Rano Stile musiał zgłosić się w pracy u swojego pana. Podekscytowany pojawieniem się Sheen nie czuł zmęczenia; wiedział, że da sobie radę w popołudniowej gonitwie, a potem odpręży się — z nią u boku.
Sheen trzymała się cały czas blisko, jakby nie była pewna jego względów. W kolejce podziemnej panował tłok, musieli więc stać. Wolałby oczywiście siedzieć, bo wtedy jego niski wzrost nie utrudniał mu podróży. Inni pasażerowie przewyższali Stile’a o głowę i mimowolnie napierali na niego. Jeden z nich spojrzał z góry, uznał, że może go zlekceważyć i skoncentrował się na Sheen.
Odwróciła wzrok, ale obcy uparcie starał się do niej zbliżyć.
— Zjeżdżaj — mruknęła i zaborczo chwyciła ramię Stile’a.
Nieznajomy wycofał się zakłopotany. Nie wpadło mu do głowy, że ona może być w towarzystwie takiego karzełka. Jechali teraz nad ziemią. Stali tuż przy ścianie kabiny.
Stile ujął Sheen za rękę i wyjrzał. Kabina była przezroczysta i doskonale widać było przez nią martwy krajobraz Protona. Przypomniał sobie dzień wczorajszy, gdy patrzył na niego ze szczytu Zjeżdżalni. Od tamtej chwili w życiu Stile’a wiele się zmieniło, ale Proton pozostał ten sam. Był niezdatny do zamieszkania poza kopułami utrzymywanymi na powierzchni za pomocą pól siłowych. Ciążenie na planecie wynosiło około dwóch trzecich przyciągania ziemskiego, więc musiało być zwiększane wewnątrz kopuł. Dzięki temu można było łatwo zmieniać ich położenie. Powodowało to stopniową degradację naturalnego środowiska, a od czasu, gdy atmosferę zatruły wyziewy z kopalni protonitu, świat na zewnątrz kopuł zamienił się w pustynię pozbawioną jakichkolwiek form życia.
W peryferyjnej kopule następny facet zwrócił uwagę na Sheen.
— Hej, mały! Ile za nią chcesz? — zawołał.
Stile pozostawił to bez odpowiedzi, ale Sheen nie darowała. — Nic z tego — jestem robotem! — odkrzyknęła. Odpowiedź była bardzo dowcipna. Żadnego niewolnika nie byłoby stać na człekopodobnego robota i to nawet wtedy, gdyby dostał na niego pozwolenie i miał dostęp do swoich pieniędzy.
W Sali Gier Stile czuł się o wiele lepiej. Tam ludzie patrzyli na niego z szacunkiem i zazdrością, nie tak jak tutaj, gdzie szyderstwo stanowiło nieomal nieodłączny element każdego dowcipu.
W stajni Stile przedstawił Sheen kolegom.
Chłopcy stajenni popatrzyli na nią z podziwem i zazdrością. Górowali wzrostem nad Stilem, ale nie okazywali mu pogardy. Tutaj był kimś, podobnie jak w Grze.
Sheen przytulała się do niego zaborczo, pokazując wszystkim, że jemu poświęca całą uwagę i wszelkie uczucia.
Stile czuł, że to naiwne, ale rozpierała go duma. W ich oczach była niezwykle uroczą dziewczyną. Miewał już kobiety, ale nigdy takie piękne.
Pokazał jej konia, którym się opiekował:
— Oto Topór, najbardziej uparty i najszybszy wierzchowiec ze swego pokolenia. Dzisiaj na nim pojadę i zaraz muszę go sprawdzić. Jest bardzo kapryśny i nie można mu ufać. Umiesz jeździć konno?
— Tak.
— Oczywiście — pomyślał — na koniach zna się na pewno. — Pojedziesz na Molly — powiedział. — Już nie bierze udziału w wyścigach, ale jest niezła i Topór ją lubi.
Wezwał chłopca stajennego. — Osiodłaj Molly.
— Tak jest, Stile — odpowiedział posłusznie.
Stile założył uzdę Toporowi, który chętnie pochylił głowę do jego rąk. Wyprowadził go ze stajni. Zwierzę było wielkim, ciemno umaszczonym ogierem pełnej krwi, o wiele wyższym od Stile’a, ale sprawiającym wrażenie łagodnego.
— Jest dobrze wyszkolony — zauważyła Sheen.
— Wyszkolony? Tak, ale nie ujeżdżony. Mnie słucha, natomiast wobec innych zachowuje się agresywnie. Jest wilki, silny, ma siedemnaście dłoni wysokości, to znaczy więcej niż jeden i trzy czwarte metra w kłębie. Tylko ja mogę go wyprowadzić.
Dotarli do siodlarni. Stile obejrzał głowę i pysk konia, przeciągnął palcami po gęstej grzywie, a następnie podniósł kolejno każdą nogę, żeby sprawdzić, czy w kopytach nie ma pęknięć lub kamyków. Oczywiście niczego nie znalazł. Poklepał Topora po muskularnym barku, otworzył szopę i wydobył wyścigowe siodło, które umieścił na jego grzbiecie.
— Bez derki? — zapytała Sheen.
— Także bez popręgu i strzemion. Siodło jest tylko po to, żeby chronić konia. Ja utrzymam się na gołym grzbiecie. Pomyśl tylko, co by się stało, gdybym go obtarł…
— Twój pan byłby niezadowolony — dokończyła.
— Tak. On ceni sobie konie nade wszystko. Więc i ja tez. Gdyby Topór zachorował, zamieszkałbym z nim w stajni. Zaczęła się śmiać, ale po chwili urwała.
— Nie jestem pewna, czy to dowcip.
— Nie. Mój los zależy od pana, ale nawet gdyby tak nie było i tak zostałbym z końmi. Kocham je.
— A one ciebie — stwierdziła.
— Mamy dla siebie szacunek — zgodził się i ponownie poklepał Topora, a ten włożył mu pysk we włosy.
Pojawiła się Molly ze zwykłą uzdą, siodłem i strzemionami. Sheen dosiadła jej, ujęła cugle i czekała na Stile’a. On zaś wskoczył lekko na siodło. Był jednym z lepszych gimnastyków w Grze; potrafił również zrobić gwiazdę i salto na końskim grzbiecie.
Zwierzęta znały drogę. Najpierw szły stępa, potem kłusowały. Stile zwracał uwagę na każdy krok swego wierzchowca, wczuwając się w swobodną grę jego mięśni. Topór był pięknym koniem i miał doskonałą formę. Stile czuł, że dzisiejszego popołudnia z łatwością na nim powinien wygrać. Nigdy jednak z góry nie przesądzał wyniku gonitwy.
Prawdę mówiąc, nie czuł się dobrze przygotowany do wyścigu. Sheen zajęła mu sporo czasu. Na szczęście znał wszystkich konkurentów. Zwycięstwo Topora było niemal pewne.
Ścieżka treningowa wiła się pośród egzotycznych drzew: miniaturowych sosnogronów; sekwoi, świerków Douglasa oraz okazałych, obsypanych kwieciem krzewów. Sheen mijała je bez większego zainteresowania, dopóki Stile nie zwrócił jej uwagi:
— Te ogrody należą do najpiękniejszych na planecie. Każda roślina została sprowadzona prosto z Ziemi za niesłychane pieniądze. Każda zwyczajna dziewczyna byłaby zachwycona ich niezwykłością, bo rzadko która ma okazję je zobaczyć.
— Byłam… zbyt oszołomiona, żeby móc cokolwiek powiedzieć — rzekła Sheen, rozglądając się skwapliwie.
— Prosto z Ziemi? — zdziwiła się. — Dlaczego nie zostały wyhodowane ze standardowego materiału i zmutowane?
— Bo mój pan ma wyrafinowany smak. Dotyczy to zarówno roślin jak i koni. Pragnie posiadać autentyki. Oba nasze wierzchowce urodziły się na Ziemi.
— Wiedziałam, że Obywatele są bogaci, ale chyba nie doceniłam ich możliwości — stwierdziła. — Choćby sam koszt transportu…
— Zapominasz, że ta planeta posiada monopol na protonit — paliwo Wielkich Podróży Międzyplanetarnych.
— Jakże mogłabym zapomnieć! — popatrzyła na niego znacząco.
— Czy jesteśmy tu sami? — spytała po chwili. — Nie.
— Pozwól jednak, że o coś cię zapytam. Widzisz, ktoś mnie do ciebie przysłał, więc musisz być w jakiś sposób zagrożony. Czy nie sądzisz, że mogłabym być dla ciebie prezentem od twojego pracodawcy?
Stile strzelił palcami.
— Który nie pofatygował się, żeby mi o tym powiedzieć? Wiesz co, lepiej to sprawdzę, bo jeśli nie jesteś od niego… Kiwnęła głową.
— Wtedy jest to sprawka innego Obywatela. Jaki mógłby mieć powód, żeby cię chronić i przed czym? A jeśli to jakiś spisek? Och, Stile, ja nie chcę być sprawczynią…
— Muszę go spytać — powiedział stanowczo Stile, a potem odezwał się z szacunkiem:
— Panie.
Zapanowała cisza. Po chwili odezwał się ukryty w żywopłocie głośnik.
— Tak, Stile?
— ’Panie, podejrzewam zagrożenie z prawdopodobieństwem jak jeden do dwóch, skierowane przeciwko mnie albo twoim koniom. Czy mogę zadać pytanie?
— Słucham — w głosie niewidzialnego rozmówcy zabrzmiało zniecierpliwienie.
— Panie, towarzyszy mi człekopodobny robot, zaprogramowany tak, żeby strzec mnie przed niebezpieczeństwem. Czy został on przysłany przez ciebie?
— Nie — padła odpowiedź.
— W takim razie uczynił to inny Obywatel. Przypuszczam, że któryś z konkurentów zakamuflował w ten sposób bombę…
— Nie! — zawołała z przerażeniem Sheen.
— Zabierz to od moich koni! — rozkazał Obywatel. — Sheen, zsiadaj i biegnij! — zawołał Stile — uciekaj od nas, aż wezwie cię straż.
Zeskoczyła z siodła i pobiegła między drzewami. — Panie — odezwał się znowu Stile.
— O co chodzi’? — zniecierpliwienie rozmówcy wzrosło. — Proszę, niech się z nią obejdą łagodnie. Ona nic nie wie.
Cisza. Obywatel skoncentrował się teraz na działalności straży. Jeśli będzie to fałszywy alarm, zostanie zbesztany za to, że sprowadził tu Sheen bez sprawdzenia. Może jednak dziewczyna wróci w całości? Pracodawca zdawał sobie sprawę z roli, jaką odgrywa w zawodach psychika jeźdźca, podobnie jak Stile brał pod uwagę humor konia. Nie było sensu denerwować dżokeja przed gonitwą.
Ale jeśli Sheen rzeczywiście stanowiła zagrożenie? Mogła przecież mieć wmontowane jakieś materiały wybuchowe, o których nie wiedziała.
Czekał dziesięć minut. Konie niecierpliwiły się, wyczuwając jego zdenerwowanie. Niewątpliwie postąpił głupio. Powinien był od razu spytać się pana, gdy tylko zrozumiał, że Sheen jest robotem. Gdyby nie zaślepienie uczuciem prawdopodobnie na to liczono — natychmiast zdałby sobie sprawę, że pułapka umieszczona w robocie obraca w niwecz naczelną dyrektywę chronienia go przed zagrożeniem. Sheen nie mogłaby go ustrzec przed nieoczekiwaną zagładą. A teraz naraził ją na kolejny gwałt…
— Jest czysta — stwierdził głos w głośniku. — Sądzę, że autorem tego żartu jest któryś z moich przyjaciół. Czy chcesz ją zatrzymać?
Tak, panie — Stile odczuł ogromną ulgę. Obywatel był nastrojony łaskawie.
Po chwili wśród roślinności pojawiła się Sheen. Wyglądała tak samo, ale gdy znalazła się przy nim, wybuchnęła płaczem.
Stile zeskoczył z konia i wziął ją w ramiona. Tuliła się do niego zrozpaczona.
— To było straszne — wyszlochała. — Prześwietlili mnie, zdjęli mi głowę, rozłożyli na części moje ciało…
— Straż jest bardzo sprawna — zgodził się Stile. — Przecież złożyli cię z powrotem, wyglądasz dokładnie tak samo jak przedtem — dodał uspokajająco.
— Ależ skąd! Powtórne spawy są zawsze słabsze i chyba uszkodzili mi zasilanie — skarżyła się żałośnie. — Mówiłam wczoraj o gwałcie, ale chyba nie zdawałam sobie sprawy, co to jest naprawdę!
To miało być łagodne obchodzenie się? Gdyby Stile nie wstawił się za nią i gdyby sam nie stanowił wartości dla Obywatela, Sheen poszłaby prosto na złom! Nikomu nawet nie przyszłoby do głowy zastanawiać się nad jej uczuciami. Kto by wpadł na to, że robot może ich doznawać? Szczęśliwie okazało się, że nie ma w niej żadnych niespodzianek, więc mu ją zwrócili. I tak miał szczęście.
— Dziękuję, panie.
— Wygraj tę gonitwę — usłyszał z głośnika.
No i proszę, nawet nie starał się udawać. Jeśli Stile nie będzie przydatny, też zostanie wyrzucony jak bezużyteczny przedmiot. Musiał wygrywać!
— Wstawiłeś się za mną — zauważyła Sheen, ocierając palcami oczy. — Uratowałeś mnie.
— Lubię cię — odparł bez wahania. — A ja ciebie kocham. Stile, ja nigdy…
Zamknął jej usta pocałunkiem. Po co rozmyślać o tym, co niemożliwe? Lubił ją i szanował, ale oboje doskonale wiedzieli, że człowiek o zdrowych zmysłach nie jest w stanie pokochać maszyny.
Wsiedli na konie i kontynuowali przejażdżkę pośród bujnej roślinności. Minęli uroczą, ozdobną fontannę z kamienną rybą, z której wypływał strumień i wzdłuż jego brzegu pojechali w kierunku lśniącego stawu. Sheen zatrzymała się, aby przejrzeć się w wodzie i sprawdzić, czy nie została w jakiś sposób uszkodzona. Nie ufała umiejętnościom strażników.
— Dwa razy oskarżyłem cię fałszywie — powiedział Stile z poczuciem winy.
— Nie, Stile. Za drugim razem zrobiłam to sama. Oprócz zaprogramowanej dyrektywy nakazującej cię strzec, mogłam mieć przecież zamontowaną, czysto mechaniczną pułapkę, która zrobiłaby ci coś złego, albo mogłaby zagrażać Obywatelowi, gdyby znalazł się dostatecznie blisko. Trzeba było to sprawdzić!
— Mimo to jestem winien — stwierdził. — Wprawdzie jesteś maszyną, ale dotyczą cię pewne prawa etyczne, nawet jeśli nie są spisane w żadnym kodeksie. Niepotrzebnie zostałaś tak potraktowana. Gdybym wykazał się dostateczną czujnością, nie wpuściłbym cię na teren posiadłości mojego pana, dopóki… — przerwał, szukając stosownych słów. — Nie musiałabyś przez to przejść, gdybym był bardziej przewidujący.
— Na pewno nie — zgodziła się. — Masz miły zwyczaj dbania o zwierzęta i maszyny — dodała, uśmiechając się blado.
Po chwili opanowała się i wskoczyła na grzbiet Molly.
— Hej! Galopem!
Ruszyli. Konie ogarnął duch współzawodnictwa z cwału przeszły do pełnego galopu, udając, że się ścigają. Napięcie związane z poszukiwaniem bomby minęło i teraz musiały wyładować nadmiar energii. Mijali kwietne arkady i zagajniki — cudowny, miniaturowy świat pod kopułą, ale już nie zwracali na niego uwagi. Przez chwilę byli wolni wszyscy czworo — pędząc przez swój własny świat, w którym w doskonałej harmonii istnieli tylko oni: kobieta i mężczyzna, ogier i klacz. Cztery istoty, zmierzające do tego samego celu.
Zakończyli należną koniom porcję ćwiczeń i Stile przekazał je stajennemu.
— Przejdź się jeszcze trochę z Toporem — poprosił. Jest w dobrej formie, ale dzisiaj bierzemy udział w gonitwie, a Molly daj coś dobrego, sprawiła się znakomicie — dorzucił na zakończenie.
— To wszystko? — spytała Sheen, gdy wyszli. — Masz teraz wolne?
— Dopóki wygrywam, mój czas należy do mnie — powiedział. — Koń jest gotowy — mam duże szanse na wygraną. Może nawet nie dostanę reprymendy za niedbałość, chociaż Obywatel wie, że zdaję sobie sprawę, iż na nią zasłużyłem. Teraz ja muszę przygotować się do zawodów.
— A w jaki sposób?
— Zgadnij? — zapytał, ściskając jej dłoń.
— Czy jest to zgodne z przepisami? — To zależy, jakie są przepisy.
— Wiesz, twoje mi się podobają. Ale normalnej dziewczynie byłoby trudno je zaakceptować.
Parsknął śmiechem. Przecież doskonale wiedziała, że w jego życiu normalne dziewczyny nigdy nie gościły zbyt długo, a już na pewno z nim nie zamieszkiwały.
W domu Sheen zajęła się toaletą. Teraz, gdy już nie musiała udawać, przestała jeść, ale musiała pozbyć się tego, co spożyła wcześniej. Proces ten wyglądał tak samo, jak u ludzi, poza tym, że jedzenie nie było strawione. Przepłukała się, wypijając najpierw kilka litrów wody, a potem płyn dezynfekujący. Stała się czysta w pełnym tego słowa znaczeniu. Wody potrzebowała tylko do uzupełnienia zbiorniczka łez, nie pociła się.
Stile wiedział to wszystko, bo trochę znał się na robotach, nie chciał jednak niepotrzebnie niszczyć jej poczucia człowieczeństwa przez zadawanie zbędnych pytań. Mogła przebywać na osobności, kiedy tylko chciała, tak jak prawdziwa kobieta. Zastanawiał się jednak przez moment, dlaczego strażnicy złożyli ją wraz z jedzeniem? Pewnie zajmowali się tylko częściami metalowymi, zostawiając w spokoju tkanki miękkie i nie tykając wnętrzności.
Coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że to nie z człowiekiem ma do czynienia. Bardzo ją lubił, ale wiedział, że z czasem wygaśnie jego fascynacja tego rodzaju maszyną.
Próbował to przed nią ukryć, lecz daremnie.
— Czas, jaki spędzimy razem, jest krótki — powiedziała.
— Pozwól mi śnić, dopóki mogę — odrzekł.
Stile przytulił ją. Wiedział, że tylko w ten sposób może złagodzić cierpienie Sheen związane z jej nieuniknioną tragedią.
Po południu udali się na tor wyścigowy. Były tam stajnie kilku Obywateli, którzy przy pomocy wideo i hologramu mogli w każdej chwili obserwować gonitwy. Stile nie wiedział, jakiego rodzaju zakłady zawierali między sobą. Jego zadaniem było wygrać wyścig i to właśnie miał zamiar dzisiaj zrobić.
Trybuny wypełniali niewolnicy. Nie mieli pieniędzy, żeby się zakładać, ale mogli stawiać na szalę swój prestiż albo oferować przysługi, tak samo jak w Grze. Niewolnicy Obywateli hodujących konie byli zazwyczaj zwalniani z zajęć na wyścigi i oczywiście dopingowali wierzchowce należące do ich pracodawców. Na Protonie wyścigi konne należały do głównych atrakcji.
— Może wolałabyś patrzeć z trybuny? — zaproponował Stile.
— Dlaczego? Nie wolno mi podchodzić do zwierząt? spytała Sheen.
— Wolno, jeśli jesteś ze mną. Ale chłopcy lubią sobie pożartować.
Wzruszyła ramionami. Robiła to znakomicie, przy okazji wprawiając w ruch zgrabne piersi.
— Nie będą mogła cię chronić przed zagrożeniem, jeśli wyślesz mnie na trybunę — zauważyła.
— Tylko proszę, nie zapominaj się rumienić — powiedział, zmieniając temat.
Topór czekał już osiodłany. Zarżał cicho na widok Stile~a. Widać było łączącą ich sympatię. Stile przemawiał do konia przez kilka minut, przebiegając dłońmi po silnej muskulaturze, sprawdzając zapięcia i kopyta. Wiedział, że wszystko jest w porządku. Robił to tylko po to, żeby uspokoić ulubieńca, który mógł się płoszyć w napiętej atmosferze.
— I tę gonitwę wygramy, stary — szeptał melodyjnie, a uszy konia obracały się w kierunku głosu człowieka.
— Tylko bądź grzeczny, spokojny i zostaw te wszystkie koniki za sobą — przemawiał pieszczotliwie Stile.
Pozostali dżokeje mówili to samo swoim wierzchowcom, lecz ich zapewnienia o zwycięstwie nie brzmiały tak przekonująco. Wszyscy byli niscy i zdrowi — miniaturowi atleci, najsprawniejsi zawodnicy w Grze. Jeden z nich spojrzał w głąb przegrody i zauważył Sheen.
— Masz nową klacz, Stile?
Do pierwszego przyłączyli się następni.
— Wygląda na zdrową, a dobrze się jej dosiada?
— Czy jest gorąca?
— Rasowa?
— Płodna?
— Bardzo bryka?
Żartowali coraz swobodniej, chociaż Sheen pamiętała, żeby się rumienić.
Wreszcie dali mu spokój.
— Stile ma zawsze najlepsze — zawołał pierwszy i zajął się swoim koniem.
— Najlepsze, czy najgorętsze? — zapytał inny.
— Zawsze zazdrościmy jego wierzchowcom — stwierdził któryś.
— Ale aie potrafimy ich ujeżdżać, tak jak on.
— No pewnie — zgodziła się Sheen, a oni wybuchnęli śmiechem.
— Zostałaś zaakceptowana — zawiadomił ją Stile. To równi faceci, jak się ich lepiej pozna. Rywalizujemy na torze, ale doskonale się rozumiemy. Należymy do tego samego gatunku.
Wkrótce konie znalazły się w bloku startowym. Tłum ucichł. Gonitwy odbywały się codziennie, ale zmieniały się wierzchowce, dżokeje i sponsorzy, więc widzowie byli zawsze podekscytowani. Fascynacja ludzi wyścigami konnymi trwa już od tysięcy lat, Stile był o tym przekonany i sam jej ulegał. Wspaniałość i niepewność wygranej, skrajny wysiłek potężnych zwierząt, czyste piękno biegnących koni… Cóż może temu dorównać!
Wystartowali. Stile uniósł się w siodle, trzymając głowę na tym samym poziomie, co plecy. Utrzymywał się stale na tej samej wysokości, chociaż grzbiet konia znajdował się raz wyżej, a raz niżej. Oprócz umiejętności zachowania równowagi ważną rolę spełniały kolana, które należało uginać w stosownych momentach. Z daleka wyglądało to tak, jakby płynął na Toporze, w żaden sposób nie przeszkadzając mu w pędzie i przypominało wprawną jazdę na surfingu.
Dla Stile’a wyścigi były chlebem powszednim, ale zawsze sprawiały mu ogromną przyjemność, szczególnie, gdy miał naprawdę dobrego wierzchowca. Kątem oka widział za sobą równomiernie kołyszące się grzbiety koni i dżokei unoszących się nad nimi, jak gałązki porywane przez gwałtowny prąd wody. Widownia stanowiła niewyraźną smugę, przesuwającą się do tyłu. Stile czuł się tak, jakby znajdował się w samym centrum poruszającego się wszechświata. Och, tylko to!
Topór lubił mieć dużo miejsca, więc Stile pozwolił mu ruszyć naprzód i oddalić się od reszty, zgodnie z jego zwyczajem. Potem sprawa polegała tylko na utrzymaniu przewagi. Ten koń poradzi sobie. Nie znosi wokół siebie tłoku, ani nie lubi być wyprzedzany, potrzebuje tylko czujriej ręki i wyboru najlepszej trasy. Stile wiedział o tym równie dobrze jak i inni dżokeje. Jeśli tylko czegoś nie zepsuje, gonitwa będzie należeć do niego. Ma najlepszego konia.
Obejrzał się za siebie. Jego ciało nadal wykonywało setki minimalnych ruchów niezbędnych do zwiększenia szybkości konia, ale umysł miał swobodny. Reszta zawodników znajdowała się niedaleko, lecz konie były już zmęczone, podczas gdy Topór biegł bez wysiłku. Przewaga zacznie rosnąć w połowie trasy, a potem stanie się miażdżąca. Obywatel będzie zadowolony. Może drobna zmiana w codziennym treningu i zabawa z Molly zwiększyły możliwości konia? Niewykluczone też, że Topór czuł się podniecony gonitwą. Prawdopodobnie będzie to tylko wyścig z czasem, poprawiający rekord konia. To z pewnością ucieszy Obywatela! W tej sytuacji Stile nie zamierzał przesadzać. Lepiej zachować siły na inny dzień, kiedy alternatywą będzie albo wygrać, albo przegrać.
Na pierwszym wirażu prowadził o całą długość. Topór szedł doskonale — nie pobije rekordu toru, ale będzie miał niezły czas. Stile wiedział, że inni Obywatele oferowali bajońskie sumy za Topora, ale koń nie był na sprzedaż. Prawdę mówiąc, gdyby go sprzedano, Topór przestałby wygrywać. Chyba że zmieniłby właściciela razem ze Stilem, bo tylko on rozumiał konia i ten chętnie się dla niego starał. Dla kogoś innego — za nic.
Było kilku dżokei, którzy potrafili rozegrać gonitwę równie dobrze jak Stile, ale żaden nie miał tak ogromnego doświadczenia. Stile umiał okiełznać każdego konia: łagodnego i trudnego, w siodle i bez. Kochał konie, a one go lubiły; łączyły ich szczególne więzy, które sprawiały, że na torze działy się cuda. Topór był potworem nie do opanowania, bardzo biegłym w używaniu zębów i kopyt. Potrafił bez ostrzeżenia kopnąć albo znienacka ugryźć, nawet nie tuląc uszu. Doskonale umiał taić swoje zamiary. Załamał trzech trenerów. Z powodu jego diabelskiej siły i narowistości żaden nie był w stanie ani go prowadzić, ani utrzymać się w siodle. Pracodawca Stile’a wyczuł doskonałą okazję i kupił Topora jako konia rozpłodowego, ale oddał go Stile’owi. Polecenie brzmiało: zamienić tego dzikusa w skutecznego wyścigowca bez wźględu na trudności. Zwierzę to bowiem jest nie tylko złośliwe i silne, ale także bardzo inteligentne. Kilka zwycięstw znakomicie podniesie jego cenę.
Stile z ochotą przyjął wyzwanie. Przemieszkał z koniem trzy miesiące, pielęgnował go i karmił z ręki, nie pozwalając nikomu zbliżyć się na krok. Nie używał ostróg, wstrząsów elektrycznych, a tylko miażdżącej ironii i żelaznej konsekwencji. Nosił bat, ale stosował go tylko w stosunku do innych zwierząt, które mogły rozdrażnić Topora. Koń był władcą absolutnym, lecz musiał poddawać się dyscyplinie narzuconej przez Stile’a. Stopniowo zaczęło mu zależeć, żeby sprawić przyjemność jedynemu człowiekowi, któremu mógł zaufać, mimo że sprostać wymaganiom Stile’a nie było wcale łatwo. Koń zrozumiał, że Stile to nie byle kto.
Kiedy przyszła kolej na jazdę, Topór miał już na ten temat wyrobione zdanie i nie zamierzał czegoś podobnego tolerować. Ich związki weszły w nową, niebezpieczną fazę. Było to nowe wyzwanie. Czy przyjaźń między dwoma wolnymi istotami miała zmienić się w zwykłą znajomość między jeźdźcem a wierzchowcem? Topór tego drugiego nie pragnął. Kiedy dżokej dosiadł go, został natychmiast zrzucony. Niewiele koni zdołało zrzucić Stile’a chociaż raz, ale Topór posiadał ku temu specjalne zdolności, udoskonalone dzięki wcześniejszym, licznym doświadczeniom.
Stile wskakiwał na Topora bez siodła, chwytając się oburącz grzywy, na otwartym terenie. Dla konia było to coś nowego.
Po zrzuceniu Stile dosiadł go ponownie, wskakując swobodnie, jak przystało na sprawnego gimnastyka i… znowu wylądował na ziemi. Nie próbował nawet się utrzymać na jego grzbiecie, lecz usiłował oswoić zwierzę. Wytworzyła się między nimi rywalizacja — serio, ale bez wrogości. Stile nie okazywał gniewu, gdy został zrzucony, a koń go nie atakował. Człowiek pozostawał na grzbiecie tylko przez kilka sekund, a potem spadał, żeby zbytnio nie drażnić zwierzęcia. Zazwyczaj udawało mu się wylądować bezpiecznie, cżęsto na nogi, po czym natychmiast wskakiwał z powrotem, śmiejąc się pogodnie. Wierzchowiec stracił ońentację, które z tych upadków są prawdziwe, a które udawane. W końcu ustąpił.
Początkowo Stile jeździł na oklep, ignorując siodło, pęta, martyngał i pozostały sprzęt jeździecki. Tu jednak wmieszał się Obywatel. Koń nie może przecież brać udziału w wyścigach bez regulaminowego siodła i uzdy. Musi się do nich przyzwyczaić. Tak więc Stile, aczkolwiek niechętnie, poprosił Topora, żeby zechciał tolerować przedmioty, których nigdy dotąd nie było pomiędzy nimi.
Nastąpiła katastrofa. Topór uznał, że Stile go zdradził. Pozwalał mu nadal jeździć na swoim grzbiecie, ale przestał być uprzejmy. Gdy pojawiała się uzda — koń odwracał głowę i gryzł, kiedy go siodłano — kopał. Stile jednak znał już te wszystkie sztuczki i umiał sobie z nimi poradzić. Mimo wielokrotnych wysiłków Topór nigdy nie potrafił złapać zębami jego dłoni. A kiedy kopał, Stile uskakiwał, chwytał kopyto i podnosił je, zginając końską nogę. W taki sposób, bez większego wysiłku, miał przewagę nad ważącym siedemset pięćdziesiąt kilogramów koniem. Topór — zwierzę pojętne — szybko zrozumiał, że wszelkie przejawy złego humoru na nic się nie zdadzą. Po co zrzucać człowieka, który wkrótce znów dosiada jego grzbietu? Po co kopać kogoś, kto zawsze sprawia wrażenie, że wie, skąd nadejdzie cios’?
Przez cały czas konfliktu Stile sam karmił Topora, poił go i przynosił mu przysmaki: sól i owoce, zawsze łagodnie przemawiając. I w końcu koń zaprzestał oporu w imię wzajemnej przyjaźni i szacunku. Dżokej mógł go wreszcie osiodłać i dosiąść bez żadnych niespodzianek. Innym koniom i jeźdźcom Topór okazywał swoją wyższość poprzez zostawianie ich w tyle, a agresję kierował na innych ludzi, którzy szybko nauczyli trzymać się z dala od niego. Kiedyś stajnię odwiedził Obywatel. Stile, pocąc się jak mysz, uspokajał konia, błagając go, żeby zechciał tolerować poufałość pana, bo ugryzienie pracodawcy stanowiłoby klęskę. Obywatel miał jednak na tyle rozumu, żeby trzymać ręce z dala od Topora i kłopotów nie było. Zaczęły się zwycięstwa w gonitwach. Cel został osiągnięty. Cena krycia wzrosła pięciokrotnie i rosła z każdym następnym zwycięstwem. Topór złagodniał nieco dzięki przyjaźni, a nie dzięki tresurze. Bez Stile’a byłby tylko jeszcze jednym koniem, którego nie sposób okiełznać.
Stile zaś, dzięki swojemu sukcesowi z Toporem, został uznany za najlepszego dżokeja na Protonie. Jego kontrakt dorównywał wysokością cenie Topora. Dlatego właśnie Obywatel tak się o niego troszczył. Stile, podobnie jak jego koń, dawał z siebie więcej po dobroci, niż zmuszany siłą.
— Jesteśmy razem, stary — mruknął pieszczotliwie do pędzącego konia.
Po skończeniu kariery wyścigowej Topora czekało słodkie życie = klacz w każdej przegrodzie. Stile dostanie niezłą premię i kiedy upłynie czas jego służby, będzie w stanie zamieszkać na jakiejś innej planecie jako zamożny człowiek. Szkoda, że za żadne pieniądze nie można kupić przywileju pozostania na Protonie!
Wyszli z wirażu, stale powiększając przewagę i nagle Stile odczuł krótki ból w kolanach, jak gdyby je naciągnął. Oczywiście podlegały one różnorakim napięciom, działając jak resory kompensujące ruchy mocarnego wierzchowca. Przeciętny człowiek nie wytrzymałby długo takiego obciążenia, lecz dla Stile’a nie było to nic szczególnego. Setki razy brał udział w gonitwach i dbał o swoje kolana. Nigdy też nie miewał problemów wywoływanych stresem. Próbował więc zignorować dolegliwość, sądząc że jest to chwilowa niedyspozycja.
Jednak niemiłe uczucie przerodziło się w ból tak ostry, że musiał wyprostować nogi. Stracił przez to równowagę i wybił konia z rytmu. Przewaga malała. Topór nie rozumiał, czego Stile od niego chce i czuł, że coś jest nie w porządku.
Dżokej próbował wrócić do poprzedniej pozycji, ale nie pozwalał mu na to coraz ostrzejszy ból. Musiał wyjąć stopy ze strzemion i jechać w pozycji konwencjonalnej, używając nóg, żeby utrzymać się w siodle i nie stracić równowagi. Koń biegł coraz wolniej, zbity z tropu, bardziej przejęty stanem jeźdźca niż rezultatem wyścigu.
Stile nigdy wcześniej nie miał podobnego problemu. Pozostałe konie szybko zbliżały się do Topora. Spróbował podnieść stopy i na nowo umieścić w strzemionach, ale w momencie, gdy usiłował je obciążyć, ból wzmagał się. Było coraz gorzej! Czuł, że stawy kolanowe palą go żywym ogniem.
Teraz stawka zaczęła ich wyprzedzać. Stile nic nie mógł zrobić. Jego ciężar, nie rekompensowany ruchami kolan, hamował pęd konia. Topór był silny, ale inne wierzchowce też, a on nawet nie usiłował się już ścigać. Prawdę mówiąc, nie miał szans.
Wkrótce było po wszystkim. Stile ukończył bieg jako ostatni i komisja techniczna już na niego czekała.
— Niewolniku Stile, słuchamy wyjaśnień, dlaczego nie powinieneś zostać ukarany za nadużycie.
Myśleli, że wstrzymywał konia!
— Sprowadźcie felczera, niech zbada mi kolana. Koń jest w porządku — powiedział Stile.
Podtoczył się robot — felczer i zbadał kontuzję.
— Oparzenie laserem — stwierdziła maszyna. — Okaleczenie paraliżujące — uściśliła diagnozę.
Niezupełnie tak było. Stile mógł chodzić i do pewnego stopnia nawet zginać kolana, nie odczuwając bólu. Nie mógł tylko ugiąć nóg na tyle, żeby brać udział w gonitwie. Podbiegła do niego Sheen.
— Och, Stile — co się stało? — Dostałem laserem — odparł. — Tuż za wirażem — dodał.
A ja cię nie ochroniłam! — ząwołała ze zgrozą. Straż wyścigowa badała widownię przy pomocy analizatorów.
Stile wiedział, że to bez sensu. Sprawca na pewno oddalił się po wykonaniu zadania. Może znajdą stopione szczątki samoniszczącego się lasera albo nawet robota nastawionego r~a pierwszego jeźdźca mijającego dany punkt. Ale nie dotrą do zleceniodawcy.
— Ten, kto mnie do ciebie przysłał, wiedział, że to się stanie — powiedziała Sheen. — Och, Stile, gdybym była przy tobie… — załkała.
— Jadąc konno? Uniknąć lasera można tylko znajdując się z dala od linii strzału.
— Gonitwa unieważniona — stwierdził głośnik. Popełniono wykroczenie.
Tłum jęknął.
Na torze pojawił się tęgi Obywatel. Wszyscy niewolnicy kłaniając się, ustępowali mu z drogi. Jego ubiór świadczył o wysokim statusie. Był to pan Stile’a!
— Panie — powiedział Stile, pochylając się w ukłonie. — Nie zginaj kolan! — zawołał Obywatel.
— Chodź, zabieram cię prosto do szpitala. Całe szczęście, że koniowi nic się nie stało.
Stile ruszył posłusznie za swoim panem, a Sheen razem z nim. Wydarzenie było niezwykłe — Obywatele rzadko zajmowali się czymś osobiście. Wsiedli do jego kabiny, imitującej gondolę na grzbiecie słonia. Gdy drzwi się zamknęły, złudzenie było całkowite. Kabina powoli posuwała się pośród dżungli w rytm kroków zwierzęcia, a z zarośli przez chwilę przyglądał się im ogromny, przerażająco rzeczywisty i trójwymiarowy tygrys.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie i znaleźli się w kompleksie szpitalnym.
Ordynator już na nich czekał. Ukłonił się nisko Obywatelowi.
— Panie, naprawimy te kolana w godzinę — powiedział. — Zastosujemy naturalne, hodowane chrząstki z gwarancją na brak reakcji immunologicznej oraz znieczulenie bez skutków ubocznych…
— Tak, tak, znasz się na tym — inaczej byś stąd wyleciał — uciął Obywatel.
— Bierz się do roboty. I niech części zamienne będą identyczne z poprzednimi. Nie chcę, żeby z powodu jakichś zmian nie mógł się ścigać.
Wszedł do kabiny i po chwili już go nie było.
Twarz chirurga, gdy tylko Obywatel się oddalił, nabrała typowego zaciętego wyrazu. Spoglądał z góry na Stile’a z pogardą, chociaż też był nagim niewolnikiem. Jak zwykle sprawę rozstrzygał wzrost.
— No, jazda — powiedział, podświadomie naśladując sposób mówienia Obywatela.
— Dziewczyna zaczeka tutaj. Sheen chwyciła Stile’a za ramię.
— Nie możemy się znowu rozdzielić — szepnęła. Nie zdołam cię chronić, jeśli nie będę przy tobie.
Wrogie spojrzenie chirurga skierowało się na nią. — Przed czym chcesz go chronić? Tu jest szpital.
Stile popatrzył najpierw na Sheen: piękną, kochającą, czystą i zatroskaną, a potem na aroganckiego, wysokiego chirurga z ironicznym uśmiechem na ustach. Dziewczyna wydała mu się bardziej ludzka. Stile poczuł żal, że nie może jej pokochać. Chciał zrobić jakiś gest świadczący o tym, iż jest po jej stronie.
— Dziewczyna idzie ze mną — stwierdził stanowczo. — Niemożliwe. Na sali operacyjnej może przebywać tylko pacjent. Ja sam będę kontrolował cały proces przy pomocy holografu.
— Stile — szepnęła Sheen. — Naprawdę coś ci grozi. Mamy już pewność. Kiedy rozdzieliliśmy się podczas gonitwy, nastąpiła katastrofa. Muszę pójść z tobą!
— Zabieracie mi cenny czas — warknął chirurg. — Inni pacjenci czekają.
Dotknął płytki na ścianie.
— Straż szpitalna! Usunąć niepożądanego gościa. Sheen teoretycznie miała rację: atak nastąpił wtedy, gdy znalazł się z dala od niej. Potrzebował jej ochrony. Mógł mu się przydarzyć jakiś „wypadek”. Zaczynał cierpieć na manię prześladowczą, albo zachowanie aroganckiego medyka przestało mu odpowiadać.
— Chodźmy stąd — zdecydował.
Straż w postaci czterech zwalistych, bezpłciowych androidów była już na miejscu. Szpitale preferowały androidów lub człowiekopodobne roboty, bo sprawiały one wrażenie ludzi, mimo swego laboratoryjnego pochodzenia. Dobrze działali na pacjentów. Nie wyrządzali nikomu krzywdy, ale też żaden chory nie mógł liczyć na pocieszenie. W rezultacie pacjenci leczeni byłi w atmosferze sterylnej obojętności, stanowiącej ideał systemu szpitalnego.
— Człowieczka zabrać na salę operacyjną, pokój B-11 — zarządził medyk. — Kobietę zatrzymać.
Czwórka androidów zaczęła się zbliżać do Sheen i Stile’a. Każdy z nich był wysoki i silny. Twarze ich zdobiły idiotyczne, bezmyślne uśmieszki. Wszelka dyskusja z nimi była pozbawiona sensu. Istoty te potrafiły tylko wykonywać rozkazy.
Stile chwycił pierwszego z nich za prawe ramię, odwrócił go i pamiętając, żeby nie uginać zanadto kolan, rzucił nim o podłogę, na tyle silnie, aby oszołomić jego odporny, nieskomplikowany umysł. Skierował się do drugiego i pchnął go w stronę doktora, który nie zdawał sobie najwyraźniej sprawy, że ma do czynienia z mistrzem Gry.
Sheen pozbyła się dwóch androidów równie sprawnie: schwyciła ich za głowy i zderzyła je mocno ze sobą z idealną celnością. Widać było, że została dobrze wyszkolona w sztuce ochrony. Stile nigdy w to nie wątpił, ale teraz przekonał się o tym na własne oczy.
Chirurg walczył z androidem pchniętym przez Stile’a bezmyślny stwór uznał go za osobę, którą należy doprowadzić na salę operacyjną.
— Idioto! Zostaw mnie!
Stile i Sheen pobiegli korytarzem.
— Zdajesz sobie sprawę, że będziemy mieć kłopoty?! zawołał, gdy zaczął się już pościg.
Było to łagodne określenie tego, co mogło ich teraz czekać. Sheen pamiętała, żeby się zaśmiać.