Na polanie wszystko się zmieniło. Niebo stało się czarne jak o północy, żadne ptaki nie przefruwały z drzewa na drzewo, a same drzewa utworzyły ciemniejszą ramę nocnego nieba, zwisając ze wszystkich stron jak nadciągające chmury burzowe. Zwierzęta umilkły, nie słychać już było szumu wodospadu. Może ten dźwięk nigdy nie był prawdziwy.
Kiedy Antoinette powróciła wzrokiem do kapitana, siedział przy stole sam. Znowu posunął się o parę lat, odtwarzając inny kawałek swej historii. Ostatni raz, kiedy go widziała w srebrnym opancerzonym skafandrze, jedno z jego ramion było mechaniczne. Teraz proces mechanizacji posunął się dalej. Z powodu skafandra trudno było orzec, jak wiele miał protez, ale jego czaszka była zupełnie łysa, a twarz pozbawiona zarostu, jeśli nie liczyć opadających po obu stronach ust wąsów. Były to te same usta, które zapamiętała: zaciśnięte, prawdopodobnie rzadko oddające się towarzyskim pogwarkom. Ale na tym podobieństwo się kończyło. W ogóle nie widziała jego oczu. Zagubiły się pod taśmą, która sięgała od jednego boku twarzy do drugiego. Spod tej perłowej taśmy błyskały soczewki urządzeń optycznych. Skórę na czaszce miał pikowaną cienkimi białymi liniami, a tuż pod nią były nieregularne płytki.
— Coś nie gra, prawda? — zapytała Antoinette.
— Spójrz w górę.
Posłuchała i natychmiast zobaczyła, że w ciągu tych kilku minut, gdy studiowała ostatnie pojawienie się kapitana, zaszły zmiany. Niebo przecinały świetlne zadrapania, jakby ktoś wykonywał w miękkiej skórze równe rzeźnickie nacięcia. Zadrapania z początku wyglądały na przypadkowe, ale potem zaczęła rozróżniać ich wzorzec.
— Johnie…
— Obserwuj dalej.
Częstotliwość zadrapań zwiększała się. Potem zaczęły migotać, aż wreszcie wydawały się czymś stałym.
Zadrapania utworzyły litery.
A litery utworzyły słowa: ODLEĆCIE TERAZ.
— Chciałem tylko, żebyś wiedziała — powiedział John Brannigan. Wtedy właśnie usłyszała dudnienie całego podłoża polany, a potem poczuła, że ciężar jej ciała wzrósł. Została wgnieciona w zgrubnie uformowane drewniane siedzenie. Nacisk był niewielki, ale właśnie takiego należało się spodziewać. Statek o masie kilku milionów ton nie skakał po prostu w kosmos. Zwłaszcza gdy przez dwadzieścia trzy lata stał w głębokiej na kilometr wodzie.
Z drugiej strony zatoki, oświetlając morze i ląd aż do horyzontu, nad Araratem wstał dzień. Z początku Vasko nie widział nic prócz góry pary, erupcji przegrzanej wody pochłaniającej najpierw dolne partie statku, a potem całą odzianą w zieleń strukturę. Niebieskobiałe światło przebijało się przez parę jak latarnia przez bibułkę. Było jaskrawe aż do bólu, mimo że widziane przez zaciemniający filtr promu. Nawet z dala od kolumny pary woda świeciła jaskrawym turkusem. Było to piękne i dziwne. Vasko nie widział niczego podobnego w ciągu dwudziestu lat swego życia.
Teraz zobaczył, że woda wokół statku wybrzusza się na wysokość wielu setek metrów. Pod wodą wyzwolono przerażającą energię, tworząc napuchłe bańki supergęstej, supergorącej plazmy.
Potem ściana wody odpłynęła od „Nostalgii za Nieskończonością” w dwóch koncentrycznych falach.
— Jak daleko fale dotrą za przylądek? — zapytał.
— Za chwilę się dowiemy — odparł Scorpio. Powierzchnia wody była pokryta sztywną zieloną biomasą.
Obserwowali, jak biomasa pęka, niezdolna do odkształcenia się dostatecznie szybko po przejściu fali. Fala rozchodziła się z szybkością setek metrów na sekundę. Za kilka chwil uderzy w niskie skały osłaniające zatokę.
Vasko odwrócił wzrok w stronę źródła fali pływowej. Statek wznosił się, jego dziób wynurzał się z góry pary tak fantastycznie gładko, że wydawało się, iż to jakiś stały element rzeźby terenu — stara zerodowana iglica lub wysokie wzgórze — wyłania się z porannej mgły.
Okazało się, że górny kilometr „Nostalgii za Nieskończonością” jest niemal wolny od biomasy żonglerów: Malinin zobaczył tylko kilka zielonych włókien nadal przymocowanych do kadłuba. Potem ukazał się następny kilometr. Linowate włókna biomasy — grubsze niż domy — ześlizgiwały się, tracąc przyczepność na przyśpieszającym pojeździe kosmicznym.
Blask stał się nie do wytrzymania. Kadłub promu pociemniał, chroniąc swych pasażerów. Teraz już cały statek wynurzył się z oceanu. Przez niemal nieprzezroczysty kadłub promu Vasko widział tylko wznoszące się powoli dwa ostre punkty świetlne.
— Nie ma już powrotu — zauważył.
— Będę za nim leciał, chyba że się nie zgodzisz — powiedział Scorpio do Khouri.
Kobieta zerknęła na córkę.
— Nic nie dostaję od Aury, Scorp, ale jestem pewna, że za tym stoi Remontoire. Zawsze powtarzał, że prześle wiadomość. Nie sądzę, byśmy mieli inne wyjście, jak tylko mu zaufać.
— Miejmy nadzieję, że to Remontoire — odparł Scorpio.
Ale było jasne, że już się zdecydował. Powiedział wszystkim, by zrobili sobie siedzenia i przygotowali się na to, co mogą zastać na orbicie Araratu. Zanim Vasko się usadowił, spostrzegł, że podłoga kadłuba jest znowu przezroczysta. Nisko w dole dojrzał Pierwszy Obóz, siatkę ulic i budynki. Zobaczył poruszające się cienie ludzi biegnących między budynkami. Potem spojrzał w kierunku zatoki. Ściana wody walnęła o barierę przylądka, tracąc wiele ze swej energii, ale nie zatrzymując się całkowicie. Z dręczącym poczuciem dystansu obserwował, jak resztki fali pływowej przekraczają zatokę, zwalniają i — po uderzeniu w podnoszące się płycizny — nabierają wysokości. Potem fala pożerała linię brzegową, w jednej chwili zmieniając jej rysunek, zalewała budynki i ulice. Powódź trwała chwilę, a potem cofnęła się, pozostawijąc za sobą gruzy i puste miejsca, skąd po prostu zniknęły całe budynki. Wielkie konchowe struktury, nieodpowiednio obciążone i zakotwiczone, pływały po powierzchni wody — morze odebrało swą własność.
W zatoce fala pływowa odbijała się od siebie, tworząc kilka mniejszych pływów, ale żaden z nich nie uczynił takich szkód jak pierwszy. Po minucie wszystko znowu się uspokoiło. Vasko oceniał jednak, że ćwierć Pierwszego Obozu po prostu przestało istnieć. Miał tylko nadzieję, że większość obywateli z tej najbardziej narażonej na szkody dzielnicy miała pierwszeństwo w czasie ewakuacji.
Blask przygasał. Starek znajdował się teraz daleko nad nimi, nabierał prędkości, wspinał się ku rozrzedzonej atmosferze i kosmosowi. Zatoka pozbawiona tego jedynego punktu orientacyjnego wydawała się nieznajoma. Vasko mieszkał tu przez całe życie, ale teraz było to obce terytorium, miejsce, które ledwie rozpoznawał. Był przekonany, że nigdy już nie poczułby się tu jak w domu. Łatwo mu było jednak z tym się pogodzić. Miał uprzywilejowaną pozycję — nie musiał wracać i odbudowywać swojego życia wśród ruin. Już wyjeżdżał, już mówił Araratowi „do widzenia”, żegnał się ze światem, który uczynił go tym, kim jest.
Rozsiadł się w swym nowo utworzonym fotelu, pozwalając, by kadłub wiercił się z dużą zażyłością wokół niego, dostosowywał się do jego kształtu. Prawie natychmiast po tym, jak się usadowił, poczuł, że prom poszedł ostro w górę.
Doścignięcie „Nostalgii za Nieskończonością” nie zajęło wiele czasu. Przypomniał sobie słowa Antoinette Bax, kiedy spytał, czy kapitan naprawdę zdoła opuścić Ararat. Odpowiedziała, że może to zrobić, ale nie będzie to szybki odlot. Jak większość statków tego rodzaju, wielki światłowiec zaprojektowano tak, by utrzymywał jeden g ciągu cały czas, aż po krawędź szybkości światła. Ale na poziomie morza ciążenie Araratu było już bliskie jednego standardowego g. Przy normalnym ciągu podróżnym statek był zdolny do balansowania wbrew tej sile, unosząc się na stałej wysokości, dlatego lądowanie nie stanowiło problemu. Trzeba było tylko pozwolić grawitacji, by zwyciężyła. Start był inny: statek musiał pokonać zarówno ciążenie, jak i opór powietrza. Istniała rezerwa mocy dla manewrów awaryjnych — dająca ciąg ponad dziesięć g — ale tę rezerwę zaprojektowano tak, by działała zaledwie przez sekundy, a nie przez wiele minut niezbędnych po to, by osiągnąć orbitę lub międzyplanetarną prędkość ucieczki. Wobec tego aby odlecieć z Araratu, silniki trzeba było obciążyć nieco ponad zwykłą granicę jednego g, dając małą nadwyżkę ciągu, ale nie aż tak, by je znacznie przeciążyć. Nadwyżka wynosiła mniej więcej jedną dziesiątą g.
Antoinette wyjaśniła, że odlot byłby wolniejszy niż start najprymitywniejszej rakiety chemicznej, wolniejszy nawet niż osławiony fajerwerk, który wyniósł pierwszego astronautę (powiedziała, że nazywał się Neal Gagarin, a Vasko jej wierzył) na orbitę. „Nostalgia za Nieskończonością” ważyła kilkadziesiąt tysięcy razy więcej niż najcięższa rakieta chemiczna. Ale stare rakiety chemiczne musiały bardzo szybko osiągnąć prędkość ucieczki, gdyż wiozły paliwo na najwyżej kilka minut ciągu, a „Nostalgia za Nieskończonością” mogła utrzymywać ciąg latami.
W miarę jak opór malał, statek szedł w górę. Zaczął nieco mocniej przyśpieszać, ale prom nadal bez trudu dotrzymywał mu kroku. Ucieczka wydawała się odbywać jak w sennym marzeniu. Kiedy Vasko uznał, że prawdopodobnie przez najbliższe kilka minut nic się nie będzie działo, opuścił swą niszę i poszedł na przód promu. Scorpio i pilot siedzieli w fotelach sterowniczych.
— Były jakieś przekazy z „Nieskończoności”? — spytał.
— Nic — odparł pilot.
— Mam nadzieję, że z Antoinette wszystko w porządku. — Za raz potem przypomniał sobie innych ludzi — według ostatniego rachunku czternaście tysięcy — których do tej pory załadowano na statek.
— Da sobie radę — powiedział Scorpio.
— Chyba za kilka minut dowiemy się, czy to przesłanie na prawdę było od Remontoire’a. Niepokoisz się?
— Nie — odpowiedział Scorpio. — A wiesz, dlaczego? Ponieważ ani ty, ani ja czy ktokolwiek inny nie możemy nic z tym zrobić. Nie możemy powstrzymać statku przed wznoszeniem się i nie możemy mieć wpływu na to, co nas czeka tam na górze.
— Mamy wybór, czy lecieć za statkiem, czy nie.
Świnia popatrzył na niego zmrużonymi ze zmęczenia lub pogardy oczyma.
— Nie, mylisz się — powiedział. — To my mamy wybór, to zna czy ja i Khouri. Ale ty po prostu zabrałeś się na przejażdżkę.
Vasko pomyślał o powrocie na fotel, ale postanowił pozostać. Choć była noc, widział wyraźnie krzywiznę horyzontu Araratu. Odlatywał w kosmos. Zawsze tego pragnął, ale nigdy sobie nie wyobrażał, że to będzie tak wyglądało i że sam cel podróży będzie tak niebezpieczny. Zamiast podniecenia ucieczką czuł w żołądku napięcie.
— Zasłużyłem na prawo bycia tutaj — powiedział wystarczająco głośno, by świnia go usłyszał. — Mam swoje miejsce w przyszłości Aury.
— Jesteś bystry, Malinin, ale sytuacja cię przerasta.
— Ja też w tym uczestniczę.
— Zostałeś w to wplątany. To nie to samo.
Vasko chciał odpowiedzieć, ale w tym momencie na wszystkich displejach unoszących się wokół pilota pojawiły się zakłócenia. Poczuł szarpnięcie promu.
— Odbieram zakłócenia na wszystkich częstotliwościach komunikacyjnych — zameldował pilot. — Straciliśmy kontakt z transponderami na powierzchni i wszystkie połączenia z Pierwszym Obozem. Mamy tu mnóstwo szumów elektromagnetycznych — znacznie więcej niż zwykle — i jakieś rzeczy, których czujniki nie mogą nawet zinterpretować. Sądzę, że weszliśmy w jakąś strefę zakłóceń.
— Czy możesz nas utrzymać blisko „Nieskończoności”? — spytał Scorpio.
— Już i tak prowadzę ten pojazd ręcznie. Jeśli będę miał statek jako punkt odniesienia, chyba się nie zgubimy. Ale nic nie obiecuję.
— Wysokość?
— Sto dwadzieścia kilometrów. Jesteśmy mniej więcej w dolnych rejonach bitwy.
Widok nad nimi od chwili odlotu statku niewiele się zmienił. Świetlne zadrapania znikły, może dlatego, że Remontoire wiedział, że przesłanie zostało odebrane i że na jego podstawie podjęto decyzję. Nadal błyskały światła. Łuki i sfery rozszerzały się, od czasu do czasu jakiś obiekt ocierał się o atmosferę, ale jeśli nie liczyć faktu, że ciemność przybrała głębszy i bardziej intensywny odcień czerni, ten widok nie różnił się specjalnie od widoku z powierzchni planety.
Podeszła do nich Khouri.
— Słyszę Aurę — powiedziała. — Teraz nie śpi.
— To dobrze — odparł Scorpio.
— Jest coś jeszcze. Widzę różne rzeczy, Aura też. Myślę, że takie same rzeczy widzieliśmy razem z Clavainem, zanim sytuacja stała się naprawdę poważna: przecieki z wojny.
— Musimy być blisko — stwierdził Vasko. — Wilki chyba blokują te sygnały, by powstrzymać Remontoire’a przed wysłaniem wiadomości. Teraz, kiedy podeszliśmy blisko, nie mogą ich wszystkich zatrzymać.
Nagle usłyszał jakiś dźwięk — ostry, urywany, pełen bólu. Zdał sobie sprawę, że to płacz Aury.
— Nie lubi tego — wyjaśniła Khouri. — To boli.
— Nadchodzące sygnały powrotne radaru — zameldował pi lot. — Pięćdziesiąt kilometrów i odległość się zmniejsza. Nie było ich przed chwilą.
Prom mocno szarpnął, rzucając Vasko i Khouri na bok. Ściany odkształciły się, by zamortyzować uderzenie, ale mimo to Vaskowi na chwilę zabrakło powietrza.
— Co się dzieje? — spytał bez tchu.
— „Nieskończoność” wykonuje manewry unikowe. Zobaczyła te same echa radarowe. Po prostu staram się być blisko niej. — Pilot znowu spojrzał na odczyt. — Trzydzieści kilometrów. Dwa dzieścia i zwalnia. Zakłócenia się wzmagają. Nie jest dobrze, koledzy.
— Zrób wszystko, co możesz — polecił Scorpio. — Wszyscy po zostali — zabezpieczcie się. Będzie rzucało.
Vasko i Khouri wrócili tam, gdzie Valensin i jego maszyny czuwali nad Aurą. Nadal się poruszała, ale przynajmniej przestała płakać. Vasko żałował, że nie może nic zrobić, by jej pomóc, że nie ma jakiegoś sposobu, by złagodzić głosy wrzeszczące w jej głowie. Nie wyobrażał sobie, jakie to musi być dla niej straszne. To oczywiste, że Aura nie była zwykłym dzieckiem — według oceny Vaska miała już sprawność językową dwu — czy trzyletniego dziecka — ale jednak było mało prawdopodobne, że wszystkie części jej umysłu rozwijają się z tą samą szybkością. W końcu jeszcze była niemowlakiem. Gdy Vasko był dwa lata starszy od Aury, jego świat obejmował niewiele więcej niż kilka pokojów w jego domu. Wszystko inne było mgliste, nieważne.
„Nostalgia za Nieskończonością” oddaliła się od nich co najmniej na kilkadziesiąt kilometrów. Kadłub promu nadal nie był całkowicie przezroczysty, ale w oświetleniu jego silników Vasko złapał odbicia zbliżających się obiektów. One nie leciały, ale trzepotały, wirowały, dzieliły się i przegrupowywały, cofały i zbliżały pulsującymi falami.
Podlecieli bliżej. Teraz blask silników oświetlił tarasowate struktury. To była ta sama maszyneria, którą znaleźli na statku Skade, ta sama masa, która sięgnęła w dół z obłoków i rozerwała korwetę, ale tym razem skala była niepomiernie większa — te sześciany były prawie tak wielkie jak domy, tworzyły struktury o średnicy setek metrów. Wilcze sześciany były w ciągłym ruchu: ślizgały się po sobie, puchły i kurczyły się, większe struktury rozpraszały się z hipnotyzującą płynnością. Sześciany zbiegały prawie ze wszystkich stron i Vaskowi wydawało się, że już utworzyły skorupę zarówno wokół promu, jak i „Nostalgii za Nieskończonością”. I że skorupa się zaciska.
— Ana? — zapytał. — Widziałaś te rzeczy wcześniej, prawda? One zaatakowały twój statek. Czy to właśnie w ten sposób się zaczyna?
— Mamy kłopoty — potwierdziła.
— Co się stanie, jeśli nie zdołamy uciec?
— Wejdą do środka. — Głos miała głuchy jak pęknięty dzwon. — Wtargną na twój statek, a potem do twojej głowy. Lepiej, by to się nie wydarzyło, Vasko. Zaufaj mi.
— Ile czasu będziemy mieli, kiedy dotrą do statku?
— Sekundy, jeśli mamy szczęście. Może nawet mniej. — Potem rzuciła się w konwulsjach, uderzając ciałem w barierę ochronną, którą statek wzniósł wokół niej. Zamknęła oczy, potem je otwarła; źrenice były zwrócone na sufit, białka jasne i przerażające.
— Zabij mnie. Teraz. — Ana?
— Aura — powiedziała. — Zabij mnie. Zabij nas obie. Teraz.
— Nie — odparł. Spojrzał na Valensina, spodziewając się jakiegoś wyjaśnienia.
— Nie zrobię tego — oświadczył doktor, kręcąc głową. — Bez względu na to, co ona chce. Nie odbiorę im życia.
— Posłuchajcie — nalegała. — To, co wiem, jest zbyt ważne. Nie mogą tego odkryć. Przeczytają nasze mózgi. Nie mogę na to pozwolić. Zabijcie nas teraz.
— Nie zrobię tego. Nie teraz. Nigdy — odpowiedział Vasko. Serwitory Valensina przysunęły się do inkubatora, szczękając wielostawowymi kończynami. Jedna z maszyn wysunęła manipulator w stronę inkubatora i schwyciła go, próbując wyciągnąć wylęgarkę z niszy.
Vasko skoczył i oderwał maszynę od dziecka. Maszyna była lżejsza, niż się wydawała, ale o wiele silniejsza, niż myślał. Mnogie kończyny młóciły go, twardy, zaopatrzony w stawy metal kaleczył skórę.
— Valensin! Zrób coś! — krzyknął.
— Nie kontroluję ich — odpowiedział spokojnie lekarz. Vasko wciągnął brzuch, próbując w ten sposób uniknąć ataku manipulatora zakończonego ostrzem. Ale nie był wystarczająco szybki. Poczuł przez ubranie zimno, które świadczyło o tym, że został ranny. Cofnął się, uderzył o ścianę i kopnął szeroką podstawę serwitora. Maszyna przewróciła się, grzechocząc; bijące kończyny zaplątały się, noże krzesały iskry.
Ale już nadchodził Scorpio. Coś pobłyskiwało mu w dłoni: brzęcząca plama metalu w kształcie noża. Tymczasem serwitory rozplatały się i jeden, nadal stojący, zaczął majstrować przy podstawie inkubatora, próbując go otworzyć siłą. Scorpio warknął i wsunął nóż w pancerz maszyny. Usłyszeli syczenie spiętych na krótko obwodów, potem warkot uszkodzonych mechanizmów. Nóż zawył i wyrwał się z dłoni Scorpia, uderzając w podłogę, gdzie nadal brzęczał i warkotał.
Serwitor zepsuł się. Pozostał na miejscu, z nadal wyciągniętymi, ale już nieruchomymi kończynami.
Scorpio ukląkł, podniósł swój piezonóż, uspokoił ostrze i schował go do pochwy.
A tymczasem na zewnątrz promu ściana maszynerii Inhibitorów wydawała się w zasięgu ręki. Ostrza niebieskoróżowych błyskawic migotały i tańczyły między jej rozmaitymi częściami.
— Czy ktoś raczy mnie poinformować, co się tu właśnie wy darzyło? — warknął Scorpio.
— Aura — powiedział Vasko. Wytarł zakrwawioną dłoń o nogawkę. — Aura chciała zmusić serwitory, by ją zabiły. — Ciężko dyszał, wyrzucając słowa między nieregularnymi haustami powierza. — Próbowała popełnić samobójstwo. Nie chce, by sześciany ją dopadły, kiedy nadal żyje.
Khouri kaszlnęła.
— Zabij mnie, Scorp. Nie jest jeszcze za późno. Musisz to zrobić.
— Po tym wszystkim, co przeszliśmy?
— Musisz lecieć na Helę — powiedziała. — Znaleźć Quaiche’a. Negocjować z cieniami. Oni będą wiedzieli.
— Gówno — burknął Scorpio.
Vasko patrzył, jak świnia jeszcze raz wyjmuje nóż z pochwy i gapi się na nieruchome ostrze z odrazą. Czyżby naprawdę chciał go wykorzystać, czy też po prostu pomyślał o wyrzuceniu noża, zanim okoliczności sprawią, że będzie musiał go zwrócić przeciwko osobom, na których mu zależy?
Wbrew poczuciu, że uchodzą z niego siły, Vasko złapał świnię za rękaw.
— Nie — powiedział. — Nie rób tego. Nie zabijaj ich.
Twarz świni wyrażała coś znacznie gorszego niż wściekłość. Vasko go trzymał i Scorpio nie mógł aktywować noża jedną dłonią; jego budowa anatomiczna na to nie pozwalała.
— Mylisz, że nie wiem, ile nas kosztowała?
Vasko pokręcił głową. Nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć. Siły niemal go opuściły. Nie przypuszczał, by został poważnie zraniony, ale czuł się rozpaczliwie zmęczony.
Scorpio próbował z nim walczyć, stojąc twarzą w twarz. Świnia był silniejszy — Vasko był tego pewien — ale on sam miał przewagę w postaci lepszego chwytu i większej zręczności.
— Rzuć nóż, Scorp.
— Zabiję cię, Malinin.
— Poczekajcie — powiedział łagodnie Valensin. Zdjął okulary i wycierał je o brzeg kurtki. — Poczekajcie obydwaj. Sądzę, że powinniście wyjrzeć na zewnątrz.
Nadal zmagając się o panowanie nad nożem, zrobili tak, jak sugerował.
Coś się działo, coś, czego kompletnie nie zauważyli w gorączce walki. „Nostalgia za Nieskończonością” zaczęła się bronić. Z kadłuba wynurzyła się broń. Vasko zorientował się, że to nie jest ani broń kazamatowa, ani poważne uzbrojenie Hybrydowców, które statek krył głęboko w swym wnętrzu. To było uzbrojenie konwencjonalne, które miał przez prawie cały okres swego funkcjonowania, przeznaczone głównie do onieśmielania i ostrzegania potencjalnych rywali lub piratów. Ta sama broń, którą wykorzystano przeciwko kolonii na Resurgamie, kiedy ociągała się z przekazaniem Dana Sylveste’a.
Scorpio puścił na Vaska i powoli schował nóż do pochwy.
— To nie zrobi wielkiej różnicy — powiedział.
— Daje nam czas — odparł Vasko. Puścił świnię. Obydwaj patrzyli na siebie gniewnie. Vasko wiedział, że przekroczył następną granicę, za którą już nigdy nie zdoła wrócić.
Trudno. Dana Clavainovi obietnica, że będzie chronił Aurę, była poważnym zobowiązaniem.
Ogień z „Nostalgii za Nieskończonością” zamiatał wokół i dźgał zamykającą się ścianę wilczej maszynerii. Byli teraz bardzo wysoko nad Araratem i mała ilość atmosfery powodowała, że broń promieniowa — czy cokolwiek to było — była widoczna tylko przez kilkadziesiąt metrów. Vasko przypuszczał, że wielki statek po tak długim pobycie w atmosferze wypuszczał złapane powietrze z kieszeni w zagięciach i szczelinach kadłuba. Obserwował, jak ciemne kawały wilczej maszynerii oddalają się wijącym ruchem od miejsc uderzeń promieni niczym drobiny żelaza odpychane przez magnes. Promienie poruszały się szybko, ale sześciany jeszcze szybciej, prześlizgując się od punktu do punktu z prędkością przyprawiającą o zawrót głowy. Vasko ze smutkiem zdał sobie sprawę, że Scorpio miał rację. Wszystko, czego dowiedzieli się o wilkach z dotychczasowych przelotnych kontaktach, nauczyło ich, że konwencjonalna broń ludzi nie czyni im żadnych szkód. Może spowolnić zamykanie się skorupy maszynerii, lecz nic ponadto.
Może Aura miała rację. Lepiej dla niej będzie, jeśli umrze teraz, zanim maszyny wydobędą z jej głowy całą wiedzę, aż do ostatniego skrawka. Powiedziała im, że Hela jest ważna. Może nikt nie przeżyje, by wykorzystać tę wiedzę. Ale jeśli ktoś jednak przeżyje, będzie przynajmniej mógł działać, jeśli wilki nie będą znały jego zamiarów.
Spojrzał na pochwę, w której świnia trzymał nóż.
Nie. Musi być inny sposób. Jeśli zaczną mordować dzieci, by zyskać przewagę taktyczną, to równie dobrze Inhibitorzy mogą teraz wygrać wojnę.
— Wycofują się — zauważył Valensin. — Zobaczcie. Coś je rani. Nie sądzę, by to była „Nieskończoność”.
Ściana maszyn ziała nieregularnymi dziurami. Bezbarwne białe światło błyskało w rdzeniu sześciennych struktur. Fragmenty maszynerii wpadały na siebie i ginęły. Macki sześcianów biły bez celu. Błyskawice pulsowały, przybierając chore kształty. I nagle pojawiły się mknące przez powstałe luki maszyny.
Vasko rozpoznał gładkie muskularne linie pojazdów kosmicznych, podobnych do ich promu.
— Remontoire — wyszeptała Khouri.
Za postrzępioną skorupą maszynerii Inhibitorów Vasko zobaczył fragmenty bitwy: musiała obejmować wiele sekund świetlnych przestrzeni wokół Araratu. Widział przerażające erupcje światła, rozbłyski, które rosły i zanikały w zwolnionym tempie. Zobaczył fioletowoczarne sfery, które były widoczne jedynie wtedy, gdy pojawiały się na jakimś jaśniejszym tle, a po kilku sekundach raptownie znikały.
Vasko zemdlał. Kiedy przyszedł do siebie, Valensin oglądał jego ranę.
— Jest czysta i niebyt głęboka, ale trzeba będzie ją leczyć — stwierdził.
— Ale nie jest poważna, prawda?
— Nie. Nie sądzę, by Aura naprawdę chciała cię zranić. Vasko czuł, jak napięcie znika. Potem uświadomił sobie, że Scorpio powiedział bardzo mało od czasu przepychanki z nożem.
— Scorp, nie możemy tak po prostu jej zabić.
— Łatwo teraz mówić. Liczy się to, czego od nas chciała. Valensin musnął jego ranę czymś szczypiącym. Vasko ostro wciągnął powietrze.
— Co chciała powiedzieć, kiedy się odezwała? Mówiła coś o cieniach.
Mimo że Scorpio wydawał się obecnie bardzo spokojny, Vasko nie wierzył, by świnia wybaczył mu te zmagania.
— Nic nie wiem — oznajmił Scorpio — z wyjątkiem tego, że nie bardzo mi się to podoba.
— Liczy się Hela — wtrąciła Khouri.
Westchnęła i potarła pociemniałą ze zmęczenia skórę twarzy. Vasko pomyślał, że właściwie mają teraz do czynienia raczej z Aną niż Aurą.
— A ta druga sprawa — ta z cieniami?
— Dowiemy się, gdy tam dotrzemy.
W kabinie załogi rozległo się wywołanie.
— Nadchodzący przekaz z „Nostalgii za Nieskończonością” — powiedział pilot. — Zapraszają nas na pokład.
— Kto zaprasza? — spytał Scorpio.
— Antoinette Bax. — Z… hmmm… pozdrowieniami od kapitana Johna Brannigana.
— Dla mnie to wystarczy — powiedział Scorpio.
Vasko poczuł, jak prom odwraca się ku znacznie większemu statkowi. W tym samym czasie jeden z małych opływowych statków pilotowanych przez człowieka odłączył się od swoich kolegów i towarzyszył im, czyniąc ogromne wysiłki, by ich nie wyprzedzić na drodze do światłowca.
Z podróży ku Drodze Ustawicznej w pamięci Rashmiki utkwił jeszcze jeden incydent. Było to dzień po przeprawie przez most, gdy karawana w końcu wydostała się znad rozpadliny na białe jak kość płaskie Równiny Jaraxa. Na północy rozciągały się południowe krańce Zachodnich Wyżyn Hyrrokkin, a na wschodzie — Rashmika wiedziała o tym — leżały tereny wulkaniczne Glistenheath i Ragnarok, przy czym wszystkie wulkany obecnie były w stanie uśpienia. Równiny Jaraxa były za to gładkie jak lustro i stabilne geologicznie. Nie prowadzono tu wykopalisk — ten sam proces geologiczny, który stworzył Równiny, unicestwił wszystkie relikty czmychaczy w tej części Heli — ale nadal było wiele małych wspólnot, które czerpały środki do życia z sąsiedztwa Drogi. Od czasu do czasu karawana mijała jedno z tych posępnych małych osiedli z samych namiotów bąblowych lub mknęła obok przydrożnej kapliczki upamiętniającej jakąś niedawną tragedię. Niekiedy widzieli pielgrzymów ciągnących przez lód swoje pokutnicze systemy podtrzymywania życia. Rashmice przypominali myśliwych powracających z saniami obładowanymi zapasami na zimę z jakiegoś obrazu Breughla.
Mając przed sobą szeroką i prostą drogę, karawana mogła rozwijać przez kilka godzin maksymalną szybkość, i teraz wydawało się, że wpadła w rytm. Koła się obracały, gąsienice wirowały, kończyny napędowe znikały w tym pędzie maszynerii. Haldora przesuwała się ku zenitowi, aż wreszcie — według oceny Rashmiki — nie mogli być więcej niż kilkadziesiąt kilometrów od Drogi.
Bardzo niedługo katedry staną się widoczne, a ich iglice po — szarpią linię horyzontu.
Jednak zanim zobaczyła katedry, ujrzała jakieś inne maszyny. Z początku jako kropki w dali, wyrzucające spod dudniących kół i gąsienic czyste białe pióropusze. Przez wiele minut zdawały się w ogóle nie ruszać. Rashmika zastanawiała się, czy karawana nie doścignie podobnej procesji, która przybywa na Drogę z innego miejsca na Heli. Wydawało się to rozsądną hipotezą, gdyż kiedy wydostali się z rozpadliny, ich droga złączyła się z wieloma innymi.
Nagle zorientowała się, że pojazdy pędzą im naprzeciw. Nawet ten fakt nie wydał się jej wart szczególnej uwagi, ale potem poczuła, jak karawana zwalnia i zaczyna przejeżdżać z jednej strony drogi na drugą, jakby niepewna, którą stronę drogi ma zająć. Przyprawiło to dziewczynę o mdłości. Pomieszczenie widokowe było prawie puste, ale kilkoro ludzi z obsługi karawany, których dostrzegła, również czuło się nieswojo.
Maszyny nadal zmierzały ku nim. W kilka chwil urosły do olbrzymich rozmiarów. Były większe niż którakolwiek z części karawany. Rashmika zobaczyła gąsienice i szerokie zębate koła pojazdów terenowych, a na nich brutalną maszynerię do przesuwania lodu i skał. Maszyny pomalowane na matowożółte pasy jak u osy miały obracające się latarnie ostrzegawcze. Rozpoznawała ogromnie powiększone części ciężkiego sprzętu wykopaliskowego, którego mieszkańcy jej wioski używali do wykopywania artefaktów czmychaczy.
Były tam zębate szpony i ogromne czerpaki. Były ostrza równiarek i potężne młoty uderzeniowe. Nachylone transportery taśmowe przypominały pomarszczone grzbiety dinozaurów. Obracające się wiertła tarczowe były wielkości największych kół w wagonach karawany. Nie brakowało jądrowych żagwi, laserów, boserów, ciśnieniowych przecinaków wodnych i wiertarek parowych. Były samowyładowcze leje na rudę i okratowane, zaopatrzone w kominy maszyny, których nawet nie umiała rozpoznać. Generatory, transportery sprzętowe i kabiny mieszkalne pomalowano na tę samą matową żółć.
I wszystko to toczyło się obok, zajmując całą drogę, a karawana podskakiwała w koleinach na poboczu.
Rashmika czuła się beznadziejnie upokorzona.
Później, kiedy karawana znów ruszyła, próbowała dowiedzieć się, co się stało. Pomyślała, że Pietr może wie, ale był nieosiągalny. Kwestor Jones, kiedy go odnalazła, potraktował całą sprawę jako rzecz o marginalnym znaczeniu.
— To nie była taka karawana jak nasza — zauważyła.
— Pani talent obserwacyjny jest powodem do chwały.
— Tak więc, czy mogę spytać, dokąd ona jechała?
— Powiedziałbym, że to oczywiste, biorąc pod uwagę pani za miar pracowania na Drodze Ustawicznej. To jasne, że te maszyny są częścią zespołów konserwujących Drogę. Bez wątpienia jechały usunąć blokadę lub poprawić jakąś usterkę infrastruktury.
Kwestor Jones skrzyżował ramiona, jakby temat został wyczerpany.
— A więc są związani z kościołem, prawda? Wiem, że każda brygada jest związana z określonym kościołem.
— Z pewnością.
Kwestor bębnił palcami o biurko.
— W takim razie jaki to był kościół? Obserwowałam wszystkie te maszyny i nie widziałam na nich ani jednego kościelnego symbolu.
Kwestor wzruszył ramionami — jak na gust Rashmiki nieco zbyt przesadnie.
— To ciężka praca, jak się pani wkrótce przekona. Kiedy bry gada nie ma czasu, wątpię, by malowanie wzruszających insygniów było bardzo wysoko na jej liście priorytetów.
Przypomniała sobie, że maszyny były zakurzone i wyblakłe. I na żadnej z nich nigdy nie wymalowano kościelnego symbolu — przynajmniej od czasu, kiedy pomalowano je ostatni raz.
— Jeszcze jedna sprawa, kwestorze.
— Tak — powiedział ze znużeniem.
— Kierujemy się ku Drodze, ponieważ jechaliśmy skrótem przez Otchłań Rozgrzeszenia. Przybyliśmy z północy. Wydaje mi się, że gdyby te maszyny rzeczywiście zmierzały ku blokadzie, nie jechałyby tą samą drogą co my, nawet w przeciwnym kierunku.
— Co pani sugeruje, panno Els?
— Uważam za znacznie bardziej prawdopodobne, że kierowały się zupełnie gdzie indziej. W jakieś miejsce, które nie ma nic wspólnego z Drogą.
— I to jest pani opinia oparta na wieloletnim doświadczeniu w sprawach Drogi i operacyjnych złożonościach jej konserwacji?
— Nie ma potrzeby sarkazmu, kwestorze.
Pokręcił głową i sięgnął po kompnotes w poszukiwania miejsca, którym się zajmował, kiedy mu przerwała.
— Na podstawie własnego ograniczonego doświadczenia wiem, że czeka panią jedno z dwojga, panno Els. Albo zajdzie pani bardzo daleko, albo wkrótce spotka panią przykry koniec, który będzie miał wszelkie pozory nieszczęśliwego wypadku na otwartej przestrzeni, na lodzie. Jednak jednego jestem pewien: zanim to się stanie, zdoła pani zirytować wielu ludzi.
— Wtedy przynajmniej wpłynę jakoś na bieg spraw — powie działa ze znacznie większą brawurą, niż ją czuła. I odwróciła się, by odejść.
— Panno Els.
— Kwestorze?
— Gdyby pani kiedyś zdecydowała się wrócić na jałowe wyżyny… czy mogłaby mi pani wyświadczyć pewną szczególną przysługę?
— Co takiego? — zapytała.
— Niech pani znajdzie jakiś inny środek transportu, który panią zabierze z powrotem.