DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ

Ararat, 2675

Prom krążył nad Pierwszym Obozem.

Słońce niemal zaszło. W wątłym świetle późnego popołudnia Vasko i jego towarzysze obserwowali, jak odziana w zieleń iglica przesuwa się za przylądek, rzucając przechylony cień, który przesuwał się nie tylko z powodu zachodzącego słońca, ale również zmieniającej się pozycji nachylenia statku. Statek poruszał się tak wolno, że niemal niezauważalnie. Było to jak obserwowanie wskazówki godzinowej zegara: ruch stawał się naprawdę widoczny wtedy, kiedy na minutę czy dwie odwróciłeś wzrok. Ale statek naprawdę się poruszał, wleczony przez biomasę, a teraz od zatoki oddzielał go niewielki język lądu. Z pewnością niewystarczający, by całkowicie powstrzymać fale przypływowe, ale prawdopodobnie trochę złagodzi sytuację w miarę przesuwania się statku.

— Czy dostała się na pokład? — spytała Khouri. Miała oczy szeroko otwarte. Aura zdawała się znowu spać, Khouri mówiła więc tylko za siebie.

— Tak — potwierdził Vasko.

— Mam nadzieję, że zdoła mu przemówić do rozsądku.

— Co się tam wydarzyło… — zaczął Vasko. Spojrzał na Khouri, oczekując, że coś powie, ale Khouri milczała. — Kiedy Aura do nas przemówiła…

— Tak?

— To rzeczywiście była ona, prawda?

Khouri spojrzała na niego, lekko mrużąc jedno oko.

— Czy to cię gnębi?

— Chciałem po prostu wiedzieć. Ona teraz śpi, prawda?

— Nie ma jej w mojej głowie.

— Ale była?

— Dlaczego o to pytasz, Malinin?

— Chciałbym wiedzieć, jak to się dzieje — odparł. — Sądzę, że może być dla nas użyteczna. Już nam pomogła, ale to tylko początek, prawda?

— Już ci mówiłam. Aura wie różne rzeczy. Musimy po prostu słuchać.


Hela, 2727

Wieczorem, gdy karawana przeprawiła się przez most, Rashmika siedziała sama w swym pokoju. Otworzyła drżącymi dłońmi mały pojemnik, który dostała od Pietra. Obawiała się jakiegoś oszustwa czy sztuczki, ale w pojemniku rzeczywiście była tylko rolka cienkiego żółtego papieru. Wygładziła go starannie, a potem obejrzała słabo widoczne po jednej stronie kartki szare znaki.

Dla niewyszkolonego oka znaki te dokładnie nic nie znaczyły, ale ona chwilę pomyślała i już wiedziała. Rozstawione w różnych odstępach pionowe kreski — zebrane w grupach i coraz bliższe, kiedy przesuwała wzrokiem z lewa na prawo — przypominały diagram chemicznych linii absorpcyjnych w widmie gwiazdy, grupujących się coraz bliżej continuum stanów. Ale te linie przedstawiały indywidualne zniknięcia, a nieodgadnione continuum leżało w przyszłości. Co to dokładnie znaczy? Czy zniknięcia staną się normą, czy Haldora będzie znikać z rzeczywistości i pojawiać się ponownie jak zepsuta świetlówka? Czy może planeta po prostu przestanie istnieć na zawsze?

Znowu przestudiowała znaki. Powyżej jednej sekwencji znaków znajdowała się druga. Różniły się tylko w jednym punkcie, gdzie niższa sekwencja miała dodatkowy pionowy znak.

Dwadzieścia kilka lat temu, jak mówił Pietr.

Przed dwudziestu kilku laty Haldora wypadła z rzeczywistości na jedną i jedną piątą sekundy. Długie kosmiczne mrugnięcie. Nie chwila nieuwagi stworzyciela, ale dojrzała boska drzemka. I podczas tej nieobecności zdarzyło się coś, co kościołom się nie podobało. Coś, co warte było nawet życia nieszkodliwego starca.

Znowu spojrzała na papier i po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, dlaczego Pietr go jej dał i co chciał, by z tym zrobiła.


Ararat, 2675

Winda zjeżdżała kilka minut, a potem Antoinette poczuła szarpnięcie. Krzyknęła, myśląc, że za chwilę się rozbije, ale winda zjeżdżała dalej gładko przez kilkanaście sekund, a potem Antoinette poczuła następną serię szarpnięć, kiedy kabina znowu zmieniała trasę. Nie mogła się zorientować gdzie jest; wiedziała jedynie, że wewnątrz statku. Może znajdowała się nawet poniżej linii wody, w ostatnich kilkuset metrach zatopionego kadłuba. Wszystkie mapy, która mogłaby ze sobą zabrać — oczywiście żadnej nie miała — byłyby obecnie całkowicie bezużyteczne. Nie chodziło tylko o to, że te wilgotne i zimne poziomy były trudno dostępne z górnych pokładów, ale również o to, że ich architektura podlegała dezorientującym zmianom. Przez długi czas zakładano, że linie wind pozostawały stabilne, gdy zmieniało się wszystko inne, ale Antoinette wiedziała, że tak nie jest i że kierowanie się znajomymi punktami odniesienia byłoby czczym wysiłkiem. Gdyby miała ze sobą kompas inercyjny i grawitometr, mogłaby ustalić swoją pozycję w trójwymiarowej przestrzeni z dokładnością do kilkudziesięciu metrów… ale nie wzięła tych przyrządów i dlatego nie miała innego wyjścia, jak tylko zaufać kapitanowi.

Winda dotarła na miejsce. Drzwi otworzyły się i wypuściły resztki cieczy. Antoinette czuła, jak mokre brzegi nogawek nieprzyjemnie ocierają się o jej łydki. Naprawdę nie była ubrana na spotkanie z kapitanem. Co on sobie pomyśli?

Wyjrzała i zdławiła westchnienie zaskoczenia i radości. Mimo że wiedziała, że każda chwila jest cenna, musiała się zachwycić widokiem, jaki ujrzała. Spodziewała się kolejnego ponurego i wilgotnego sektora.

A tymczasem kapitan przyprowadził ją zupełnie gdzie indziej. Była to ogromna komora, która na pierwszy rzut oka wydawała się w ogóle nie mieć granic. W górze rozciągało się nieskończone niebo w odcieniu heraldycznego błękitu. Wokół widziała jedynie wznoszące się stopniowo rzędy drzew, sięgające w dal, w niebieskozieloną nieskończoność. Wiał miły wonny wiaterek, a z wysokich gałęzi najbliższych drzew dochodziły odgłosy zwierząt. Kręte drewniane schody prowadziły na cudowną polankę. Z boku widać było mały staw zasilany szumiącym wodospadem. Woda w sadzawce, z wyjątkiem miejsca, gdzie wodospad wzburzył ją do kremowej białości, miała piękną czerń kosmosu. Czerń wody powodowała, że wydawała się wspaniale chłodna i zapraszająca.

Nieco dalej, na idealnie utrzymanej murawie stał drewniany stół, a po obu jego stronach ławy z długich kłód.

Mimowolnie zrobiła krok do przodu i drzwi windy zamknęły się za nią. Antoinette zeszła po schodach na polankę, gdzie trawa lśniła wszystkimi odcieniami zieleni i żółci, jakie mogła sobie wyobrazić.

Słyszała o tym miejscu. Przypomniała sobie, że Clavain raz wspominało polanie na „Nostalgii za Nieskończonością”. Kiedyś jej położenie było dobrze zmapowane, ale kiedy wielki statek opróżniono po lądowaniu na Araracie, nikt nie mógł ponownie natrafić na polanę. Grupy ludzi przetrząsały części statku, gdzie jakoby miała się znajdować, ale nic nie znalazły.

Polana była ogromna. To zdumiewające, że można było ją zgubić, ale „Nostalgia za Nieskończonością” była gigantyczna, i jeśli kapitan nie chciał, by coś znaleziono… to z pewnością posiadał odpowiednie środki, by to ukryć. Korytarze dostępowe i linie wind można było puścić inną drogą. Całe to miejsce — komora, polana i wszystko inne — mogło być nawet przenoszone w ten sam sposób, w jaki stare kule przez lata odbywają powolne kręte podróże w ciałach postrzelonych ludzi.

Antoinette nie sądziła, że kiedykolwiek dowie się, gdzie to jest. Ale kapitan przyprowadził ją tutaj na własnych warunkach i być może nigdy jej nie pozwoli, by to znowu zobaczyła.

— Antoinette.

Głos był szumem, modulacją szmeru wodospadu.

— Tak?

— Znów o czymś zapomniałaś, prawda?

Czy mówił o latarce? Nie, z pewnością nie. Uśmiechnęła się. Jednak nie była taka zapominalska, jak się obawiała.

Wsunęła gogle na oczy. Kolory polany, jeśli się zmieniły, to na jeszcze jaśniejsze. W powietrzu unosiły się ptaki, żywe bohomazy czerwieni i żółci na tle nieba. Ptaki! Wspaniale było znowu zobaczyć ptaki, nawet jeśli wiedziała, że to gogle je stworzyły.

Antoinette rozejrzała się i ze zdziwieniem zauważyła, że ma towarzystwo. Po obu stronach stołu siedzieli ludzie.

Dziwni ludzie. Naprawdę dziwni.

— Chodź do nas — powiedział jeden z nich, zapraszając ją do zajęcia wolnego miejsca. Był to John Brannigan — była tego pewna — ale znowu pojawił się w nieco innej postaci.

Widziała go dwa razy i było to związane z Marsem. Pierwszy raz nosił skafander tak staromodny, że niemal szukał w nim otworu na wsypywanie węgla. Za drugim razem skafander był nieco bardziej współczesny: nie nowoczesny, ale przynajmniej o pokolenie późniejszy niż pierwszy. John Brannigan wyglądał wtedy starzej — oceniała, że o dekadę czy dwie. A teraz patrzyła na jego jeszcze starszą wersję, w skafandrze, który znowu był młodszy o około pół stulecia, jeśli chodzi o modę.

Tak naprawdę to nie był skafander, raczej rodzaj kokonu. Przez przezroczysty materiał dostrzegała niewyraźnie skomplikowane, wyglądające na organiczne, mechanizmy: nerkowe wybrzuszenia i fioletową, płucopodobną masę, która biła i pulsowała. Jaskrawozielone ciecze mknęły przez mile kiszkowatych rur. Poniżej kapitan był nagi, paskudne mechanizmy cewnikowe i zarządzania odchodami były doskonale widoczne. Kapitan wydawał się tego nieświadomy. Patrzyła na mężczyznę z bardzo oddalonego stulecia, które wydawało się jeszcze bardziej dziwne i odległe niż te, kiedy pojawił się pierwsze dwa razy.

Skafander nie przykrywał głowy. Kapitan wyglądał teraz starzej. Wydawało się, że skórę przyssano mu do podłoża jakimś urządzeniem próżniowym, tak że wypełniała każdą szczelinę. Antoinette mogła z chirurgiczną precyzją zmapować jego żyły pod skórą. Wyglądał delikatnie, jakby można było go zgnieść dłońmi.

Usiadła na wskazanym miejscu. Inni ludzie przy stole mieli na sobie takie same skafandry, różniące się tylko szczegółami. Ale nie wszyscy byli jednakowi. Niektórym brakowało sporych kawałków ciała, które zastąpione zostały taką samą złożoną maszynerią i jaskrawozielonymi rurkami, jak w skafandrze kapitana. Jedna z kobiet nie miała ramienia. Na jego miejscu znajdował się szklany odlew, wypełniony strukturą z kości, mięsa i włókien nerwowych. Inna osoba, tym razem mężczyzna, miała szklaną twarz napełnioną żywą tkanką. Jeszcze inny człowiek miał dwie głowy: kobiety — mniej więcej na właściwym miejscu — i młodego mężczyzny — wyrastającą nad jej prawym ramieniem.

— Nie zwracaj na nich uwagi — powiedział kapitan. Antoinette zdała sobie sprawę, że musiała natarczywie się gapić.

— Nie chciałam…

— To żołnierze. Resztki Koalicji dla Czystości Neuralnej z pierwszej linii frontu — powiedział John Brannigan i uśmiechnął się.

Jeśli kiedyś dla Antoinette coś to znaczyło, była to historia, o której dawno temu zapomniała.

— A ty? — zapytała.

— Ja też byłem kimś takim przez pewien czas, kiedy odpowiadało to moim potrzebom. Byliśmy na Marsie, walczyliśmy z Hybrydowcami, ale nie mogę powiedzieć, że przykładałem się do tego całym sercem.

Antoinette pochyliła się w przód. Przynajmniej stół był prawdziwy.

— Johnie, jest coś, o czym koniecznie musimy porozmawiać.

— Och, nie psuj nam zabawy. Zaczynałem właśnie pogawędkę z moimi kumplami z wojska.

— Wszyscy ci ludzie są martwi, Johnie. Umarli… hmmm… trzysta albo czterysta lat temu. Tak więc przerwij tę nostalgiczną podróż, dobrze? Musisz cholernie mocno być tu i teraz.

— Widzisz Kolenkov? Tę z dwiema głowami?

— Trudno jej nie zauważyć — powiedziała z westchnieniem Antoinette.

— Ten na jej ramieniu to brat. Zaciągnęli się razem. Został celem ataku pajęczego zamiatacza. Natychmiastowa dekapitacja. Przygotowują dla niego nowe ciało na Dejmosie. Mogą tym czasowo wszczepić głowę w maszynę, ale zawsze lepiej, jeśli jest podłączona do żywego ciała.

— Z pewnością. Kapitanie…

— Tak więc Kolenkov dźwiga głowę brata, dopóki nie skończą przygotowywać jego ciała. Mogą nawet stoczyć bitwę. Widziałem takie rzeczy. Pająki są odważne, ale podejrzewam, że dwugłowi żołnierze mogą ich przestraszyć.

— Kapitanie. Johnie, posłuchaj. Musisz się skupić na teraźniejszości. Mamy kłopoty tutaj na Araracie. Już o tym rozma wialiśmy.

— Och, te sprawy — powiedział jak chłopiec, któremu przypomina się o pracy domowej w pierwszy dzień wakacji.

Antoinette walnęła w stół tak mocno, że posiniaczyła sobie pięść.

— Wiem, że nie chcesz się tym zajmować, Johnie, ale mimo to musimy o tym porozmawiać. Nie możesz odlecieć tak po prostu, kiedy ci się spodoba. Może ocalisz, kilka tysięcy ludzi, ale znacznie, znacznie więcej umrze.

Towarzystwo zmieniło się. Nadal siedziała przy stole razem z żołnierzami — rozpoznawała nawet niektóre twarze — ale teraz wszyscy wyglądali tak, jakby przeżyli kilka dodatkowych lat wojny. Kapitan miał w miejscu ręki niezgrabną protezę. Skafandry były teraz zrobione z przesuwnych zestawów naoliwionych płytek. Były nadodbijające, jak łuski zamarzniętej rtęci.

— Pieprzeni Demarchiści — powiedział kapitan. — Pozwolili nam trzymać to wymyślne biotechnologiczne gówno aż do chwili, kiedy rzeczywiście było nam potrzebne. Naprawdę dawaliśmy pająkom w dupę, ale wtedy wycofali licencje, mówiąc, że gwałcimy warunki jego przyzwoitego użytkowania. Wszystkie te rzeczy po prostu kurewsko stopniały z dnia na dzień. Biobroń, skafandry — poszło! Teraz zobacz, czym musimy pracować.

— Jestem pewna, że doskonale sobie poradzicie — powiedziała Antoinette. — Kapitanie, posłuchaj. Żonglerzy Wzorców przesuwają statek w bezpieczne miejsce. Musisz dać im czas.

— Mieli czas — odparł.

Był to napawający otuchą moment jasnego myślenia, połączenie z teraźniejszością.

— Za mało.

Stalowa pięść nowego ramienia zacisnęła się.

— Nie rozumiesz. Musimy opuścić Ararat. Nad nami otwierają się okna.

Poczuła dreszcz na karku.

— Okna, Johnie?

— Czuję je. Czuję mnóstwo rzeczy. Jestem statkiem, do cholery.

Nagle byli całkiem sami. Jedynie kapitan i Antoinette. W połyskującym pancerzu mężczyzny Antoinette zobaczyła odbicie ptaka przemierzającego niebo.

— Jesteś statkiem. Dobrze. Więc przestań jęczeć i zacznij działać jak statek, poczynając od poczucia odpowiedzialności za swoją załogę. Ze mną włącznie. Co to za okna?

Przez chwilę milczał. Czyżby do niego dotarła, czy też może umykał gdzieś głębiej?

— Drogi ucieczki — odpowiedział w końcu. — Czyste kanały. Otwierają się, a potem zamykają.

— Możesz się mylić. Byłoby bardzo, bardzo źle, gdybyś się mylił.

— Nie sądzę, żebym się mylił.

— Czekaliśmy z nadzieją na znak — powiedziała Antoinette. — Na jakiś sygnał od Remontoire’a. Ale nie nadszedł.

— Może wiadomości się nie przebijają. Może próbuje, i to jest najlepsze, co może uzyskać.

— Daj nam kilka godzin więcej. To wszystko, o co prosimy. Tylko tyle czasu, by przenieść statek na bezpieczną odległość. Proszę, Johnie.

— Opowiedz mi o dziewczynce. Opowiedz o Aurze. Antoinette nachmurzyła się. Pamiętała, że wspominała o dziewczynce, ale chyba nie podała kapitanowi jej imienia.

— Aura ma się dobrze — odparła ostrożnie. — Czemu pytasz?

— Co ona ma do powiedzenia na ten temat?

— Sądzi, że powinniśmy zaufać Żonglerom Wzorców.

— A poza tym?

— Ciągle mówi o jakimś miejscu zwanym Hela. To ma coś wspólnego z człowiekiem o imieniu Quaiche.

— To wszystko?

— Tak, to wszystko. Może to nawet nic nie znaczy. Zresztą to nie Aura nam o tym mówi — wszystko przekazuje nam jej matka. Nie sądzę, by Scorpio brał to poważnie. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy Sama traktuję to poważnie. Oni naprawdę, naprawdę chcą wierzyć, że Aura jest kimś cennym, gdyż tak wiele ich kosztowała. Ale jeśli to nieprawda? W końcu to tylko dziecko. A jeśli wie wcale nie tak wiele, jak wszyscy chcą, by wiedziała?

— Co Malinin o tym myśli? To pytanie ją zaskoczyło.

— Czemu akurat Malinin?

— Rozmawiają o nim. Słyszę ich. O Aurze mówili w ten sam sposób. Słyszę te tysiące ludzi w moim wnętrzu, wszystkie ich szepty, wszystkie ich tajemnice. Potrzebują nowego przywódcy. Może to być Malinin, może być Aura.

— Nie było nawet oficjalnej informacji o istnieniu Aury — zauważyła Antoinette.

— Naprawdę uważasz, że to ma jakieś znaczenie? Wszyscy o tym wiedzą. Nie możesz czegoś takiego trzymać w tajemnicy, Antoinette.

— Oni już mają przywódcę.

— Chcą kogoś nowego, zdolnego i trochę przerażającego. Kogoś, kto słyszy głosy, komu pozwolą, aby ich prowadził w niepewnych czasach. Scorpio nie jest takim przywódcą. — Kapitan przerwał i pogłaskał fałszywą dłoń oszpeconymi palcami drugiej ręki. — Okna nadal otwierają się i zamykają. Czuję wzrastającą potrzebę pilnego podjęcia decyzji. Jeśli stoi za tym Remontoire, może nie być w stanie zaoferować nam wielu okazji do ucieczki. Wkrótce, bardzo niedługo, będę musiał wykonać swoje posunięcie.

Wiedziała, że zmarnowała czas. Z początku myślała, że, pokazując jej to miejsce, dawał powód większej zażyłości, ale jego stanowisko zupełnie się nie zmieniło. Zreferowała całą sprawę, a on nic nie zrobił, tylko jej wysłuchał.

— Nie powinnam była cię trudzić — powiedziała.

— Antoinette, posłuchaj mnie. Lubię cię bardziej, niż zdajesz sobie sprawę. Zawsze traktowałaś mnie uprzejmie i ze współczuciem. Dlatego właśnie zależy mi na tobie i chcę, abyś przeżyła.

Spojrzała mu w oczy.

— Więc co z tego, Johnie?

— Możesz odlecieć. Ciągle jest czas, ale niewiele.

— Dzięki — odparła. — Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostanę, żeby się przejechać.

— Z jakiejś konkretnej przyczyny?

— Taa — odpowiedziała, rozglądając się wokół. — To chyba je dyny przyzwoity statek w mieście.


* * *

Scorpio chodził po promie. Przełączył prawie wszystkie powierzchnie kadłuba na stan przezroczystości, z wyjątkiem pasa podłogi i części, w której czekali Valensin i Khouri z dzieckiem. Kiedy zgasił wszystkie światła prócz tych niezbędnych, widział świat zewnętrzny prawie tak, jakby unosił się w wieczornym powietrzu.

Z zapadnięciem nocy stało się jasne, że bitwa w kosmosie toczy się już bardzo blisko Araratu. Obłoki rozproszyły się, może na skutek nadmiernej energii zrzucanej w górne partie atmosfery. Meldunki o obiektach spadających z nieba nadchodziły zbyt szybko, by je opracować. Ogniste smugi przelatywały co kilka minut od horyzontu do horyzontu, kiedy niezidentyfikowane obiekty — statki, pociski i rzeczy, dla których koloniści nie mieli nazwy — wcinały się głęboko w przestrzeń powietrzną. Czasami leciały ich całe salwy, czasami obiekty poruszały się w bardzo zwartym szyku. Trajektorie w niesamowity sposób zakręcały, czasami o sto osiemdziesiąt stopni. Było jasne, że główni przeciwnicy w tej bitwie wykorzystują maszynerię dławiącą bezwładność z beztroską, która Scorpia zaskakiwała. Aura już powiedziała im o tym poprzez swoją matkę. Najwyraźniej przyswojona obca technika była nieco bardziej kontrolowana niż wtedy, gdy Clavain i Skade testowali ją podczas długiego pościgu z przestrzeni Yellowstone do Resurgamu. Nadal jednak niektórzy ludzie opowiadali przerażające historie o przypadkach, gdy ta technika zadziałała nieprawidłowo. Maszyneria dławiąca bezwładność potrafiła robić ohydne rzeczy zarówno z ciałem, jak i umysłem. Jeśli teraz stosowali ją jako rutynową broń — po prostu jako jeszcze jedną zabawkę w piaskownicy — to Scorpio wzdragał się na myśl o tym, co obecnie uważane jest za niebezpieczne i najbardziej nowoczesne.

Myślał przez chwilę o Antoinette, mając nadzieję, że jej rozmowy z kapitanem przyniosą jakiś skutek. Nie sądził, że uda jej się skłonić kapitana do zmiany decyzji, skoro już ją podjął, ale nadal nie było jasne, czy rzeczywiście zamierza odlecieć. Może zastartowanie silników napędu hybrydowskiego miało po prostu go upewnić, że są w dobrej kondycji, na wypadek, gdyby okazały się potrzebne kiedyś w przyszłości. Nie musiało to wcale znaczyć, że statek ma zamiar wystartować w ciągu następnych kilku godzin. Taki życzeniowy optymizm był Scorpiowi obcy, a w Chasm City był mu nawet całkowicie nieznany. W sercu był pesymistą. Może właśnie dlatego źle mu szło planowanie, nawet na kilka dni naprzód.

Ale tym razem Scorpio miał nadzieję — wbrew wielu oznakom świadczącym o czymś innym — że statek zamierza pozostać na Araracie. Coś musiało być z nim źle, że zaczął myśleć w ten sposób. Coś musiało go nurtować. I nie trzeba było tego daleko szukać.

Zaledwie kilka godzin wcześniej przełamał dwadzieścia trzy lata narzuconej sobie dyscypliny. W obecności Clavaina czynił wszelkie wysiłki, by dorównać standardom starca. Przez lata nienawidził ludzi z linii głównej za to, co mu zrobili podczas jego niewolniczej służby. Za to, że był komicznym połączeniem człowieka i świni, które miało wszystkie wady obu ras i żadnej zalety. Nie mógł chodzić tak dobrze jak człowiek. Nie mógł trzymać przedmiotów tak jak ludzie. Nie widział ani nie słyszał tak dobrze jak oni i brakowało mu zdolności abstrakcyjnego myślenia. Kiedy słuchał muzyki, słyszał tylko złożone następstwo dźwięków, nie wywołujące żadnych emocji. Według optymistycznych ocen długość jego życia wynosiła dwie trzecie długości życia człowieka pozbawionego terapii długowieczności i modyfikacji w okresie zarodkowym. I — jak mówili niektórzy ludzie, kiedy im się wydawało, że ich nie słyszy — świnie nawet nie smakowały w sposób zamierzony przez naturę.

To bolało. To naprawdę cholernie bolało.

Ale ośmielił się myśleć, że pozostawił te wszystkie urazy za sobą. Albo jeśli nie za sobą, to przynajmniej w małym zapieczętowanym przedziale umysłu, który otwierał jedynie w czasach kryzysu.

I nawet wtedy trzymał swoją urazę pod kontrolą, wykorzystywał ją tylko po to, by dawała mu siłę i zdecydowanie. Dzięki temu był lepszy, niż wszyscy oczekiwali. Znajdował w sobie takie cechy przywódcy, o jakie nigdy siebie nie podejrzewał. Chciał pokazać, do czego jest zdolna świnia. Że świnia może być takim samym mężem stanu jak Clavain, tak samo przewidującym i rozsądnym tak samo okrutnym i łagodnym.

I przez dwadzieścia trzy lata to działało. Uraza czyniła go lepszym. Ale teraz uświadomił sobie, że w ciągu tych wszystkich lat był tylko cieniem Clavaina. Nawet kiedy Clavain odszedł na wyspę, tak naprawdę nie zrzekł się władzy.

Tylko że teraz Clavaina nie było, a on zawiódł już po kilkudziesięciu godzinach swego prawdziwego przywództwa. Ostro zaatakował Hallata, człowieka, który w tamtej chwili gniewu uosabiał wszystkich ludzi linii podstawowej. Wiedział, że to Blood rzucił nóż, ale jego własna ręka też sięgała po nóż. Blood był wyrazicielem jego zamiarów.

Tak naprawdę nigdy nie lubił Hallata. Mężczyzna był skompromitowany współpracą z totalitarnym rządem na Resurgamie. Nic mu nie udowodniono, ale było bardziej niż prawdopodobne, że Hallat wiedział o biciu, śledztwach i usankcjonowanych przez państwo egzekucjach. Ale Hallat uczynił także wiele dobrego w ostatnich dniach ewakuacji. Ludzie, których Scorpio oceniał jako rozsądnych i godnych zaufania, byli gotowi świadczyć na jego korzyść. Zresztą jeśli przyjrzeć się bliżej, w życiu osobistym niemal wszystkich przybyszy z Resurgamu było coś tragicznego. Spośród stu sześćdziesięciu tysięcy ewakuowanych na Ararat ze starego świata bardzo niewielu nie miało żadnych powiązań z rządem. W państwie takim jak Resurgam machina rządowa nie dawała ludziom spokoju. Nie mogłeś jeść, spać ani oddychać, żeby w jakimś małym stopniu nie przyczynić się do jej funkcjonowania.

Tak więc nie lubił Hallata. Ale Hallat nie był potworem i w chwili wściekłości uderzył zasadniczo przyzwoitego człowieka, którego akurat nie lubił. Hallat wyprowadził go z równowagi swym zrozumiałym sceptycyzmem w sprawie Aury, a Scorpio pozwolił, by to go dotknęło. Uderzył Hallata, ale mógłby zaatakować kogokolwiek innego. Mógłby to być ktoś, kogo naprawdę lubił, jak Antoinette, Xavier Liu czy jakiś inny ludzki starszy.

Co gorsza, kiedy wściekłość mu przeszła i groza tego, co zrobił, zaczęła do niego docierać, spodziewał się buntu, a przynajmniej otwartego zakwestionowania jego zdolności przywódczych.

Ale nic nie nastąpiło. Wszyscy jakby przymknęli oko na to, co zrobił, akceptując ten jego błysk szaleństwa. Był świnią, a u świń trzeba tolerować takie rzeczy.

Był pewien, że właśnie tak pomyśleli. Wszyscy. Być może nawet Blood.

Hallat przeżył. Nóż nie tknął głównych organów. Scorpio nie wiedział, czy przypisać to spektakularnej dokładności Blooda, czy też jego spektakularnej niedokładności.

Nie chciał tego wiedzieć.

Jak się okazało, wszyscy inni też nie bardzo lubili Hallata. Jego dni jako starszego kolonii już minęły, a wyznanie nieufności do Khouri także mu nie pomogło. Jednak mimo że okoliczności jego odejścia będą trzymane w tajemnicy, coś nieuchronnie przecieknie i imię Scorpia z pewnością pojawi się w tych opowieściach o przemocy.

Trudno. W przeszłości krążyły podobne pogłoski i nie wyrządziły mu żadnej krzywdy.

Ale tamte gwałtowne epizody były usprawiedliwione. Nie były powodowane nienawiścią, nie były próbami szukania zadośćuczynienia za grzechy popełnione przez starszych ludzkości przeciwko Scorpiowi i jego rodzajowi. Były niezbędnymi gestami. Ale to, co zrobił Hallatowi, miało charakter osobisty i w ogóle nie miało nic wspólnego z bezpieczeństwem planety.

Zawiódł siebie i zawiódł również Ararat.

— Scorp? Wszystko w porządku?

To była Khouri, siedząca w przyciemnionej części promu. Serwitory Valensina cały czas monitorowały inkubator Aury, ale Khouri także czuwała. Raz czy dwa usłyszał, jak łagodnie mówi do dziecka, a nawet mu śpiewa. Wydawało się to dziwne, biorąc pod uwagę, że były związane ze sobą na poziomie neuralnym.

— Czuję się doskonale.

— Wydajesz się czymś zaabsorbowany. Czy myślisz o wydarzeniach we wnętrzu góry lodowej?

Jej uwaga zaskoczyła go. Na ogół wyraz jego twarzy był kompletnie nieczytelny dla obcych.

— Cóż, jest ta niewielka sprawa z wojną, w którą zostaliśmy wplątani, i fakt, że nie jestem pewien, czy ktoś z nas dożyje do przyszłego tygodnia, ale poza tym…

— Wszyscy niepokoimy się wojną — przerwała mu — ale w twoim przypadku jest coś jeszcze. Nie widziałam tego, zanim wyruszyliśmy po Aurę.

Kazał promowi utworzyć obok niej fotel o wysokości odpowiedniej dla świni i usiadł. Zauważył, że Valensin drzemie, w regularnych odstępach czasu podrywając głowę. Wszyscy byli wyczerpani, funkcjonowali na granicy wytrzymałości.

— Jestem zaskoczony, że chcesz ze mną mówić — powiedział.

— Dlaczego miałabym nie chcieć?

— Z powodu tego, o co mnie prosiłaś, a ja ci odmówiłem. — Na wypadek, gdyby nie wiedziała, o czym mówi, wskazał na Aurę. — Myślałem, że nienawidzisz mnie za to. Miałabyś do tego prawo.

— Owszem, to mi się nie podobało.

— Więc cóż…

— Ale to nie ty, Scorp, przeszkodziłeś mi w zabraniu jej do wnętrza mojego ciała. To sytuacja, kłopoty, które mieliśmy. Ty po prostu działałeś w jedyny sposób, który wydał ci się sensowny. Nie pogodziłam się jeszcze z tym, ale nie dręcz się, dobrze? To wojna. Uczucia bywają zranione. Poradzę sobie. Nadal mam swą córkę.

— Jest piękna. — Scorpio tak nie myślał, ale wydawało mu się, że w tych okolicznościach trzeba tak powiedzieć.

— Naprawdę?

Spojrzał na pomarszczone różowoczerwone dziecko.

— Naprawdę.

— Martwiłam się, że będziesz ją nienawidził, Scorp, ze względu na to, ile nas kosztowała.

— Clavain by jej nie nienawidził — odparł. — Mnie to wystarczy.

— Dziękuję, Scorp.

Siedzieli minutę w milczeniu. Nad nimi, widoczny przez przezroczysty kadłub, trwał pokaz świetlny. Jakaś broń lub urządzenie w kosmosie wokół Araratu bazgrało linie na niebie. Były tam łuki, kąty i linie proste, a każdy znak trwał przez kilka sekund, zanim zapadł się w fioletowoczarne tło. W tych liniach jest coś dręczącego, pomyślał Scorpio, dają poczucie, że mają jakieś znaczenie, które mógłbym odczytać, gdybym miał sprawniejszy umysł.

— Jest coś jeszcze — rzekł cicho.

— Dotyczącego Aury?

— Nie, w gruncie rzeczy dotyczy mnie. Nie było cię tam, ale dzisiaj zraniłem człowieka.

Scorpio spojrzał na swe małe jak dla dziecka buty. Nieco pomylił się, zadając wysokość fotela, więc niezupełnie sięgały do podłogi.

— Jestem pewna, że miałeś swoje powody — odparła.

— W tym właśnie problem, że nie miałem. Zraniłem go w na padzie furii. Coś we mnie pękło. Przez dwadzieścia trzy lata mylnie sądziłem, że to kontroluję.

— Wszyscy miewamy podobne dni.

— Ja próbowałem nie mieć. Przez dwadzieścia trzy lata próbo wałem nie popełnić takiej pomyłki. A dzisiaj mi się nie udało. Dzisiaj to wszystko w jednej chwili słabości odrzuciłem.

Nic nie odpowiedziała. Wziął to za pozwolenie, aby mówił dalej.

— Kiedyś nienawidziłem ludzi. Sądziłem, że mam wystarczające powody.

Scorpio rozpiął skórzaną kurtkę, odsłaniając prawe ramię. Trzy dekady starzenia się — nie wspominając o późniejszym nałożeniu się świeższych ran — sprawiły, że blizna była teraz mniej widoczna. Mimo to zmusiła Khouri do odwrócenia na chwilę wzroku. Potem popatrzyła na nią bez mrugnięcia okiem.

— Oni ci to zrobili?

— Nie, to ja sam sobie zrobiłem laserem.

— Nie rozumiem.

— Wypalałem coś innego. — Pociągnął palcem po brzegu blizny. — Był tutaj tatuaż, zielony skorpion. To był znak właściciela. Z początku myślałem, że to zaszczytny znak, coś, z czego trzeba być dumnym.

— Przykro mi, Scorp.

— Nienawidziłem ich za to, czym byłem. Ale odpłaciłem im, Ana. Bóg mi świadkiem, że im odpłaciłem.

Zaczął z powrotem zapinać kurtkę. Khouri pochyliła się i pomogła mu. Zapięcia były duże, zaprojektowane dla niezgrabnych palców.

— Miałeś wszelkie prawo — powiedziała.

— Myślałem, że przez to przeszedłem. Myślałem, że wyrzuciłem to ze swego systemu.

Pokręciła głową.

— Tak się nigdy nie stanie, Scorpio. Wierz mi, nigdy nie po zbędziesz się tej wściekłości. Tego, co mi się zdarzyło, nie można porównać z tym, co zrobili tobie, ale wiem, co znaczy nienawidzić coś, czego nigdy nie zdołasz zniszczyć, co stale jest poza twoim zasięgiem. Odebrali mi męża, Scorp. Pozbawieni twarzy wojskowi urzędnicy oderwali go ode mnie.

— Nie żyje?

— Nie. Po prostu jest poza zasięgiem, dzieli nas trzydziestoletnia przeprawa statkiem gwiezdnym. To naprawdę tak, jakby nie żył.

— Mylisz się. To równie złe jak to, co mnie zrobili.

— Może. Nie wiem. Nie do mnie należy robienie takich po równań. Ale wiem jedno: próbowałam wybaczyć i zapomnieć. Zaakceptowałam fakt, że nigdy już nie zobaczę Fazila. Nawet pogodziłam się z tym, że Fazil już prawdopodobnie od dawna nie żyje. Mam córkę z innym człowiekiem. Przypuszczam, że trzeba to traktować jako pójście naprzód.

Wiedział, że ojciec jej dziecka również nie żyje, ale z tonu jej głosu, gdy o nim mówiła, wcale to nie wynikało.

— To nie pójście naprzód, Ana. To po prostu utrzymywanie się przy życiu.

— Wiedziałam, że to zrozumiesz, Scorp. Ale również rozumiesz to, co mówię o zapominaniu i wybaczaniu, prawda?

— Że to niemożliwe — odparł.

— Nawet za milion lat. Gdyby jeden z tych ludzi wszedł do tego pokoju — jeden z tych durniów, którzy spaskudzili mi życie przez chwilę nieuwagi — sądzę, że nie byłabym w stanie się po wstrzymać. Chcę powiedzieć, że wściekłość nie odchodzi. Maleje, ale podsycamy ją jak małe ognisko, któremu nigdy nie dajemy zgasnąć. To nas napędza, Scorp.

— Jednak zawiodłem.

— Nie, wcale nie. Doskonale nad tym panowałeś przez dwadzieścia trzy lata. Dzisiaj nie wytrzymałeś. — Nagle stała się wściekła. — Do cholery, w tamtej górze lodowej przeżyłeś coś, czego nie życzyłabym żadnemu z tych urzędników, Scorp! Wiem, ile Clavain dla ciebie znaczył. Przeszedłeś przez piekło na Ziemi. Dziwne jest nie to, że raz tego nie zniosłeś, ale to, że w ogóle się trzymałeś. Naprawdę, Scorp! — Jej gniew zmienił się w nalega nie. — Musisz sobie odpuścić, człowieku. Co tam się wydarzyło? To nie była przechadzka po parku. Miałeś prawo wymierzyć parę ciosów. Okej?

— To było nieco więcej niż cios.

— Facet wyjdzie z tego?

— Tak — powiedział niechętnie. Khouri wzruszyła ramionami.

— Więc wyluzuj. Teraz ci ludzie potrzebują przywódcy, a nie kogoś, kto ma ciągle poczucie winy.

Wstał.

— Dziękuję, Ano. Dziękuję.

— Czy to pomogło, czy bardziej spieprzyłam sprawę?

— Pomogłaś mi.

— To dobrze. Ponieważ, wiesz, nie jestem najbardziej elokwentną osobą. W sercu jestem po prostu żołdakiem. Daleko od domu, z jakimiś dziwacznymi pomysłami w głowie i córką, co do której nie jestem pewna, czy ją kiedykolwiek zrozumiem. Tak naprawdę nadal jestem po prostu żołdakiem.

— Niedocenianie żołdaków nigdy nie było moją strategią — powiedział. Teraz to on miał trudności z wysłowieniem się. — Przykro mi z powodu tego, co ci się przydarzyło. Mam nadzieję, że pewnego dnia… — Rozejrzał się i zobaczył, że Vasko idzie po nieprzezroczystej linii ku niszy Aury. — Cóż, nie wiem. Po prostu coś zmniejszy tę twoją wściekłość.

— Czy to byłoby dobrze?

— Nie wiem.

Uśmiechnęła się.

— Ja też nie. Ale myślę, że obydwoje się o tym przekonamy.

— Scorpio? — zaczepił go Vasko. — Tak?

— Powinieneś to zobaczyć. Ty też, Ano.

Obudzili Valensina. Vasko zaprowadził ich do innej części promu, a potem dokonał kilku modyfikacji kadłuba, by zwiększyć widoczność nocnego nieba. Powołał do istnienia ścianki działowe i zwiększył jasność światła, by skompensować blask odbity od skrzydeł promu. Zrobił to z łatwością, jakby pracował z takimi systemami przez pół życia, a w rzeczywistości robił to tylko przez kilka dni.

Scorpio zobaczył w górze tylko te same pojawiające się i blaknące świetlne zadrapania, które widział wcześniej. Uczucie, że te światła coś znaczą, nadal go męczyło, ale zadrapania wcale nie były bardziej zrozumiałe niż przedtem.

— Nic nie widzę, Vasko.

— Będę musiał zwiększyć bezwładność świetlną kadłuba, by napisy znikały wolniej.

Scorpio nachmurzył się.

— Umiesz to zrobić?

— To łatwe. — Vasko poklepał gładką wewnętrzną powierzchnię kadłuba. — Te stare maszyny prawie niczego nie odmówią, jeśli znasz właściwy sposób pytania.

— Więc to zrób — powiedział Scorpio.

Wszyscy czworo spojrzeli w górę. Nawet Valensin był już w pełni rozbudzony, jego oczy za okularami wyglądały jak szparki.

Świetlne bazgroły zaczęły wolniej znikać. Przedtem jedynie dwa lub trzy były widoczne jednocześnie. Teraz świeciło ich kilkanaście, jasne jak obrazy wypalone na siatkówce przez zachodzące słońce.

— Mój Boże — szepnęła Khouri.

Загрузка...