Porucznik Talenc opuścił elektroniczną lornetkę i zaczął kręcić potencjometrem wzmacniacza, by skompensować zanikające światło. Oślepiające białe słońce skryło się już za grubą warstwą chmur. Zbliżał się wieczór. Przez lornetkę porucznik widział jednak wyrazisty, czarno-biały obraz falującej równiny. Nic, tylko trawa. Morze falującej na wietrze trawy.
— Przepraszam sir, ale ja tam nic nie widzę — z niechęcią powiedział wartownik. — Tylko to, co zwykle.
— Wystarczy, że ja go zobaczyłem. Coś tam się poruszyło. Idę sprawdzić, co. — Spojrzał na zegarek. — Jeszcze półtorej godziny, zanim zacznie się ściemniać. Mnóstwo czasu. Przekaż dyżurnemu, gdzie poszedłem.
Wartownik chciał jeszcze coś dodać, ale się rozmyślił. Nie udziela się rad porucznikowi Talencowi.
Kiedy brama w zasiekach została otwarta, Talenc zarzucił na ramię miotacz laserowy, przepasał pojemnik z granatami i wyruszył. Był przekonany, że na tej rozległej równinie nie istniało nic, czego tak naprawdę musiałby się obawiać, a chciał zbadać sprawę. W jednakowym stopniu kierowała nim: ciekawość, nuda codziennej, rutynowej służby i poczucie obowiązku. Ciężko stąpał po chrzęszczącej trawie. Raz tylko się obejrzał, by rzucić okiem na otoczony zasiekami obóz. Parę niskich budynków, kilka namiotów i wznoszący się nad nimi szkielet wieży strażniczej. Wszystko to kryło się w cieniu ogromnego niczym skała statku. Talenc nie należał do ludzi szczególnie wrażliwych, ale nawet on odczuwał znikomość samotnego obozowiska, zagubionego w bezmiarze pustki. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Sto metrów od zasieków zaczynał się niewielki uskok, za którym wznosiła się skarpa, niewidoczna od strony obozu. Talenc z trudem wspiął się na wzniesienie i… zamarł z przerażenia. Tuż przed sobą ujrzał gromadę jeźdźców. Cofnął się gwałtownie, ale było już za późno. Najbliższy wojownik przebił mu łydkę długą lancą i zwlókł z krawędzi wału. Talenc padając wyszarpnął pistolet, ale następna włócznia wytrąciła mu go z ręki i przebijając dłoń, przygwoździła ją do ziemi. Wszystko to trwało niezwykle krótko: jedną, może dwie sekundy. Gdy usiłował sięgnąć po radio, ogarnęła go fala gwałtownego bólu. Trzecia lanca przeszywając nadgarstek, unieruchomiła drugie ramię. Ranny otworzył usta by krzyknąć, ale nie zdążył. Najbliższy jeździec, pochyliwszy się lekko w siodle, wepchnął krótki miecz między zęby porucznika. Uciszył go na zawsze. Noga konającego drgnęła w agonii. Szelest poruszonej trawy był jedynym dźwiękiem, który towarzyszył tej śmierci. Jeźdźcy spojrzeli na zwłoki i odjechali w milczeniu, nie okazując zainteresowania. Ich wierzchowce były równie spokojne.
— Co się stało? — spytał dowódca straży, zapinając pas.
— Chodzi o porucznika Talenca, sir. Powiedział, że coś zauważył i wyszedł z obozu. Zniknął potem za wzgórzem i od tego czasu, czyli od dziesięciu, może piętnastu minut, już się nie pokazał. Jego radio również nie odpowiada.
— Nie rozumiem, jak mogło mu się tam coś przytrafić — powiedział dowódca, spoglądając na ciemniejącą równinę.
— Ale trzeba to sprawdzić. Sierżancie! — Wołany wystąpił i zasalutował. — Weźcie ludzi i odszukajcie porucznika Talenca.
To byli fachowcy: wynajęci przez Johna Company na trzydzieści lat, przygotowani na każde kłopoty na tej nowo odkrytej planecie. Rozproszyli się po równinie w tyralierę i ostrożnie ruszyli naprzód.
— Coś nie tak? — zapytał metalurg, wychodząc z szopy wiertniczej. W ręku trzymał tackę z próbką rudy.
— Nie wiem — odparł dowódca akurat w chwili, gdy z ukrytego żlebu i obu stron pagórka zaczęli wynurzać się jeźdźcy.
Zaskoczenie było zupełne. Strażnicy, doskonale wyszkoleni i uzbrojeni, zostali dosłownie wyrżnięci. Padło kilka strzałów, ale jeźdźcy, nisko pochyleni w siodłach, skutecznie kryli się przed ogniem. Rozległ się świst zwalnianych cięciw i ciskanych z ogromną siłą lanc. Jeźdźcy przemknęli jak burza, zostawiając za sobą dziewięć poskręcanych trupów.
— Jadą tutaj — krzyknął metalurg i upuściwszy tacę rzucił się do ucieczki.
Syrena zawyła na alarm; z namiotów zaczęli wybiegać strażnicy, nadziewając się prosto na atakujących wojowników. Nie było czasu, by się przygotować do walki. Żołnierze nie mieli żadnych szans, ginęli zanim zdążyli wydobyć broń.
Wierzchowce napastników parły naprzód, tratując ziemię podobnymi do słupów nogami. Pierwszy z nich runął na ogrodzenie, obalając je własnym ciałem. Z drutów wystrzeliła iskra, śmiertelnie raniąc zwierzę. Jego długa szyja uderzyła o ziemię dosłownie u stóp dowódcy straży. Ten patrzył w niemym przerażeniu, jak jeździec dobił stwora. trafiając go strzałą w oko.
Wojownicy przemknęli tuż przy zasiekach, przeskakując przez ciało zabitej bestii. Wysyłali grad strzał ze swych krótkich, pokrytych laminatem łuków. Pomimo panującego półmroku mierzyli nadzwyczaj celnie. Rozkołysany krok ich wielkich wierzchowców na pewno im tego nie ułatwiał. Obrońcy padali jednak jak muchy — ranni lub zabici. Jedna ze strzał utkwiła w głośniku, który zatrzeszczał krótko i umilkł.
Odeszli równie szybko, jak się pojawili, znikając za ciemniejącym wzgórzem. W przerażającej ciszy, która teraz zapadła, słychać było jedynie jęki rannych. Nadchodziła noc, było coraz ciemniej.
W świetle zapalonych pochodni obóz przedstawiał okropny widok. Komandor wyprawy zaczął wykrzykiwać rozkazy przez megafon i dopiero to zdołało przywrócić jako taki porządek.
Wytoczono moździerze. Nagle jeden z wartowników krzyknął ostrzegawczo. Żołnierze odwrócili wielki reflektor, oświetlając ciemną masę jeźdźców, ponownie gromadzących się na wzgórzu.
— Moździerze, ognia! — krzyknął wściekle komandor. — Wykończyć ich!
Jego głos utonął w huku pierwszej salwy. Kontynuowali obstrzał, aż kłęby dymu i kurzu przesłoniły widok. Grzmot kanonady rozlegał się niczym burza. Nie wiedzieli, że pierwsza szarża stanowiła jedynie manewr taktyczny, podczas gdy główne uderzenie nastąpiło z przeciwnej strony. Dopiero gdy napastnicy znaleźli się pomiędzy nimi, zrozumieli, co się stało.
— Zamknąć włazy — krzyknął ze sterowni pilot dyżurny, waląc w przełączniki zamykające śluzę. Z tej, na razie bezpiecznej wysokości, widział fale napastników zalewające obóz, a wiedział, jak ślamazarnie przesuwają się przekładnie ciężkich drzwi zewnętrznych. Odruchowo przytrzymywał wciśnięte już przyciski.
Wierzchowce atakujących, mimo że oślepione falą światła, przetoczyły się przez elektryczne ogrodzenie. Pierwsze z nich ginęły porażone prądem, ale następne, wspinając się na ich ciała, bezpiecznie pokonały przeszkodę.
Ginęli i jeźdźcy, ale jak się okazało, nie miało to większego znaczenia, bo podobnie jak ich zwierzęta, zastępowani byli kolejnymi szeregami wojowników. Opanowali obozowisko i roznieśli je w pył.
— Tu drugi oficer Weiks — powiedział pilot, włączając na statku wszystkie głośniki. — Czy jest na pokładzie ktoś starszy ode mnie stopniem?
Wsłuchiwał się w narastającą ciszę, a kiedy się znów odezwał, głos miał zduszony i niewyraźny.
— Zgłaszać się po kolei. Oficerowie i załoga. Sparks, notujcie.
Zwolna, niepewnie, jeden po drugim zaczęli się odzywać. W tym czasie Weiks uruchomił zewnętrzne skanery. Na dole ujrzał piekło.
— Siedemnastu, to wszyscy? — z niedowierzaniem wykrztusił radiooperator, zasłaniając dłonią mikrofon. Podał listę drugiemu oficerowi, który spojrzał na nią ponuro, po czym wolno sięgnął po mikrofon.
— Tu mostek — powiedział. — Przejmuję dowodzenie. Przygotować silniki.
— Nie spróbujemy im pomóc? — jakiś głos przerwał ciszę. Nie możemy ich przecież tak zostawić!
— Nie mamy już komu — odrzekł wolno Weiks. — Sprawdziłem na wszystkich monitorach. Poza tymi bestiami, niczego więcej nie widać. Nawet jeśli ktoś ocalał, nie sądzę byśmy mogli mu pomóc. Opuszczenie statku to teraz samobójstwo. Poza tym mamy minimum załogi. Nikogo nie może już zabraknąć.
Kadłub drgnął, jakby chciał potwierdzić jego słowa.
— Jeden ekran nie działa — zameldował radiooperator. — O, teraz drugi. Czymś w nie rzucają. Przywiązują liny do dźwigarów. Czy… czy mogą nas przewrócić?
— W ciągu 65 sekund powinny odpalić silniki — rzucił Weiks.
— Ależ one spalą nam odrzutowce, wszystko i wszystkich tam na dole — jęknął Sparks.
— Nasi już tego nie poczują — stwierdził gorzko pilot — a tamci… Jakoś ich nie żałuję.
Statek, plując ogniem, uniósł się w górę. W dole pozostały jedynie kłęby dymu i krąg zwęglonych trupów, ale gdy tylko ziemia nieco ostygła, jeźdźcy wdarli się tam znowu. Z ciemności napływało ich coraz więcej i więcej. Szeregi zdawały się nie mieć końca.