Dobro przeważyło nad złem. A może nie? Nie był już taki pewien, gdy czasem w nocy rzucał się na łóżku, dręczony koszmarami. Ale w świetle dnia, jak teraz, był przekonany, że przeważyło dobro. Zło było jedynie widmem czającym się w jakimś zakamarku w obawie przed odsłonięciem swego wstrętnego oblicza. Tak chciał.
Oboje niezmiernie ją kochali. Może on bardziej. Może ona jego kochała bardziej. Łączyło ich coś szczególnego i nic nie mogło tego zmienić. To, co brzydkie i brudne, nie przywierało, po prostu po nich spływało.
Siostra obserwowała ich bez zazdrości. Wiedziała, że to coś wyjątkowego, że nie ma sensu się z tym ścigać. Otaczali ją swoją miłością, dzielili się nią. Nie miała powodu być zazdrosna. Niewielu ludziom dane jest tyle miłości.
Bezgraniczna miłość kazała jej zamknąć ich przed światem. Pozwolili na to i byli jej wdzięczni. Do czego im inni ludzie? Po co mieliby się tłoczyć wśród tego paskudztwa, o którego istnieniu wiedzieli? Od niej. Zresztą, jak mówiła, nie poradziłby sobie wśród nich. Nazwała go ofiarą losu. Ciągle coś upuszczał, przewracał, rozbijał. Gdyby wypuściła ich w świat, stałoby się coś strasznego. Ofiary losu nie radzą sobie w świecie. Wymawiała te słowa z miłością. „Moja ty ofiaro losu”.
Wystarczyła mu jej miłość. Siostrze również, a może raczej: przeważnie wystarczała.
Beznadziejny pomysł! Jonna obojętnie brała z taśmy towary i odczytywała kolejne kody. W porównaniu z tym „Big Brother” to festiwal rockowy. Dno! Właściwie nie powinna narzekać. Oglądała przecież wcześniejsze edycje i wiedziała, że będą musieli mieszkać i pracować w tej dziurze. Ale żeby siedzieć w kasie supermarketu ICA! Tego się nie spodziewała. Jedyna pociecha, że Barbie też tu wylądowała. Siedziała w kasie za nią, w czerwonym fartuchu okrywającym silikonowy biust. Jonna przez całe przedpołudnie słuchała jej głupiego trajkotania i zagadywania małolatów i starych oblechów. Nie rozumieją, że z taką Barbie się nie gada, tylko poi wódką, a potem cała naprzód. Idioci.
– Jak miło, że będziemy mogli was oglądać w telewizji. I nasze miasteczko. Nigdy bym nie przypuszczała, że staniemy się sławni na całą Szwecję. – Przy kasie stała śmieszna paniusia, mizdrząc się do zawieszonej pod sufitem kamery. Nie zdawała sobie sprawy, że to najskuteczniejszy sposób, żeby nie trafić do żadnego odcinka programu. Spojrzenie prosto do kamery eliminowało ją całkowicie.
– Razem trzysta pięćdziesiąt koron i pięćdziesiąt öre – powiedziała znudzona Jonna.
– Proszę, płacę kartą. – Paniusia z parciem na szkło przeciągnęła kartą VISA przez czytnik i zaszczebiotała: – Ojej, muszę zasłonić PIN!
Jonna westchnęła. Ciekawe, czy upiekłoby jej się, gdyby już teraz spróbowała się urwać. Producenci chętnie widzieliby jakąś kłótnię z szefem, jakąś awanturę, ale może jeszcze za wcześnie. Trzeba zacisnąć zęby na tydzień, dwa, potem będzie mogła dokazywać.
Ciekawa była, czy rodzice siądą w poniedziałek przed telewizorem. Prawdopodobnie nie. Nie mają czasu na tak banalne zajęcia jak oglądanie telewizji. Oboje są lekarzami, ich czas jest cenniejszy niż innych ludzi. Zamiast oglądać „Robinsona” czy choćby spędzać czas z córką, woleli zrobić kolejną operację bypassów albo transplantację nerki. Jonna jest egoistką, skoro tego nie rozumie. Pewnego razu tata zabrał ją do szpitala i pozwolił się przyglądać operacji serca dziesięcioletniego dziecka, żeby zrozumiała, dlaczego praca rodziców jest tak ważna i dlaczego nie mogą spędzać z nią tyle czasu, ile by chcieli. Mówił, że razem z matką powinni wykorzystać swój talent, jakim jest umiejętność pomagania innym.
Głupie gadanie. Po co ludziom dzieci, jeśli nie mają dla nich czasu? Dlaczego z nich nie zrezygnują, żeby móc siedzieć w szpitalu dwadzieścia cztery godziny na dobę i grzebać w czyjejś klatce piersiowej?
Następnego dnia po wizycie w szpitalu ojca Jonna pocięła się po raz pierwszy. Bardzo jej wtedy ulżyło. Już po pierwszym cięciu poczuła, jak lęk ustępuje. Zupełnie jakby wypłynął z rany razem z ciepłą czerwoną krwią. Uwielbiała widok krwi i dotyk noża, żyletki czy choćby spinacza, którym można odciąć palący w piersi ból.
Dopiero wtedy rodzice naprawdę ją zobaczyli. Dzięki krwi. Dzięki krwi skierowali na nią spojrzenia i zobaczyli. Efekt tego „kopa” malał jednak z każdym kolejnym skaleczeniem, z każdą nową blizną. Już nie czuła takiej ulgi, rodzice też nie patrzyli na nią z tym samym niepokojem co na początku, raczej ze znużeniem. Odpuścili. Postanowili ratować tych, których umieli ratować, ludzi ze zdezelowanymi sercami, guzami na kiszkach, popsutymi narządami, które trzeba wymienić. Jonna nie cierpiała na nic takiego. Wprawdzie miała chorą duszę, ale takiej choroby nie da się wyciąć skalpelem. Dali sobie spokój.
Mogła liczyć jedynie na kamery i miłość widzów, którzy wieczór w wieczór zasiadali przed telewizorami, żeby ją oglądać. Którzy ją widzieli.
Za plecami usłyszała, jak jakiś facet pyta Barbie, czy mógłby dotknąć jej silikonowego biustu. Widzowie będą zachwyceni. Jonna podwinęła rękawy, odsłaniając blizny. Tylko to mogła im zaoferować.
– Martinie, można do ciebie na chwilkę? Chciałbym obgadać jedną rzecz.
– Oczywiście, skończę tylko kilka raportów. – Martin zapraszająco kiwnął ręką. – Czy mi się zdaje, czy coś cię gryzie?
– Tak, sam nie wiem, co myśleć. Przed południem przyszedł faksem protokół z sekcji zwłok Marit Kaspersen. Jest w nim coś dziwnego.
– Co takiego? – Martin z zaciekawieniem pochylił się do przodu. Przypomniał sobie, że już w dniu wypadku Patrik wspominał o swoich wątpliwościach, ale potem już do tego nie wracał i Martin zdążył zapomnieć, o co chodziło.
– Pedersen zapisał wszystkie wnioski z sekcji, rozmawialiśmy również przez telefon, ale nadal nie możemy tego rozgryźć.
– Mów. – Martin był coraz bardziej zaciekawiony.
– Marit nie zginęła w wypadku – to po pierwsze. Była martwa, zanim do niego doszło.
– Co ty mówisz? Co było przyczyną śmierci? Zawał czy coś w tym rodzaju?
– Niezupełnie. – Patrik drapał się w głowę, wczytując się w tekst protokołu. – Śmierć nastąpiła wskutek zatrucia alkoholowego. Miała we krwi 6,1 promila.
– Chyba żartujesz! 6,1 promila? Konia by zabiło!
– No właśnie. Według Pedersena musiała wypić całą butelkę wódki, i to w bardzo krótkim czasie.
– Jej bliscy mówią, że w ogóle nie piła alkoholu.
– Właśnie. Nic nie wskazuje na to, żeby nadużywała alkoholu. Prawdopodobnie oznacza to, że na skutek nieprzyzwyczajenia zareagowała jeszcze silniej.
– Czyli z jakiegoś powodu urżnęła się w sztok. To bardzo smutne, ale niestety się zdarza – powiedział Martin, nie rozumiejąc wątpliwości Patrika.
– Na to wygląda. Tylko że Pedersen odkrył coś, co wszystko komplikuje. – Patrik założył nogę na nogę i przebiegał wzrokiem tekst. – Jest. Spróbuję to przetłumaczyć na ludzki język, bo Pedersen zawsze używa koszmarnego fachowego żargonu. A więc denatka miała wokół ust dziwne zasinienie. A do tego urazy w jamie ustnej i przełyku.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie wiem – z westchnieniem stwierdził Patrik. – To za mało, żeby Pedersen mógł się wypowiedzieć wiążąco. Nie może z całym przekonaniem odrzucić wersji, że siedząc w samochodzie, wyżłopała całą flaszkę, zmarła wskutek zatrucia, a potem wjechała do rowu.
– W takim razie powinna być zamroczona już wcześniej. Czy w niedzielę mieliśmy doniesienie o dziwnie zachowującym się kierowcy?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Przez to cała ta historia wydaje mi się jeszcze dziwniejsza. Chociaż z drugiej strony o tej porze ruch był niewielki, więc może po prostu nikt jej nie widział – powiedział Patrik w zamyśleniu. – Ale Pedersen nie potrafi wyjaśnić, skąd się wzięły urazy wokół ust i w jamie ustnej. Dlatego sądzę, że warto się temu przyjrzeć bliżej. Może to zwykły wypadek po pijanemu, a może nie. Jak uważasz?
Martin zastanawiał się chwilę.
– Od samego początku coś w tym wszystkim nie dawało ci spokoju. Sądzisz, że uda ci się przekonać Mellberga?
Patrik spojrzał na Martina, Martin się roześmiał.
– Zależy, jak się naświetli sprawę, co?
– Otóż to. Wszystko zależy od naświetlenia – zaśmiał się Patrik. Wstał i poważniejąc, spytał:
– Myślisz, że popełniam błąd? Że robię z igły widły? Pedersen nie znalazł nic konkretnego, nic, co by dowodziło, że to nie był wypadek. Jednocześnie – Patrik machnął wydrukiem protokołu – coś mi chodzi po głowie, chociaż za żadne skarby nie mogę… – Poczochrał włosy.
– Zróbmy tak – powiedział Martin. – Popytajmy ludzi. A nuż dowiemy się czegoś więcej. Zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi. Może wpadniesz na to, co ci tak nie daje spokoju.
– Masz rację – przyznał Patrik. – Najpierw pogadam z Mellbergiem, a potem jeszcze raz pójdziemy porozmawiać z przyjaciółką Marit, dobrze?
– Zgoda – odparł Martin i wrócił do raportów. – Wpadnij po mnie, gdy będziesz gotów.
– Okej.
Patrik już stał w drzwiach, gdy Martin go zatrzymał:
– Słuchaj – zawahał się. – Już dawno chciałem spytać. Co u was słychać? U twojej szwagierki i tak dalej.
Patrik uśmiechnął się.
– Odzyskaliśmy nadzieję. Anna chyba zaczęła wychodzić z dołka. W dużej mierze dzięki Danowi.
– Danowi? – zdziwił się Martin. – Temu od Eriki?
– Przepraszam, co to znaczy od Eriki? Pozwolę sobie zauważyć, że Dan jest obecnie przyjacielem nas obojga.
– Ależ oczywiście – zaśmiał się Martin. – Ale co on ma z tym wspólnego?
– W poniedziałek Erice przyszedł do głowy genialny pomysł. Poprosiła go, żeby przyszedł porozmawiać z Anną. I zadziałało. Chodzą razem na spacery, rozmawiają. Chyba właśnie tego potrzebowała. Minęło dopiero kilka dni, ale Anna już jest innym człowiekiem. Dzieci są wniebowzięte.
– Jak dobrze – ciepło powiedział Martin.
– Bardzo dobrze – odrzekł Patrik. Uderzył dłonią o framugę. – Idę do Mellberga, chcę to mieć za sobą. Potem pogadamy.
– Okej.
Martin pochylił się nad raportami. Jeszcze jedna nieprzyjemna strona tej pracy. Chętnie by sobie to darował.
Dni ciągnęły się tak strasznie, jakby piątek, a wraz z nim randka, nigdy nie miał nadejść. A w ogóle co to za słowo: randka. W tym wieku? Tak czy inaczej, spotkają się na kolacji. Dzwoniąc do Rose-Marie, nie miał żadnego konkretnego planu i sam się zdziwił, gdy zaprosił ją na kolację w Gestgifveriet. A jego portfel – ten się dopiero zdziwi, gdy przyjdzie do płacenia! Sam nie rozumiał, co się z nim dzieje. Przede wszystkim w ogóle nie powinno mu przyjść do głowy umawiać się w tak drogiej restauracji. Tymczasem gotów był jeszcze płacić za nią – nie, to do niego zupełnie niepodobne. Dziwne, ale wcale go to nie martwiło. Wprost nie mógł się doczekać chwili, gdy razem z Rose-Marie siądzie do dobrej kolacji, spojrzy jej w oczy w blasku świec i będą im podawać smakowite dania.
Z zadziwieniem potrząsnął głową. „Pożyczka” zsunęła mu się na ucho. Sam siebie nie rozumiał. Może jest chory? Nasunął „pożyczkę” z powrotem na łysinę i przytknął dłoń do czoła. Było chłodne, nic nie wskazywało na gorączkę. A jednak to niepokojące. Czuł się dziwnie. Może to niedobór cukru?
Już sięgał do dolnej szuflady po kulkę kokosową, gdy usłyszał pukanie.
– Co jest? – powiedział z rozdrażnieniem.
Wszedł Patrik.
– Mogę? Nie przeszkadzam?
– Nie – Mellberg westchnął w duchu i rzucił tęskne spojrzenie na dolną szufladę. – Wchodź.
Zaczekał, aż Patrik usiądzie. Żywił mieszane uczucia wobec tego młokosa. Za takiego go uważał. Nie chciał zauważyć, że Patrik zbliża się do czterdziestki. Trzeba mu zapisać na plus, że prowadząc śledztwa w sprawie morderstw, postępował bardzo zręcznie i miał doskonałe wyniki. Dzięki temu nazwisko Mellberga trafiło do gazet. Poświęciły mu niejedną szpaltę. Z drugiej zaś strony nie opuszczało go wrażenie, że Patrik go lekceważy. Nigdy nie okazał tego wprost, odnosił się do niego z szacunkiem, jak podwładny do szefa, ale wrażenie pozostawało. Cóż, dopóki Hedström wykonuje swoją pracę, a on sam wypada w mediach tak dobrze, jak na to zasługuje, można mu to puścić płazem. Ale trzeba go mieć na oku.
– Dostaliśmy raport w sprawie poniedziałkowego wypadku.
– No i? – Mellberg był wyraźnie znudzony. Wypadki to codzienność.
– Nasuwają mi się pewne wątpliwości.
– Wątpliwości? – zainteresował się Mellberg.
– Tak – Patrik zajrzał do papierów, jak przedtem u Martina. – Część urazów, których doznała ofiara, nie powstała w wyniku wypadku. Poza tym już przed wypadkiem była martwa. Zatrucie alkoholem. Miała we krwi 6,1 promila.
– 6,1, żartujesz?
– Niestety nie.
– A te urazy? – Mellberg wychylił się do przodu.
Patrik się zawahał.
– Wokół ust i w jamie ustnej.
– Wokół ust? – powtórzył z powątpiewaniem Mellberg.
– Tak – pojednawczo odpowiedział Patrik. – Wiem, że to niewiele, ale jeśli dodamy, że jak wszyscy zgodnie twierdzą, nigdy nie piła alkoholu, a mimo to miała wręcz nienormalnie wysokie stężenie alkoholu we krwi, to coś tu śmierdzi.
– Śmierdzi? I na tej podstawie chcesz wszczynać śledztwo? – Mellberg przyglądał się Patrikowi spod uniesionych brwi. Nie podobało mu się to. Wydawało się jakieś bezsensowne. Z drugiej strony pomysły Patrika zazwyczaj okazywały się dobre, może lepiej mu nie przeszkadzać. Zastanawiał się chwilę. Patrik obserwował go w napięciu.
– Okej – powiedział w końcu. – Możesz na to poświęcić kilka godzin. Jeśli stwierdzicie – z Molinem, jak się domyślam – że coś było nie w porządku, pociągniecie sprawę dalej. Ale jeśli nic nie znajdziecie, nie zgadzam się, żebyście marnowali czas. Okej?
– Okej – odpowiedział Patrik z wyraźną ulgą.
– W takim razie do roboty. – Mellberg machnął prawą ręką. Lewą już sięgał do dolnej szuflady.
Sofie ostrożnie weszła do środka.
– Kerstin… jesteś?
W mieszkaniu panowała cisza. Wcześniej sprawdziła w Extra Film, że Kerstin nie przyszła do pracy. Zawiadomiła, że jest chora. Nic dziwnego. Sofie też nie chodziła do szkoły ze względu na okoliczności. Gdzie ona może być? Chodząc po mieszkaniu, Sofie poczuła, że zbiera jej się na płacz. Po chwili łzy popłynęły wielką falą. Upuściła plecak na podłogę i usiadła na dywanie, na środku dużego pokoju. Zamknęła oczy, żeby wyłączyć emocje, nie patrzeć na wszystko, co przypomina matkę. Szyte przez nią zasłony, obraz, który kupiły, gdy się tu wprowadziła, poduszki, których Sofie nigdy po sobie nie wstrząsała, o co Marit zawsze miała pretensje. Wszystkie te zwykłe sprawy i drobiazgi teraz odbijały się głuchym echem. Sofie złościła się na matkę. Krzyczała, wściekała się, że wymaga i każe przestrzegać zasad. Z drugiej strony wszystkie wcześniejsze awantury i kłótnie sprawiły, że tęskniła za stałymi, jasnymi regułami. Przede wszystkim jednak, chociaż buntowała się, jak to nastolatka, jej poczucie bezpieczeństwa opierało się na świadomości, że ma matkę. Matkę. Marit. Teraz został jej tylko ojciec.
Poczuła czyjąś rękę na ramieniu i drgnęła. Podniosła wzrok.
– Kerstin? Jesteś?
– Tak, spałam – odparła i przykucnęła koło niej. – Jak się czujesz?
– Och, Kerstin – powiedziała Sofie i przytuliła twarz do jej ramienia.
Kerstin objęła ją nieporadnie. Nie miały zwyczaju się obejmować. Gdy Marit zamieszkała z Kerstin, Sofie zdążyła wyrosnąć z tego wieku. Uczucie niezręczności zaczęło ustępować. Sofie wciągnęła w nozdrza zapach jej swetra. Miała na sobie jeden z ulubionych swetrów mamy, pachniał jej perfumami. Sofie rozpłakała się jeszcze bardziej. Po chwili zorientowała się, że zasmarkała ramię Kerstin, i odsunęła się.
– Przepraszam, pobrudziłam cię.
– Nie szkodzi – powiedziała Kerstin, ocierając jej kciukiem łzy. – Smarkaj, ile chcesz. To sweter mamy.
– Wiem – odparła Sofie i zaśmiała się. – Mama by mnie zamordowała, gdyby zobaczyła, że zaplamiłam go tuszem do rzęs.
– Wełny jagnięcej nie wolno prać w temperaturze wyższej niż trzydzieści stopni – wygłosiły chórem i zaśmiały się.
– Chodź do kuchni – powiedziała Kerstin. Podała jej rękę, żeby łatwiej jej było wstać. Dopiero teraz Sofie zobaczyła, że Kerstin ma zapadniętą twarz, o kilka odcieni bledszą niż zwykle.
– A ty jak się czujesz? – spytała z niepokojem. Kerstin zawsze wydawała się taka… pozbierana. Sofie przeraziła się, kiedy zobaczyła, jak trzęsą jej się ręce, gdy nalewa wodę do czajnika.
– Tak sobie. Ujdzie – odparła Kerstin. Nie mogła powstrzymać łez. Zdziwiła się, że zostały jej jeszcze jakieś łzy. Tyle ich wypłakała w ostatnich dniach. Nagle zdecydowała się.
– Wiesz, Sofie, twoja mama i ja… Jest jedna rzecz… – przerwała, nie wiedząc, jak to powiedzieć i czy w ogóle powinna coś mówić. Ku jej zdumieniu Sofie zaczęła się śmiać.
– Kochana, chyba nie będziesz chciała mi przedstawiać tego, co było między wami, jako wielkiej nowiny.
– Jak to: między nami? – wyczekująco spytała Kerstin.
– No, że żyłyście ze sobą i tak dalej. Kogo chciałyście oszukać? – Zaśmiała się. – Ale szopkę odstawiałyście. Mama ciągle przekładała swoje rzeczy: gdzie indziej, kiedy mieszkałam u was, gdzie indziej, kiedy u ojca. I trzymałyście się za rączki, gdy myślałyście, że nie widzę. Boże, co za głupota. Dzisiaj wszyscy są albo homoseksualni, albo biseksualni. To supermodne.
Kerstin spojrzała na nią zmieszana.
– To dlaczego nic nie powiedziałaś? Skoro i tak wiedziałaś?
– Bo mnie bawiło, że odstawiacie ten teatr. Niezła rozrywka.
– Wstrętny dzieciak jesteś – stwierdziła Kerstin i roześmiała się serdecznie. Po tylu dniach żałoby i płaczu podziałało to na nią wręcz oczyszczająco. – Marit by cię udusiła, gdyby wiedziała, że tylko udajesz, że o niczym nie wiesz.
– Pewnie tak – powiedziała Sofie i również się roześmiała. – Szkoda, że samych siebie nie widziałyście. Jak się zakradałyście do kuchni, żeby się całować, albo jak przekładałyście rzeczy, gdy tylko przeniosłam się do ojca. Istna farsa. Nie zdawałaś sobie z tego sprawy?
– Zdawałam, ale Marit tak chciała.
Kerstin nagle spoważniała. Rozległo się pyknięcie, woda się zagotowała. Skorzystała z okazji, żeby wstać i odwrócić się tyłem. Wyjęła filiżanki, nasypała herbaty do zaparzaczy i zalała wrzątkiem.
– Woda powinna trochę ostygnąć – powiedziała Sofie, a Kerstin znów się zaśmiała. – To samo sobie pomyślałam. Dobrze nas twoja mama przećwiczyła.
– Chyba tak. Ale pewnie wolałaby przećwiczyć mnie jeszcze lepiej – zauważyła ze smutnym uśmiechem Sofie. Myślała o obietnicach, których już nie będzie mogła dotrzymać, o oczekiwaniach, których już nigdy nie spełni.
– Posłuchaj mnie. Marit była z ciebie bardzo dumna! – Kerstin usiadła i podała Sofie filiżankę herbaty. – Gdybyś słyszała, jak cię wychwalała, nawet po kłótni z tobą potrafiła powiedzieć: „iskra, nie dziewczyna”.
– Tak mówiła? Naprawdę? Była ze mnie dumna? Przecież byłam taka trudna.
– Marit rozumiała, że tak musi być, bo musisz się od niej odpępnić. Poza tym… – Kerstin zawahała się – biorąc pod uwagę, jak jej się nie układało z twoim ojcem, chciała, żebyś umiała obstawać przy swoim. – Kerstin wypiła łyk herbaty i sparzyła się w język. Za gorąca, musi trochę ostygnąć. – Bardzo się o to martwiła, wiesz. Bała się, że rozwód i to, co nastąpiło później, odbije się na tobie. Najbardziej niepokoiła się, że nie zrozumiesz, dlaczego musiała odejść. Że zrobiła to zarówno dla siebie, jak i dla ciebie.
– Kiedyś nie rozumiałam, ale z wiekiem do mnie dotarło.
– Chcesz powiedzieć, kiedy skończyłaś całe piętnaście lat – przekomarzała się z nią Kerstin. – To taki wiek, gdy człowiek dostaje do rąk instrukcję z odpowiedziami na wszystkie pytania dotyczące życia, nieskończoności i wieczności, prawda? Mogłabym go kiedyś pożyczyć?
– E, tam – zaśmiała się Sofie. – Nie to miałam na myśli. Chodzi mi o to, że zaczęłam patrzeć na rodziców jak na innych ludzi, nie tylko jak na matkę i ojca. Zresztą chyba już nie jestem córeczką tatusia – dodała smutno.
Kerstin zastanawiała się chwilę, czy opowiedzieć całą resztę, przed którą kiedyś chciały ją uchronić. Nie zdobyła się na to. Chwila minęła, dała spokój.
Wypiły herbatę i rozmawiały. Pośmiały się i popłakały. Przede wszystkim jednak wspominały Marit, którą obie kochały. Każda na swój sposób.
– Cześć, dziewczyny, czym mogę służyć? Może moją bagietką?
Chichot dziewczyn, które sporą grupką przyszły do piekarni, wskazywał na to, że jego słowa odniosły zamierzony skutek. Uffe postanowił pójść na całość: w celu zademonstrowania swoich możliwości chwycił bagietkę i zaczął nią wymachiwać na wysokości bioder. Chichot przeszedł w zduszone okrzyki, Uffe zaczął poruszać biodrami w kierunku dziewczyn.
Beznadziejny facet, westchnął Mehmet. Co za pech, że musi z nim pracować. Piekarnia sama w sobie była niezłym miejscem pracy. Mehmet uwielbiał gotować, cieszył się, że podszkoli się w wypiekach, ale nie wyobrażał sobie, żeby mógł wytrzymać z tym idiotą pięć tygodni.
– Ty, Mehmet, pokaż swoją bagietkę. Dziewczyny na pewno chciałyby zobaczyć bagietkę prawdziwego czarnucha.
– Daj spokój – powiedział Mehmet, układając marcepanowe ciasteczka obok tacy z makaronikami.
– No co, taki z ciebie czaruś, a one jeszcze nigdy nie widziały czarnucha. Dziewczyny, widziałyście kiedy czarnucha? – Uffe teatralnym gestem rozłożył ręce, jakby ze sceny przedstawiał Mehmeta.
Mehmet rozzłościł się. Wyczuł, że najeżdżają na niego umocowane na suficie kamery. Czekają z utęsknieniem na to, co zrobi, żeby sfilmować najdrobniejsze szczegóły i za pośrednictwem kabla przekazać wszystko telewidzom. Najważniejsza jest widownia. Wiedział o tym, znał zasady, przecież w „Farmie” dotarł aż do finału. W pewnym sensie jednak zapomniał, wyparł to. Właściwie dlaczego zgodził się wziąć udział w tym programie? Oczywiście zdawał sobie sprawę, że to forma ucieczki. Przez pięć tygodni będzie żyć w czymś w rodzaju zakładu pracy chronionej. Taka bańka zawieszona w czasie. Za nic nie odpowiada, żadnych wymagań, wystarczy, że jest i coś robi. Nie musi tyrać w nudnej pracy, żeby zarobić na marne mieszkanie. Nużąca codzienność przestanie mu kraść dni, jeden po drugim. Nikt nie będzie rozczarowany, że nie spełnia oczekiwań. Zwłaszcza przed tym uciekał. Przed rozczarowaniem, które czytał w oczach rodziców. Wiązali z nim tyle nadziei. Masz się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć. Powtarzali to jak mantrę. Mehmet, musisz zdobyć wykształcenie. Musisz wykorzystać szansę, jaką ci daje ten wspaniały kraj. W Szwecji każdy może się uczyć. Musisz się uczyć. Od dzieciństwa słuchał, jak ojciec to powtarza. Nawet się starał. Naprawdę. Niestety zupełnie nie miał głowy do nauki. Nie trzymały się jej litery ani liczby. Ale rodzice spodziewali się, że zostanie lekarzem albo inżynierem, ostatecznie – ekonomistą. Bo w Szwecji ma szansę. Do pewnego stopnia im się udało. Cztery starsze siostry Mehmeta pracowały w tych zawodach. Dwie zostały lekarkami, trzecia inżynierem, czwarta ekonomistką. Mehmet, najmłodsze dziecko w rodzinie, był czarną owcą. Nie zmienił tego udział w „Farmie” ani w „Fucking Tanum”. Zresztą nie liczył na to. Upijanie się przed kamerą to dla pracy lekarza żadna alternatywa.
– No, pokaż tę swoją bagietkę, pokaż – nalegał Uffe. Próbował przeciągnąć na swoją stronę składającą się z chichoczących nastolatek publiczność. Mehmet się zagotował. Odstawił ciastka i ruszył na niego.
– Daj spokój, Uffe.
Z zaplecza wyszedł Simon, właściciel piekarni, z wielką blachą pełną świeżych bułek. Uffe spojrzał na niego. Zastanawiał się chwilę. Simon podał mu blachę.
– Masz, poczęstuj dziewczyny bułkami.
Uffe wziął od niego blachę. Skrzywił się lekko. Nie radził sobie z gorącą blachą tak dobrze jak Simon, ale nie miał wyboru, zagryzł zęby. Zwrócił się do dziewczyn:
– Same słyszałyście. Uffe częstuje bułkami. Dostanę buziaka w podziękowaniu?
Simon przewrócił oczami. Mehmet uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. Lubił go. Od razu między nimi zaskoczyło, już pierwszego dnia. Simon miał w sobie coś szczególnego. Wystarczyło, że spojrzeli na siebie, i obaj wiedzieli, co ma na myśli drugi. Niesamowite.
Simon wrócił na zaplecze, do ciast i innych wypieków. Mehmet patrzył za nim.
Gösta spojrzał na gałązkę zieleniącą się za oknem. Obudziła bolesną tęsknotę. Każdy pączek niósł obietnicę osiemnastu dołków i kija Big Bertha. Już niedługo nic nie będzie stało między nim a kijami.
– Udało ci się przejść piąty dołek? – rozległ się od drzwi kobiecy głos. Gösta zawstydził się i zamknął grę. Cholera, zazwyczaj słyszał, kiedy ktoś idzie. Nadstawiał uszu, co niestety osłabiało koncentrację.
– Zrobiłem sobie… małą przerwę – wyjąkał z zażenowaniem. Wiedział, że koledzy nie spodziewają się po nim zbyt wiele, ale polubił Hannę i miał nadzieję, że zdobędzie jej zaufanie. Przynajmniej na jakiś czas.
– Nie ma sprawy – zaśmiała się Hanna i usiadła obok niego. – Uwielbiam tę grę. Lars, mój mąż, też. Czasem niemal bijemy się o miejsce przy komputerze. Ten piąty dołek jest dość wredny. Udało ci się go pokonać? Mogę ci pokazać, jak to zrobić. Potrzebowałam ładnych kilku godzin, żeby na to wpaść. – Nie czekając na odpowiedź, przysunęła bliżej krzesło. Gösta nie wierzył własnym uszom, ale kliknął, otworzył ponownie grę i powiedział z przejęciem:
– Od tygodnia walczę z tym dołkiem. Piłka zawsze ląduje albo za daleko w prawo, albo w lewo. Nie mam pojęcia, w którym miejscu popełniam błąd.
– Pokażę ci – powiedziała Hanna, odbierając mu mysz. Klikała z wprawą, aż wreszcie doszła do właściwego miejsca. Zrobiła kilka ruchów i piłeczka wylądowała na greenie. Następnym uderzeniem udało jej się ją wbić do dołka.
– Kurczę, więc to tak. Dzięki! – Gösta był pod wrażeniem. Oczy mu błyszczały jak dawniej, przed bardzo wielu laty.
– Nie jest to zabawa dla dzieci – zaśmiała się Hanna i odsunęła nieco krzesło.
– Gracie z mężem w golfa? – spytał Gösta ze zdwojonym zapałem. – Moglibyśmy kiedyś umówić się na małą rundkę?
– Niestety nie – odpowiedziała z żalem. Gösta odnotował to z sympatią. Nie mógł się nadziwić, że nie wszyscy podzielają jego entuzjazm dla golfa.
– Mieliśmy zamiar, ale nigdy nie było czasu – powiedziała, wzruszając ramionami. Gösta z każdą chwilą czuł do niej coraz większą sympatię. Początkowo, podobnie jak Mellberg, do pomysłu zatrudnienia w komisariacie kobiety odniósł się nieufnie. Sama kombinacja biustu z policyjnym mundurem wydawała mu się… co najmniej dziwaczna. Teraz zawstydził się swoich uprzedzeń. Pomyślał, że Hanna Kruse to bardzo porządny człowiek. Miał nadzieję, że do Mellberga również to dotrze i że nie będzie jej za bardzo bruździł.
– Co robi twój mąż? – zainteresował się. – Udało mu się znaleźć tu pracę?
– I tak, i nie – odparła, strzepując jakiś paproch z rękawa mundurowej koszuli. – Na razie tymczasową. Zobaczymy, co będzie dalej.
Gösta pytająco uniósł brwi, Hanna zaśmiała się.
– Mój mąż jest psychologiem. Będzie pracować z uczestnikami, jak długo będzie nadawany program. To znaczy „Fucking Tanum”.
Gösta potrząsnął głową.
– Widocznie jestem już stary, bo nie widzę sensu w całej tej imprezie. Gzić się pod kołdrą, upijać do nieprzytomności i kompromitować na oczach całej Szwecji. W dodatku z własnej woli. Nie rozumiem. Za moich czasów za dobrą rozrywkę uchodził talk-show Hylanda albo przedstawienia teatralne Nilsa Poppego. Na pewno przyzwoitsze niż to teraz.
– Czyje przedstawienia? – spytała Hanna.
Gösta posmutniał i westchnął.
– Nilsa Poppego – powiedział. – To był teatr letni, który… – przerwał, widząc, że Hanna się śmieje.
– Wiem, kim był Nils Poppe. I Lennart Hyland. Nie rób takiej zmartwionej miny.
– Piękne dzięki – odparł Gösta. – Poczułem się, jakbym miał sto lat. Jak antyk.
– Daleko ci do antyku – zaśmiała się Hanna. – Pograj sobie jeszcze chwilę, skoro już ci pokazałam, jak przejść piąty dołek. Zasłużyłeś na chwilę spokoju.
Uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Co za kobieta!
Wrócił do gry, zajął się szóstym dołkiem. I jeszcze trzema następnymi. Teraz to już łatwizna.
– Czy umówiłaś się z restauracją co do menu? Kiedy degustacja? – Anna huśtała Maję na kolanach i patrzyła pytająco na Erikę.
– Cholera jasna, zapomniałam. – Erika złapała się za głowę.
– A suknia? Chcesz brać ślub w dresie, czy co? A Patrik może w garniturze maturalnym? W takim razie trzeba wstawić kliny i guziki przyszyć na gumkę – zaśmiewała się Anna.
– Ha, ha, bardzo śmieszne – odparła Erika. Patrzyła na siostrę i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Anna była innym człowiekiem. Rozmawiała, śmiała się, jadła z apetytem i nawet droczyła się z siostrą.
– Wiem, że trzeba to zrobić, ale jak mam z tym zdążyć?
– Masz przed sobą najlepszą opiekunkę do dzieci w całej Fjällbace. Chodzi mi o to, że mogłabym popilnować tej panienki, gdy Emma i Adrian będą w przedszkolu. Więc korzystaj z okazji.
– Masz rację. – Erice zrobiło się głupio. – Nie pomyślałam…… – urwała.
– Nie tłumacz się, wszystko rozumiem. Nie mogłaś na mnie liczyć, ale wróciłam do gry. Krążek został rzucony, wróciłam na lodowisko.
– Wygląda na to, że spędzasz dużo czasu z Danem… – Erika zaśmiała się serdecznie i w tym momencie dotarło do niej, że Annie właśnie o to chodziło. Przez kilka miesięcy również Erika żyła w wielkim napięciu. Ostatnio stale chodziła z zaciętą miną i z głową wciśniętą w ramiona. Teraz mogłaby się wreszcie odprężyć, gdyby nie to, że za sześć tygodni ślub, a jeśli chodzi o przygotowania, jest w lesie. Stwierdziła to z przerażeniem.
– Zróbmy tak – zdecydowanie powiedziała Anna i posadziła Maję na podłodze. – Spiszemy listę zadań, a potem ja, ty i Patrik podzielimy je między siebie. Może Kristina też by mogła pomóc? – Anna spojrzała na Erikę i widząc przerażenie na twarzy siostry, dodała: – Czy może lepiej nie?
– Na miłość boską, trzymajmy ją lepiej z daleka, bo urządzi nam wesele całkiem po swojemu. Gdybyś tylko słyszała jej uwagi. Oczywiście, jak zawsze podkreśla, „w najlepszej intencji”. Wiesz, co powiedziała, kiedy jej powiedzieliśmy o ślubie?
– No?
– Nie pogratulowała, nie powiedziała, że się cieszy i tak dalej, tylko wymieniła pięć powodów, dla których jest to złe rozwiązanie.
– Fantastycznie – zaśmiała się Anna. – Prawdziwa teściowa. Co jej się nie podobało?
Erika wzięła na ręce Maję, która zaczęła się wdrapywać na schody. Ciągle nie mogli się zmobilizować, żeby zamontować bramkę.
– Przede wszystkim Zielone Świątki to za szybko, bo trzeba przynajmniej roku, żeby wszystko przygotować. Nie podobało jej się, że wesele ma być nieduże, maksymalnie na sześćdziesiąt osób, bo to oznacza, że nie będzie ciotek Agdy, Berty i Rut, czy jak im tam. Zauważ, że to jej ciotki, nie Patrika. Patrik widział je raz w życiu, gdy miał pięć lat.
Anna zaczęła się śmiać, złapała się za brzuch. Maja obserwowała je z taką miną, jakby próbowała zgłębić, co w tym zabawnego. W końcu uznała, że nieważne co, i postanowiła dołączyć. Śmiała się głośno.
– To na razie dwa powody. A następne? – wykrztusiła Anna między kolejnymi atakami śmiechu.
– Sposób usadzenia gości. Nalegała zwłaszcza, żeby Bittan nie siedziała za blisko nas, a już w żadnym wypadku nie przy naszym stole. W ogóle uznała, że zapraszanie Bittan nie jest konieczne. Rodzicami Patrika są Kristina i Lars. Skoro zatem liczba gości ma być ograniczona, nie ma co zapraszać przypadkowych znajomych.
Anna ze śmiechu tarzała się po podłodze.
– Przypadkową znajomą jest oczywiście Bittan, partnerka życiowa Larsa od ponad dwudziestu lat.
– No właśnie. – Erika ze śmiechu musiała otrzeć łzę. – Czwarty powód jest taki, że nie chcę jej sukni ślubnej.
– Rozmawiałyście wcześniej o tej sukni? – spytała Anna.
– Ależ skąd, nie było takiego tematu. Wiem, jak ta suknia wygląda, widziałam ich zdjęcia ślubne. Zważywszy, że to sukienka z lat sześćdziesiątych, wydziergana na szydełku i ledwo zakrywająca tyłek, należało się domyślać, że raczej nie będę zainteresowana. Patrik też nie miałby ochoty zapuścić brody i baczków, żeby wyglądać jak jego tata na tym zdjęciu.
– Zwariowała – zauważyła Anna. Już się nie śmiała, tylko dziwiła.
– I piąty powód. Uwaga! Mianowicie Kristina domaga się, żeby na naszym weselu grał jej siostrzeniec, czyli brat cioteczny Patrika.
– A co w tym złego? – spytała Anna.
Erika zrobiła teatralną pauzę.
– Facet gra na gęślach.
– Nie, żartujesz – powiedziała z przerażeniem Anna. – Poważnie? – Znów wybuchnęła śmiechem. – Już to widzę. Wielkie weselisko, wszystkie ciotki Kristiny z balkonikami, ty w minisukience zrobionej na szydełku, Patrik w garniturze maturalnym, z baczkami, i jeszcze na dodatek grajek z gęślikami. Super! Dałabym nie wiem co, żeby to zobaczyć.
– Śmiej się, śmiej – odparła Erika. – Na razie zapowiada się, że przez te opóźnienia w ogóle nie będzie wesela.
– Więc do dzieła – rezolutnie powiedziała Anna, siadając przy kuchennym stole z długopisem i kartką w gotowości. – Robimy listę i do roboty. Niech Patrik nie myśli, że mu się upiecze. Ty bierzesz ślub czy bierzecie go oboje?
– Raczej to drugie. – Erika wątpiła, żeby Patrika udało się wyprowadzić z błędu, z przekonania, że to ona odpowiada za organizację ślubu i wesela. Wydawał się święcie przekonany, że oświadczając się, zrobił swoje, a teraz jedynym jego obowiązkiem jest zjawić się punktualnie w kościele.
– Zamówić zespół muzyczny, hmm… Patrik – z premedytacją napisała Anna. Erika spojrzała z powątpiewaniem, ale Anna nie zwracała na nią uwagi i pisała dalej.
– Frak dla pana młodego… Patrik. – Anna notowała ze skupieniem, a Erika cieszyła się, że choć raz nie ona rozdziela zadania.
– Ustalenie terminu degustacji weselnego menu… Patrik.
– Słuchaj, to nie przejdzie… – powiedziała Erika, ale Anna nie słuchała.
– Suknia ślubna… tym razem chyba będziesz musiała się włączyć. Co ty na to, żebyśmy jutro wyskoczyły we trzy do Uddevalli?
– Czy ja wiem… – z ociąganiem odparła Erika. Wcale nie miała ochoty mierzyć ciuchów. Po ciąży została jej nadwaga. Niedawne stresy dodały jej jeszcze kilka kilogramów. Nie chciało jej się uważać na to, co je. Właśnie miała ugryźć trzymaną w ręku drożdżówkę, ale odłożyła ją na talerz. Anna podniosła wzrok znad listy.
– Wiesz co, gdybyś do wesela ograniczyła węglowodany, nadwaga spadłaby z ciebie z hukiem.
– Wiesz co, bez huku też nie spada – markotnie zauważyła Erika. Już samo myślenie o tym było wystarczająco nieprzyjemne, a czyjaś uwaga, że należy schudnąć, to zupełnie co innego. Anna ma rację. Powinna coś ze sobą zrobić, jeśli w dniu ślubu chce się dobrze czuć. – Dobrze, spróbuję – powiedziała niechętnie. – Żadnych drożdżówek i ciastek, słodyczy, żadnego chleba, makaronu z białej mąki i tak dalej.
– Tak czy inaczej, musisz zacząć szukać sukni. W razie czego przed samym ślubem dasz do zwężenia.
– Uwierzę, jak zobaczę – odrzekła z rezygnacją Erika. – Masz rację. Jedźmy jutro do Uddevalli, jak tylko zaprowadzimy dzieci do przedszkola. Rozejrzymy się. Bo inaczej naprawdę będę musiała brać ślub w dresie. – Przyjrzała się sobie z ponurą miną. – Co jeszcze? – spytała z westchnieniem, wskazując na listę Anny.
Anna pisała, rozdzielając kolejne zadania. Erika nagle poczuła się bardzo zmęczona. To się nie może udać.
Niespiesznie przeszli przez ulicę w tym samym miejscu co zaledwie cztery dni temu. Zastanawiali się, co zastaną. Od czterech dni, dłużących się zapewne jak wieczność, Kerstin żyje ze świadomością, że jej partnerki nie ma na świecie.
Patrik spojrzał pytająco na Martina i nacisnął dzwonek. Jakby się umówili, obaj odetchnęli głęboko, żeby choć częściowo rozładować napięcie. Człowiek czuje się podle, gdy spotykanie się z ludźmi w żałobie odbiera jako coś przykrego. Uważa się za egoistę, bo cóż to jest w porównaniu z żałobą po stracie bliskiej osoby. Ta przykrość bierze się zaś z obawy, że się użyje niewłaściwych słów, popełni nietakt i – paradoksalnie – doda bólu, który już i tak nie może być większy.
Usłyszeli kroki, po chwili drzwi się otworzyły. Stanęła w nich Sofie, nie Kerstin, jak się spodziewali.
– Dzień dobry – powiedziała cicho. Wyglądała, jakby przepłakała kilka dni. Stała nieruchomo. Patrik odchrząknął.
– Dzień dobry, Sofie. – Umilkł. – Pewnie nas pamiętasz, ja jestem Patrik Hedström, to Martin Molin. – Spojrzał na Martina, potem znów na Sofie. – Czy… Kerstin jest w domu? Chcielibyśmy z nią porozmawiać.
Sofie wpuściła ich. Poszła w głąb mieszkania i zawołała:
– Kerstin, policja, chcą z tobą rozmawiać.
Kerstin wyszła z pokoju. Ona również miała oczy zaczerwienione od płaczu. Przystanęła w pewnej odległości. Patrik i Martin nie bardzo wiedzieli, jak zacząć. W końcu powiedziała:
– Może wejdziecie?
Zdjęli buty i poszli za nią do kuchni. Sofie chciała pójść z nimi, ale Kerstin, jakby przeczuwała, że nie będzie to temat dla niej, lekko potrząsnęła głową. Przez chwilę Sofie chciała zignorować ten gest, ale wzruszyła ramionami i poszła do swego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi. W końcu wszystkiego się dowie, ale teraz Patrik i Martin woleli, żeby nikt im nie przeszkadzał.
Usiedli, Patrik przeszedł do rzeczy.
– Doszliśmy do wniosku, że w sprawie wypadku Marit są pewne… niejasności.
– Niejasności? – Kerstin patrzyła pytająco to na Patrika, to na Martina.
– Tak – wtrącił Martin. – Przypuszczamy, że część urazów nie powstała wskutek wypadku.
– Przypuszczacie? To znaczy nie jesteście pewni?
– Nie, jeszcze nie – przyznał Patrik. – Będziemy wiedzieć, kiedy otrzymamy protokół z sekcji zwłok. Jest jednak tyle znaków zapytania, że chcieliśmy z panią porozmawiać. Dowiedzieć się, czy można założyć, że ktoś chciał jej zrobić krzywdę.
Kerstin drgnęła. Najwyraźniej do głowy przyszło jej coś, co starała się odpędzić. Patrik wiedział, że powinien to coś przytrzymać.
– Jeśli przychodzi pani do głowy ktoś taki, musi nam pani o tym powiedzieć. Choćby po to, żebyśmy go mogli wykluczyć. – Patrik i Martin w napięciu obserwowali, jak Kerstin zmaga się ze sobą. Milczeli, dając jej czas na sformułowanie myśli.
– Dostawałyśmy różne listy – powiedziała w końcu niechętnie.
– Jakie listy? – dociekał Martin.
– Dostawałyśmy je od czterech lat. – Kerstin kręciła złotą obrączką na serdecznym palcu lewej ręki.
– Co w nich było?
– Pogróżki, świństwa, komentarze na temat mnie i Marit.
– Pisane z powodu… – Patrik zawahał się – charakteru waszego związku, tak?
– Tak – przyznała z ociąganiem. – Ten ktoś domyślił się albo podejrzewał, że łączy nas coś więcej niż przyjaźń i… – teraz ona szukała słowa – miał nam to za złe.
– Czy to były poważne groźby? Czym groził? – Martin notował wszystko, co mówiła. Nie podważało to jego przekonania, że śmierć Marit nie nastąpiła wskutek wypadku.
– Bardzo poważne. Pisał, że jesteśmy obrzydliwe, że nasze zachowanie jest sprzeczne z naturą, że takich ludzi powinno się uśmiercać.
– Jak często dostawałyście te listy?
Kerstin musiała się zastanowić, nerwowo kręciła obrączką.
– Trzy, cztery razy do roku. Czasem więcej, czasem mniej. Nie było reguły. Pisał je raczej w przypływie natchnienia, jeśli wiecie, co mam na myśli.
– Dlaczego nie złożyłyście doniesienia na policję? – Martin spojrzał na nią znad notatek.
Kerstin uśmiechnęła się krzywo.
– Marit się nie zgadzała. Bała się, że będzie jeszcze gorzej. Że sprawa nabierze rozgłosu i dojdzie do ujawnienia naszego… związku.
– Nie chciała tego? – spytał Patrik. W tym momencie przypomniał sobie, że Kerstin już o tym mówiła. Właśnie dlatego się pokłóciły i dlatego Marit wyszła z domu. I już nie wróciła.
– Nie, nie chciała – wyszeptała Kerstin. – Ale zachowałyśmy listy. Tak na wszelki wypadek. – Podniosła się z krzesła.
Patrik i Martin wymienili zdumione spojrzenia. Nie liczyli na to i nawet nie przyszło im do głowy pytać.
Kerstin przyniosła plastikową torbę z grubym plikiem listów. Wysypała je na stół. Patrik ostrożnie pogrzebał w nich piórem, w obawie, że zniszczy materiał dowodowy, którego i tak dotykało wiele rąk, na poczcie i tu, w domu. Listy były wciąż w kopertach. Patrikowi serce zabiło szybciej na myśl, że może pod znaczkami znajdą DNA ze śliny sprawcy.
– Możemy je zabrać? – spytał Martin. Spoglądał na nie z oczekiwaniem.
– Proszę bardzo – odparła zmęczonym głosem. – Zabierzcie to gówno i spalcie.
– Innych gróźb, poza listami, nie było?
Kerstin zastanawiała się przez chwilę.
– Sama nie wiem – odpowiedziała z wahaniem. – Miewałyśmy głuche telefony. Kiedyś nawet próbowałyśmy ustalić, z jakiego numeru, ale okazało się, że to prepaidowa komórka, więc nie dowiedziałyśmy się, kto to był.
– Kiedy ostatnio był taki głuchy telefon? – Martin czekał w napięciu, z długopisem w pogotowiu.
Kerstin myślała chwilę.
– Kiedy to mogło być? Ze dwa tygodnie temu. – Znów kręciła obrączką.
– Coś jeszcze? Nikt nie próbował szkodzić Marit? A jak się układały jej stosunki z byłym mężem?
Kerstin zwlekała z odpowiedzią. Najpierw rzuciła okiem w stronę przedpokoju, upewniając się, czy drzwi pokoju Sofie są nadal zamknięte.
– Z początku, a właściwie dość długo były bardzo trudne. W ciągu ostatniego roku było lepiej.
– Na czym polegały te trudności? – spytał Patrik. Martin notował.
– Nie mógł się pogodzić z tym, że Marit go zostawiła. Byli ze sobą od wczesnej młodości, ale według Marit od wielu lat im się nie układało, jeśli w ogóle kiedykolwiek się układało. Szczerze mówiąc, była bardzo zdziwiona jego gwałtowną reakcją, gdy mu oznajmiła, że się wyprowadza. Jemu jest potrzebne poczucie, że – Kerstin zawahała się – kontroluje sytuację. Wszystko ma być schludne, uporządkowane. Odejście Marit zburzyło ustalony porządek i to go najbardziej rozgniewało, nie utrata żony.
– Użył wobec niej przemocy?
– Nie – odparła z ociąganiem i ponownie rzuciła niespokojne spojrzenie na drzwi pokoju Sofie. – Zresztą zależy, jak się definiuje przemoc. Wydaje mi się, że jej nie uderzył, ale kilka razy doszło do przepychanek. Szarpał ją i tak dalej.
– A jak udało im się porozumieć w sprawie opieki nad Sofie?
– Początkowo bardzo się o to kłócili. Marit od razu wprowadziła się do mnie. Ola podejrzewał, co nas łączy, chociaż nigdy nie powiedział o tym wprost. Był przeciwny temu, żeby Sofie u nas mieszkała, i utrudniał to, jak mógł. Choćby w ten sposób, że zabierał ją znacznie wcześniej, niż się umówili, i tak dalej.
– Ale w końcu się ułożyło? – wtrącił Martin.
– Tak, na szczęście Marit uparła się przy swoim i w końcu Ola uświadomił sobie, że próżny trud. Zagroziła, że zgłosi to do odpowiednich władz, i tak dalej. Wtedy dał za wygraną. Ale oczywiście nigdy mu się nie podobało, że Sofie tu mieszka.
– Marit nie powiedziała mu o waszym związku?
– Nie – Kerstin energicznie potrząsnęła głową. – Uparła się, że nikomu nic do tego, i nawet córce nie powiedziała. – Kerstin uśmiechnęła się i znów potrząsnęła głową, ale już nie tak energicznie. – Tylko że Sofie jest bystrzejsza, niż Marit mogła przypuszczać. Dziś mi powiedziała, że ani na chwilę nie dała się nabrać i dobrze wiedziała, jak się sprawy mają. Dobry Boże, ciągle przenosiłyśmy rzeczy tam i z powrotem, chowałyśmy się w kuchni, żeby się całować jak nastolatki! – Zaśmiała się. Patrik ze zdziwieniem zauważył, jak jej rysy łagodnieją od śmiechu. Potem spoważniała.
– Ale nie mogę uwierzyć, żeby Ola miał coś wspólnego ze śmiercią Marit. Minął już jakiś czas od tych kłótni i… sama nie wiem. Wydaje mi się to nieprawdopodobne.
– Nie domyśla się pani, kto mógłby być autorem listów i głuchych telefonów? Marit nie wspominała, żeby miała w sklepie klienta, który dziwnie się zachowywał, albo coś w tym rodzaju?
Kerstin zastanawiała się dłuższą chwilę i powoli kręciła głową.
– Nic mi nie przychodzi do głowy. Może będziecie mieli więcej szczęścia. – Kiwnęła głową w stronę stosu listów.
– Miejmy nadzieję – Patrik ostrożnie zsunął listy z powrotem do torby. Obaj wstali. – Czyli możemy je zabrać?
– Pewnie, nie chcę tego więcej widzieć. – Kerstin odprowadziła ich do drzwi i wyciągnęła rękę na pożegnanie. – Zawiadomicie mnie, gdy będziecie wiedzieć coś pewnego… – nie dokończyła zdania.
Patrik skinął głową.
– Obiecuję, że się odezwę, gdy się czegoś dowiemy. Dziękuję, że w tych ciężkich chwilach zechciała pani poświęcić nam czas.
Skinęła głową i zamknęła drzwi. Patrik spojrzał na torbę.
– Co ty na to, żeby jeszcze dziś przesłać tę paczkę do Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego? – spytał.
– Znakomity pomysł – odparł Martin. Już ruszył w stronę komisariatu. Wreszcie jakiś punkt zaczepienia.
– Oczywiście wiążemy z tym projektem duże nadzieje. Transmisja rusza w poniedziałek, tak?
– Na mur-beton. – Fredrik uśmiechnął się do Erlinga szeroko.
Siedzieli w biurze zarządu gminy. W niewielkim pokoju wokół okrągłego stolika ustawiono kilka foteli. Jedną z pierwszych decyzji Erlinga po objęciu stanowiska była wymiana starego wyposażenia biura na prawdziwe meble. Meble z klasą. Nie miał problemów z zaksięgowaniem tych zakupów. Przecież zawsze wolno kupić wyposażenie do biura.
Skórzany fotel lekko zatrzeszczał. Fredrik zmienił pozycję i mówił dalej:
– Bardzo jesteśmy zadowoleni z dotychczasowych nagrań. Wprawdzie nie ma tam wiele akcji, ale to dobry materiał do prezentacji uczestników i stworzenia klimatu. Teraz musimy pokierować wszystkim tak, żeby zawiązała się intryga, która nam przyniesie atrakcyjne nagłówki w prasie. Jutro wieczorem macie tu imprezę. To dobry moment na start. Znając uczestników naszego show, sądzę, że przyczynią się do dobrego nastroju.
– Chcielibyśmy, rzecz jasna, żeby Tanum było obecne w mediach w co najmniej takim samym zakresie jak Åmål i Töreboda. – Erling pykał cygaro i spoglądał na producenta przez obłoczek dymu. – Może pan jednak zapali? – Wskazał głową na stojący na stole pojemnik. Mówił o nim humidor, z akcentem na „o”. To bardzo ważne. Tylko amator przechowuje cygara w zwykłym pudełku. Prawdziwy koneser ma do tego humidor.
Fredrik Rehn potrząsnął głową.
– Dziękuję, zostanę przy swoich szlugach. – Sięgnął do kieszeni po paczkę marlboro i zapalił. Przy stoliku zrobiło się gęsto od dymu.
– Muszę jeszcze raz podkreślić, jakie to ważne, żebyśmy w najbliższych tygodniach rzeczywiście trafili na łamy gazet. – Erling zaciągnął się. – Kiedy nadawano program z Åmål, miasto było wymieniane na pierwszych stronach gazet przynajmniej raz w tygodniu, w przypadku Töreboda było niewiele gorzej. Oczekuję, że z nami będzie przynajmniej tak dobrze – mówiąc to, wskazywał cygarem jak palcem.
Producent się nie przestraszył. Potrafił sobie radzić z pewnymi siebie szefami telewizji, nie zlęknie się więc byłej szychy, dziś gminnego dygnitarza.
– Będą tytuły, na pewno. W razie gdyby coś się zacięło, dołożymy do pieca. Proszę mi wierzyć, wiem dobrze, gdzie i jak nacisnąć. Ci ludzie naprawdę nie są zbyt skomplikowani. – Zaśmiał się, a Erling przyłączył się do niego. Fredrik mówił dalej: – To bardzo proste równanie. Bierzemy kilkoro młodych ludzi z parciem na szkło, dajemy im dużo gorzały i pracujące na okrągło kamery. Uczestnicy stale nie dosypiają, kiepsko jedzą, cały czas wywieramy na nich presję, my i telewidzowie. Muszą się wykazywać. Wiedzą, że jeśli im nie wyjdzie, to nici z barowych występów, z omijania kolejek do nocnych klubów, wyrywania panienek i szmalu za rozkładówki w kolorowych pismach. Niech mi pan wierzy, im zależy na tytułach i wysokiej oglądalności, a my dysponujemy odpowiednimi narzędziami, żeby ukierunkować ich energię.
– Pewnie pan wie, co robi. – Erling nachylił się i strząsnął do popielniczki popiół z cygara. – Chociaż, muszę przyznać, nie rozumiem, co pociąga ludzi w takich programach. Nigdy bym ich nie oglądał, gdyby nie ten szczególny przypadek. Kiedyś to były naprawdę dobre, ambitne programy. „Oto twoje życie”, „Kalambury”, „Gość Haggego”… Dziś już nie ma takich prowadzących jak Lasse Holmqvist czy Hagge Geigert.
Fredrik Rehn nie mógł już tego słuchać. Bez przerwy trują mu jakieś stare pryki, że kiedyś programy telewizyjne były lepsze. Ale gdyby dać im do obejrzenia stary odcinek z takim Haggem, czy jak mu tam, zasnęliby w dziesięć sekund. Nudy na pudy. Uśmiechnął się jednak do Erlinga, jakby całkowicie się z nim zgadzał. Z tym facetem trzeba pozostawać w dobrych stosunkach.
– Z oczywistych względów nie chcemy, żeby komuś stała się krzywda – mówił dalej Erling. Czoło przecięła mu zmarszczka świadcząca o zatroskaniu. W dawnych czasach, gdy był ważnym dyrektorem, ta zmarszczka bardzo mu się przydawała. Tak się wyćwiczył, że wyglądała niemal naturalnie.
– Ależ oczywiście – odparł producent, starając się wyglądać na równie zatroskanego. – Pilnie obserwujemy uczestników i ich samopoczucie, zadbaliśmy również, żeby podczas pobytu tutaj mieli wsparcie psychologa.
– A do kogo się zwróciliście? – spytał Erling, odkładając cygaro. Niewiele już z niego zostało.
– Udało nam się nawiązać kontakt z psychologiem, który niedawno przeprowadził się do Tanum w związku z tym, że jego żona dostała etat w tutejszym komisariacie. Facet ma wielkie doświadczenie w zawodzie. Mieliśmy szczęście, że na niego trafiliśmy. Kilka razy w tygodniu poprowadzi terapię dla uczestników, zarówno grupową, jak i indywidualną.
– Bardzo dobrze – powiedział Erling, kiwając głową. – Szczególnie zależy nam na tym, żeby wszystkim było u nas dobrze. – Uśmiechnął się do Fredrika po ojcowsku.
– Zgadzam się absolutnie. – Producent odpowiedział uśmiechem, już nie tak ojcowskim.
Calle Stjernfelt z obrzydzeniem spojrzał na resztki jedzenia na talerzach. Nie mógł się zdecydować. W jednej ręce trzymał końcówkę węża, w drugiej talerz.
– Fuj, co za obrzydlistwo – powiedział, nie odrywając oczu od brei, sosu z kawałkami ziemniaków i mięsa. – Tina, kiedy się zmieniamy? – Spojrzał ze złością na przechodzącą obok dziewczynę niosącą z kuchni dwa talerze z apetycznie wyglądającymi daniami.
– Gdyby to ode mnie zależało, nigdy – odburknęła, otwierając biodrem wahadłowe drzwi.
– Kurde, jak ja tego nienawidzę – wrzasnął Calle i wrzucił talerz do zlewu. Drgnął, gdy usłyszał głos za plecami.
– Uważaj, bo potrącę z pensji, jak rozbijesz. – Günther, szef kuchni w Tanumshede Gestgifveri, spojrzał na niego ostro.
– Jeżeli myślisz, że jestem tu dla tej pensji, to się grubo mylisz – burknął Calle. – Nie myśl sobie. W Sztokholmie w jeden wieczór wydaję więcej, niż ty zarabiasz przez miesiąc! – Ostentacyjnie wrzucił do zlewu następny talerz. Rozbił go. Spojrzał wyzywająco na Günthera, który już otwierał usta, żeby mu udzielić reprymendy. Zerknął jednak na pracujące kamery, po czym mrucząc pod nosem, poszedł zamieszać potrawy w podgrzewaczach.
Calle uśmiechnął się złośliwie. Wszędzie jest tak samo, w Tanumshede i na Stureplanie. Wszystko jedno. Pieniądz to potęga. Idzie się tam, gdzie jest szmal. Wiedział od małego, że taki jest porządek rzeczy, i nawet mu się to spodobało. Dlaczego nie? Dla niego to lepiej. Zresztą nie jego wina, że urodził się w świecie, którym rządzi pieniądz. Tylko raz, na wyspie, przekonał się, że ta zasada nie obowiązuje. Spochmurniał, gdy sobie o tym przypomniał.
Wiązał z „Robinsonem” wielkie nadzieje. Przyzwyczaił się, że zawsze wygrywa, i był pewien, że bez problemu wykołuje tę zgraję tępych wieśniaków. Wiadomo, kto się zgłasza do takich programów: bezrobotni, magazynierzy i fryzjerki. Dla kogoś takiego jak on wygrać to pestka. Rzeczywistość okazała się szokująca. Nie mógł sięgać do portfela ani czarować otoczenia, chodziło o coś zupełnie innego. Przestał się liczyć, gdy skończyło się jedzenie, zapanował brud i pchły. To wspomnienie nadal go piekło. Odpadł z programu jako piąty. Nagle musiał przyjąć do wiadomości, że ludzie go nie lubią. W Sztokholmie też nie był szczególnie lubiany, ale ludzie okazywali mu szacunek i podlizywali się, żeby być tam, gdzie lał się szampan i zlatywały się dziewczyny. Na wyspie ten świat nagle stał się bardzo odległy. Zwyciężył jakiś dupek ze Smalandii, durny stolarz, którym wszyscy się zachwycali, że taki normalny, szczery i naturalny. Co za idioci. Wolał o tym nie pamiętać.
Teraz będzie całkiem inaczej. Tu jest w swoim żywiole. Może nie przy tym zlewie, ale ma szansę się pokazać.
Gadka z Östermalmu, gładko zaczesane włosy i drogie, markowe ciuchy coś tu znaczą. Nie musi biegać półnagi jak dzikus i kłaniać się przed szemranym typkiem. Tu jest górą. Niechętnie sięgnął po brudny talerz i zaczął go płukać. Musi pogadać z kierownikiem produkcji, żeby kazali Tinie się z nim zamienić. To zajęcie nie licuje z jego wizerunkiem.
Jakby w odpowiedzi na te myśli Tina wróciła. Weszła przez wahadłowe drzwi. Oparła się o ścianę, zdjęła pantofle i zapaliła papierosa.
– Zapalisz? – podała mu paczkę.
– Kurde, no pewnie – odparł i również oparł się o ścianę.
– Tu nie wolno palić, tak? – Tina wypuściła kółko z dymu.
– Nie wolno – potwierdził Calle. Jego kółko zaczęło gonić jej.
– Jak myślisz, co będzie wieczorem? – Spojrzała na niego.
– Masz na myśli dyskotekę czy jak ją zwał?
– Tak. – Zaśmiała się. – Od czasów gimnazjum nie byłam na dyskotece. – Poruszyła palcami u nóg. Bolały ją od wielogodzinnego chodzenia na bardzo wysokich obcasach.
– Będzie dobrze. My tu rządzimy, ludzie przyjdą dla nas. Będzie dobrze, przecież nie ma innej możliwości.
– Spytam Fredrika, czy może załatwić, żebym zaśpiewała.
Calle zaśmiał się.
– Coś ty, mówisz serio?
Tina rzuciła mu urażone spojrzenie.
– A myślisz, że dlaczego tu jestem? Bo jest tak fajnie? Muszę pomyśleć o przyszłości. Od miesięcy biorę lekcje śpiewu. Po „Barze” zainteresowało się mną kilka firm płytowych.
– I masz kontrakt, tak? – z ironią spytał Calle i zaciągnął się.
– Nie… Jakoś nie wyszło. Moment był nieodpowiedni, tak mówi mój menedżer. Poza tym trzeba znaleźć jakąś naprawdę mocną piosenkę, która pomoże mi się określić. Obiecał załatwić, że sesję zdjęciową zrobi mi Bingo Rimér.
– Tobie? – Calle zaśmiał się złośliwie. – Prędzej już Barbie… Raczej nie posiadasz… – obrzucił spojrzeniem jej postać – takich walorów.
– O co ci chodzi? Mam tak samo ładne ciało jak ta lala. Tylko trochę mniejsze cycki. – Tina rzuciła niedopałek na podłogę i ze złością rozdeptała obcasem. – A poza tym odkładam na nowe piersi – dodała, patrząc na Callego wyzywająco. – Jeszcze dziesięć tysięcy i zafunduję sobie rozmiar D.
– Powodzenia – odparł Calle i również rozdeptał niedopałek.
Nagle wszedł Günther. Twarz mu poczerwieniała od gorących oparów unoszących się z garnków. Na ich widok poczerwieniał jeszcze bardziej.
– Co wy, palicie tutaj? Tu nie wolno, jest zakaz, absolutny zakaz – krzyczał, wymachując rękami. Tina i Calle patrzyli na siebie i zarykiwali się ze śmiechu. Chodząca karykatura z tego faceta. Niechętnie wrócili do swoich zajęć. Kamery wszystko zarejestrowały.