TRZYDZIEŚCI PIĘĆ

Hela, 2727

Dziekan wezwał Rashmikę do swej mansardy. Gdy przybyła, stwierdziła z ulgą, że jest w pokoju sam. Ani śladu naczelnego medyka. Nie była wielkim miłośnikiem towarzystwa dziekana, ale jeszcze mniej lubiła uznanie jego osobistego lekarza. Wyobraziła go sobie gdzieś w Lady Morwennie, zajętego swą analizą krwi lub jedną ze swych niesłychanych praktyk, o których krążyły pogłoski.

— Miło się pani mieszka? — spytał dziekan po wskazaniu jej miejsca pośrodku lasu luster. — Mam nadzieję, że tak. Jestem pod wrażeniem pani przenikliwości, panno Els. Grelier działał w natchnieniu, kiedy sugerował, by panią tu zaprosić.

— Cieszę się, że byłam użyteczna — odparła Rashmika. Przy gotowała sobie małą porcję herbaty. Kiedy trzymała porcelanę, drżały jej dłonie — sama myśl, że jest w tym samym pokoju co żelazny skafander, wystarczała, by wyprowadzić ją z równowagi — ale koniecznie musiała udawać spokój.

— Tak, to ogromne szczęście — powiedział Quaiche. Był prawie nieruchomy, poruszały się jedynie jego usta. Powietrze w mansardzie było chłodniejsze niż zwykle: po każdym słowie widziała, jak z jego ust wydobywa się para. — Można powiedzieć, że to niemal zbyt wielkie szczęście.

— Słucham, dziekanie?

— Niech pani spojrzy na stół. Na malachitową szkatułkę obok zastawy do herbaty.

Rashmika dopiero teraz zauważyła pudełko; była pewna, że nie leżało tam podczas jej wcześniejszych wizyt w mansardzie. Pudełko miało nóżki niczym łapy psa. Podniosła je — nie ważyło tyle, ile oczekiwała. Majstrowała przy metalowych zatrzaskach o barwie złota, aż pokrywka odskoczyła. Wewnątrz spoczywała wielka ilość papieru: kartki, koperty wszelkich kolorów i gatunków, starannie związane razem elastyczną taśmą.

— Niech pani je otworzy i rzuci okiem — powiedział dziekan. Wzięła zawiniątko i zsunęła elastyczną opaskę. Papiery rozsypały się na stół. Losowo wybrała jedną kartkę i rozłożyła ją.

Niebieski papier był tak cienki i przezroczysty, że mógł być zapisany tylko jednostronnie. Starannie wypisane atramentem słowa wyglądały znajomo.

— To moja korespondencja — powiedziała. — Moje listy do sponsorowanej przez kościół grupy studyjnej.

— Czy zaskakuje panią, że widzi je zebrane tutaj?

— Zdumiewa mnie, że zebrano je razem i zwrócono panu na nie uwagę — odparła Rashmika — ale nie jestem zdziwiona samym ich widokiem. Były mimo wszystko adresowane do ciała podległego Kościołowi Adwentystów.

— Gniewa się pani?

— To zależy. — Była wściekła, ale czuła również inne emocje. — Czy te listy widział ktokolwiek z grupy studyjnej?

— Kilka pierwszych, ale niemal wszystkie inne zostały prze chwycone, zanim dotarły do badaczy. Niech pani nie bierze tego zbyt osobiście: po prostu dostają mnóstwo korespondencji od różnych świrów i gdyby musieli na nią odpowiadać, nie mieliby czasu na nic innego.

— Nie jestem świrem.

— Nie, ale sądząc po zawartości tych listów, zajmuje pani nieco nieortodoksyjne stanowisko w sprawie czmychaczy, zgodzi się pani?

— Jeśli uważa pan prawdę za stanowisko nieortodoksyjne…

— Nie jest pani jedyna. Grupy studyjne otrzymują mnóstwo listów od amatorów pełnych dobrych chęci. Większość jest jednak całkiem bezużyteczna. Każdy z nich ma swoją teoryjkę na temat czmychaczy. Niestety żaden nie ma najmniejszego pojęcia o metodzie naukowej.

— Ja tak samo mniej więcej mówię o grupach studyjnych. Zaśmiał się na jej zuchwałość.

— Nie nachodzą pani chwile zwątpienia w siebie, prawda, panno Els?

Zebrała papiery i wepchnęła je z powrotem do pudełka.

— Nie złamałam tym żadnych zasad — oznajmiła. — Nie po wiedziałam panu o tej korespondencji, ponieważ nie proszono mnie, bym o niej mówiła.

— Nigdy nie twierdziłem, że złamała pani jakieś zasady. Po prostu mnie to zaintrygowało, to wszystko. Przeczytałem listy i zobaczyłem, że pani argumenty z czasem dojrzewają. Szczerze mówiąc, myślę, że niektóre zagadnienia poruszone przez panią są warte dalszych rozważań.

— Bardzo mi miło to słyszeć.

— Niech pani nie mówi tak drwiąco. Mówię szczerze.

— Nikt w kościele tym się nie interesuje. Dlaczego miałby się interesować? Doktryna zakazuje innych wyjaśnień z wyjątkiem tego, o którym czytamy w broszurach.

— Mianowicie? — spytał żartobliwie.

— Że czmychacze to przypadkowy szczegół, a ich wymordowanie nie ma nic wspólnego ze zniknięciami. Jeśli spełniają jakąś rolę, to jedynie jako ostrzeżenie przed nieposkromioną pychą i podkreślenie pilnej potrzeby zbawienia.

— Wytępiona cywilizacja obcych w tych czasach nie kryje w so bie zbyt wielu tajemnic, prawda?

— Tu zdarzyło się coś innego. Czmychaczom przydarzyło się coś innego niż Amarantinom czy innym martwym cywilizacjom.

— To sedno pani obiekcji, prawda?

— Myślę, że mogłoby pomóc, gdybyśmy wiedzieli, co się stało. — Postukała paznokciami o przykrywkę pudełka. — Zlikwidowano ich, ale to nie przypomina Inhibitorów. Ten, kto to zrobił, zbyt dużo po sobie zostawił.

— Może Inhibitorzy śpieszyli się. Może wystarczyło, że wymordowali czmychaczy, i nie martwili się o ich kulturowe artefakty.

— Oni nie działają w ten sposób. Wiem, co zrobili Amarantinom. Nic nie przetrwało na Resurgamie, chyba że ukryte pod metrami skały, rozmyślnie pogrzebane. Wiem, jak to wyglądało, dziekanie. Byłam tam.

Kiedy Quaiche obrócił się ku niej, z otwieracza oczu błysnęło światło.

— Pani tam była?

— Chciałam powiedzieć — poprawiła się — że tak wiele o tym czytałam, tak dużo o tym rozmyślałam, że czuję się tak, jakbym tam była.

Ale kiedy mówiła te słowa, czuła głębokie przekonanie, że to prawda.

— Problem polega na tym — odparł Quaiche — że jeśli zaneguje pani Inhibitorów jako możliwą przyczynę destrukcji na Heli, musi pani wprowadzić inny czynnik. Z filozoficznego punktu widzenia nie lubimy w ten sposób załatwiać spraw.

— Może to nie jest eleganckie, ale jeśli prawda wymaga drugiego czynnika, a w gruncie rzeczy trzeciego, musimy zdobyć się na odwagę i zaakceptować dowody.

— A pani ma jakiś pomysł, jaki mógłby być ten drugi powód? Nie mogła się powstrzymać od zerknięcia w kierunku zespawanego skafandra kosmicznego, co mimowolnie odwróciło jej uwagę. Dziekan pewnie tego nie zauważył, ale i tak to ją zirytowało. Gdyby tylko mogła kontrolować swe reakcje tak dobrze, jak odczytywała reakcje innych.

— Nie wiem — powiedziała. — Ale mam pewne podejrzenia. Fotel dziekana przesunął się, powodując poruszenie obrazów w lustrach.

— Kiedy Grelier pierwszy raz mi o pani opowiadał — kiedy wy dawało się bardzo prawdopodobne, że będzie pani dla mnie użyteczna — uważał, że wyruszyła pani na rodzaj osobistej krucjaty.

— Tak mówił?

— Według Greliera ma to coś wspólnego z pani bratem. Czy to prawda?

— Mój brat poszedł do katedr — powiedziała.

— A pani zaniepokojona, że przez pewien czas nie ma od niego wiadomości, postanowiła udać się za nim. Taka była pani opowieść, prawda?

W sposobie, w jaki powiedział słowo „opowieść”, było coś, co się jej nie podobało.

— Dlaczego miałoby tak nie być?

— Ponieważ zastanawiam się, jak bardzo naprawdę zależy pani na bracie. Czy rzeczywiście z tej właśnie przyczyny prze była pani całą tę drogę, Rashmiko, czy też może to tylko dało pretekst do poszukiwań?

— Nie wiem, co pan ma na myśli.

— Sądzę, że zrezygnowała pani z szukania brata już przed laty — wyjaśnił dziekan. — Uważam, że w głębi serca wiedziała pani, że jego już nie ma. To, na czym pani naprawdę zależało, to czmychacze i pani idee na ich temat.

— To niedorzeczne.

— Ten zwitek listów mówi o czymś innym. Świadczy o głęboko zakorzenionej obsesji, całkiem niestosownej dla dziecka.

— Przyszłam tu po Harbina.

Quaiche mówił ze spokojnym naleganiem, jak nauczyciel łaciny podkreślający jakieś subtelności gramatyczne.

— Przybyła tu pani z mojego powodu, Rashmiko. Postanowiła Pani wspiąć się na szczyt katedralnej administracji, przekonana, że jedynie ja znam odpowiedzi na pytania, które chciała pani zadać, odpowiedzi, których pani pożąda jak narkoman.

— Nie napraszałam się tutaj. Pan mnie tu sprowadził z Żelaznej Katarzyny.

— Wcześniej czy później znalazłaby pani drogę tutaj, jak kret ryjący tunel ku powierzchni ziemi. Stałaby się pani użyteczna dla jednej z grup studyjnych, a stamtąd znalazłaby pani dojście do mnie. Mogłoby to trwać miesiące, a nawet lata. Ale Grelier — niech będzie błogosławione jego wstrętne serduszko — przyśpieszył coś, co już szło swoim torem.

— Myli się pan — powiedziała, drżąc. — Nie chciałam pana widzieć. Nie chciałam tu przychodzić. Dlaczego miałoby to dla mnie tak wiele znaczyć?

— Ponieważ wbiła sobie pani do głowy, że wiem o różnych sprawach — wyjaśnił dziekan. — Sprawach, które mogą być istotne.

Dotknęła szkatułki.

— Wezmę to — powiedziała. — Mimo wszystko to moje.

— Pani są listy, ale może pani zatrzymać szkatułkę.

— Więc już się skończył? Zdawał się zaskoczony.

— Skończył, panno Els?

— Mój okres pracy.

— Nie rozumiem, dlaczego miałby się skończyć — powiedział. — Jak pani wspominała, nigdy nie została pani zobowiązana do mówienia o swoim zainteresowaniu czmychaczami. Nie popełniono żadnej zbrodni. Nie zawiedziono niczyjego zaufania.

Jej dłonie zostawiły na szkatułce mokre ślady. Nie spodziewała się, że jej pozwoli zatrzymać całą tę straconą korespondencję: smutne, poważne przekazy z przeszłości do teraźniejszości.

— Myślałem, że jest pan niezadowolony — powiedziała.

— Nadal ma pani swoją pracę. Prawdę mówiąc, oczekuję nie długo dalszych Ultrasów. Będę chciał pani opinii o nich, pani trafnych spostrzeżeń i uwag, panno Els. Może pani nadal robić to dla mnie, prawda?

Wstała, ściskając szkatułkę. Zrozumiała, że jej audiencja u dziekana dobiegła końca.

— Czy mogę o coś zapytać? Niemal wyjąkała te słowa.

— Ja zadałem pani wiele pytań, więc dlaczego nie? Zawahała się. Jeszcze w chwili, kiedy wypowiadała tę prośbę,

chciała spytać go o Harbina. Dziekan mógł wiedzieć, co się z nim stało: nic by go nie kosztowało odkrycie prawdy z katedralnych zapisów, nawet jeśli nigdy nie widział jej brata na oczy. Ale teraz, kiedy nadeszła ta chwila i dziekan udzielił jej pozwolenia na zadanie pytania, wiedziała, że nie ma odpowiedniej siły, by to zrobić. Nie chodziło o to, że bała się usłyszeć prawdę. Bała się swojej reakcji na tę prawdę. Co będzie, jeśli okaże się, że nie zależało jej na Harbinie aż tak bardzo, jak utrzymywała? Co będzie, jeśli dziekan mówił prawdę, twierdząc, że Harbin jest tylko usprawiedliwieniem jej poszukiwań?

Czy by to zniosła?

Rashmika przełknęła ślinę. Czuła się bardzo młoda, bardzo samotna.

— Chciałam pana zapytać, czy słyszał pan kiedykolwiek o cieniach?

Ale dziekan nie zareagował. Zdała sobie sprawę, że przecież nie obiecywał, że odpowie na jej pytanie.


Przestrzeń międzygwiezdna, 2675

Trzy dni później agregacja Inhibitorów wleciała w zasięg działania broni. Technicy czuli, że powinni przeprowadzić więcej kalibracji, gdyż broń od czasu do czasu robiła coś przerażającego, wygryzając kawałek poszycia statku, zamiast trafić w obiekt oddalony o kilka jednostek astronomicznych. Czasami, i to zatrważało najbardziej, wydawało się, że skutki działania broni są tylko luźno powiązane z jakimikolwiek jej ustawieniami. Nic dziwnego, że wilki nie miały niczego podobnego w swoim arsenale. Może uznały, że, biorąc to wszystko pod uwagę, stosowanie broni przynosi więcej kłopotów niż korzyści. Takie samo rozumowanie prawdopodobnie odnosiło się do napędu nadświetlnego Skade. We wszechświecie mnóstwo rzeczy było możliwych, znacznie więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, ale wiele z nich było niezdrowych zarówno na poziomie indywidualnym, jak i całej rasy czy nawet galaktycznej cywilizacji.

Tak więc światła w dalszym ciągu przygasały, broń dalej pracowała, a ego Scorpia nadal miało się dobrze. Broń mogła czynić groteskowe rzeczy, ale dla niego najważniejsze było to, że powoli wygryzała kęsy ścigającego ich roju wilków.

Nie zwyciężał. Trwał. I to na razie wystarczało.


* * *

Aurę zawiniętą w jej pikowany srebrny koc umieszczono na kolanach matki. Scorpio nadal uważał, że jest zatrważająco mała, niczym lalka przeznaczona raczej do trzymania w szafce niż wystawiania na szamotaninę świata zewnętrznego. Ale było w niej spokojne poczucie, że nic się jej nie może stać, które przyprawiało Scorpia o dreszcz. Dziecko miało teraz szeroko otwarte oczy. Były złotobrązowe, popstrzone plamkami złota, brązu i jakiegoś koloru zbliżonego do elektrycznego błękitu. Nie rozglądały się tak po prostu. One badały i nadzorowały.

Scorpio i inni seniorzy spotkali się w pokoju zebrań wokół ciemnego stołu. Scorpio studiował twarze swych towarzyszy, wymieniając w myślach sprzymierzeńców i przeciwników oraz tych, którzy prawdopodobnie jeszcze się nie zdecydowali. Mógł liczyć na Antoinette, ale ona wróciła na Ararat. Był pewien, że Blood również widziałby sprawy tak samo jak on, niekoniecznie dlatego, że je gruntownie przemyślał, ale dlatego, że musiałby mieć wyobraźnię, a wyobraźnia nigdy nie była mocną stroną Blooda. Scorpiowi już go brakowało. Musiał wciąż sobie przypominać, że jego stary zastępca nie jest martwy, tylko po prostu poza zasięgiem.

Od czasu, gdy opuścili Ararat, minęło dwa tygodnie. „Nostalgia za Nieskończonością” oddalała się od planety ze stałym przyśpieszeniem jednego g. W ciągu pierwszego tygodnia pokonała dwanaście jednostek astronomicznych i uzyskała jedną pięćdziesiątą szybkości światła. Pod koniec drugiego tygodnia osiągnęła jedną dwudziestą piątą szybkości światła i znajdowała się teraz pięćdziesiąt jednostek astronomicznych od Araratu. Scorpio czuł tę odległość: kiedy spoglądał w tył, jasne słońce Araratu, Epsylon Eridani A — to, które ich ogrzewało przez dwadzieścia trzy lata — było teraz jedynie bardzo jasną gwiazdą, sto tysięcy razy słabszą niż widziana z powierzchni planety. Wcale nie była jaśniejsza niż jej bliźniacza towarzyszka, Słabe Słońce, albo Epsylon Eridani B; były jak para bursztynowych oczu zbliżających się do siebie w miarę jak statek odlatywał coraz dalej w przestrzeń międzygwiezdną. Scorpio nie widział wilków — tylko czujniki mogły wyróżnić je z tła, i to z ograniczoną pewnością — ale tam były. Broń hipometryczna wygryzała dziury w elementach ścigających, ale nie wszystkie wilki udało się zniszczyć.

Aż do tej pory ich kurs był zgodny z planem Remontoire’a; trajektorię statku zaprojektowano tak, by oddalili się od wilków z jak najmniejszym prawdopodobieństwem przechwycenia. Dopiero teraz, po dwóch tygodniach, mieli możliwość wyboru celu podróży.

Scorpio wstał i czekał, aż wszyscy się uciszą. Bez słowa wyciągnął nóż Clavaina z pochwy. Bez włączania go nachylił się nad stołem i zrobił dwa znaki po obu stronach środkowej linii, każdy jedynie trzema zadrapaniami ostrza. Jeden to był „Y”, drugi „H”. Na czarnym lakierze drewna zadrapania miały kolor świńskiej skóry. Wszyscy patrzyli na niego, oczekując, że coś powie. On natomiast włożył z powrotem nóż do pochwy i usiadł na fotelu. Potem splótł dłonie na karku i skinął na Orkę Cruz.

Cruz była jedynym sprzymierzeńcem z czasów Chasm City, jaki mu pozostał. Popatrzyła na wszystkich po kolei, przeszywając ich spojrzeniem swego jedynego oka, a jej czarne paznokcie zaczęły drapać w stół.

— Ostatnie kilka tygodni nie były łatwe — zaczęła. — Wszyscy coś poświęciliśmy, wszyscy widzieliśmy, jak nasze plany wywracają się do góry nogami. Niektórzy z nas stracili ukochane osoby lub obserwowali, jak rozpadają się ich rodziny. Wszystko, co uważaliśmy miesiąc temu za pewne, zamieniło się w pył. Jesteśmy głęboko na nieznanym terytorium i nie mamy mapy. Gorzej, człowieka, któremu ufaliśmy i który potrafiłby wybrać właściwą drogę, nie ma już z nami. — Utkwiła wzrok w Scorpiu, czekając, aż wszyscy inni też zwrócą na niego spojrzenie. — Ale nadal mamy przywódcę — ciągnęła. — Nadal mamy cholernie dobrego przywódcę, kogoś, komu Clavain powierzył kierowanie sprawami na Araracie, kiedy jego samego nie było w pobliżu. Kogoś, komu powinniśmy zaufać teraz bardziej niż kiedykolwiek. Clavain wierzył w jego osąd. Sądzę, że nadszedł czas, byśmy poszli za jego przykładem.

Urton, kobieta z Sił Bezpieczeństwa, potrząsnęła głową.

— Orca, nikt z nas nie ma zastrzeżeń co do przywództwa Scorpia. — Ostatnie słowo powiedziała z naciskiem, pozostawiając każdemu wyciągnięcie własnych wniosków o tym, jakie właściwie problemy mogliby mieć ze świnią. — Ale chcielibyśmy teraz usłyszeć, dokąd według ciebie powinniśmy polecieć.

— To bardzo proste — odparła Orca Cruz. — Musimy polecieć na Helę.

Urton próbowała bezskutecznie ukryć zaskoczenie.

— A więc wszyscy się zgadzamy.

— Ale dopiero po tym, jak odwiedzimy Yellowstone — dodała Cruz — Hela jest… wielką niewiadomą. Nie wiemy naprawdę, co tam znajdziemy i czy w ogóle coś znajdziemy. Ale wiemy, że możemy uczynić nieco dobra wokół Yellowstone. Możemy zabrać jeszcze dziesiątki tysięcy spaczy. Może nawet sto pięćdziesiąt tysięcy. To ludzkie życie, Urton. To ludzie, których możemy ocalić. Los dał nam ten statek i musimy coś z tym zrobić.

— Już ewakuowaliśmy układ Resurgamu — powiedziała Urton. — Nie licząc obecnych siedemnastu tysięcy z tego układu. Powie działabym, że mamy czyste konto.

— Konto nigdy nie jest czyste.

Urton machnęła ręką nad stołem.

— O czymś zapominasz. Systemy centralne aż się roją od Ultrasów. W każdym układzie, jaki tylko wymienisz, są dziesiątki, setki statków o pojemności „Nieskończoności”.

— Powierzyłabyś swoje życie Ultrasom? Jesteś głupsza niż na to wyglądasz.

— Oczywiście, że bym powierzyła. Aura zaśmiała się.

— Dlaczego ona to robi? — spytała Urton.

— Ponieważ skłamałaś — wyjaśniła Khouri. — Ona może to stwierdzić.

Jeden z reprezentantów uchodźców — mężczyzna o nazwisku Rintzen — taktownie kaszlnął i uśmiechnął się, starając się załagodzić sprawę.

— Urton ma na myśli, że to po prostu nie nasze zadanie. Motywy i metody działania Ultrasów mogą budzić wątpliwości — wszyscy o tym wiemy — ale to niepodważalny fakt, że posiadają okręty i szukają klientów. Jeśli sytuacja w układach centralnych rzeczywiście osiągnęła punkt krytyczny, wtedy — pozwolę sobie zaryzykować twierdzenie — będziemy mieli tylko klasyczny przy kład równowagi popytu i podaży.

Cruz pokręciła głową. Wydawała się pełna obrzydzenia. Gdyby Scorpio wszedł właśnie w tej chwili i musiał wnioskować o sytuacji tylko z jej twarzy, doszedłby do wniosku, że ktoś właśnie załatwił się na stół.

— Możecie mi przypomnieć… Kiedy przybyliście na ten statek z Resurgamu, ile to was kosztowało? — zapytała.

Mężczyzna przyglądał się swym paznokciom.

— Oczywiście, że nic… ale nie o to chodzi. Sytuacja była zupełnie inna.

Światła przygasły. Teraz zdarzało się to co kilka minut, kiedy rozkręcano broń i strzelano. Wszyscy wiedzieli, że wilki nadal podpełzają coraz bliżej do „Nostalgii za Nieskończonością”.

— W porządku — powiedziała Cruz, kiedy światło zamigotało i wróciło do normy. — Więc ile wydusiliście z siebie grosza, kiedy ewakuowano was z Araratu?

— Również nic — przyznał Rintzen. — Ale obu spraw nie można porównywać…

— Budzisz we mnie obrzydzenie — przerwała mu Cruz. — Miałam już do czynienia ze śluzem w Mierzwie, ale ty jesteś klasą sam dla siebie, Rintzen.

— Posłuchaj — wtrąciła się Kashian, drugi reprezentant uchodźców — nikt nie mówi, że to w porządku, że Ultrasi czerpią zyski z wilczego zagrożenia, ale musimy być pragmatyczni. Ich statki zawsze będą lepiej przystosowane do potrzeb masowej ewakuacji. — Rozejrzała się wokół, zapraszając innych, by poszli za jej przykładem. — To pomieszczenie wygląda dość normalnie, ale nie jest reprezentatywne dla reszty statku. Przypomina raczej perłę w śluzie ostrygi. Istnieją rozległe obszary statku, które nie zostały nawet zmapowane, nie mówiąc już o zamieszkaniu w nich. I nie zapominajmy, że sprawy mają się znacznie gorzej niż podczas ewakuacji Resurgamu. Większość z siedemnastu tysięcy, którzy przybyli na statek tydzień temu, nadal nie została należycie załatwiona. Mieszkają w niewyobrażalnych warunkach.

Zadrżała, jakby doświadczała przez osmozę tego brudu i nędzy.

— Jeśli chcesz mówić o niewyobrażalnych warunkach — odparła Cruz — to spróbuj na parę tygodni umrzeć, a zobaczysz, jak to jest.

Kashian pokręciła głową, patrząc z irytacją na innych starszych.

— Z tą kobietą nie można negocjować. Ona wszystko sprowadza do absurdów.

— Czy mogę coś powiedzieć? — spytał Vasko Malinin. Scorpio spojrzał na niego i wzruszył ramionami.

Vasko wstał, pochylił się i oparł rozpostartymi palcami o blat stołu.

— Nie będę dyskutował nad logistyką wspierania ewakuacji z Yellowstone — oznajmił. — Niezależnie od potrzeb tamtych uchodźców, dostaliśmy wyraźne wskazanie, byśmy tam nie lecieli. Musimy słuchać Aury.

— Ona nie mówiła, że nie powinniśmy lecieć na Yellowstone — wtrąciła Cruz. — Powiedziała tylko, że powinniśmy lecieć na Helę.

Vasko miał poważny wyraz twarzy.

— Myślisz, że to robi różnicę?

— Yellowstone mogłoby być naszym priorytetem, tak jak po wiedziałam. Nie wyklucza to wizyty na Heli, kiedy zakończymy ewakuację.

— To zajmie dziesięciolecia — zauważył Vasko.

— Cokolwiek zrobimy, zajmie dziesięciolecia — powiedziała Cruz z lekkim uśmiechem. — Taka jest natura tej gry, chłopcze.

— Wiem, jaka jest natura tej gry — odparł Vasko cichym głosem, dając jej do zrozumienia, że zrobiła błąd, zwracając się do niego w ten sposób. — Ale wiem także, że dostaliśmy wyraźne instrukcje co do wyruszenia na Helę. Czy nie sądzisz, że gdyby Yellowstone było częścią planów Aury, zawiadomiłaby nas o tym?

Wszyscy spojrzeli na dziecko. Aura czasami wydawała ciche, przypominające skrzeczenie dźwięki. Jednak były dni, kiedy w ogóle nic nie mówiła. Wtedy, tak jak teraz, wydawała się przełączać w tryb niezwykle uważnego słuchania.

— Chce, byśmy lecieli na Helę — powiedziała Khouri. — To wszystko, co wiem.

— A co z tą drugą sprawą? — zapytał Scorpio. — Co z negocjacjami z cieniami?

— To było coś, może wspomnienie, które się wyrwało, ale którego nie mogła zinterpretować.

— Co jeszcze przedostało się w tym samym czasie? Spojrzała na niego, wahając się.

— Poczułam coś, co mnie przestraszyło — odpowiedziała wreszcie.

— Coś związanego z tymi cieniami?

— Tak. Jakby chłód z otwartych drzwi, przeciąg grozy. — Khouri opuściła wzrok na swoje dziecko. — Ona też to czuła.

— I to wszystko, co możesz mi powiedzieć? Mamy lecieć na Helę i negocjować z kimś, kto was obie śmiertelnie przeraża?

— Po prostu przesłanie zawierało ostrzeżenie — odparła Khouri. — Musimy być ostrożni. Ale mówiło także, że musimy to zrobić.

— Jesteś pewna? — nalegał Scorpio.

— Dlaczego miałabym wątpić?

— Może nieprawidłowo zinterpretowałaś wiadomość. Może „przeciąg grozy” miał nam powiedzieć, że pod żadnym pozorem nie powinniśmy mieć do czynienia z… z tymi cieniami.

— Możliwe, Scorp, ale w takim razie dlaczego w ogóle wspo mniała o cieniach?

— Albo o Heli, jeśli już o to chodzi — dodał Vasko. Scorpio popatrzył na niego przeciągle.

— Skończyłeś? — zapytał.

— Chyba tak.

— Więc sądzę, że trzeba podjąć decyzję — oznajmił świnia. — Słyszeliśmy argumenty obu stron. Możemy lecieć na Helę, mając niewielką szansą na to, że będzie tam coś, co jest warte tego wysiłku. Albo możemy zabrać statek na Yellowstone i ocalić życie ludziom. Myślę, że wszyscy znacie moje zdanie na ten temat — Wskazał głową litery, które wyżłobił w stole starym nożem Clavaina. — Sądzę, że wiecie również, co zrobiłby Clavain w tych samych okolicznościach.

Wszyscy milczeli.

— Jest jednak problem — kontynuował Scorpio. — A problem polega na tym, że wybór nie należy do nas. To nie jest demokracja. Możemy tylko przedstawić nasze argumenty i pozwolić zadecydować kapitanowi Johnowi Branniganowi.

Sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął garstkę czerwonego pyłu, który przez ostatnie kilka dni nosił ze sobą.

Był to drobnoziarnisty tlenek żelaza — tak bliski marsjańskiej gleby, jak tylko może być bliski dwadzieścia siedem lat świetlnych od Marsa. Wysypywał mu się przez krótkie palce, kiedy trzymał go nad środkiem stołu pomiędzy literami Y i H.

Wiedział, że to jest właśnie to: kluczowa chwila. Jeśli nic się nie stanie — jeśli statek natychmiast nie zasygnalizuje swych intencji, przysypując pyłem jedną czy drugą literę — Scorpio będzie skończony. Ale Clavain nigdy nie unikał takich chwil. Całe jego życie polegało na przechodzeniu od jednego kryzysu do drugiego.

Scorpio podniósł wzrok. Pył się skończył.

— Twój ruch, Johnie.


Hela, 2727

Wieczorem głos wrócił. Zawsze czekał na chwilę, gdy była sama, gdy znajdowała się daleko od mansardy. Za pierwszym razem miała nadzieję, że głos okaże się jakimś urojeniem, może skutkiem działania quaicheistycznych środków w jakiś sposób wprowadzonych do jej organizmu. Ale głos był zbyt racjonalny, a to, co mówił, dotyczyło Rashmiki i jej kłopotliwego położenia, a nie jakiegoś typowego nosiciela wirusa.

[Rashmiko] — mówił — [posłuchaj nas, proszę. Czas kryzysu się zbliża.]

— Odejdź — powiedziała, chowając twarz w poduszkę. [Potrzebujemy twojej pomocy.]

Wiedziała, że jeśli nie odpowie głosowi, będzie ją nadal dręczył.

— Mojej pomocy?

[Wiemy, co Quaiche zamierza zrobić, że planuje przeprowadzić katedrę po moście. Nie uda mu się, Rashmiko. Most nie wytrzyma ciężaru Lady Morwenny. Nigdy nie miał służyć przewożeniu czegoś takiego jak katedra.]

— A wy to wiecie, prawda?

[Mostu nie zbudowali czmychacze. Jest znacznie późniejszy. I nie wytrzyma ciężaru Lady Mor.]

Usiadła prosto na wąskim łóżku i obróciła okiennice, by wpuszczały światło przez witraż. Czuła dudnienie i kołysanie katedry, odległy warkot silników. Pomyślała o moście, lśniącym gdzieś przed nimi, delikatnym jak sen, nieświadomym sunącej ku niemu powoli ogromnej masy.

Co głos miał na myśli, mówiąc, że jest znacznie późniejszy?

— Nie mogę tego zatrzymać — powiedziała.

[Nie musisz zatrzymywać katedry. Musisz po prostu przenieść nas w bezpieczne miejsce, zanim będzie za późno.]

— Poproście Quaiche’a.

[Myślisz, że nie próbowaliśmy, Rashmiko? Myślisz, że nie zmarnowaliśmy wielu godzin, próbując go namówić? Ale on o nas nie dba. Wolałby raczej, byśmy nie istnieli. Czasami nawet udaje mu się przekonać samego siebie, że nas nie ma. Kiedy katedra spadnie z mostu albo most się zawali, zostaniemy zniszczeni.

Pozwoli, by to się stało, ponieważ wtedy nie będzie już musiał o nas myśleć.]

— Nie mogę wam pomóc — odparła. — Nie chcę wam poma gać. Przerażacie mnie. Nie wiem nawet, kim jesteście ani skąd przyszliście.

[Wiesz więcej, niż sobie wyobrażasz. Przybyłaś tutaj, by znaleźć nas, a nie Quaiche’a.]

— Nie bądźcie niemądrzy.

[Wiemy, kim jesteś, Rashmiko, albo raczej wiemy, kim nie jesteś. Ta maszyneria w twojej głowie, pamiętasz? Skąd ona się wzięła?]

— Nic nie wiem o żadnej maszynerii.

[A twoje wspomnienia — czy nie wydają się czasami należeć do kogoś innego? Słyszeliśmy, jak mówiłaś do dziekana o Amarantinach i swoich wspomnieniach z Resurgamu.]

— To było przejęzyczenie. Nie chciałam powiedzieć… [Chciałaś powiedzieć każde słowo, które wypowiedziałaś, tylko po prostu jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Jesteś kimś innym, niż ci się wydaje, Rashmiko. Jak daleko sięgają twoje wspomnienia z życia na Heli? Dziewięć lat? Podejrzewamy, że niewiele więcej. Więc co się działo wcześniej?]

— Przestań tak mówić — powiedziała. Głos zignorował jej słowa.

[Nie jesteś tym, kim się wydajesz. Te wspomnienia o życiu na Heli są tylko wszczepione, nic więcej. Pod nimi jest coś zupełnie innego. Przez dziewięć lat dobrze ci służyły, pozwalając poruszać się wśród tych ludzi tak, jak gdybyś się z nich zrodziła. Złudzenie było tak doskonałe, że nie budziło nawet twojej wątpliwości. Ale cały czas cel twojej prawdziwej misji znajdował się w twoim mózgu. Czekałaś na coś, na pewien zbieg wydarzeń. Poprowadził cię on z jałowych wyżyn w dół, do Drogi Ustawicznej. Teraz, zbliżając się do końca swych poszukiwań, wychodzisz z tego snu. Zaczynasz wspominać, kim naprawdę jesteś, a to cię w równej mierze podnieca, jak i przeraża.]

— Moja misja? — Była rozbawiona absurdalnością tego po mysłu.

[Skontaktowanie się z nami, z cieniami. Z tymi, do których cię wysłano, byś z nimi negocjowała.]

— Kim jesteście? — zapytała cicho. — Proszę, powiedzcie.

[Idź spać, dziewczynko. Będziesz o nas śniła i wszystkiego się dowiesz.]


* * *

Rashmika poszła spać. Śniła o cieniach i nie tylko. Był to rodzaj snu, który zawsze kojarzyła z płytką drzemką i gorączką: sen abstrakcyjny, pełen niewyjaśnionych lęków i uniesień. Śniła sen o ludzie, na który polowano.

Byli daleko, tak daleko, że odległość oddzielająca ich od znajomego wszechświata — zarówno w przestrzeni, jak i czasie — była poza wszelką rozsądną skalą pomiarową. Ale to byli ludzie. Żyli, marzyli i mieli historię, która sama w sobie była rodzajem snu: sięgającą niewyobrażalnie daleko złożoną opowieścią epicką, która była zbyt długa do opowiadania. Wszystko, co Rashmika musiała wiedzieć — co mogła teraz wiedzieć — to fakt, że ich pamięć o kolonizacji międzygwiezdnej była w ludzkiej skali tak odległa, tak zblakła na skutek upływu czasu, że niemal zlewała się z ich najwcześniejszą prehistorią, ledwie dającą się oddzielić od słabych rodowych wspomnień o rozpalaniu ognia i polowaniu na dziką zwierzynę.

Skolonizowali garstkę gwiazd, potem swoją galaktykę, a później znacznie większy obszar, przeskakując na zewnątrz do jeszcze większych terytoriów, od jednej hierarchicznej struktury do następnej. Galaktyki, potem grupy galaktyk, a później supergromady dziesiątek tysięcy grup galaktycznych, aż nawoływali się przez bezgwiezdne pustki między supergromadami — największymi strukturami w dziele stworzenia — niczym małpy wyjące do siebie z jednego do drugiego wierzchołka drzewa. Wykonali rzeczy i cudowne, i straszne. Przekształcili siebie i swój wszechświat i snuli plany na wieczność.

Ale ponieśli klęskę. W ciągu całej tej oszałamiającej historii nigdy nie było takiego okresu, by przed czymś nie uciekali. Nie byli to Inhibitorzy ani nic do nich podobnego. To był rodzaj maszynerii, ale tym razem raczej jak plaga, jak żarłoczna choroba, którą sami na siebie sprowadzili. Szczegóły snu były mętne, ale zrozumiała jedno: w swej najwcześniejszej historii stworzyli coś — raczej narzędzie niż broń — co miało służyć celom pokojowym, ale wymknęło się spod ich kontroli.

Narzędzie to ani nie atakowało ludzi, ani nie wykazywało jakichkolwiek oznak, że w ogóle ludzi dostrzega. Z niezwykłą skutecznością rozrywało materię, obracało światy w latające obłoki gruzu, skorupy skał i lodu otaczające gwiazdy. Zwierciadła w rojach maszynerii zbierały światło gwiazd i ogniskowały życiodajną energię na ziarnkach gruzu; przezroczyste membrany więziły tę energię wokół każdego ziarenka i pozwalały drobnym bąblowym ekosystemom na wzrost. Wewnątrz tych ciepłych szmaragdowozielonych kieszeni mogli żyć ludzie, jeśli tylko chcieli. Ale był to ich jedyny wybór. Innym rozwiązaniem była ucieczka: nie mogli powstrzymać postępu machin transformujących, więc musieli uciekać przed czołem fali. Mogli tylko obserwować, jak transformujący pożar trawił ich rozległą cywilizację w ciągu zaledwie mgnienia kosmicznego czasu, kiedy to wielkie roje stymulowanej maszynami żyjącej materii zamieniały gwiazdy w zielone latarnie.

Uciekali i uciekali. Szukali schronienia w galaktykach satelitarnych i przez kilka milionów lat myśleli, że są bezpieczni. Ale maszyny w końcu dotarły do tych satelitów i rozpoczęły ten sam powolny proces gwiezdnej konsumpcji. Ludzie uciekali nadal, ale nigdy dostatecznie daleko, nigdy wystarczająco szybko. Żadna broń nie działała: albo robiła więcej szkód niż plaga, albo pomagała pladze szybciej się rozprzestrzeniać. Maszyny transformujące ewoluowały, stając się coraz bardziej sprytnymi. Tylko jedna rzecz się nie zmieniała: ich głównym zadaniem pozostawało rozbijanie światów i przerabianie ich na miliardy jasnozielonych odłamków.

Teraz, w końcowej części swej historii, ludzie nie mieli już dokąd uciekać. Nie mogli się cofnąć, nie mogli mieszkać razem z maszynami. Nawet przetransformowane galaktyki były obecnie nie do zamieszkania, ich chemia była zatruta, a równowaga ekologiczna gwiezdnego życia i śmierci zakłócona przez rojną aktywność maszyn. Niesterowalna broń, zaprojektowana początkowo po to, by pokonać maszyny, obecnie stanowiła takie samo jak one ryzyko.

Tak więc ludzie zwrócili się gdzie indziej. Skoro wyparto ich z własnego wszechświata, może nadszedł czas, by rozważyć przeniesienie się do innego.

Na szczęście nie było to takie niemożliwe, jak się wydawało.

W swoim śnie Rashmika dowiedziała się o teorii multiświatów. Sen miał charakter halucynacji: aksamitne zasłony światła i ciemności falowały w jej mózgu z rozleniwieniem burz zorzowych. Zrozumiała, że wszystko w widzialnym wszechświecie, wszystko, co zobaczyła — od własnej dłoni do Lady Morwenny, od Heli aż po najdalszą galaktykę — było z konieczności uwięzione w jednej branie, jak wzór wyszyły na kawałku materiału. Kwarki i elektrony, fotony i neutrino — wszystko, z czego składał się wszechświat, w którym żyła i oddychała, łącznie z nią samą, musiało poruszać się po powierzchni tylko tej jednej brany.

Ale sama brana była zaledwie jedną z wielu kart unoszących się w wielowymiarowej przestrzeni nazywanej wieloświatem. Karty upchano ciasno razem; może nawet łączyły się ze sobą przy krawędziach jak złożony program muzyczny jakiejś ogromnej kosmicznej orkiestracji. Niektóre z kart bardzo różniły się własnościami od innych: chociaż rządziły nimi te same podstawowe prawa natury, siła stałych sprzęgających — a co za tym idzie, własności makroskopowego wszechświata — zależała od położenia poszczególnej brany w wieloświecie. Życie w tych odległych branach było obce i dziwne, zakładając, że parafialna fizyka pozwalała na coś tak złożonego jak życie. W innych miejscach karty uderzały o siebie, co generowało pierwotne wydarzenia w każdej z bran, bardzo podobne do wielkich wybuchów tradycyjnej kosmologii.

Jeśli lokalna brana łączyła się z inną, wtedy punkt zagięcia — kant — leżał w kosmologicznej odległości mieszczącej się nawet poza skalą Hubble’a. Ale nic nie przeszkadzało materii i promieniowaniu w odbyciu podróży wokół zagięcia w ciągu określonego czasu. Gdyby ktoś podróżował po powierzchni jednej z tych połączonych bran — przez niezliczone megaparseki, dostatecznie daleko przez konwencjonalny wszechświat materii i światła — w końcu znalazłby się w najbliższej branie w wielowymiarowej pustce wieloświata.

Rashmika nie widziała topologicznego pokrewieństwa między jej braną i braną cieni. Były połączone czy rozdzielne? Czy cienie rozmyślnie nie podawały tej informacji, czy po prostu o tym nie wiedziały?

Prawdopodobnie nie miało to znaczenia. Ważny był jedynie fakt, że istniał sposób przekazywania sygnałów przez wieloświat. Grawitacja nie była podobna do innych elementów we wszechświecie: była jedynie w niedoskonały sposób związana z konkretną braną. Mogła sączyć się wzdłuż indywidualnej brany jak powoli rozchodząca się plama wina, ale mogła także przeciekać, na skrót przez wieloświat.

Ludzie — cienie, jak teraz sobie uświadomiła — wykorzystywali grawitację, by przesyłać wiadomości przez wieloświat, od brany do brany. I ze swoją zwykłą cierpliwością — bo czego jak czego, ale cierpliwości nie można było im odmówić — czekali, aż ktoś odpowie.

W końcu ktoś to zrobił. Byli to czmychacze, gatunek samodzielnie podróżujący wśród gwiazd. Ich historia była znacznie krótsza od historii cieni; tylko kilka milionów lat wcześniej wynurzyli się ze świata swego narodzenia w jakimś zapadłym kącie galaktyki. Byli szczególnym gatunkiem — mieli dziwny zwyczaj zamieniania części ciała i wstręt do podobieństwa i kopii. Ich kultura była tak dziwaczna, że żadna jej cecha nie miała sensu dla innych gatunków, które czmychacze kiedykolwiek napotkali. Dlatego też nawiązali niewiele kontaktów handlowych, zawarli niewiele przymierzy i uzyskali od innych społeczeństw bardzo mało wiedzy. Zamieszkiwali zimne światy, faworyzując księżyce gazowych gigantów. Pozostawali we własnym gronie i nie mieli poważniejszych ambicji, prócz zasiedlenia kilkuset układów w swym lokalnym sektorze galaktycznym. Z powodu ich samotniczych zwyczajów minęło trochę czasu, zanim przyciągnęli uwagę Inhibitorów.

Tak więc cienie dowiedziały się od czmychaczy, jak to całe gatunki zostają unicestwione przez rojące się czarne maszyny.

Możemy pomóc, oświadczyli.

W tamtym czasie mogli tylko przekazywać wiadomości przez wieloświat, ale przy współpracy czmychaczy mogli zrobić znacznie więcej: wielki grawitacyjny odbiornik sygnałów, skonstruowany przez czmychaczy po to, by odbierać przekazy cieni, potencjalnie pozwalał na interwencję fizyczną. W jego sercu znajdował się syntetyzator masy, maszyna zdolna do konstruowania solidnych obiektów zgodnie z przesłanymi schematami. Tak jak sam odbiornik, syntetyzator masy był produktem starej techniki wszechgalaktycznej. Żywił się bogatymi w metal pozostałościami planety — gazowego giganta, który został rozbity, by skonstruować z niego odbiornik. Mimo swej prostoty syntetyzator masy miał różnorodne zastosowania. Można go było zaprogramować, by budował pojemniki na cienie: puste, niemal nieśmiertelne ciała maszynowe, którym cienie mogłyby przekazywać swoje osobowości. Dla cieni, już wcielonych w maszyny po swojej stronie wieloświata, nie było to wielkim poświęceniem.

Ale czmychacze — gatunek z natury bardzo ostrożny — zbudował sprytne zabezpieczenia przed fizyczną interwencją z jednej brany do drugiej. Syntetyzator masy nie mógł być aktywowany zdalnie, z brany cieni. Tylko czmychacze mogli go włączyć i pozwolić cieniom na kolonizację tej strony wieloświata. Cienie nie były zainteresowane przejęciem całej galaktyki — przynajmniej tak utrzymywały — a chciały jedynie ustanowić małą, niezależną społeczność, daleko od niebezpieczeństw, które sprawiły, że ich brana nie nadawała się już do zamieszkania.

W zamian obiecali dostarczyć czmychaczom środki do pokonania Inhibitorów.

Czmychacze musieli tylko włączyć syntetyzator masy i pozwolić cieniom na sięgnięcie przez wieloświat.


* * *

Rashmika zbudziła się. Na zewnątrz panował jasny dzień i witrażowe okno rzucało kolorowe landryny na jej wilgotną poduszkę. Przez chwilę leżała nieruchomo, kołysana ruchem Lady Morwenny. Czuła, że spała głęboko, ale jednocześnie była wycieńczona, rozpaczliwie pragnęła kilku godzin zapomnienia bez snów. Głosu już nie było, ale była pewna, że powróci. Nie miała też żadnych wątpliwości, że głos był rzeczywisty, a jego historia prawdziwa.

Teraz przynajmniej nieco więcej rozumiała. Czmychaczom zaoferowano szansę uniknięcia eksterminacji, ale ceną było otwarcie drzwi cieniom. Byli bardzo blisko uczynienia tego, ale w ostatniej chwili nie zdobyli się na okazanie cieniom zaufania. Cienie pozostały więc w swojej części wieloświata, a czmychaczy wytępiono.

A więc myliła się, wątpiąc, że czmychacze zostali wytępieni przez Inhibitorów. Wszystko, nad czym pracowała przez ostatnie dziewięć lat, zostało podważone przez ten jeden odkrywczy sen.

Alternatywa, że to cienie wytępiły czmychaczy, była jeszcze mniej sensowna. Jeżeli czmychacze wpuścili cienie, a ci zorganizowali się na tyle, by wyrządzić tak wiele szkód, to gdzie oni teraz są? To nie do pomyślenia, że starli Helę na proszek, wymordowali czmychaczy, a potem spokojnie wycofali się w swój własny wszechświat. Przecież — jak poinformował ją głos — nadal musieli dokonać przeprawy. Właśnie dlatego do niej przemówili.

Chcieli, by ludzkość zdobyła się na odwagę, której zabrakło czmychaczom.

Teraz zrozumiała, że Haldora to mechanizm sygnałowy: wielki odbiornik zbudowany przez czmychaczy. Wzięli dawnego gazowego giganta, rozbili na czynniki pierwsze i zrobili antenę grawitacyjną wielkości świata z syntetyzatorem masy w jej sercu.

Obraz widziany przez Obserwatorów, kiedy patrzyli w niebo — złudzenie Haldory — był jedynie formą kamuflażu. Czmychacze odeszli, ale ich odbiornik pozostał. I od czasu do czasu, na ułamek sekundy, kamuflaż zawodził. Podczas zniknięć Obserwatorzy nie widzieli lśniącej bożej cytadeli, ale sam mechanizm odbiornika.

Drzwi w niebie, czekające na odemknięcie.

Pozostała tylko jedna sprawa, być może najtrudniejsza. Jeśli wszystko to, co powiedziały cienie, było prawdą, musiała także zaakceptować to, co powiedziały o niej samej.

Że nie jest tym, za kogo się uważa.


Przestrzeń międzygwiezdna, 2675

Pięć dni później technicy podłączali Scorpia do kasety zimnego snu. Była to procedura chirurgiczna wymagająca cewników, wacików znieczulających i maści sterylizujących.

— Nie musisz na to patrzeć — powiedział do Khouri, która stała u nóg kasety z Aurą w ramionach.

— Chciałabym widzieć, jak bezpiecznie usypiasz — odparła.

— Raczej chcesz widzieć, jak bezpiecznie zostaję usunięty ze sceny.

Już w chwili, kiedy to mówił, wiedział, że to okrutna i niepotrzebna uwaga.

— Nadal cię potrzebujemy, Scorp. Możemy nie zgadzać się z tobą na temat Heli, ale nie jesteś przez to mniej użyteczny.

Dziecko patrzyło zafascynowane, jak technicy niezgrabnie pakują plastikową przetokę w nadgarstek Scorpia. Świnia nadal miał bliznę tam, gdzie dwadzieścia trzy lata wcześniej usunięto poprzednią.

— To boli — powiedziała Aura.

— Taa — odpowiedział. — To boli, dziecko, ale mogę to znieść.

Kaseta zimnego snu stała w osobnym pokoju. Była to ta sama, w której leciał na Ararat wiele lat temu. Była bardzo stara i bardzo prymitywna: prosta czarna skrzynia. Wyglądała jak przyrząd z kutego żelaza stosowany w średniowiecznej praktyce sądowej.

Ale według zapisów, w przeszłości działała idealnie, zawsze bez problemów przechowywała swoich ludzkich lokatorów przez lata relatywistycznych podróży wśród gwiazd. Nigdy nikogo nie zabiła, nigdy ożywionym przez nią osobom nie brakowało żadnych umysłowych sprawności. Zaraza parchowa ani transformacje kapitana nigdy nie tknęły tej kasety. Zawierała minimum nanotechniki. Człowiek z linii głównej, mający w perspektywie okres pobytu w tej kasecie, mógł mieć spokojną pewność, że zostanie ożywiony. Wejścia w stan zimnego snu i przebudzenia z niego były powolne i niewygodne, w porównaniu z działaniem nowocześniejszych jednostek. Ale nie było wątpliwości, że kaseta będzie działała tak, jak to zaplanowano, i że jej lokator obudzi się przy końcu swej podróży.

Jedyny problem polegał na tym, że to wszystko nie dotyczyło świń. Kasety dostosowano do fizjologii człowieka linii głównej. Scorpio przetrwał wiele zimnych snów, ale zawsze był to hazard. Mówił sobie, że szanse przeżycia nie maleją za każdym razem, gdy wchodzi do kasety, ale nie było to do końca prawdą. Był teraz o wiele starszy i słabszy niż wtedy, kiedy ostatni raz przechodził ten proces. Wszyscy unikali konkretnych ocen — czy ma dziesięć, dwadzieścia, czy nawet trzydzieści procent szans, że nie przeżyje — co jeszcze bardziej go niepokoiło. Przynajmniej mógłby porównać ryzyko skorzystania z kasety i ryzyko pozostania rozbudzonym w ciągu całej podróży. Co jest lepsze: cztery czy pięć lat czasu statkowego — miałby wtedy pięćdziesiąt pięć czy sześć lat — czy trzydziestoprocentowa szansa, że nie dotrwa do celu podróży? Nie byłaby to łatwa decyzja — jako świnia wcale nie miał gwarancji, że w normalnych warunkach dożyje sześćdziesiątki. Ale przynajmniej pełna jawność tych faktów umożliwiłaby mu podjęcie przemyślanej decyzji. Teraz natomiast wybrał kasetę tylko dlatego, że pragnął przeskoczyć upływający czas. Niech diabli wezmą szanse, musi załatwić to czekanie. Musi wiedzieć, czy podróż na Helę była warta poświęconego jej czasu.

A oczywiście wcześniej musi wiedzieć, czy nie popełnił okropnej pomyłki, namawiając statek, by najpierw poleciał na Yellowstone.

Pomyślał o pyle wysypującym się na stół, który dryfował bardziej ku literze Y niż H. W ciągu kilku minut zostało to potwierdzone: statek wykonywał powolny skręt, kierując się raczej ku Epsilon Eridani niż ku przyćmionej nieznanej gwieździe 107 Piscium.

Był zadowolony z decyzji kapitana, ale również przestraszony. Kapitan kierował się zdaniem mniejszości, a nie życzeniem starszych. Zastanawiał się, jakby się czuł, gdyby kapitan przyłączył się do innych. Obecność sprzymierzeńca w osobie Johna Brannigana to jedno, a poczucie, że jest się więźniem statku, to zupełnie inna sprawa.

— Jeszcze nie jest za późno — powiedziała Khouri. — Możesz spędzić podróż w stanie czuwania.

— Czy ty planujesz tak zrobić?

— Przynajmniej do chwili, gdy Aura będzie starsza — powie działa.

Dziewczynka zaśmiała się.

— Nie mogę ryzykować — oznajmił Scorpio. — Mogę nie prze trwać podróży, jeśli mnie nie zamrożą. Pięć czy sześć lat to dla was może nie jest dużo, ale to spory kawał mego życia.

— Jeśli uruchomią nowe maszyny, nasz subiektywny czas po dróży na Yellowstone może wynieść ze dwa lata.

— Nadal zbyt długo jak na mój gust.

— Tak cię to martwi? Mówiłeś, że nigdy nie zastanawiasz się nad przyszłością.

— To prawda, nie zastanawiam się. Teraz wiesz, dlaczego. Podeszła bliżej do czarnej skrzynki, uklękła i pokazała mu Aurę.

— Ona myśli, że postępujemy niewłaściwie — oznajmiła Khouri. — Czuję, jak to do mnie dochodzi. Ona naprawdę uważa, że powinniśmy lecieć prosto na Helę.

W końcu tam dotrzemy — powiedział. — Jeśli John zechce.

Popatrzył w złotobrązowe oczy Aury. Spodziewał się, że dziecko się wzdrygnie, ale ono patrzyło pewnym wzrokiem na jego twarz.

— Cienie — powiedziała swym przypominającym gulgotanie głosem, który zawsze zdawał się na pograniczu wesołości. — Negocjujcie z cieniami.

— Nie wierzę w negocjacje — odparł Scorpio. — Pakują cię tylko w masę kłopotów.

— Może nadszedł czas, byś zmienił swą opinię — odparła Khouri.

Potem Khouri i Aura zostawiły go samego z technikami. Cieszył się z ich wizyty, ale był też zadowolony, że ma chwilę na uporządkowanie myśli, na upewnienie się, że nie zapomniał o ważnych rzeczach. Zwłaszcza jedna sprawa zajmowała w jego umyśle szczególnie ważne miejsce. Nadal nie powiedział żadnej z nich o rozmowie, którą odbył z Remontoirem tuż przed odlotem Hybrydowca. Remontoire nie pokazał mu żadnych danych, żadnych świadectw pisanych, po prostu odłamek przezroczystego białego materiału, tak mały, że mieścił się w kieszeni.

Teraz ta sprawa zaczęła mu ciążyć. Czy słusznie ukrywał wątpliwości Remontoire’a przed Aurą i jej matką? W końcu Remontoire kazał mu podjąć ostateczną decyzję: świadczyło to o wielkim zaufaniu, jakie miał do Scorpia.

Teraz, w kasecie, Scorpio mógłby się obyć nieco mniejszą ilością tego zaufania.

Nie miał odłamka przy sobie. Został w jego rzeczach osobistych, czekając, aż Scorpia ożywią. Nie miał wartości sam w sobie i, gdyby ktoś go znalazł, najprawdopodobniej zostawiłby w spokoju, zakładając, że to jakiś osobisty drobiazg lub totem o czysto sentymentalnej wartości. Liczyło się to, gdzie Remontoire go znalazł. A na pokładzie tego statku on był jedynym, który taką informacją dysponował.


* * *

Nie wiem, co mam o tym sądzić — powiedział Remontoire, wręczając mu zakrzywiony biały odłamek. Scorpio obejrzał go i natychmiast poczuł się rozczarowany. Prawie przezroczysty kawałek masy o bardzo ostrych krawędziach, zbyt twardy, by go zgiąć czy złamać, wyglądał jak przyrząd do obcinania paznokci dinozaurów.

— Wiem, co to jest, Rem.

— Wiesz?

— To kawałek materiału konchowego. Znajdujemy go cały czas na Araracie. Pływa po morzu, a burze wyrzucają go na brzeg. Znacznie większe kawałki niż ten.

— Jak wielkie? — spytał Remontoire, układając palce w wieżyczkę.

— Czasami wystarczająco wielkie, by je wykorzystać jako mieszkania, a niekiedy nawet na większe budynki administracyjne. Nie mieliśmy wystarczającej ilości materiałów ani plastiku, więc staramy się jak najlepiej zużytkować lokalne zasoby. Obiekty z konchy musimy zakotwiczać, gdyż w przeciwnym wypadku pierwsza burza by je zdmuchnęła.

— Trudno to obrabiać?

— Mogliśmy to ciąć tylko palnikami, ale to o niczym nie świadczy. Powinieneś zobaczyć stan naszych narzędzi.

— Co wnioskujecie z kawałków konchy, Scorp? Czy macie jakąś teorię na ich temat?

— Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by snuć jakiekolwiek teorie.

— Musieliście mieć jakieś podejrzenia.

Scorpio wzruszył ramionami i zwrócił mu odłamek.

— Założyliśmy, że to porzucone muszle wytępionych stworzeń morskich, znacznie większych niż jakiekolwiek żyjące obecnie na Araracie. Żonglerzy nie są jedynymi organizmami w tam tym oceanie; zawsze było miejsce na inny rodzaj życia. Może to pozostałości po pierwotnych mieszkańcach, sprzed żonglerskiej kolonizacji.

Remontoire postukał palcem w odłamek.

— Nie sądzę, byśmy tu mieli do czynienia ze stworzeniami morskimi, Scorp.

— Czy to ważne?

— Być może, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że znalazłem to w kosmosie wokół Araratu. — Z powrotem wręczył obiekt świni. — Jesteś zainteresowany?

— Niewykluczone.

Remontoire opowiedział mu resztę. Podczas ostatniej fazy bitwy wokół Araratu skontaktowała się z nim grupa Hybrydowców z oddziału Skade.

— Wiedzieli, że Skade nie żyje. Bez przywódcy degenerowali się w pozbawionych sensu sprzeczkach. Podeszli do mnie w nadziei, że skradną technikę hipometryczną. Dowiedzieli się już wiele, ale to była jedna z tych rzeczy, których nie mieli. Podjąłem walkę, ale pozwoliłem im odejść. Uważałem, że pora dnia jest zbyt późna na robienie sobie nowych wrogów.

— I?

— Wrócili, by mi pomóc, gdy wilcza agregacja już mnie wykańczała. Było to samobójcze posunięcie. Myślę, że to przekonało moich sprzymierzeńców do zaakceptowania warunków współpracy z ludźmi Skade. Jednak było coś jeszcze.

— Odłamek?

— Nie sam odłamek, ale informacje związane z tą zagadką. Przeglądałem je, mając pewne podejrzenia, i nadal je mam. Nie mogę wykluczyć, że to może Skade wprowadziła nas w błąd, kiedy zorientowała się, że jej dni są policzone. To do niej podobne, nie sądzisz?

— Nigdy nie przestałem myśleć, że jest zdolna do takich rzeczy — odparł Scorpio. Teraz, kiedy wiedział, że kawałek konchy ma jakieś głębsze znaczenie, trzymał go jak jakiś święty relikt: z pełną czci uwagą, jakby mógł go uszkodzić. — Co to za informacje?

— Zanim mi je przekazali, mówili, że sytuacja wokół Araratu jest bardziej skomplikowana, niż zakładaliśmy. Nie przyznałem im wtedy racji, ale to, co mówili, współgrało z moimi własnymi obserwacjami. Od pewnego czasu pojawiały się sygnały świadczące o tym, że ktoś jeszcze bierze udział w grze. Nie moi ludzie ani ludzie Skade, nawet nie Inhibitorzy, ale ktoś czający się na samym skraju wydarzeń jak widz. Oczywiście w zamęcie bitwy łatwo było to wytłumaczyć: to duchy powracające z czujników masy, niewyraźne widmowe kształty pojawiające się na chwilę podczas intensywnych wyładowań energetycznych.

— A informacje?

— One tylko potwierdzały moje własne obserwacje, że ktoś nam się przygląda. Ktoś — ani ludzie, ani Inhibitorzy — leciał za nami na Ararat. Mógł nawet dotrzeć tutaj wcześniej od nas.

— Skąd wiesz, że to nie była część Inhibitorów? Tak mało o nich wiemy.

— Ponieważ ich ruchy sugerowały, że Inhibitorów też się wystrzegali. Nie w takim samym stopniu jak my, tym niemniej byli ostrożni.

— Więc kim oni są?

— Nie wiem, Scorp. Mam tylko ten odłamek. Znaleziony po potyczce, w której jeden z ich pojazdów mógł zostać uszkodzony, gdyż przydryfował zbyt blisko pola bitwy. To fragment statku, Scorp. Sądzę, że to samo można powiedzieć o wszystkich kawałkach materiału konchowego, jakie kiedykolwiek znaleźliście na Araracie. Są to resztki statków, które spadły do morza.

— Więc kto je zrobił?

— Nie wiemy.

— Czego oni od nas chcą?

— Też nie wiemy, z wyjątkiem tego, że się nami interesują.

— Nie jestem pewien, czy mi się to podoba.

— Ja też nie jestem pewien. Nie skontaktowali się z nami bezpośrednio i wszystko wskazuje na to, że nie mają zamiaru ujawniać swojej obecności. Z pewnością są bardziej od nas zaawansowani w rozwoju. W końcu jednak ocaleli, kiedy my jesteśmy na skraju wyginięcia.

— Mogliby nam pomóc.

— Albo okazać się tak źli jak Inhibitorzy.

Scorpio spojrzał w twarz starego Hybrydowca: była szalenie spokojna, mimo poważnych implikacji ich rozmowy.

— A Aura? Co ona ma na ten temat do powiedzenia?

— Ona nigdy nie wspominała o jakiejś innej grupie — powie dział Remontoire.

— Może to oni są cieniami.

— Więc po co lecieć na Helę, by nawiązać z nimi kontakt? Nie, Scorp, to nie są cienie. To coś innego, o czym ona albo nie wie, albo nie chce nam mówić.

— Teraz mnie zdenerwowałeś.

— O to właśnie, panie Pink, chodzi. Ktoś musi o tym wiedzieć i możesz to być właśnie ty.

— Jeśli ona nie wie o innej grupie, skąd możemy wiedzieć, czy reszta jej informacji jest poprawna?

— Nie możemy. Na tym właśnie polega trudność.

Scorpio macał odłamek. Był zimny w dotyku, ledwie cięższy od powietrza, które wyparł.

— Mógłbym pomówić z nią o tym, zobaczyć, czy pamięta.

— Albo mógłbyś zatrzymać tę informację dla siebie, ponieważ to zbyt niebezpieczne odkryć ją przed Aurą. Pamiętaj: to Skade mogła wprowadzić nas w błąd, by zniszczyć nasze zaufanie do Aury. Gdyby oświadczyła, że nic o tym nie wie, czy byłbyś w sta nie dalej jej ufać?

— Nadal chciałbym mieć te informacje — powiedział Scorpio.

— To zbyt niebezpieczne. Gdybym ci je przekazał, mogłyby znaleźć drogę do jej głowy. Ona jest jednym z nas, Scorp: Hybrydowcem. Będziesz musiał zadowolić się odłamkiem — nazwij go aide memoire — i tą rozmową. To powinno wystarczyć.

— Sądzisz, że nie powinienem nigdy jej o tym mówić?

— Nie. Uważam tylko, że musisz podjąć tę decyzje dla siebie i że nie powinieneś podejmować jej zbyt łatwo. — Remontoire zamilkł na chwilę, a potem uśmiechnął się. — Szczerze mówiąc, nie zazdroszczę ci. Widzisz, od tej decyzji raczej wiele zależy.

Scorpio wsunął odłamek do kieszeni.


Hela, 2727

[Pomóż nam Rashmiko], powiedział głos, kiedy była sama. [Nie pozwól nam umrzeć, kiedy umrze katedra.]

— Nie mogę wam pomóc. Nie jestem nawet pewna, czy chcę.

[Quaiche jest niestały], nalegał głos. [On nas zniszczy, ponieważ jesteśmy szczeliną w pancerzu jego wiary. Nie można pozwolić, by tak się stało, Rashmiko. Ze względu na siebie — ze względu na wszystkich swoich ludzi — nie rób tego samego błędu co czmychacze. Nie zamykaj przed nami drzwi.]

Walnęła głową w poduszkę, która przesiąkła potem w czasie takich jak ta bezsennych nocy. Nie pragnęła nic więcej, jak tylko tego, by głos się uciszył.

— Jak się tutaj dostaliście? Nadal nie wiem. Jeśli drzwi są zamknięte…

[Drzwi przez krótki czas były otwarte. W jednym z okresów braku dostaw wirusa Quaiche zaczął wątpić we własną interpretację zniknięć. Zorganizował wystrzelenie pakietu instrumentów w tarczę Haldory, zwykłą mechaniczną sondę napakowaną instrumentami elektronicznymi.]

— I co?

[Sonda została wstrzyknięta w Haldorę podczas zniknięcia. Spowodowała, że zniknięcie trwało dłużej niż zwykle, ponad sekundę. W tym czasie Quaiche’owi udało się zerknąć na maszynerię, którą stworzyli czmychacze, by skontaktować się z nami przez wieloświat.]

— Mógł ją zobaczyć każdy, kto akurat obserwował zniknięcie.

[Dlatego właśnie to konkretne zniknięcie musiało być usunięte z publicznych zapisów], powiedział głos. [Nie można było pozwolić, by wszyscy się o tym dowiedzieli.]

Przypomniała sobie, co cienie powiedziały jej o syntetyzatorze masy.

— Więc sonda pozwoliła wam przejść?

[Nie. Nadal jesteśmy fizycznie w tej branie. Sonda stworzyła jedynie połączenie komunikacyjne. Od czasu, kiedy czmychacze rozmawiali z nami ostatni raz, łącze milczało, ale w chwili interwencji Quaiche’a otworzyło się na krótko. W tym krótkim oknie przesłaliśmy przez wieloświat zaledwie rozumnego ducha, zaprogramowanego jedynie do przeżycia i negocjacji.]

A więc Rashmika miała do czynienia nie z samymi cieniami, ale z ich ograniczonym wysłannikiem. Nie przypuszczała, by robiło to jakąś różnicę: głos był najbardziej przekonującą i inteligentną maszyną, jaką kiedykolwiek spotkała.

— Jak daleko się dostaliście? — zapytała.

[Do sondy, kiedy wpadła w projekcję Haldory. Stamtąd — śledząc telemetryczne łącze sondy — na Helę. Od tamtego czasu jesteśmy uwięzieni w skafandrze ornamentowanym.]

— Dlaczego właśnie w skafandrze?

[Zapytaj Quaiche’a. Ma dla niego osobiste znaczenie, jest nierozerwalnie związany z naturą zniknięć i jego własnym zbawieniem. Jego kochanka — Morwenna — w nim umarła. Później Quaiche nie mógł się zdobyć na to, by zniszczyć skafander. To pamiątka tego, co go przywiodło na Helę, bodziec do szukania odpowiedzi, by uczcić pamięć Morwenny. Kiedy nadszedł czas wysłania sondy w stronę Haldory, Quaiche wypełnił skafander cybernetycznym układem sterującym, niezbędnym do łączności z sondą. Właśnie dlatego stał się naszym więzieniem.]

— Nie mogę wam pomóc — powtórzyła.

[Musisz, Rashmiko. Skafander jest mocny, ale nie przetrwa zniszczenia Lady Morwenny. Bez nas stracicie wasz jedyny kanał negocjacji. Możecie ustanowić drugi, ale nie ma co do tego gwarancji. Tymczasem będziecie zdani na łaskę i niełaskę Inhibitorów. A oni zbliżają się i nie pozostało wam wiele czasu.]

— Nie mogę tego zrobić. Prosicie mnie o zbyt wiele. Jesteście jedynie głosem w mej głowie. Nie zrobię tego.

[Zrobisz, jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre. Nie wiemy wszystkiego, co chcielibyśmy o tobie wiedzieć, Rashmiko, ale jedno jest pewne: z pewnością nie jesteś tym, kim utrzymujesz, że jesteś.]

Podniosła głowę z poduszki, odgarnęła wilgotne włosy z oczu.

— Więc co z tego, że nie jestem?

[Prawdopodobnie najlepiej by było, gdyby Quaiche o tym się nie dowiedział, nie sądzisz?]


* * *

Naczelny medyk siedział sam w swej prywatnej kwaterze w Urzędzie Analizy Krwi, na środkowych poziomach Wieży Zegarowej. Nucił, szczęśliwy w swoim otoczeniu. Nawet słabe kołysanie Lady Morwenny — obecnie poruszała się po nierównej i pobrużdżonej drodze prowadzącej na most — było dla niego przyjemne: poczucie ciągłego ruchu dostarczało mu bodźca do pracy. Nie jadł od wielu godzin i ręce drżały mu z niecierpliwości, gdy czekał na zakończenie analizy. Zadanie przedłużania życia Quaiche’owi było poważnym wyzwaniem, ale takiego intelektualnego podniecenia jak teraz nie czuł od czasu służby u królowej Jasminy, kiedy kierował fabryką ciał.

Studiował wyniki analizy krwi Harbina. Szukał w jego genach jakiegoś wyjaśnienia daru, który tak silnie objawił się u jego siostry. Nic nie wskazywało na to, by Harbin posiadał taki sam stopień wrażliwości na zmiany wyrazu twarzy, ale mogło to po prostu oznaczać, że odnośne geny w przypadku jego siostry zostały sztucznie pobudzone. Rashmika miała rodzaj odwróconego autyzmu — zamiast pozbawionej wyrazu obojętności dużą wrażliwość na stany emocjonalne ludzi. Porównując DNA Harbina z genetyczną bazą danych Urzędu Analizy Krwi, pochodzących nie tylko od mieszkańców Heli, ale też z informacji sprzedawanych przez Ultrasów, miał nadzieję, że zobaczy coś niezwykłego.

Ale krew Harbina okazała się normalna, całkowicie pozbawiona wszelkich nietypowych cech. Grelier wrócił do biblioteki i odszukał próbkę zapasową, po prostu na wypadek, gdyby nastąpił błąd na etykiecie. Ta sama historia: we krwi Harbina nie było niczego, co by sugerowało coś niezwykłego u jego siostry.

Wobec tego, rozumował Grelier, było coś osobliwego we krwi Rashmiki, co było wynikiem przetasowania genów jej rodziców i co nie pojawiło się we krwi Harbina. A może jej krew okaże się tak samo nieinteresująca? Będzie wtedy musiał dojść do wniosku, że jej nadwrażliwość została w jakiś sposób wyuczona, że jest to umiejętność, którą każdy może nabyć pod wpływem odpowiednich bodźców.

Pakiet analityczny zasygnalizował, że zakończył pracę. Grelier odchylił się w fotelu, czekając na wyświetlenie wyników. Analizy Harbina — histogramy, wykresy kołowe, mapy genetyczne i cytologiczne — już wisiały wyświetlone do inspekcji. Teraz dane z krwi Rashmiki Els pojawiły się obok. Niemal natychmiast oprogramowanie analityczne zaczęło szukać podobieństw i różnic.

Coś się nie zgadzało.

Oprogramowanie wyrzucało czerwone komunikaty o błędach, które pokryły cały odczyt. Grelier wiedział, co to oznacza: obie próbki były znacznie mniej podobne, niż oczekiwał.

— Ale to przecież rodzeństwo — powiedział sam do siebie.

Jednak nie byli rodzeństwem. Nie byli, jeśli wierzyć analizom krwi. Wyglądało na to, że Harbin i Rashmika Els w ogóle nie są ze sobą spokrewnieni.

W gruncie rzeczy było bardzo prawdopodobne, że Rashmika Els w ogóle nie urodziła się na Heli.

Загрузка...