DWANAŚCIE

Hela, 2727

Kwestora Jonesa uprzedzono o wizycie nowego gościa. Ostrzeżenie przyszło bezpośrednio z Drogi Ustawicznej, z oficjalnymi pieczęciami Wieży Zegarowej. Wkrótce mały statek kosmiczny — jednoosobowy prom ultraskiej produkcji w kształcie płaskiej łódki — sunął nad wagonami karawany.

Prom o rubinowym kadłubie marudził na szpili fachowo zrównoważonego ciągu nad sunącą karawaną. Potem obniżył lot i osiadł na głównym lądowisku. Kadłub otworzył się i z luku pojazdu wyszedł człowiek w skafandrze próżniowym. Zawahał się chwilę, po czym sięgnął do kokpitu i wydostał stamtąd laskę i białą walizeczkę. Kamery śledziły go z różnych miejsc — wszedł do wagonu karawany, otwierając kluczami Wieży Zegarowej drzwi, które normalnie były stale zamknięte. Potem je starannie za sobą zamykał. Kroczył powoli, niespiesznie, by dać kwestorowi czas na gimnastykę wyobraźni. Od czasu do czasu stukał laską w jakiś element wagonu albo przesuwał ręką po ścianie, a potem patrzył na rękawicę, jakby sprawdzał, czy nie ma kurzu.

— Nie podoba mi się to, Miętusku — powiedział kwestor do stworzenia siedzącego na biurku. — Nic dobrego to nie wróży, gdy ci kogoś nasyłają, zwłaszcza jeśli uprzedzą cię zaledwie godzinę wcześniej. To znaczy, że chcą cię zaskoczyć. To znaczy, że cię o coś podejrzewają.

Stworzenie zajęte było nasionkami, które kwestor usypał przed nim w piramidkę. Teraz obserwował z fascynacją, jak zwierzątko je, a potem się czyści. Czarne fasetowe oczy — które w odpowiednim oświetleniu były fioletowe — błyszczały jak rzadkie drogocenne kamienie.

— Kto to może być, kto to może być… — Kwestor bębnił pal cami po blacie. — Masz jeszcze trochę nasionek. Laska… Kto chodzi o lasce?

Stworzenie spojrzało na niego tak, jakby formułowało swoją opinię. Po chwili wróciło do skubania, zakręcając ogon wokół przycisku do papieru.

— Niedobrze, Miętusku. Czuję to.

Kwestor szczycił się tym, że w karawanie wszystko miał na oku. Robił to, czego żądał od niego kościół, ale we wszystkich innych sprawach nie wtrącał się do spraw katedr. Jego karawana zawsze terminowo wracała na miejsce spotkania na Drodze i prawie zawsze ze znaczną grupą pielgrzymów, robotników wędrownych i zbiorem artefaktów czmychaczy. Troszczył się o swoich pasażerów i klientów, nie spodziewając się od nich wdzięczności ani przyjaźni. Nie potrzebował tego. Miał swoje obowiązki, miał Miętuska i tylko to się dla niego liczyło.

Obecnie sprawy nie przedstawiały się tak dobrze jak w przeszłości, ale dotyczyło to wszystkich karawan, i jeśli kościół zamierzał kogoś ukarać, miał do wyboru innych, którzy osiągali znacznie gorsze wyniki od kwestora. Ponadto kościół musiał być zadowolony z jego pracy w ciągu ostatnich kilku lat; w przeciwnym razie nie pozwoliłby, żeby karawana tak się rozrosła i podróżowała tak ważnymi szlakami handlowymi. Kwestor utrzymywał dobre stosunki z katedralnymi oficjelami i miał reputację rzetelnego kontrahenta w negocjacjach z handlowcami w rodzaju Crozeta. Jaki więc cel przyświecał tej wizycie?

Miał nadzieję, że nie ma to nic wspólnego z krwią. Powszechnie wiedziano, że im bliższe są twoje związki z katedrami, tym większe prawdopodobieństwo, że wejdziesz w kontakt z agentami Urzędu Analizy Krwi — ciała, które rozpowszechniało autentyczną krew Quaiche’a i było organem Wieży Zegarowej. Ale tak daleko od Drogi krew Quaiche’a była rozcieńczona. Życie w kraju, poza żelaznym sanktuarium katedr, było ciężkie. Ludzie musieli się liczyć z lodospadami i gejzerami. Ich umysły musiały więc działać jasno, a nie pod wpływem chemicznej pobożności wirusa indoktrynacyjnego. A jeśli nastąpiła zmiana polityki, jeśli poszerzono zakres działań Urzędu Analizy Krwi?

— To ten Crozet — powiedział. — Zawsze przynosi pecha. Nie powinienem był go wpuszczać do karawany na tak dalekim etapie trasy. Powinienem był go odesłać z podkulonym ogonem. Leniwy drań.

Miętusek spojrzał na niego i powiedział małymi ustami:

— Ten, kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.

— Tak, dziękuję ci, Miętusku. — Kwestor otworzył szufladę biurka. — Może byś się tu schował do odejścia naszego gościa? I trzymaj pysk na kłódkę.

Wyciągnął rękę, chcąc delikatnie zwinąć Miętuska, by zmieścił się wewnątrz szuflady, ale drzwi gabinetu już się otwierały — uniwersalny klucz pasował nawet tutaj.

Człowiek w skafandrze wszedł, przystanął i zamknął drzwi za sobą. Oparł trzcinową laskę o stół, postawił białą walizeczkę na ziemi. Otworzył szczelny hełm barokowy — płaskorzeźba wokół przyłbicy przedstawiała gargulce — zsunął go z głowy i położył na końcu stołu.

Ku swemu zdziwieniu kwestor nie poznał mężczyzny. Nie był to ten sam kościelny oficjel, z którym zwykle miał do czynienia. Ten był zupełnie obcy.

— Mogę zamienić z panem słówko, kwestorze? — spytał mężczyzna, wskazując pobliskie krzesło.

— Tak, tak — odparł kwestor pośpiesznie. — Proszę usiąść. Jak… hmm…?

— Jak mi minęła podróż z Drogi? — Mężczyzna zamknął na chwilę powieki, jakby uśpiony tym nadzwyczaj nudnym pytaniem kwestora. — Bez sensacji. — Spojrzał na stworzenie, którego kwestor nie zdążył schować. — To pański, tak?

— Mój Mi… Milusek. Miętusek. Ulubieniec.

— Zabawka genetyczna, prawda? Niech zgadnę: częściowo patyczak, częściowo kameleon, częściowo coś ze ssaka?

— Jest w nim kot — oświadczył kwestor. — Zdecydowanie kot, prawda, Miętusku? — Podsunął gościowi trochę ziarenek. — Po częstuje się pan?

Ku zdumieniu kwestora — nie wiedział, dlaczego w ogóle wyszedł z tą propozycją — mężczyzna wziął odrobinę ziarenek i podsunął je na dłoni Miętuskowi. Bardzo delikatnie. Stworzenie zaczęło poruszać żuchwą, jedząc ziarenka.

— Urocze. — Mężczyzna nie cofał ręki. — Sprawiłbym sobie takie, ale słyszałem, że bardzo ciężko je zdobyć.

— Strasznie trudno je utrzymać w zdrowiu — powiedział kwestor.

— Jestem tego pewien. Ale przejdźmy do interesów.

— Do interesów. — Kwestor skinął głową.

Mężczyzna miał pociągłą twarz z płaskim nosem i mocną szczęką. Tuż nad czołem wyrastała mu gęsta czupryna siwych włosów, sztywnych jak szczotka i idealnie przylegających na czubku głowy, jakby przyciętych laserem. W tutejszym oświetleniu świeciły niebieskawą aurą. Jego zapięta z boku na guziki tunika z wysokim kołnierzem miała insygnia Wieży Zegarowej: dziwny, podobny do mumii skafander kosmiczny, promieniujący światłem przez szczeliny w pancerzu. Kwestor wątpił jednak, czy mężczyzna jest duchownym. Nie wyglądał na kogoś, w kim płynie krew Quaiche’a. A więc to jakiś wysoko postawiony urzędnik.

— Nie chce pan wiedzieć, jak się nazywam? — spytał obcy.

— Nie, chyba że mi pan powie.

— A jednak jest pan ciekawy?

— Zapowiedziano, że mam się spodziewać wizyty. To wszystko, co muszę wiedzieć.

Mężczyzna uśmiechnął się.

— To bardzo dobra polityka. Może mnie pan nazywać Grelier. Kwestor skinął głową. W najwcześniejszych dziejach Heli,

od zaobserwowania pierwszego zniknięcia, występował niejaki Grelier. Kwestor przypuszczał, że przez wiele pokoleń rodzina Greliera odgrywała ważną rolę w kościele.

— To przyjemność gościć pana w karawanie, panie Grelier.

— Niedługo tu zabawię. Jak mówiłem, chciałem zamienić słówko. — Przestał karmić Miętuska i rzucił pozostałe ziarenka na podłogę. Pochylił się, podniósł białą walizeczkę i położył ją na kolanach. Miętusek zaczął się czyścić, wykonują ruchy takie, jakby się modlił.

— Czy ostatnio ktoś przybył do karawany?

— Ludzie zawsze przychodzą i odchodzą.

— Ale ostatnio, w ciągu paru minionych dni?

— No tak, Crozet.

Mężczyzna skinął głową i otworzył wieko walizeczki. Kwestor zobaczył strzykawki ustawione w szeregu jak żołnierze.

— Kto to jest ten Crozet?

— Jeden z naszych stałych handlarzy. Pracuje w rejonie Vigrid, na własny rachunek. Ma żonę Linxe i syna Culvera.

— Są tu teraz? Kiedy lądowałem, widziałem lodochód na wciągarce przy pana wagonie.

— To jego maszyna — potwierdził kwestor.

— Czy jeszcze ktoś z nim przyjechał?

— Tylko dziewczyna.

Mężczyzna uniósł brwi, które tak jak jego włosy miały kolor świeżego śniegu oświetlonego światłem księżyca.

— Dziewczyna? Mówił pan, że on ma syna, a nie córkę.

— Nie jest krewną. Podróżuje z nimi. Autostopowiczka. Nazywa się… — kwestor udawał, że szuka w pamięci — Rashmika. Rashmika Els. Ma szesnaście, siedemnaście standardowych lat.

— Wpadła panu w oko, co?

— Zrobiła na mnie wrażenie. Nie mogę temu zaprzeczyć. — Dłonie kwestora wyglądały jak dwa kłęby węgorzy ocierające się o siebie. — Ma coś w sobie, jakieś zdecydowanie, które rzadko się widuje, zwłaszcza u osób w jej wieku. Wydaje się, że wyprawiła się z jakąś misją.

Mężczyzna wyjął z walizeczki pustą strzykawkę.

— Jaki jest jej związek z Crozetem? Całkowicie uczciwy?

— O ile wiem, była tylko pasażerem.

— Słyszał pan doniesienie o tym, że ktoś uciekł? Jakaś dziewczynka zbiegła od swojej rodziny z jałowych wzgórz. Tamtejsza milicja prowadzi dochodzenie w sprawie domniemanego sabotażu.

— Chodzi o nią? Obawiam się, że nie powiązałem tych spraw.

— To świetnie, że pan tego nie widzi. — Uniósł strzykawkę pod światło. Kwestor patrzył na jego twarz zniekształconą przez szkło. — Inaczej mógłby pan ją odesłać z powrotem.

— To nie byłoby właściwe?

— Wolelibyśmy, żeby na razie została w karawanie. Rozumie pan, jest dla nas interesująca. Proszę podsunąć ramię.

Kwestor zawinął rękaw i pochylił się nad stołem. Miętusek patrzył na niego, przerywając swoją toaletę. Kwestor nie mógł odmówić. Polecenie wydano tak spokojnie, że nie było szans na sprzeciw. Strzykawka była pusta — gość przyjechał pobrać, a nie wstrzyknąć krew.

Kwestor zmusił się do spokoju.

— Dlaczego ma zostać w karawanie?

— Żeby dotarła tam, gdzie powinna dotrzeć. — Grelier wkłuł igłę. — Czy miał pan, kwestorze, zażalenie od wydziału nabytków?

— Zażalenie?

— Na Crozeta. Że zarabia nieco więcej niż normalnie za swoje graty czmychaczy.

— Zwykłe narzekania.

— Tym razem mogą być uzasadnione. Dziewczyna siedziała przy rokowaniach, tak?

Kwestor uświadomił sobie, że gość zna odpowiedzi na prawie wszystkie pytania, które zadawał. Obserwował, jak strzykawka napełnia się jego krwią.

— Była ciekawa — stwierdził. — Zawsze interesowała się pozostałościami po czmychaczach. Uważa siebie trochę za badaczkę w tej dziedzinie. Nie widzę w tym nic złego, że przysłuchiwała się negocjacjom. Crozet tak zdecydował, nie ja.

— Tak sądzę. Dziewczyna ma talent, dar od Boga. Potrafi wykryć kłamstwa. Odczytuje mikrozmiany na ludzkiej twarzy, sygnały podprogowe, których my nie zauważamy. Dla niej są tak wyraźne jak wielkie neony.

— Nie rozumiem… Mężczyzna wyjął igłę.

— Dziewczyna odczytywała twarze pańskich negocjatorów. Wiedziała, czy byli szczerzy, gdy mówili, że nie mogą dać więcej. Przekazywała potajemne sygnały Crozetowi.

— Skąd pan wie?

— Oczekiwałem, że się pojawi. Nasłuchiwałem. Sygnały przy prowadziły mnie do tej karawany.

— Ale to tylko dziewczyna.

— Joanna d’Arc też była tylko dziewczyną, a niech pan sobie przypomni, jaką krwawą jatkę urządziła. — Przyłożył plaster na rękę kwestora. Strzykawkę wsunął do specjalnej szczeliny z boku walizeczki. Krew wypłynęła ze zbiorniczka, wypchnięta przez mechaniczny tłoczek. Walizeczka zaczęła brzęczeć i perkotać.

— Jeśli chce się pan z nią zobaczyć… — zaczął kwestor.

— Nie, nie chcę. Przynajmniej nie teraz. Chcę, żeby pan nie spuszczał jej z oka, aż dojedziecie do Drogi. Nie może wrócić z Crozetem. Pańskie zadanie polega na tym, żeby ona została w karawanie.

Kwestor opuścił rękaw.

— Zrobię wszystko, żeby tego dopilnować.

— Zrobi pan więcej niż wszystko. — Nadal trzymając walizeczkę na kolanach, schwycił Miętuska i ścisnął go dłonią odzianą rękawicą skafandra. Drugą ręką złapał przedramię stworzenia i po ciągnął. Zwierzak miotał się wściekle, wydając z siebie okropny wysoki gwizd.

— Och, co ja zrobiłem — powiedział Grelier.

— Nie. — Kwestor zamarł przerażony.

Grelier położył udręczonego zwierzaka na biurku, a oderwaną kończynę cisnął na podłogę. — To tylko kończyna. Jest ich mnóstwo tam, skąd pan go wziął.

Ogon Miętuska skręcał się w spirale jakby z bólu.

— Teraz porozmawiamy o szczegółach — oznajmił Grelier. Wy jął z kieszeni skafandra małą metalową rurkę. Kwestor wzdrygnął się. Jednym okiem ciągle obserwował okaleczone zwierzę. Grelier pchnął rurkę po blacie. — Dziewczyna to problem — stwierdził. — Potencjalnie może być użyteczna dla dziekana, choć on o tym jeszcze nie wie.

Kwestor próbował zachować spokój w głosie.

— Pan rzeczywiście zna dziekana?

— Widuję go czasami.

— To znaczy, że wie pan, czy on żyje?

— Żyje. Tylko niezbyt często opuszcza wieżę. — Grelier znów spojrzał na Miętuska. — Jak na dowódcę karawany zadaje pan dużo pytań.

— Przepraszam.

— Niech pan otworzy rurkę.

Kwestor wykonał polecenie. Wewnątrz rurki znajdowały się dwie ciasno zwinięte karteczki. Delikatnie je wyciągnął i rozprostował na biurku. Jedna z nich była listem. Druga zawierała jakieś tajemnicze znaki.

— Nie wiem, co mam z tym zrobić.

— Nie szkodzi, powiem panu. List zachowa pan dla siebie. Znaki wraz z rurką odda pan mężczyźnie o imieniu Pietr.

— Nie znam nikogo o imieniu Pietr.

— Powinien pan znać. To pielgrzym, już jest w karawanie. Troszkę niestabilny emocjonalnie.

— Niestabilny?

Grelier zignorował pytanie i poklepał walizeczkę, która nadal brzęczała i bulgotała, jakby dokonywała analizy kwestorskiej krwi.

— Większość szczepów wirusa będących w obiegu nie jest szczególnie niebezpieczna. Wywołują uczucia religijne albo wizje, ale nie wtrącają się bezpośrednio do poczucia własnej osoby gospodarza. Z Pietrem jest inaczej. Nazywamy to DEUS-X. To rzadka mutacja oryginalnego wirusa indoktrynacyjnego, którą próbowaliśmy utrzymać w ryzach. Wirus sprawia, że człowiek jest umieszczony w centrum swego prywatnego kosmosu. Nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę, ale wirus zmienia jego poczucie rzeczywistości i człowiek staje się swoim własnym Bogiem. Zostaje przyciągnięty na Drogę do któregoś z ortodoksyjnych kościołów, ale zawsze odczuwa konflikt z konwencjonalną doktryną. Wędruje z jednej sekty do drugiej, wszędzie czując, że prawie doznaje oświecenia. Dokonując coraz bardziej skrajnych wyborów, powędruje w stronę coraz dziwniejszych przejawów kultu Haldory, jak Obserwatorzy.

Kwestor nigdy nie słyszał o DEUS-X, ale dość dobrze znał takie religijne osoby, o jakich mówił Grelier. Zwykle byli to młodzi mężczyźni, bardzo poważni, pozbawieni poczucia humoru. W ich umysłach musiało już wcześniej być coś takiego, do czego wirus mógł się doczepić.

— Co mamy zrobić z tą dziewczyną?

— Na razie nic. Chcę, żeby Pietr dostał rurkę i tę karteczkę. Znajdzie w niej jakiś sens, choć nigdy nie widział tych znaków zapisanych tak dokładnie. Dla niego będzie to jak znalezienie iluminowanej księgi, podczas gdy dotąd miał tylko zadrapania na kamieniu.

Kwestor znów przyjrzał się karteczce. Wydało mu się, że już widział takie znaki.

— Brakujące zniknięcie? — spytał. — Myślałem, że to opowieść starych kumoszek.

— To nie ma znaczenia, czy to opowieść starych kumoszek, czy nie. To jedno z alternatywnych wierzeń, z którymi Pietr już się zetknął. On to rozpozna i to skłoni go do działania. — Grelier przyglądał się kwestorowi badawczo, chcąc chyba ocenić, czy można na nim polegać. — Wśród Obserwatorów umieściłem szpiega. Wspomni Pietrowi o dziewczynie odbywającej krucjatę. O dziewczynie urodzonej w lodzie, której przeznaczeniem jest zmienić świat.

— Rashmika?

Grelier złożył dłoń na kształt pistoletu i celując w kwestora, naśladował głosem dźwięk wystrzału.

— Pan musi tylko doprowadzić do ich spotkania. Umożliwić jej odwiedzenie Obserwatorów, a Pietr zajmie się resztą. Nie będzie potrafił się powstrzymać i przekaże wiedzę, którą zdobył.

Kwestor zmarszczył czoło.

— Czy ona musi zobaczyć te znaki?

— Musi mieć powód, by odwiedzić dziekana. Do tego służy druga kartka — list od jej brata. Jest zainteresowana czmychaczami, więc brakujące zniknięcie podsyci jej ciekawość. Będzie dążyć do wyjaśnienia sprawy bez względu na to, jak bardzo instynkt każe jej trzymać się z daleka od katedr.

— Dlaczego nie mogę teraz przekazać jej rurki? Po co ta kłopotliwa gra z Obserwatorami?

Grelier spojrzał na Miętuska.

— Pan się zupełnie nie uczy.

— Przepraszam, chciałem…

— Dziewczyną bardzo trudno jest manipulować, od razu po zna się na kłamstwie. Trzeba ją przeprowadzić przez bufor nie kwestionowanej, całkowicie urojonej wiary w siebie… — Grelier zamilkł na chwilę. — W każdym razie — podjął — muszę poznać jej ograniczenia. Kiedy już ją zanalizuję z pewnej odległości, można będzie do niej otwarcie się zbliżyć. Ale do tego momentu chcę ją prowadzić zdalnie. Pan stanowi część bufora, ale równocześnie będzie pan testem na jej zdolności.

— A list?

— Nich pan go odda osobiście. I oznajmi, że dotarł do pana za pośrednictwem tajnego kuriera i tylko to pan wie. Proszę ją dokładnie obserwować i donieść, jak zareagowała.

— A jeśli będzie zadawała za dużo pytań? Grelier uśmiechnął się ze współczuciem.

— Niech pan spróbuje kłamać.

Walizeczka zadzwoniła na znak, że zakończyła analizę. Grelier odwrócił ją tak, by kwestor mógł zobaczyć wyniki. Na wewnętrznej stronie wieczka pojawiły się histogramy i wykresy kołowe.

— Wszystko w porządku? — spytał kwestor.

— Nie musi pan niczym się niepokoić.

Kwestor obserwował na prywatnych ekranach, jak rubinowy statek w kształcie łódki podnosi się znad karawany, a główne dysze rzucają na grunt rozedrgane cienie.

— Tak mi przykro, Miętusku — powiedział.

Stworzątko usiłowało oczyścić sobie buzię, machając jedynym ramieniem, jak złamana wycieraczka samochodowa. Patrzyło na kwestora jagodowymi oczyma, które nie były aż tak bezmyślne, jakby kwestor sobie życzył.

— Jeśli nie zrobię tego, co Grelier chce, on tu wróci. Ale to, co chce zrobić z dziewczyną, nie jest w porządku. Czuję to. A ty? On mi się nie podoba. Jak tylko wylądował, wiedziałem, że będą kłopoty.

Rozprostował karteczkę. List był krótki, napisany wyraźnym, dziecinnym pismem. Od niejakiego Harbina do pewnej Rashmiki.


Ararat, 2675

Lot do „Nostalgii za Nieskończonością” trwał tylko dziesięć minut, z czego najwięcej zajęła końcowa operacja dokowania — oczekiwanie w kolejce za pojazdami, które przybyły wcześniej. Do statku wieży prowadziło kilka wejść, idealnie prostokątnych pieczar po bokach iglicy. Najwyższe z nich znajdowało się ponad dwa kilometry nad poziomem morza. W kosmosie spełniały rolę luków dokujących dla małych statków naprawczych lub głównych śluz powietrznych, umożliwiających wejście do przepastnych komór wewnętrznych.


* * *

Scorpio w zasadzie nigdy nie lubił podróży do „Nieskończoności”. Ta perwersyjna, wynaturzona mutacja obiektu mechanicznego napawała go grozą. Scorpio nie był ani trochę przesądny, ale zawsze czuł, że wkracza do statku nawiedzonego przez duchy. I wiedział, że nie jest to odczucie dalekie od prawdy. Statek rzeczywiście można było nazwać nawiedzonym, ponieważ cała jego konstrukcja została zespolona z pozostałościami ducha niegdysiejszego kapitana. W czasach, gdy parchowej zarazy nie traktowano już z takim jak wcześniej przerażeniem, los kapitana był wstrząsającą pamiątką potworności, do jakich zdolna była zaraza.

Prom zostawił pasażerów w najwyższym luku i wzleciał bezpośrednio w niebo, aby wypełnić pilne zadania dla kolonii. Strażnik służb bezpieczeństwa czekał już, by ich zaprowadzić na spotkanie. Dotknął palcem słuchawki i lekko zmarszczył czoło, słuchając odległego głosu. Potem zwrócił się do Scorpia:

— Pokój jest bezpieczny, proszę pana.

— Nie ma żadnych zjaw?

— W ciągu ostatnich trzech tygodni niczego nie zauważono powyżej poziomu czterysta. Spora aktywność na niższych poziomach, ale wyższe rejony statku mamy dla siebie. — Strażnik zwrócił się teraz do Vaska. — Zechce pan pójść za mną.

Vasko spojrzał na Scorpia.

— Zejdzie pan na dół?

— Dołączę za chwilę. Ty idź przodem i przedstaw się. Powiedz tylko, że jesteś Vasko Malinin, agent Służby Bezpieczeństwa, i że brałeś udział w misji sprowadzenia Clavaina… I nic więcej nie mów, póki tam nie dojdę.

— Tak jest, proszę pana. I mam jeszcze jedno pytanie.

— Co takiego?

— Co miał pan na myśli, mówiąc „zjawy”?

— Nie musisz tego wiedzieć — odparł Scorpio.

Potem obserwował, jak odchodzą w trzewia statku, czekając, aż umilkną kroki i będzie miał cały luk dokujący dla siebie. Podszedł do wejścia i stanął na ściętych czubkach bucików niebezpiecznie blisko krawędzi.

Wiatr ostro szorował mu twarz, choć dziś nie był szczególnie silny. Scorpio zawsze bał się, że w takim momencie zostanie zepchnięty, ale z doświadczenia wiedział, że wiatr zwykle wieje do wnętrza luku. W każdej chwili jednak świnia gotów był schwycić lewą ręką za brzeg włazu, gdyby powiew chciał go wypchnąć na zewnątrz. Mrugając załzawionymi oczyma, obserwował, jak statek w kształcie pazura pochyla się i cofa. Potem spojrzał w dół, na kolonię, za którą był odpowiedzialny nawet po powrocie Clavaina.

Kilometry dalej skrzył się w zatoce Pierwszy Obóz. Z tej odległości nie widać było żadnych szczegółów, z wyjątkiem największych budowli, takich jak Wysoka Koncha. Nie widać było radosnej krzątaniny wśród nędznych bud na brudnych ulicach. Miasto jawiło się jako niesamowicie schludne i uporządkowane, jakby założono je zgodnie z zasadami urbanistyki. Tak mogłoby wyglądać każde miasto na każdym ze światów w każdej epoce. Cienkie pióra dymu unosiły się z kominów kuchni i fabryk. Poza tym Scorpio nie dostrzegał żadnego ruchu. Równocześnie jednak miasto drżało gorączkowym podprogowym ruchem, jakby obserwowane przez drgające rozgrzane powietrze.

Przez wiele lat Scorpio myślał, że nigdy nie dostosuje się do życia poza Chasm City. Pławił się w zawiłościach tamtejszego świata, uwielbiał niebezpieczeństwa oraz nowe wyzwania. Każdego dnia mógł być pewien, że czeka go z sześć poważnych zamachów na jego życie, organizowanych przez licznych rywali, oraz kilkanaście innych prób napaści, zbyt nieudolnych, by się nimi przejmować. Każdego dnia mógł wydać rozkaz uciszenia któregoś z wrogów. Scorpio nigdy nie robił tego wyłącznie dla zysku, zawsze była to sprawa osobista.

Życie jednego z głównych przestępców Chasm City mogło się wydawać wyniszczające. Wielu jemu podobnych załamywało się — wypaleni, wycofywali się w sferę drobnej przestępczości, z której wyrośli, albo popełniali taki błąd, z którego nie można było już niczego się nauczyć.

Scorpio jednak nigdy nie pękał, a kiedy coś schrzanił, popełniał błąd tylko jeden raz, a i tak zwykle to nie była wyłącznie jego wina. Działał przecież podczas wojny, gdy reguły tak szybko się zmieniały, że nawet on czasami zaskoczony stwierdzał, że postępuje legalnie. I to dopiero było przerażające!

Jeden z jego błędów okazał się niemal śmiertelny. Scorpio dał się złapać przez zombich, potem przez pająki… i w rezultacie dostał się pod wpływy Clavaina. W końcu musiał sobie zadać pytanie: jeśli miasto jest moim żywiołem, co to dla mnie znaczy, gdy zostanę go pozbawiony?

Po pewnym czasie znalazł odpowiedź, gdy Clavain wyjechał i kolonia została pod jego całkowitą kontrolą.

Obudził się pewnego ranka i tęsknota za Chasm City zniknęła. Przestał mieć ambicje skupiające się na czymś tak absurdalnie egoistycznym jak osobiste bogactwo, władza, status. Kiedyś wielbił broń i przemoc — nadal jeszcze musiał hamować wściekłość — ale zapomniał, kiedy po raz ostatni trzymał w ręce pistolet czy nóż. Kiedyś jego dni wypełniały zatargi i przemoc, przekręty i brudna robota, teraz zajmował się przydziałami, budżetem, liniami zaopatrzenia, zadziwiającym bagnem stosunków międzyludzkich. Pierwszy Obóz był małym miastem — w zasadzie trudno było nazwać go miastem — ale zarządzanie nim i całą kolonią zajmowało Scorpiowi cały czas. Żyjąc w Chasm City, nigdy by nie podejrzewał, że pewnego dnia będzie jak król spoglądał na swoje imperium. Przebył długą, skomplikowaną drogę, często ze zmiennym szczęściem, ale w pewnym momencie — może tego ranka, gdy stwierdził, że nie tęskni już za dawnym środowiskiem — stał się kimś w rodzaju męża stanu. Trudno było przewidzieć, że osoba, która zaczęła życie jako niewolnik kontraktowy, pozbawiony nawet godności posiadania własnego imienia, zrobi taką karierę.

Teraz jednak obawiał się, że to wszystko mu się wymknie. Zawsze wiedział, że pobyt na tym świecie jest tymczasowy, że to przystanek, na którym uchodźcy mają czekać, aż Remontoire i inni zdołają się przegrupować. Czas upływał, minęło dwadzieścia lat, i nic się nie działo, a w umyśle Scorpia zrodziła się kusząca myśl, że może to coś trwałego. Może są poważne powody opóźnienia działań Remontoire’a. Może konflikt między ludzkością a Inhibitorami ominie tę społeczność.

Ta nadzieja nigdy nie była realistyczna, a teraz Scorpio czuł, że będzie musiał zapłacić wysoką cenę za takie myślenie. Remontoire przybył i ściągnął tu działania wojenne. Jeśli Khouri mówi o rzeczywistych faktach, to sytuacja jest naprawdę poważna.

Miasto migotało w oddali. Wyglądało beznadziejnie przemija — jąco, jak warstewka pyłu w krajobrazie. Scorpio poczuł instynktownie, że coś, co jest mu drogie, znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Odwrócił się gwałtownie od otwartego luku i ruszył na zebranie.

Загрузка...