżyca kładło się na dachach szerokimi oszronionymi snopami, Willy wyglądając przez okno zobaczył, jak w miejscu, gdzie wbijano ostatnie pale pod budowę nowego domu towarowego, coś wychodzi z wody. Osobliwy stwór, wielkości człowieka, poruszał się z ociężałą powolnością, która wydawała się dziwna jak na kogoś, kto wpadł do lodowatej wody. Drżąc z podniecenia chłopak złapał starą teatralną lornetkę z masy perłowej, którą ukradł kiedyś w narożnym sklepie ze starzyzną Conneya, i wycelował ją w wąski pasek wody widoczny pomiędzy domami w miejscu, gdzie Ridgeway Street schodziła do rzeki. Ale człowiek — czy też może to było zwierzę — zdążył już zniknąć. Willy nie zobaczył nic poza pomarszczoną powierzchnią wody; a każdą zmarszczkę kreślił inny kolor z rozszczepionej wiązki światła w zdezelowanej lornetce Willy'ego. Stopniowo powierzchnia rzeki powróciła do swojego poprzedniego stanu wrażliwej gładkości, jak gdyby nic niezwykłego się nie stało.
Willy patrzył niemal do świtu przycupnięty w mroźnej ciemności swego małego poddasza; wreszcie zamknął okno i poszedł spać.
Kiedy się obudził i zszedł na lunch, ich sklep spożywczy, mieszczący się w tym samym domu od ulicy, był pełen ludzi. Siostry Willy'ego, Emily i Ada, były zbyt zajęte na to, żeby przejść na zaplecze i przygotować mu posiłek, więc zrobił sobie kanapki z roztartym bananem grubo posmarowanym marmoladą. Jadł, pogrążony w milczącej zadumie, prawie nie widząc komiksu, który przy tym kartkował, ani nie słysząc dudnienia nasypywanych na wagę kartofli.
Zastanawiał się, czy ma komukolwiek powiedzieć o dziwnym nocnym wydarzeniu. Gdyby to był drobny skandalik tego rodzaju na przykład, że pijany sąsiad wracając do domu wpadł do rzeki, to mógłby liczyć na żywe zainteresowanie obu sióstr. Ale po dokładnym rozważeniu sprawy zdecydował się nic nie mówić. Kiedyś widział, jak wielce szanowna starsza pani z sąsiedniej ulicy ukradła ze sklepu pęczek marchewki. W przypływie rodzinnej lojalności powiedział o tym Adzie, ale dostał tylko reprymendę za kłamstwo. Inne podobne przypadki nauczyły go ostrożności, gdy chodziło o przekazywanie wiadomości rodzinie.
Cały dzień snuł się po domu; wyszedł tylko raz, nad rzekę, gdzie włóczył się wśród kolczastych krzaków i wysokiej trawy, jak gdyby się spodziewał, że znajdzie ciało topielca. Nie znalazłszy jednak nic poczuł się nieswojo i wrócił do domu, gdzie starszy brat Jack zbeształ go za to, że wchodzi do mieszkania w zabłoconych butach.