Rozdział X

Meta nie opierała się, gdy Jason obmywał z kurzu jej rany i spryskiwał dermafoem. Medpakiet założył wcześniej na zranionej głowie dziewczyny czternaście szwów i opatrunek. Wkrótce doszła do siebie, ale nie ruszała się i nawet nie jęknęła, gdy Jason założył jeszcze dwa szwy na pękniętej górnej wardze. Grif chrapał pod stosem futer. Rany chłopca były powierzchowne i medpakiet zalecił jedynie spokój.

— Już po wszystkim. Odpocznij teraz.

— Było ich zbyt wielu — poskarżyła się — ale trochę oberwali. Podaj mi lustro. Zaskoczyli mnie, bo zaczęli od Grifa. Niegłupi plan. Zaraz go położyli. Potem rzucili się na mnie.

Nie mogła już więcej mówić. Zerknęła w lustro z polerowanej stali, które dał jej Jason.

— Wyglądam okropnie. To stało się tak szybko. Nie wszystko pamiętam dokładnie. Niektórzy mieli pałki. Chyba kobiety. Próbowały trafić mnie w nogi. Zabiłam troje albo czworo. Chyba jakąś kobietę. Potem upadłam. Co się działo dalej?

Jason wziął bukłak z achadh i przełączył ukryty w ustniku zawór, który zamykał dopływ sfermentowanego mleka, a otwierał zbiornik z mocnym alkoholem — ulubionym napojem Pyrrusan.

— Napijesz się? — zaproponował, ale dziewczyna potrząsnęła głową, więc sam pociągnął długi łyk. — Nie bawiąc się w szczegóły: zdołałem wysłać wam na pomoc oddział żołnierzy. Przywieźli was i kilku Szczurów, którzy nie zginęli w potyczce. Teraz oni też już nie żyją. Tego, który nie był ranny, sam zabiłem. Zemsta w prawdziwie pyrrusańskim stylu. Nawet nie bardzo się tego wstydzę. Musiałem jednak oddać Temuchinowi swój nóż. Od razu zauważył wysoki poziom technologii. Szczęście, że wykułem go własnoręcznie i że ślady uderzeń młota były widoczne. Zaraz potem zapytał mnie, czy Pyrrusanie znają proch strzelniczy. Muszę przyznać, że mnie tym zaskoczył. Wykręciłem się, że ja nic nie wiem, że słyszałem tylko nazwę, ale może inni wiedzą lepiej. Na razie chyba to kupił, przynajmniej tak mi się wydaje, bo z tym facetem niczego nie można być pewnym. Ale chce, żebyśmy się przeprowadzili. O świcie mamy pożegnać Shanina i jego ludzi i rozbić nasz camach w sąsiednim obozie. Myślę, że nie będziemy za nimi tęsknić. A na wypadek, gdybyśmy chcieli zmienić zdanie, na zewnątrz czeka oddziałek chłopców Temuchina. Wciąż jeszcze nie mogę się zdecydować — jesteśmy więźniami czy nie?

— Wyglądam okropnie — znowu jęknęła Meta.

— Dla mnie zawsze jesteś piękna — odparł pocieszająco. Po chwili uświadomił sobie, że rzeczywiście tak myśli. Nastawił medpakiet na pełną dawkę środków uspokajających i przycisnął go do ramienia dziewczyny. Nie protestowała.

Z narastającym poczuciem winy i świadomością, że to on jest odpowiedzialny za ich ból i że naraził ich na niebezpieczeństwo, położył Metę na futrach obok chłopca i przykrył oboje. Jak mógł być tak bezgranicznie głupi, by wciągnąć kobietę i dziecko w tę morderczą aferę? Potem przypomniał sobie, że tutejsze warunki życia były mimo wszystko lepsze niż na Pyrrusie i że zabierając ich stamtąd, prawdopodobnie ocalił im życie. Spojrzał na ich sińce i mimo woli się wzdrygnął. Zastanawiał się, czy będą mu za to wdzięczni.

O świcie dwoje rannych Pyrrusan miało już tyle siły, by wywlec się z camachu. Jason sam nadzorował rozbieranie namiotu przez żołnierzy. Narzekali wprawdzie na babską robotę, ale Jason nie dopuścił do swoich rzeczy nikogo z plemienia Shanina. Był pewny, że po ostatnich wydarzeniach krąg osób zainteresowanych zemstą znacznie się poszerzył.

Żołnierze dziarsko zabrali się do zwijania namiotu i lądowania rzeczy na escung dopiero, gdy Jason pokrzepi) ich bukłakiem achadh. Jason usadowił Metę i Grifa na wozie i przykrył futrami. Niewielka karawana wyruszyła, odprowadzana posępnymi spojrzeniami.

W obozie Temuchina było dość kobiet, które można zaprząc do poniżającej pracy. Mężczyźni mogli więc stać i przyglądać się, co było ich zwykłym zajęciem w takich sytuacjach. Nadzór nad wszystkim Jason musiał zostawić Mecie. Otrzymał wiadomość, iż ma się natychmiast stawić przed Temuchinem.

Dwóch strażników przed wejściem do namiotu wodza rozstąpiło się przed nim. Przynajmniej miał jakieś względy u najemników. Temuchin był sam. W ręku trzymał zakrwawiony nóż. Jason zatrzymał się. Odetchnął jednak widząc, jak wódz chwytając za koniec ostrza, szybkim ruchem rzuca broń przed siebie. Nóż ze świstem przeciął powietrze i utkwił w kozim zewłoku, który służył za cel.

— Nieźle wyważony — stwierdził Temuchin. — Dobrze się nim rzuca.

Jason bez słowa przytaknął, zdając sobie sprawę, że wezwano go chyba w innym celu.

— Powiedz mi wszystko, co wiesz o proszku, z którego tryska ogień — rozkazał Temuchin, pochylając się, by wyciągnąć nóż.

— Niewiele mam do powiedzenia.

Temuchin spojrzał Jasonowi w oczy. Uderzył rękojeścią w otwartą dłoń.

— Mów wszystko, co wiesz. Natychmiast. Czy mając proszek możesz sprawić, żeby wybuchł z wielkim hukiem, zamiast palić się i dymić?

„A więc o to chodzi! — pomyślał Jason. — Jeśli Temuchin stwierdzi, że kłamię, równie łatwo zatopi ten nóż w moich wnętrznościach, jak w kozim mięsie. Wódz miał dość szczegółowe informacje o fizycznych właściwościach prochu. Nie blefował. Trzeba zaryzykować”.

— Choć nigdy nie widziałem prochu, jednak wiem, co o nim mówią. Słyszałem, jak wywołać eksplozję.

— Tak sądziłem. — Nóż ze świstem wbił się w kozie mięso.

— Myślę, że wiesz dużo innych rzeczy, o których nie chcesz

mówić.

— Mężczyźni mają tajemnice, których przysięgali dochować, ale Temuchin jest mym panem i będą mu pomagał ze

wszystkich sił.

— Dobrze. Pamiętaj o tym. Teraz mi powiedz, co wiesz o ludziach z nizin.

— Z nizin?… Nie wiem nic. — Pytanie było dla niego zupełnym zaskoczeniem.

— Ani ty, ani nikt inny. Ale to się zmieni. Słyszałem o nich co nieco, a mam zamiar dowiedzieć się więcej. Planuję mały wypad na niziny, a ty pojedziesz ze mną. Przygotuj się. Ruszamy w południe. Jesteś jedynym, który wie, że to nie będzie zwykłe polowanie. Jeśli piśniesz komuś choć słówko — zginiesz.

— Nie puszczę pary z ust. Nawet na mękach. Jason wrócił do swojego camachu głęboko zamyślony.

Natychmiast zdał Mecie relację z rozmowy.

— Dziwnie to brzmi — powiedziała, kuśtykając w stronę ognia. Mięśnie miała jeszcze zesztywniałe po obiciu. — Jestem głodna i nie mogę rozpalić tego ogniska.

Jason rozdmuchał ogień, krztusząc się dymem.

— Coś mi się zdaje, że odchody moropów, których używasz, nie są w najlepszym gatunku. Powinny być dobrze wysuszone, żeby się równo paliły. Dla mnie to również dziwne — powrócił do tematu — jak oni chcą zejść w dół pionowym klifem o wysokości ponad dziesięciu kilometrów.

Chociaż jedno jest pewne — o prochu nie mógł dowiedzieć się tu, na równinach.

Zakaszlał znowu. Zrezygnowany, zasypał ogień piskiem.

— Dość tego. Ty i Grifi tak potrzebujecie czegoś bardziej pożywnego niż potrawka z kozy. Naruszę nieco nasze żelazne pocje.

Meta podniosła topór i stanęła przy wejściu, by można było bezpiecznie otworzyć skrzynię. Jason wyjął opakowania z żywnością i rozpieczętował je. Potem wskazał na radio.

— O północy połączysz się z Kerkiem. Opowiesz mu wszystko, co się wydarzyło. Powinniście być tu bezpieczni, ale gdyby pojawiły się jakieś trudności, powiedz mu, żeby was zabrał.

— Nie. Zostaniemy tutaj, dopóki nie wrócisz. Zatopiła łyżkę w jedzeniu i posilała się łapczywie. Grif wziął drugą porcję, a Jason pilnował wejścia.

— Puste puszki do kufra, aż znajdziemy bezpieczne miejsce, by je zakopać. Chciałbym zrobić dla was coś więcej.

— O nas się nie martw. Wiemy, jak sobie poradzić — powiedziała stanowczo Meta.

— Tak — potwierdził bez uśmiechu Grif. — W porównaniu z Pyrrusem ta planeta to fraszka. Tylko jedzenie jest tu marne.

Jason spojrzał na nich z podziwem. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Właściwie nie miał tu nic więcej do dodania. Zapakował niezbędne drobiazgi, które mogły mu się przydać w podróży. Nieco zapasowej odzieży i zminiaturyzowany nadajnik, który ukrył w wydrążonej rękojeści topora. Topór i krótki miecz stanowiły całe jego uzbrojenie.

Próbował używać laminowanych rogowych łuków, ale szło mu to tak niezdarnie, że czul się lepiej, jeśli nią miał niczego podobnego pod ręką. Zawiesił tarczę na lewym ramieniu, pomachał na pożegnanie i wyszedł.

Podjechał na swoim moropie do grupy ludzi liczącej około pięćdziesięciu osób. Nie mieli z sobą żadnego wyposażenia ani żywności, było więc oczywiste, że podróż nie potrwa długo. Dopiero, gdy przywitały go chłodne spojrzenia uświadomił sobie, że jest jedynym obcym w grupie. Wszyscy pozostali byli oficerami wysokiej rangi, bliskimi towarzyszami Temuchina, członkami jego szczepu.

— Ja też potrafię dochować sekretu — powiedział dr Ahankka, który patrzył na niego spode łba. ale usłyszał w odpowiedzi wiązankę przekleństw.

Gdy pojawił się wódz, ruszyli za nim w podwójnej kolumnie.

Jazda była męcząca i Jason gratulował sobie tygodni spędzonych w siodle. Początkowo skierowali się w stronę wzgórz na wschodzie, ale gdy tylko stracili z oczu obóz i byli pewni, że nikt ich nie może zobaczyć, zawrócili i pognali na południe. W miarę, jak się zbliżali, góry wydawały się być coraz potężniejsze.

Jason oddychał przez szal, ale i tak czuł drapanie w gardle — nie mógł uwierzyć, że powietrze może być tak zimne. O zachodzie przełknęli krótki, zimny posiłek i ruszyli dalej. Było za zimno na dłuższy postój.

Jechali teraz pojedynczo. Ścieżka zrobiła się tak wąska, że Jason. podobnie jak wielu innych, zsiadł ze swego wierzchowca i prowadził go, próbując rozgrzać się marszem. Zimne światło rozgwieżdżonego nieba rozjaśniało im drogę.

Gdy dotarli do styku dolin, Jason rozejrzał się wokół. Na prawo zobaczył szare morze, rozpościerające się za niemal pionowymi skałami. Morze?! Zatrzymał się gwałtownie.

Nie, to nie może być morze! Byli w samym sercu kontynentu. I to wysoko. W chwilę później zrozumiał — przed sobą miał morze, ale chmur! Patrzył na nie, dopóki nie zniknęły za zakrętem. Szlak zaczął się obniżać, co zresztą było do przewidzenia. Jason zatrzymał moropa i wspiął się na siodło. Gdzieś przed nimi znajdował się skraj świata. Tutaj, na rozciągającym się w poprzek całego kontynentu klifie, na potężnej, sięgającej dolin pod nimi, skalnej ścianie kończyło się królestwo nomadów. Tu również zmieniał się klimat. Ciepłe południowe powietrze docierało do skał, gdzie unoszone w górę zamieniało się w chmury, by w końcu w postaci deszczu spaść na wyschnięte równiny.

Jason zastanawiał się, czy ziemia w pobliżu urwiska kiedykolwiek oglądała słońce. Połyskujący w zagłębieniach śnieżny pył wskazywał, że północnym wichrom udawało się jednak przedrzeć nawet przez tę naturalną barierę.

Ścieżka schodziła w dół wąskiej przełęczy. Dochodząc do niej, Jason ujrzał kamienną chatę przycupniętą pod skałą. Pilnujący jej strażnicy ze stoickim spokojem przyglądali się ich przemarszowi. Cel wyprawy musiał być blisko. Nagle zatrzymali się. Jasonowi kazano stawić się u Temuchina. Powlókł się na czoło pochodu tak szybko, jak mu na to pozwalały odrętwiałe mięśnie. Temuchin niespiesznie przeżuwał oporny kawałek suszonego mięsa i Jason zaczekał, aż wódz przepłucze sobie gardło łykiem na wpół zamrożonego achadh.

Niebo na wschodzie pojaśniało. Był już prawie świt, co według koczowników następowało wtedy, gdy można było odróżnić czarny kozi włos od białego.

— Przyprowadzisz mojego moropa powiedział Temuchin, ruszając przed siebie.

Jason poprowadził za wodzem zmęczone zwierzę, a za nimi podążyło trzech oficerów. Po dwóch ostrych zakrętach ścieżka otwarła się na szeroką skalną półkę, której dalszy kraniec był jednocześnie krawędzią klifu. Temuchin podszedł bliżej i spojrzał z podziwem na kłębiącą się w dole białą masą chmur. Jason zafascynowało jednak wielkie, przeżarte rdzą urządzenie. Największe wrażenie sprawiała masywna konstrukcja w kształcie litery A, mocno osadzona w litej skale na skraju przepaści.

Ośmiometrowa rama była wykuta ręcznie — musiano w to włożyć ogrom pracy. Była wzmocniona dwoma skrzyżowanymi prętami i oparta na występie skalnym brzegu urwiska, wznosząc się nad otchłanią pod kątem czterdziestu pięciu stopni.

Na końcu ramy znajdował się krążek, z którego zwisała elastyczna lina z jakiegoś czarnego włókna. Jej drugi koniec oprzechodził przez otwór w skale, stanowiącej podporę konstrukcji. Jason obszedł ją dookoła, by obejrzeć znajdujące się za nią urządzenia.

Ta część machiny, chociaż mniejsza, zasługiwała na większą uwagę, niż wisząca nad przepaścią rama. Lina przechodziła przez otwór w płycie skalnej i była nawinięta na bęben. Ten, osadzony na osi o grubości ludzkiego ramienia, byt przytwierdzony prostopadle do skały czterema mocnymi wspornikami. W ten sposób urządzenie wytrzymywało ogromne obciążenia — cały nacisk przenoszony był bezpośrednio na skalną podstawę.

Przymocowane do bębna, metrowej średnicy koło zębate współpracowało z mniejszą zębatką, którą można było obracać za pomocą długiej, drewnianej korby. Ostatnim odkryciom Jason nie poświęcił zbyt wiele uwagi. Ilość dźwigni i zapadek dawała pewność, że nic tu nie może się

ześlizgnąć.

Nie trzeba było być geniuszem mechaniki, by zrozumieć do czego to urządzenie służyło. Jason odwrócił się do Temuchina i zapytał:

— Czy za pomocą tego mechanizmu mamy spuścić się na równiny?

Wódz zdawał się być równie zafascynowany urządzeniem.

— Owszem. Nie wygląda to na rzecz, której normalnie można by powierzyć życie, ale nie mamy wyboru. Ludzie, którzy to wybudowali i odsługiwali przysięgają, że używali tego często do wypadów na niziny. Pochodzą z jednej z gałęzi klanu Gronostai. Wiele opowiadali, a na dowód pokazywali drewno i proch. Jeńcy, którzy przeżyli, są tutaj i będą przy tym pracować. Zginą, jeśli będą jakieś trudności. My pójdziemy pierwsi.

— Niewiele nam to pomoże, jeśli coś się nie uda.

— Człowiek rodzi się po to, by umrzeć. Życie składa się jedynie z codziennego odkładania tego, ci nieuniknione.

Jason nic już nie odpowiedział. Spojrzał w górę, gdy usłyszał krzyki. W stronę dźwigu prowadzono grupę mężczyzn i krępych kobiet.

— Odsuńcie się i pozwólcie im robić swoje — rozkazał Temuchin i żołnierze bezzwłocznie się wycofali. — Obserwujcie ich uważnie. Gdyby popełnili jakiś błąd lub próbowali zdradzić — zabić natychmiast.

Zachęceni w ten sposób ludzie ze szczepu Gronostaj przystąpili do pracy. Kilku kręciło korbą, podczas gdy inni sprawdzali pracę zapadek. Jeden wdrapał się nawet na ramę, daleko poza krawędź urwiska, żeby natłuścić blok na końcu.

— Pojadę pierwszy — zdecydował Temuchin, sadowiąc się w ciężkiej, skórzanej uprzęży.

— Mam nadzieję, że lina jest dostatecznie długa — powiedział Jason i pod wpływem wzroku Temuchina natychmiast pożałował swoich słów.

— Ty pojedziesz następny, ale najpierw spuścisz mojego moropa. Dopilnuj, by zwierzęciu zawiązano oczy, inaczej się przestraszy. Potem ty, potem następny morop i tak dalej.

Moropy przyprowadzać nad krawędź pojedynczo, tak żeby nie widziały, co się dzieje z ich poprzednikami. — Odwrócił się do oficerów. — Słyszeliście moje rozkazy!

Pojękując jeńcy chwycili za korbę i przy dźwięku pracujących zapadek zaczęli nawijać linę na bęben.

Zanim Temuchina uniesiono w górę, uprząż mocno się napięła. Wreszcie jego stopy oderwały się od ziemi i wódz, chwyciwszy za linę, zawisł nad przepaścią. Gdy drgania ustały, obsługujący urządzenie zmienili kierunek ruchu i Temuchin zaczął powoli niknąć z pola widzenia. Jason podszedł do krawędzi i patrzył, jak postać wodza stawała się coraz mniejsza, by w końcu roztopić się w skłębionej warstwie chmur. Nagle spod stóp obsunął mu się kawałek skały. Czym prędzej wycofał się do tyłu.

Mniej więcej co sto metrów, gdy pojawiał się węzeł łączący dwa odcinki elastycznej liny, mężczyźni pracujący przy korbie zwalniali. Uważnie obracali bęben, dopóki połączenie nie przeszło gładko przez blok. Ludzie zmieniali się przy tej pracy bez zatrzymywania dźwigu, tak aby lina odwijała się ze stałą prędkością.

— Z czego to jest? — zapytał Jason jednego z Gronostai. Osobnik o wysmarowanych tłuszczem włosach, którego jedyny ząb dziwnie wystawał nad górną wargą, zdawał się

kierować pracą dźwigu.

— Rośliny. Coś co rośnie. Długie. Ma liście. Nazywa się „mentri”

— Pnącza? — zgadywał Jason.

— Tak, pnącza. Wielkie. Trudno znaleźć. Rosną na dole. Rozciągają się. Bardzo mocno.

— Lepiej dla ciebie, żeby były mocne — mrunkął Jason. Nagle złapał mężczyznę za ramię, wskazując na linę, która zaczęła niebezpiecznie drgać. Jeniec, wijąc się w żelaznym uścisku, pospieszył z wyjaśnieniami.

— Wszystko dobrze. To znaczy, że człowiek jest na dole i puścił linę. Dlatego skacze. Ciągnijcie do góry! — krzyknął do obracających bęben.

Jason rozluźnił chwyt. Mężczyzna szybko się odsunął, rozcierając obolałe miejsce. To miało sens — kiedy Temuchin puścił linę, nagłe zmniejszenie obciążenia mogło wywołać drgania, aczkolwiek niezbyt duże. Masa wojownika stanowiła jedynie niewielką część całkowitego jej ciężaru.

— Teraz morop — rozkazał Jason, kiedy hak i rzemienie wciągnięto w końcu na górę.

Przyprowadzono zwierzę, które podejrzliwie łypało swymi małymi, czerwonymi oczkami w stronę krawędzi. Gronostaje sprawnie założyli uprzęż na moropa, a oczy zakryli mu skórzanym workiem, związanym mocno pod szczęką. Zaczepiono hak. Zwierzę stało spokojnie, dopóki nie poczuło, że coś je unosi w górę. Ogarnięte paniką zaczęło walczyć, odrywając pazurami fragmenty skały i znacząc bruzdami jej powierzchnię. Obsługa miała jednak duże doświadczenie. Mężczyzna, z którym Jason poprzednio rozmawiał, podbieg} do moropa z wielkim młotem i wprawnym ruchem uderzył w worek okrywający głowę zwierzęcia, w miejsce tuż powyżej jego oczu. Morop natychmiast znieruchomiał. Z wielkim wysiłkiem, pośród mnóstwa okrzyków, podniesiono bezwładne cielsko do góry i zaczęto opuszczać w przepaść.

— Dobrze trzeba — powiedział mężczyzna. — Za mocno — zabić. Za słabo — szybko się obudzi, zacznie szarpać i zerwie linę.

— Niezły cios — powiedział Jason, mając nadzieję, że Temuchin nie stoi pod skałą. Na razie wszystko szło drobrze i lina odwijała się bez przeszkód, przy monotonnym skrzypieniu metalu. W pewnym momencie Jason zorientował się, że drzemie, odsunął się więc od skraju przepaści. Nagle usłyszał krzyki i otworzywszy oczy zobaczył, że lina zaczęła gwałtownie skakać. Drgania były tak silne, że zeskoczyła z bloku i jeden z tubylców musiał wspinać się na ramę, by założyć ją z powrotem na miejsce.

— Zerwała się? — Jason zapytał najbliższego mężczyznę.

— Nie. Wszystko dobrze. Mocno skacze, bo odczepili moropa.

To było jasne. Elastyczne pnącze, uwolnione od znacznego ciężaru potężnej bestii wpadło w drgania o dużo większej amplitudzie. Znowu zaczęli wciągać linę. Jason zorientował się, że teraz kolej na niego. Nagle poczuł ssanie w dołku. Dałby wiele, by nie korzystać z tej przedpotopowej windy.

Już sam początek był kiepski.

W pewnym momencie stwierdził, że jego nogi wloką się po ziemi. Lina musiała się rozciągnąć pod dodatkowym ciężarem. Próbował wstać, ale grunt usuwał mu się spod nóg. Koło obróciło się o jeszcze jedną zapadkę i znalazł się w powietrzu, kołysząc nad chmurami. Raz tylko spojrzał w dół. Potem wolał skoncentrować się na tym, co się działo u góry. Szczyt skały zaczął się powoli oddalać. W końcu brudne twarze koczowników znikły mu z oczu. Próbował myśleć o czymś zabawnym, ale po raz pierwszy od dawna zabrakło mu poczucia humoru. Powoli obracając się w takcie opuszczania, mógł na własne oczy podziwiać niewiarygodny ogrom rozciągającego się w poprzek całego kontynentu skalnego progu. Powietrze było suche i czyste, a poranne słońce oświetlało powierzchnię klifu tak ostro, że można było wyraźnie zobaczyć każdy szczegół.

Pod nim rozciągało się falujące morze białych chmur rozbijających o skalną barierę.

Dopiero teraz spostrzegł, że miejsce na klifie, gdzie zainstalowano windę, było położone znacznie niżej niż reszta progu. Przypuszczał, że odpowiada mu podobne wzniesienie na dole. W każdym innym miejscu lina musiałaby być tak długa, że nie byłaby w stanie wytrzymać własnego ciężaru, nie wspominając już o dodatkowym obciążeniu. Chmury w dole zbliżały się coraz bardziej. W pewnej chwili wydało mu się, że wystarczy tylko wyciągnąć nogę, by ich dotknąć.

Potem otoczyły go pierwsze pasma wilgotnej mgły, a w parę chwil później obłoki zamknęły się wokół niego i pogrążył się w szarą nicość. Ostatnią rzeczą, jakiej się mógł spodziewać było to, że dyndając na końcu sznurka kilometrowej długości, zapadnie w sen. A jednak. Jednostajny ruch, zmęczenie całodobową jazdą i otaczająca ciemność w końcu go zmogły. Odprężył się, głowa mu opadła i w parę chwil później smacznie chrapał.

Obudził się, gdy deszcz zaczął kapać mu na ubranie, spływając w dół po plecach. Chociaż powietrze było dużo cieplejsze, wzdrygnął się i poprawił kołnierz.

Wciąż jeszcze miał przed sobą przesuwającą się mokrą powierzchnię skały, ale kiedy spojrzał w dół, coś zamajaczyło mu pod stopami. Człowiek? Przyjaciel czy wróg? Jeśli tubylcy wiedzieli o ukrytej ponad chmurami windzie, na dole mogła ich oczekiwać grupa wojowników. Wyrwał zza pasa topór i okręcił rzemień wokół przegubu. Na szarym polu, wśród nasiąkniętej wodą trawy, widniały porozrzucane pojedynczo głazy. Powietrze było wilgotne i lepkie.

— Odepnij uprząż i przygotuj się do jej zdjęcia — rozkazał Temuchin, idąc w poprzek łąki. — Po co ten topór?

— Na wypadek, gdyby tu był ktoś inny — odparł Jason, chowając broń za pasem i zabierając się do zdejmowania uprzęży. Nagłe szarpnięcie elastycznej liny rzuciło go na trawę.

— Teraz puść — krzyknął Temuchin.

Jason uczynił to w najbardziej niefortunnym momencie, gdy lina zaczynała się kurczyć. Wzniosła go w górę. Na chwilę zawisł w powietrzu, nim ciężko runął na ziemię. Potoczył się parę kroków, wbijając boleśnie w żebra rękojeść miecza. Nad sobą usłyszeli krótki świst liny, która uwolniona od ciężaru, poleciała do góry.

— Tędy. — Temuchin odwrócił się i ruszył przed siebie, podczas gdy JaSon wciąż jeszcze usiłował wstać.

Trawa była śliska i mokra. Błoto chlupotało pod butami. Temuchin obszedł dookoła rumowisko skalne. Wskazał wznoszący się na dziesięć metrów wierzchołek.

— Stąd zobaczysz, jak będzie zjeżdżał twój morop. Obudź mnie wtedy. Mój pasie się po drugiej stronie. Pilnuj, żeby nie uciekł.

Nie czekając na odpowiedź położył się na względnie suchym miejscu i przykrył twarz kawałkiem skóry.

— Zajęcie w sam raz na taką pogodę — mruknął do siebie Jason. — Przyjemna, mokra skała i wspaniały widok na absolutną pustkę.

Wdrapał się na duży głaz i usiadł na jego szczycie.

Senność zupełnie go opuściła. Na twardych kamieniach nawet siedzieć nie było wygodnie. Wiercił się i kręcił, męcząc okropnie. Ciszę zakłócał jedynie nieustanny plusk deszczu, od czasu do czasu przerywany radosnym porykiwaniem moropa, zachwyconego nieoczekiwanym obżarstwem. Chwilami deszcz przestawał padać, odsłaniając widok na rozpościerające się na zboczach pełne soczystej trawy pastwiska, poprzecinane bystrymi strumykami. Zdawało mu się, że upłynęły wieki, zanim usłyszał nad głową chrapliwy oddech i poprzez lekką mgłę zobaczył niewyraźny kształt zjeżdżający w dół. Zsunął się na ziemię. Temuchin obudził się, czujny, gdy tylko Jason dotknął jego ramienia.

W widoku ogromnej, bezwładnej bestii kołyszącej się nad ich głowami było coś zatrważającego. Oddech zwierzęcia stawał się coraz szybszy, a nogi zaczęły drgać nerwowo.

— Szybko — rozkazał Temuchin. — Budzi się.

Rzucili się by go złapać, lecz skurcz liny wyrwał moropa z ich rąk. Zwierzę usiłowało unieść głowę. Następne szarpnięcie liny postawiło je prawie na ziemi. Temuchin skoczył i zawisł na szyi zwierzęcia, przyciskając je swym ciężarem do wilgotnej ziemi.

— Odepnij go! — krzyknął.

Pasy były przymocowane specjalnymi sprzączkami. Odpinało się je przez odciągnięcie żelaznej przetyczki. Przy rozciągniętym, naprężonym sznurze, otwarcie zwyczajnych zapięć byłoby niemożliwe. Morop zaczął się rzucać, kiedy Jason odpiął ostatnią sprzączkę. Odskoczył. Skurcz elastycznej liny wyrwał rzemienie spod zwierzęcia prawie je przewracając i raniąc skórę tak mocno, że zawyło z bólu. Pobrzękując klamrami, uprząż natychmiast znikła z oczu.

Reszta dnia minęła podobnie. Temuchin, widząc że jego minstrel wie co robić, skorzystał z panującego spokoju i znowu zasnął. Jason musiał przejąć dowodzenie.

Żołnierze i wierzchowce pojawiali się w równych odstępach czasu. Jedna grupa żołnierzy pilnowała pasących się moropów, podczas gdy druga obsługiwała lądowanie. Reszta — oprócz Ahankka — spała. Jego Jason postawił na punkcie obserwacyjnym. Na dole było już dwudziestu sześciu ludzi i dwadzieścia pięć moropów, gdy nadszedł niespodziewany koniec.

Grupka pracujących, w nieustającym deszczu prawie drzemała, kiedy otrzeźwił ich ochrypły głos Ahankka. Jason podniósł wzrok i ujrzał jakiś ciemny kształt, lecący dokładnie na nich. Spadający morop robił się coraz większy, aż w końcu z ogromnym hukiem uderzył o ziemię. Przykrył go zwój liny, której koniec upadł w pobliżu Jasona i żołnierzy. Temuchina nie trzeba było wołać. Obudziły go krzyki i odgłos uderzenia. Rzucił jedno spojrzenie na skrwawione, zdeformowane ciało zwierzęcia i odwrócił się.

Zaprząc cztery moropy. Odciągnąć martwe zwierzę i linę. Daleko.

Oficerowie pośpiesznie wykonywali rozkaz, a Temuchin zwrócił się do Jasona.

— Właśnie dlatego wysłałem najpierw człowieka, potem moropa. Dwu z nich będzie musiało jechać na jednym wierzchowcu. Gronostaje ostrzegali mnie, że lina zawsze się zrywa w czasie pracy — nigdy nie wiadomo kiedy. Zazwyczaj pęka pod dużym ciężarem.

— Ale zdarzało się, że trzaskała, gdy zjeżdżał człowiek?

Już wiem, dlaczego pojechałeś pierwszy. Nieźle to rozegrałeś wodzu — wyraził mu swoje uznanie Jason.

— Ja jestem dobrym graczem — spokojnie odrzekł Temuchin, wycierając rdzewiejący miecz kawałkiem natłuszczonej skóry. — Jest tylko jedna lina w zapasie. Kazałem przerwać opuszczanie, gdy ta się zerwie. Zanim wrócimy, założą nową i spuszczą strażników. Będą na nas czekać. Teraz ruszamy.

Загрузка...