Z Heli wzleciały ku niebu czarne maszyny, małe promy powierzchnia — orbita, kupione od Ultrasów, ukradzione lub skonfiskowane. Większość z nich była wyposażona tylko w napęd chemiczny, nieliczne miały silniki jądrowe. Wnętrze każdego promu odarto z wyposażenia — został tylko szkielet konstrukcji — i wstawiono zbrojoną bańkę, w której wnętrzu umieszczono dwóch gwardzistów. Wylecieli ze standardowych lądowisk przy Drodze lub z ukrytych w lodzie schronów, zrywając przy starcie płaty szronu z powierzchni księżyca. Niektóre promy wystartowały z katedr, nawet z Lady Morwenny, gdzie jakaś pomniejsza iglica lub boczna wieża nagle okazała się długo ukrywanym statkiem. Skorupy maskującej architektury odpadły jak martwe szare liście, kopuły rozwarły się i odsłoniły upakowaną wewnątrz baterię statków umieszczonych na hydraulicznych wyrzutniach. Gdy statki wzniosły się, oślepiający blask z silników uwydatnił detale architektoniczne budowli. Zaskoczone gargulce zdawały się odwracać pyski i wysuwać szczęki. Katedry drżały podczas tak gwałtownego startu wielkiej masy, ale po odlocie statków nadal stały tak jak przedtem, niemal niezmienione.
Statki gwardzistów dotarły po kilku sekundach na orbitę, a po kilku dalszych zidentyfikowały swoich braci parkujących już wokół Heli. Wszędzie widać było, że są przestawiane w tryb czynny. Statki przegrupowały się, stworzyły szyk i rozpoczęły lot ku „Nostalgii za Nieskończonością”.
W tym samym czasie, gdy statki opuszczały Helę, inny pojazd siadał na lądowisku Lady Morwenny, obok większego promu, który przywiózł ze światłowca ultraskich delegatów.
Grelier siedział w kokpicie przez kilka minut i pstrykał przełącznikami o główkach z kości słoniowej — ustawiał parametry tak, by podczas jego nieobecności podstawowe systemy pracowały na jałowym biegu. Katedra była już niepokojąco blisko mostu i Grelier nie zamierzał w niej przebywać podczas przekraczania rozpadliny. Wymyśli jakiś pretekst wyjazdu: obowiązki wobec Wieży Zegarowej albo Urzędu Analizy Krwi. Istnieją dziesiątki wiarygodnych powodów. A jeśli dziekan uzna jednak, że potrzebne mu towarzystwo medyka podczas przekraczania mostu? Ucieknę i później będę się tłumaczyć, pomyślał. O ile w ogóle będzie jakieś „później”. Ale w takiej sytuacji wolał nie czekać, aż statek się rozgrzeje.
Zapiął hełm, zebrał swoje rzeczy i przeszedł przez śluzę. Musiał przyznać, że widok miejsca, gdzie grunt się kończył i zaczynał stromy klif, ku któremu zmierzali, był fantastyczny. Tego już się nie da powstrzymać, pomyślał. Zmniejszenie prędkości Lady Morwenny wiązało się z zawiłymi procedurami biurokratycznymi. Obieg papierków trwał wiele godzin, nim dotarły do techników Mocy Napędowej, którzy sterowali kontrolkami silnika. Uzależniono ich psychicznie, by wierzyli, że katedra nigdy nie powinna zwalniać. Prosili więc o potwierdzenie rozkazów, przesyłając korespondencję drogą służbową w górę łańcucha dowodzenia, co powodowało dalszą wielogodzinną zwłokę. A tym razem nie wystarczyło wyhamować katedrę — należało ją całkowicie zatrzymać. Grelier zadrżał na myśl, jak długo to może potrwać.
Nagle dostrzegł coś kątem oka. Spojrzał w górę: niezliczone iskierki śmigały po niebie. Dziesiątki, setki statków. Co się dzieje?
Na horyzoncie zobaczył znacznie większą sylwetkę świat — łowca — migoczącą stalowoszarą drzazgę. Statki zmierzały w tamtą stronę.
Coś się szykuje.
Grelier ruszył do wejścia, żeby wszystkiego się dowiedzieć. Zauważył czerwoną plamę na końcu laski. Wydawało mu się, że wyczyścił ją przed wyjazdem z Vigrid, ale widocznie niezbyt starannie.
Cmokając, wytarł koniec laski o pokrywający lądowisko szron — zostały na nim różowe smugi.
Potem poszedł do dziekana. Miał dla niego interesujące wieści.
Orca Cruz jako pierwsza z oddziału dostrzegła na końcu szerokiego, niskiego korytarza dwóch adwentystów posuwających się ku niej miarowym lunatycznym krokiem.
Odwróciła się do trzech idących za nią oficerów Bezpieczeństwa.
— Używamy minimalnej siły — powiedziała cicho. — Tylko bagnety i paralizatory. Ci dwaj nie mają miotaczy ognia, a chciała bym ich przepytać.
Skinęli jednocześnie głowami. Wiedzieli, co Cruz miała na myśli.
Ruszyła na intruzów z bagnetem. Adwentyści prawie nie mieli na sobie zbroi. Raporty od innych jednostek Sił Bezpieczeństwa — te same, które ostrzegały, że napastnicy mają miotacze ognia — informowały, że adwentyści pozbyli się swoich skafandrów próżniowych. Nie wierzyła, póki nie zobaczyła na własne oczy. Coś sobie jednak zostawili: mieli w dłoniach jakieś wyszczerbione odłamki, a do torsów przymocowali duże zakrzywione skorupy. Nadal nosili metalowe rękawice i hełmy z różowymi pióropuszami.
Podziwiała przemyślność ich strategii.
Dobrze wiedzieli, że zbroje nie były w zasadzie potrzebne. Ultrasi niechętnie bowiem użyliby przeciw nim broni energetycznej nawet w rejonach oddalonych od wrażliwych systemów statku. Wpojono im, że nawet jeśli statkowi grozi przejęcie, nie można mu zrobić krzywdy, tym bardziej że każdy centymetr kwadratowy „Nostalgii” jest podłączony do układu nerwowego kapitana. Widzieli, co się dzieje, gdy statek został przypadkowo zraniony. Wszyscy wtedy czuli ból kapitana.
Cruz przesunęła się ku napastnikom i zawołała:
— Odłóżcie broń! Wiecie, że wam się nie uda.
— Ty odłóż broń — warknął adwentysta. — Potrzebny nam wasz statek. Nikomu nie stanie się krzywda. Potem go wam zwrócimy.
— Mogliście grzecznie poprosić.
— A wyrazilibyście zgodę?
— Raczej nie — przyznała po chwili zastanowienia.
— Więc nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Oddział Cruz zbliżył się na odległość dziesięciu metrów od adwentystów. Zauważyła, że jeden z nich nie ma rękawicy, tylko sztuczną rękę. Pamiętała go: Scorpio zadał sobie dodatkowo trud, by sprawdzić, czy nie ma w niej bomby z antymaterii.
— Ostatnie ostrzeżenie — rzekła.
Drugi adwentysta cisnął w nią ostrzem: podczas gdy wirowało w powietrzu, Cruz rzuciła się do tyłu. Poczuła powiew, gdy ostrze śmignęło tuż przy jej szyi i utkwiło w ścianie. Znów jakaś broń koziołkowała ku niej — Cruz usłyszała, jak broń szuka słabego punktu w jej pancerzu, ale go nie znalazła.
— Dobrze, gra skończona. — Skinęła na swoich ludzi. — Spacyfikować ich!
Wysunęli się przed nią z bagnetami i paralizatorami w pogotowiu. Adwentysta skierował w jej stronę sztuczną dłoń, jakby ją ostrzegał. Nie zaniepokoiła się. Scorpio dokładnie ich sprawdził i w dłoni nie mogło być ukrytej broni.
Koniec palca wskazującego oddzielił się, ale nie upadł na podłogę, tylko powoli odpłynął jak leniwie startujący statek kosmiczny.
Cruz patrzyła na to jak sparaliżowana. Koniuszek palca przyśpieszył, kiwając się lekko, a potem, gdy ręka się poruszyła, skręcił na prawo, jakby cały czas był z nią połączony niewidzialną nicią.
Był połączony, uświadomiła sobie Cruz.
— Kosa z włókna monomolekularnego! — krzyknęła. — Cofać się! Cofać się, do cholery!
Koniuszek palca zataczał teraz koła, podczas gdy ręka adwentysty wykonywała małe, swobodne ruchy. Kręgi powiększały się i koniuszek palca zmienił się w końcu w rozmazany szary pierścień metrowej szerokości. Orca Cruz widziała w Chasm City upiorne skutki działania kosy. Widziała, co stało się z ludźmi, którzy napatoczyli się na linie obronne statycznej kosy lub kosy ruchomej, takiej jak ta, z którą teraz mieli do czynienia. Skutki zawsze były przerażające, ale bardziej od krzyków i posiekanych ciał Orca zapamiętała wyraz twarzy ofiar w chwili, gdy uświadomiły sobie swój błąd. Nie przerażenie i szok, ale raczej zażenowanie, że za chwilę zrobią z siebie straszne widowisko.
— Cofać się! — powtórzyła.
— Można strzelić? — spytał jeden z podwładnych. Pokręciła głową.
— Nie teraz. Dopiero, jak będziemy przyparci do muru. Młócąca plama kosy posuwała się ku nim, emitując wysokie drgające dźwięki.
Scorpio ponownie spróbował się uwolnić, przesuwając ciężar ciała. Przestał wzywać pomocy i już od dawna nie zwracał uwagi na własne skowyty i jęki. Adwentyści nie wrócili, ale stłumione odgłosy walki docierały do niego krętymi korytarzami, kanałami i szybami dźwigów. Słyszał krzyki, a od czasu do czasu niskie pomruki samego statku reagującego na dotkliwe rany. Użyta przez delegatów ostra broń czy miotacze ognia nie mogły wyrządzić kapitanowi poważnej krzywdy — przecież „Nostalgia za Nieskończonością” przetrwała bezpośredni atak własnej broni kazamatowej — jednak nawet mała drzazga mogła stać się źródłem rozdrażnienia nieproporcjonalnego do rozmiarów ukłucia.
Znów się szarpnął, czując dziki ból w obu ramionach. Wreszcie coś się obluzowało.
Jeszcze raz spróbował i stracił przytomność. Odzyskał świadomość po kilku sekundach, a może minutach. Nadal był przyszpilony do ściany, w ustach miał nieprzyjemny metaliczny smak. Żył i — jeśli pominąć ból — nie czuł się o wiele gorzej niż wtedy, gdy Seyfarth go przygwoździł. Chyba gwardzista rzeczywiście nie uszkodził mi żadnych organów wewnętrznych, pomyślał. Mimo to nie było pewności, czy nie zacznie silnie krwawić, gdy sztylety zostaną usunięte. Dlaczego ludzie z Sił Bezpieczeństwa jeszcze nie przyszli mu na ratunek?
Dwudziestu żołnierzy. Niewątpliwie potrafią narobić kłopotów, ale nie mogą liczyć na przejęcie całego statku. Wiedzieli, że nie uda im się przemycić na pokład ciężkiej broni. Ale Seyfarth sprawiał wrażenie człowieka, który wie, co robi, i raczej nie zgłasza się na beznadziejne misje samobójcze.
Scorpio jęknął. Tym razem nie z bólu. Uświadomił sobie, że popełnił straszny błąd. Nie można go było winić za to, że pozwolił im wejść na statek. W tej sprawie go przegłosowano. Nie zorientował się też, do czego delegatom służą zbroje, ale tylko dlatego, że nigdy przedtem nie słyszał o takim triku. Przecież przeprowadził skanowanie zbroi, które nie wykazało niczego podejrzanego. Zbroje musiałyby być zdjęte i poddane w laboratorium badaniom, które ujawniłyby mikroskopijne pęknięcia. Nie, tu też nie było błędu. Nie powinien był natomiast włączać silników. Dlaczego adwentystom tak na tym zależało? Obserwowali przecież wcześniej wejście statku do układu.
Czyli chodziło im o coś zupełnie innego: użyli silników, by przesłać sygnał na Helę. W ten sposób przekazali informację, że dotarli na miejsce, przeszli przez system ochrony i są gotowi do operacji przejęcia.
Sygnał, że trzeba wysłać posiłki.
Gdy taka myśl krystalizowała się w głowie Scorpia, usłyszał jęk statku. Jęk inny niż poprzednio. Donośny, fałszywy dźwięk olbrzymiego spękanego dzwonu.
Świnia przymknął oczy. Wiedział, co to oznacza — odezwały się systemy obronne kadłuba; „Nostalgię” atakowano i z zewnątrz, i od środka. Świetnie, pomyślał, właśnie te wydarzenia dowodzą, że byłoby lepiej, gdybym nie wstał z kasety zimnego snu albo — jeszcze lepiej — gdybym nie przeżył rozmrażania.
Po chwili cały statek zadrżał. Scorpio poczuł to przez ostrza, którymi był przyszpilony do ściany. Krzyknął i znów stracił przytomność.
Ocucił go ostry i dziwnie rytmiczny ból, jakby podczas snu ciało wpadło w konwulsje. Ale Scorpio nie wykonywał żadnych ruchów — to ściana grzmiała jak wielkie oddychające płuca.
Nagle odpadł od ściany i znalazł się na podłodze, twarzą w cuchnących ściekach. Dwa ostrza spadły obok niego. Spróbował podnieść się na kolana i ze zdziwieniem stwierdził, że ramiona są w stanie to wytrzymać i ból gwałtownie nie wzrasta. Nie miał niczego złamanego, ramiona były całe.
Z trudem stanął na nogach. Dotknął po kolei obu ran. Silnie krwawiły, ale krew nie trysnęła przy nacisku na tętnice. Nie było też żadnych oznak krwawienia wewnętrznego.
Ciągle nie rozumiał, co się z nim stało. Klęknął i podniósł jedno z ostrzy. Miało kształt bumerangu, z zachowaną krzywizną oryginalnej zbroi. Odrzucił je, drugie ostrze kopnął na bok, a potem, pokonując ból, sięgnął za pas i wyciągnął nóż Clavaina. Włączył go w tryb piezoelektryczny i poczuł w dłoni jego buczenie.
W mroku korytarza coś się poruszyło.
— Scorpio.
Zmrużył oczy. Spodziewał się adwentysty, choć miał nadzieję, że to ktoś z Sił Bezpieczeństwa.
— Nie śpieszyłeś się — powiedział po chwili.
— Mamy kłopoty, Scorp. Duże kłopoty.
Postać wyszła z cienia. Scorpio drgnął — nie tego oczekiwał.
— Kapitan — szepnął.
— Doszedłem do wniosku, że potrzebujesz pomocy, żeby się uwolnić. Przepraszam, że to tak długo trwało.
— Lepiej późno niż wcale.
Zjawa nie była zwykłą metamorfozą statkowej materii, przemodelowaniem ściany czy czasową konstrukcją skleconą z części zapasowych serwitorów. Postać, rzeczywista i wyraźnie oddzielona od samego statku, była wielkim skafandrem, ociężałym jak golem, poruszanym serwomechanizmami. Była pusta — za odchyloną przyłbicą ziała tylko ciemność hełmu. Głos docierał z kratki poniżej podbródka hełmu, której normalnie używano do łączności audio w środowisku, gdzie było powietrze.
— Dobrze się czujesz, Scorp? Świnia znów wytarł krew.
— Jeszcze nie padłem. Wszystko na to wskazuje, że ty też nie.
— Wpuszczenie ich na pokład to był błąd.
— Wiem. — Scorpio spuścił wzrok. — Bardzo mi przykro.
— To nie twoja wina. Moja — stwierdził kapitan.
Scorpio podniósł oczy na zjawę. Coś mu kazało skupić wzrok na ciemności wewnątrz hełmu. Czuł, że inne zachowanie byłoby nieuprzejme.
— Więc co teraz? Ściągają posiłki?
— Taki mają plan. Statki zaczynają atakować. Większość odpar łem, ale kilka przedarło się przez obronę kadłuba. Teraz zaczynają w nim wiercić. Bardzo mnie ranią.
— Dobrze się czujesz? — zadał takie samo pytanie, jakie kapitan zadał mu wcześniej.
— Och, dobrze, tylko że zaczyna mnie to wkurzać. Chyba dość tej zabawy jak na jeden dzień, co o tym sądzisz?
Energicznie skinął głową, choć go to zabolało.
— Nadepnęli na odcisk nieodpowiedniej świni.
Wielki skafander skłonił się, a potem się odwrócił, wywołując buciorami błotniste fale.
— Wybrali nie tylko nieodpowiednią świnię. Gorzej: wybrali nieodpowiedni statek. Co, idziemy ich trochę poturbować?
— Tak. — Scorpio uśmiechnął się szelmowsko. — Zlejmy ich.
Oddział Orki Cruz został zepchnięty przez dwóch adwentystów do głównego węzła korytarzy i szybów — czegoś w rodzaju zastawki serca w ciele kapitana. Stąd można było względnie łatwo dotrzeć do każdego zakątka „Nostalgii za Nieskończonością”. Cruz musiała zagrodzić adwentystom tę drogę. Było ich najwyżej dwudziestu, więc i tak nie zdobędą trwałej kontroli nad statkiem, ale miała obowiązek ograniczyć ich potencjał. Jeśli zada przy tym trochę bólu Johnowi Branniganowi… cóż, nie ma wyjścia.
— W porządku — powiedziała. — Rozbroić ich. Krótkim, ogra niczonym ogniem. Musi coś z nich zostać, żebym miała kogo przesłuchać.
Ostatnie słowa zagłuszył ryk automatycznej broni palnej jej żołnierzy. Smugacze kreśliły w korytarzu przecinające się linie. Adwentysta — ten ze sztuczną ręką — upadł, prawą nogę miał posiekaną kulami. Diabelska wirująca kosa wgryzła się łukiem w podłogę i ucichła, a koniuszek palca zaczął wracać, centymetr po centymetrze w stronę pozostałej części dłoni.
Drugi adwentysta leżał na boku. Jego tors, choć chroniony resztkami zbroi, broczył krwią.
Statek jęknął.
— Ostrzegałam was — powiedziała Cruz. Trzymała w ręce zimną broń, z której ani razu nie wystrzeliła.
Drugi adwentysta przesuwał ręką po twarzy, jakby chciał odgonić osę.
— Nie ruszaj się! — Cruz podeszła do niego ostrożnie. — Nie ruszaj się, to może przetrwasz.
Nadal skrobał ręką po twarzy, teraz w okolicy oka. Wreszcie zatopił palce w oczodole i coś stamtąd wyciągnął. Przez chwilę trzymał to między kciukiem a palcem wskazującym. Cruz zobaczyła ludzkie oko, połyskliwe i ukrwione.
— Powiedziałam…
Mężczyzna zmiażdżył palcami oko. Pojawiła się żółta smuga dymu. Chwilę później Cruz poczuła w płucach gaz paraliżujący. Nikt jej nie musiał mówić, że jest zabójczy.
Dziekan obserwował ze swojej bezpiecznej mansardy postępy akcji. Kamery rozmieszczone wszędzie na Heli przekazywały obraz ultraskiego statku w czasie rzeczywistym, bez względu na to, w jakim miejscu orbity się znajdował. Quaiche widział charakterystyczny błysk płomienia z ultraskiego silnika — wiadomość od Seyfartha, że pierwsza faza operacji przebiegła pomyślnie. Widział — a w zasadzie odczuł — masowy odlot statków Gwardii Katedralnej oraz formowanie eskadry nad Helą. Statki były małe i lekkie, ale liczne. Wrony potrafią zadziobać człowieka na śmierć.
Nie miał informacji o tym, jak przebiegają walki wewnątrz statku. Jeśli Seyfarth realizował swój plan, to dwudziestu członków straży przedniej powinno było zacząć atak tuż po tym, jak sygnał dotarł na Helę. Dzielny Seyfarth musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jego szanse przeżycia do chwili nadejścia posiłków nie są zbyt duże. Ale był mistrzem przetrwania. Najprawdopodobniej stracił część swojego oddziału, ale sam — Quaiche miał nadzieję — nie został zabity. Gdzieś nadal walczył na statku, nadal trwał.
Dziekan rozpaczliwie chciał wiedzieć, co się tam teraz dzieje. Tyle lat planowania, marzeń o realizacji szalonych projektów. To wołająca o pomstę niesprawiedliwość, ze nie może śledzić rozwoju sytuacji. W wyobraźni zawsze wszystko albo szło pomyślnie, albo nie. Nigdy nie przeżywał męczarni niepewności.
Eskadry napotkały niespodziewany opór ze strony systemów obronnych kadłuba. Obrazy pokazywały statek w otoczce błyskających eksplozji, jakby ciemny złowieszczy zamek urządził pokaz fajerwerków. Większość ultraskich statków dysponowała jakąś obroną, więc Quaiche’a nie dziwiło to, że również „Nostalgia” ją ma. Opowiastka, którą rozpowszechniał dla ukrycia swych prawdziwych celów, wymagała nawet, by statek potrafił się bronić, ale zaskoczyły go skala tej obrony oraz szybkość i skuteczność reakcji. A jeśli gwardziści napotkają wewnątrz statku taki sam nieoczekiwany opór? Jeśli Seyfartha zabito? Jeśli wszystko powoli zmierza ku katastrofie?
W fotelu odezwał się dzwonek, sygnalizujący nadejście wiadomości. Drżącą dłonią dziekan zaczął manipulować przy kontrolkach.
— Quaiche — zgłosił się.
— Raport od Gwardii Katedralnej — usłyszał poprzez trzaski stłumiony głos. — Jednostkom wspomagającym trzy i osiem udało się wtargnąć. Wyłom w kadłubie zrobiony. Nie ma poważniej szych przecieków powietrza. Oddziały wspomagające są teraz na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Próbują nawiązać kontakt ze strażą przednią.
Quaiche westchnął. Oczywiście wszystko szło zgodnie planem i oczywiście wszystko okazało się nieco trudniejsze od przewidywań. Taka jest natura doniosłych zadań. Quaiche nigdy nie powinien był wątpić w ostateczny sukces.
— Informuj mnie na bieżąco — powiedział.
Dwie niepasujące do siebie postacie — wielki pusty skafander kapitana i dziecięca sylwetka świni — człapały w stronę pola walki. Szli korytarzami, które nigdy nie nadawały się w pełni do zamieszkania: grasowały tu szczury, spływały obrzydliwe ścieki i toksyny, panowała grobowa ciemność, tylko gdzieniegdzie błyskało słabe światełko. Scorpio szedł za kapitanem w zupełnie nieznane mu rejony. Przechodzili przez ukryte luki i szczeliny, gdzie świnia zauważał coraz mniej oznak władzy zarządu statku. Poznikały stąd awaryjne układy elektryczne i hydrauliczne oraz luminescencyjne strzałki, wskazujące kierunek. Wybierali drogę przez rejony statku bliskie kapitanowi: prywatne korytarze, które tylko on nawiedzał. To jego ciało i krew, myślał Scorpio, i wyłącznie on decyduje, jak ich używać.
Świnia nie miał złudzeń, że widzi prawdziwego kapitana. Skafander to tylko obiekt skupiający uwagę, ale tak naprawdę kapitan był wszędzie, obecny w każdym ścięgnie konstrukcji. Scorpio wolałby wprawdzie mieć do czynienia z czymś, co ma twarz, a nie z pustym skafandrem, ale i tak było to lepsze niż samotność. Został poważnie zraniony przez przywódcę adwentystów i kiedyś na pewno odczuje odroczony szok pourazowy. Dwadzieścia lat temu zlekceważyłby swoje rany, ale teraz nie da się niczego zbagatelizować.
Jego rozmyślania przerwał głos kapitana.
— Scorp, musimy coś omówić. My dwaj. Nim będzie za późno.
— Tak, kapitanie?
— Przylecieliśmy tu zgodnie z instrukcjami Aury, w nadziei, że znajdziemy coś, co da nam przewagę nad Inhibitorami. Kluczem do tego byli Quaiche i czmychacze, dlatego dziewięć lat temu wysłaliśmy Aurę na Helą. Miała zbierać informacje i tylnymi drzwiami wejść do katedr, nie wzbudzając podejrzeń, że ma z nami jakiś związek. To był dobry plan, Scorp. W tamtym cza sie nie mieliśmy lepszego. Nie powinniśmy jednak zaniedbywać Haldory.
— Nikt jej nie zaniedbuje. Aura uważa, że udało jej się nawiązać kontakt z cieniami za pośrednictwem tamtego skafandra. Na razie wszystko idzie chyba dość dobrze?
— Mogłoby iść dobrze, gdyby adwentyści nas nie zdradzili. Nie mamy nadzoru nad skafandrem. Quaiche go kontroluje, ale nie możemy mu już ufać. Czas podbić stawkę, Scorp. Nie możemy trzymać się jednej linii negocjacji.
— Więc wyślemy ładowniki z instrumentami, tak jak zawsze planowaliśmy.
— Ładowniki miały odgrywać rolę zwiastunów. Najprawdopodobniej nie dowiemy się niczego nowego w porównaniu z rym, co przekazała nam Aura. Wcześniej czy później musimy użyć wielkich armat.
Przez chwilę Scorpio zapomniał o bólu.
— Co masz na myśli?
— Musimy wiedzieć, co jest wewnątrz Haldory — oznajmił kapitan. — Musimy przedrzeć się przez ten kamuflaż i nie możemy czekać tutaj na zniknięcie.
— Chcesz użyć broni kazamatowej? — domyślił się Scorpio. — Wystrzelić w planetę i zobaczyć, co się stanie?
— Jak powiedziałem, czas na wielkie armaty.
— To ostatnia, która nam została. Weź to pod uwagę, kapitanie. Skafander przyglądał mu się pustym otworem przyłbicy.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
Skafander szedł teraz wolniej.
— Scorp, coś jest przed nami. Scorpio spojrzał w ciemność.
— Niczego nie widzę.
— Wyczuwam to, ale użyję skafandra, żeby dokładniej się przyjrzeć. Nie mam tu kamer.
Minęli łagodny zakręt i znaleźli się w części statku, którą Scorpio rozpoznał — wcześniej prowadził tym korytarzem adwentystów. Z kinkietów na ścianach sączyło się mętne światło barwy sepii.
— Scorp, tu są ciała. Źle to wygląda.
Skafander poczłapał przez obrzydliwą breję do na wpół zanurzonych w błocie ciał. Lampka czołowa skafandra rzucała smugi światła, przed którymi czmychały zdziczałe szczury.
— To nie są adwentyści — stwierdził Scorpio. Skafander przyklęknął przy ciałach.
— Rozpoznajesz ich?
Scorpio kucnął, krzywiąc się z bólu. Odwrócił jedno z ciał na plecy, by zobaczyć twarz. Wyczuł szorstką skórę przepaski na oko.
— To Orca Cruz — powiedział rzeczowym, obojętnym głosem. Nie żyje, pomyślał. Ta kobieta była lojalna w stosunku do mnie przez trzydzieści lat, a teraz nie żyje. Pomagała mi, chroniła mnie, walczyła dla mnie, zabawiała mnie swoimi opowiadaniami. Nie żyje, a zginęła przez mój błąd, moją głupotę, przez to, że nie przejrzałem planów adwentystów.
Usłyszał syk tłoków i siłowników. Olbrzymia rękawica kapitana spoczęła na jego ramieniu.
— W porządku, Scorp. Wiem, co czujesz.
— Nic nie czuję.
— To właśnie miałem na myśli. Za szybko. Zbyt nagle to się stało.
Scorpio spojrzał na pozostałych poległych — wiedział, że to członkowie Sił Bezpieczeństwa. Nie mieli żadnych obrażeń, ale ich broń zniknęła.
— Była dobra — powiedział. — Stała u mego boku, choć mogła stworzyć własne królestwo w Chasm City. To niesprawiedliwe w stosunku do niej. Do nich wszystkich.
Z wysiłkiem wstał i oparł się o ścianę. Najpierw Lasher podczas lotu na Resurgam. Potem musiał pożegnać się z Bloodem, prawdopodobnie na zawsze. Teraz zginęła Cruz, jego ostatni cenny łącznik z życiem w Chasm City, z życiem, które powoli zapominał.
— Nie wiem jak ty, kapitanie, ale ja jestem gotów potraktować to wszystko jako osobistą sprawę.
— Ja już tak to traktuję.
Na „Nostalgii” rozgorzała wściekła bitwa. Powoli szczęście opuszczało adwentystów. Ostatni gwardziści, którzy nie zdołali wedrzeć się do wnętrza, zostali zabici przez zainstalowane na kadłubie systemy obronne. Małe statki agresorów — które użyły do cumowania wystrzelanych kotwic, klejów, chwytaków rakietowych czy wiertarek — wisiały teraz wczepione w cielsko monstrualnego zwierza, wyrzucając w przestrzeń pióra uciekającego powietrza i smugi płynów. Inne statki zostały rozerwane na strzępy, nim w ogóle zbliżyły się do światłowca, i ich gorące pogruchotane wraki wlokły się za wielkim statkiem orbitującym wokół Heli. Z księżyca nie wystrzelono żadnych dodatkowych posiłków — pierwszy atak miał być totalny i druzgocący i dlatego zmobilizowano wtedy prawie całą Gwardię.
Nie spodziewano się tak wielkiego oporu. Ale żołnierze Gwardii Katedralnej byli połączeni więzami krwi z Zakonem adwentystów, w ich żyłach płynęła esencja quaicheistowskiej doktryny, i odwrót był dla nich w zasadzie nie do pomyślenia. Nie musieli znać celu swej misji, by wiedzieć, że jest nadzwyczaj ważna dla dziekana.
Koncentrowali się tak bardzo na tym, by znaleźć bezpieczną drogę do kadłuba, że nie zauważyli, iż w boku „Nostalgii” otwierają się drzwi i pojawia się szparka złocistego światła. Drzwi były maleńkie, ale tylko w porównaniu z ogromem statku.
Maszyna, która wyłoniła się stamtąd, nie przypominała żadnego statku kosmicznego, nawet tych niezgrabnych łodzi do operacji międzystatkowych. Była to forma dziwna i abstrakcyjna, surrealistyczne zestawienie brązowo-zielonych kryz, bez okien i szwów, jakby wyrzeźbiona w mydle czy marmurze, a całość zamknięta była w prostej czarnej uprzęży, okratowanej ramie z zapadkami do dokowania, silnikami oraz urządzeniami nawigacyjnymi i celowniczymi.
To broń kazmatowa. Kiedyś mieli czterdzieści sztuk broni tej klasy. Teraz została tylko jedna. Znacznie mniej zaawansowana technicznie od ostatnich nabytków „Nostalgii”, na przykład od min pęcherzowych czy broni hipometrycznej. Ale nowa broń działała z chirurgiczną precyzją, a nie z brutalną siłą, dlatego ciągle było zapotrzebowanie na broń kazamatową.
Maszyna wysunęła się w kosmos. Wokół uprzęży silniki iskrzyły na niebiesko-biało. Blask oświetlił „Nostalgię”, omiótł twardym promieniowaniem czarne sylwetki ostatnich statków Gwardii.
Nikt tego nie zauważył.
Broń kazamatowa wykonała obrót i uprząż ustawiła się w kierunku wiszącej na niebie Haldory. Potem przyśpieszyła, oddalając się od „Nostalgii za Nieskończonością”, od bitwy, od podrapanego oblicza Heli.
Vasko i Khouri weszli do pokrytej lustrami mansardy. Pomieszczenie wyglądało mniej więcej tak jak poprzednio. Dziekan siedział w tym samym fotelu, w tym samym miejscu. Rashmika zajmowała miejsce przy stole i miała wzrok skierowany na drzwi. Na blacie przed nią stał delikatny porcelanowy serwis do herbaty. Vasko uważnie obserwował jej reakcję i zastanawiał się, jaka część jej pamięci już wróciła. Nawet jeśli nie wszystko sobie przypomniała, to widok twarzy matki powinien wywołać jakąś reakcję.
Niczego nie zauważył. Dziewczyna tylko skłoniła głowę na ich widok. Tak pozdrowiłaby każdego gościa.
— Tylko wy dwoje? — spytał Quaiche.
— Jesteśmy przednią strażą — odparł Vasko. — Przylot dziesiątków osób nie miałby sensu, póki nie zapoznamy się z sytuacją lokalową.
— Powiedziałem wam, że tu jest wiele pokojów do dyspozycji i możecie przysłać wielu delegatów.
— Nie są szaleńcami, dziekanie — wtrąciła się Rashmika. — Wiedzą, co ma się wydarzyć za kilka godzin.
— Przeprawa przez most tak was niepokoi? — spytał Quaiche, jakby ta myśl wydała mu się niedorzeczna.
— Powiedzmy, że wolelibyśmy to obserwować z pewnej od ległości — odparł Vasko. — To chyba zrozumiałe? Nasza umowa nie zawierała klauzuli, że musimy bezwzględnie zostać w Lady Morwennie.
— Jestem jednak rozczarowany — stwierdził dziekan. — Miałem nadzieję, że zechcecie dzielić ze mną to przeżycie. Z daleka widok nie będzie tak spektakularny.
— Ani przez chwilę w to nie wątpię. Mimo to nie będziemy panu przeszkadzać, by mógł pan spokojnie czerpać z tego radość. — Vasko spojrzał na Khouri, starannie dobierając słowa. — Nie chcielibyśmy zakłócać uświęconej chwili.
— Nie zakłócalibyście. No ale cóż, jeśli sobie tego życzycie… nie mogę was powstrzymać. Zostało dwanaście godzin. Nie ma powodu do nerwowości.
— Pan się denerwuje? — spytała Khouri.
— Ani trochę — odparł. — Most został wybudowany w jakimś celu. Zawsze w to wierzyłem.
— Na dnie rozpadliny leżą ruiny innej katedry — powiedział Vasko. — Czy to pana w ogóle nie niepokoi?
— To świadczy o tym, że dziekan tamtej katedry nie miał wiary.
Odezwał się komunikator, Vasko podniósł bransoletę do ucha i uważnie słuchał. Zmarszczył czoło, potem szepnął coś Khouri na ucho.
— Jakaś ważna sprawa? — spytał Quaiche.
— Kłopoty na statku. Nie jestem pewien, o co dokładnie chodzi, ale chyba o pańskich delegatów.
— Moich delegatów? Jakie kłopoty mogą sprawiać?
— Próbowali zająć statek. Pan oczywiście nic o tym nie wie?
— Skoro pan o tym wspomniał… — Quaiche bardzo nieudolnie udał, że się uśmiecha — coś podejrzewałem.
Otwarły się wahadłowe drzwi i wmaszerowało sześciu uzbrojonych gwardzistów w czerwonych mundurach. Najwyraźniej wiedzieli, co mają robić.
— Przykro mi, że do tego doszło — powiedział Quaiche. Gwardziści gestem nakazali Vaskowi i Khouri, by usiedli naprzeciw Rashmiki. — Ale naprawdę potrzebny mi jest wasz statek, a nie było szansy na to, że mi go po prostu dacie.
— Przecież zawarliśmy umowę — stwierdził Vasko. Gwardzista szturchnął go w plecy. — Oferowaliśmy panu ochronę.
— Problem w tym, że nie chodziło mi o ochronę. — Błysnął mosiądz oprawki otwieracza powiek. — Chodziło mi o silnik.