Gdy smużka rzednącego dymu dosięgnęła Jasona, ten pociągnąwszy nosem, zaczął szybko uciekać. Narcogaz. Działał bezbłędnie i natychmiastowo na wszystkie oddychające tlenem organizmy, powodując paraliż i utratę przytomności na około pięć godzin. Po tym czasie ofiara odzyskiwała całkowicie zdrowie, a jedynym przykrym skutkiem był rozłupujący czaszkę ból głowy.
Co się stało? Statku z pewnością nie było, niczego innego również nie było widać. Zmęczenie zaczynało pokonywać stymulatory. Mąciło mu się w głowie. Od dłuższego czasu słyszał warkotliwy dźwięk, ale dopiero teraz udało mu się ustalić jego źródło. To był ładownik „Walecznego”. Oślepiony jasnością porannego nieba Jason ujrzał smugę kondensacyjną, zmierzającą w jego kierunku. Rosła z każdą sekundą. Rakieta w pierwszej chwili była małą kropeczką, potem nabrała kształtów, by w końcu stać się metalowym cylindrem, który wylądował w słupie ognia nie dalej niż sto metrów od niego. Właz otworzył się i Meta zeskoczyła na ziemię, jeszcze zanim amortyzatory stłumiły impet lądowania.
— Nic ci nie jest? — zawołała biegnąc szybko do niego i mierząc z pistoletu do ewentualnych wrogów.
— Nigdy nie czułem się lepiej — odpowiedział, wspierając się na metalowej pałce, by nie upaść. — Co cię zatrzymało? Myślałem, że wszyscy wynieśliście się stąd i zapomnieliście o mnie.
— Wiesz, że nigdy byśmy tego nie zrobili. — Jej dłonie przebiegały po jego ciele, ramionach, jakby szukały połamanych kości lub po prostu upewniały ją, że Jason wciąż żyje.
— Nie mogliśmy zapobiec twemu porwaniu, chociaż próbowaliśmy. Kilku z nich zginęło. W tym samym czasie przypuścili atak na statek.
Jason dobrze rozumiał, co kryło się za tymi suchymi słowami. To musiało być straszne.
— Chodźmy do rakiety. — Zarzuciła na swoje barki jego ramię, by mógł się na niej wesprzeć. Nie zaprotestował. — Byli ukryci, a posiłki wciąż przybywały. Dobrze walczą. Nie dają im szansy. Kerk szybko się zorientował, że w ten sposób bitwa nigdy się nie skończy i że stojąc tam, w niczym ci nie pomożemy. Jeśli udałoby ci się uciec — czego był pewien
— i tak nie mógłbyś dostać się do statku. Tak więc zamontowaliśmy tu kilka kamer szpiegowskich i mikrofonów oraz niezły zapas min ziemnych i zdalnie sterowanych bomb gazowych. Potem odlecieliśmy i założyliśmy bazę w górach, na północy. Ja zostałam w ładowniku u podnóża gór i czekałam do tej pory. Przyleciałam tak szybko, jak tylko mogłam. Chodź tutaj, do kabiny.
— Udało ci się w samą porę. Dziękuję, sam wejdę.
Oczywiście, nie był w stanie tego zrobić, ale nie chciał przyznawać się głośno do swojej słabości. Wolał udać, że sam wspiął się na drabinę, choć pomogło mu w tym piękne, kobiece ramię.
Chwiejnym krokiem wszedł do środka i osunął się na fotel drugiego pilota, podczas gdy Meta zamykała wejście. Gdy tylko zaryglowała właz, opadło z niej cale napięcie. Broń wsunęła z powrotem do automatycznej pochwy. Potem przyklękła i spojrzała mu uważnie w twarz.
Zrzuć te brudne szmaty — powiedziała, ciskając na podłogę futrzaną czapę.
Zanurzyła palce w jego włosach, a potem leciutko, opuszkami dotykała ran i śladów po odmrożeniach na jego twarzy.
— Myślałam, że już nie żyjesz, Jason. Naprawdę. Nie sądziłam, że cię jeszcze zobaczę.
— Tak bardzo cię to obchodzi?
Był bardzo wyczerpany. Jego wytrzymałość już dawno przekroczyła punkt krytyczny. Przed oczyma latały mu czarne plamy. Czuł, że w tym momencie jest mu bliższa niż kiedykolwiek przedtem.
— Owszem. Sama nie wiem, dlaczego. Nagle pocałowała go, mocno, me zważając na jego spierzchnięte, popękane wargi. Nie skarżył się.
— Może po prostu przyzwyczaiłaś się, że zawsze jestem obok — powiedział to bardziej obojętnie niż zamierzał.
— Nie, to nie to. Miałam już w życiu wielu mężczyzn. „Fajnie. Wielkie dzięki” — pomyślał.
— Mam dwadzieścia pięć lat i dwoje dzieci. Pilotując nasz statek widziałam wiele planet. Byłam przekonana, że wiem wszystko, co powinnam wiedzieć, ale teraz już tak nie myślę. Kiedy ten człowiek, Mikah Samoh, porwał cię, odkryłam jakąś prawdę o sobie samej. Musiałam cię odnaleźć. Są to bardzo niepyrrusańskie uczucia — przecież zawsze uczono nas najpierw myśleć o mieście, potem o ludziach. Teraz już sama.nie wiem… Czy nie mam racji?
— Masz — odpowiedział. Oplótł spękanymi, brudnymi palcami jej ciepłe, sprężyste ramię. — Myślę, że jesteś bliższa prawdy niż ktokolwiek z twego rzeźnickiego plemienia.
— Powiedz, dlaczego tak jest?
— Czy wiesz, Meto, co to jest małżeństwo?
— Słyszałam o tym. Obyczaj społeczny na niektórych planetach. Ale nie wiem, co to znaczy. — Na tablicy kontrolnej gniewnie zabrzęczał alarm i Meta szybko odwróciła się w tym kierunku.
— Nie wiesz jeszcze. Może to i lepiej. Może ja ci nigdy tego nie powiem… — Uśmiechnął się. Głowa opadła mu na piersi i natychmiast zasnął.
— Nadjeżdża ich coraz więcej — powiedziała Meta, wyłączając alarm i rzucając okiem na ekran.
Nie było odpowiedzi. Szybko przymocowała Jasona pasami do fotela i zaczęła startować. Wystrzeliła w niebo nie2 zastanawiając się, czy pod silnikami nie znaleźli się jacyś napastnicy. Przeciążenie przy podchodzeniu do lądowania obudziło Jasona.
— Pić — wyszeptał, oblizując wyschnięte usta. — I jeść. O jestem tak głodny, że zjadłbym jedno z tych bydląt na surowo.
— Teca jest w drodze — odpowiedziała mu, błyskawicznie przesuwając przełączniki.
— Jeśli jest równie znakomitym konowałem co jego mistrz Brucco, to zaaplikuje mu kurację regenerującą i będę nieprzytomny przez tydzień. Nic z tego. — Wolno odwrócił głowę, patrząc jak otwiera się wewnętrzna grodź. Teca, energiczny młody lekarz, którego entuzjazm dla medycyny znacznie przewyższył wiedzę na ten temat, wszedł do środka.
— Nic z tego — powtórzył Jason — żadnej kuracji regenerującej. Kroplówka z glukozy, zastrzyki witaminowe, sztuczna nerka — co chcesz, żebym tylko był przytomny.
To właśnie lubię u Pyrrusan — powiedział Jason, kiedy wynosili go na noszach z rakiety. Butla z kroplówką dyndała przy jego głowie. — Pozwalają ci iść do diabła w wybrany przez ciebie sposób.
Meta zadbała o to, by minęło trochę czasu, nim zebrali się przywódcy ekspedycji. Jason, któremu oczy zamknęły się w trakcie gniewnych narzekań, spędził ten czas na głębokim, pokrzepiającym śnie. Obudził się, gdy gwar rozmów zaczął wypełniać pokój.
— Proszę o spokój — powiedział, usiłując nadać swemu głosowi rozkazujący ton. Zamiast tego z jego ust wydobył się głośny charkot, przypominający warczenie jamnika.
— Zanim się zacznie, chciałbym coś na gardło i jakiś zastrzyk, który mnie obudzi. Mógłbyś się tym zająć?
— Oczywiście — zgodził się Teca, otwierając torbę — ale nie sądzę, żeby to było odpowiednie w twoim stanie. Wykonał jednak polecenie.
— Tak lepiej — stwierdził Jason, gdy leki raz jeszcze zlikwidowały zmęczenie. Wiedział, że zapłaci za to. Ale później. Zadanie musi być wykonane teraz.
— Znalazłem odpowiedź na niektóre pytanie — powiedział. — Nie na wszystkie, ale na początek dobre i to. Wiem już, że bez pewnych głębokich przeobrażeń nie będziemy wstanie założyć kopalni. Mówiąc „głębokich” mam na myśli to, że musimy całkowicie zmienić moralność, obyczaje i kulturową motywację tych ludzi.
— To niemożliwe — stwierdził Kerk krótko.
— Być może. Ale to lepsze niż ludobójstwo. W obecnej sytuacji, chcąc spokojnie wybudować osadę, musielibyśmy wybić tych prymitywów do nogi.
Po tych słowach zapadła przygnębiająca cisza. Pyrrusanie wiedzieli, co to znaczy. Byli przecież ofiarami totalnego wyniszczenia na własnej planecie.
— Nie rozważaliśmy ludobójstwa — powiedział Kerk, a pozostali przytaknęli ruchem głowy — ale ta druga możliwość brzmi równie bezsensownie.
— Doprawdy? Przypomnij sobie, że jesteśmy tutaj, gdyż wasze pojęcie moralne, zakazy, motywacje kulturowe ulegały całkowitemu przeobrażeniu. Co było dobre dla was, będzie dobre i dla nich. Dopniemy swego stosując dwie stare jak świat metody: „Dziel i rządź” oraz „Jeśli nie możesz pokonać wroga, przyłącz się do niego”.
— Dobrze byłoby — zaproponował Rhes — gdybyś wyjaśnił, jaki to system moralny mamy zniszczyć.
— Jeszcze tego nie powiedziałem? — Jason poszperał w pamięci i stwierdził, że rzeczywiście nic im jeszcze nie powiedział. Pomimo leków jego umysł nie działał tak sprawnie, jak powinien. —
— Pozwólcie więc, że wyjaśnię. Jak wiecie, przeszedłem ostatnio przymusową indoktrynację odnośnie życia tubylców. Okropność — to właściwe słowo. Są rozbici na klany i szczepy, prowadzące ze sobą nieustanne wojny. Czasami dwie grupy lub więcej łączą się ze sobą, by wyrżnąć trzecią, która akurat im przeszkadza. Dzieje się to pod kierunkiem osobnika na tyle sprytnego, że doprowadził do sojuszu i na tyle silnego, iż ten sojusz utrzymał. Temuchin — to imię wodza, który zjednoczył plemiona, by zniszczyć ekspedycję John Company. Jest na tyle dobry w swoim rzemiośle, że zamiast rozwiązać sojusz po usunięciu zagrożenia, jeszcze bardziej go umocnił i rozszerzył. Jedną z najsilniejszych motywacji, jakie oni posiadają, jest nienawiść do miast. Przywódca nie miał problemów z werbowaniem żołnierzy. Od dawna dostarczał swej armii coraz to nowego zajęcia, rozszerzając obszar panowania. Nasze przybycie jeszcze bardziej zwiększyło napływ ochotników. Temuchin to nasz główny problem. Nigdzie się nie osiedlimy, dopóki on włada plemionami. Pierwsze, co musimy zrobić, to usunąć powód tej świętej wojny. Łatwo tego dokonamy, po prostu odlatując.
— Jesteś pewien, że nie masz gorączki? — zainteresowała się Meta.
— Dzięki za troskliwość, ale nic mi nie jest. Miałem na myśli to, że musimy przekonać plemiona o naszym odlocie. Powinniśmy jeszcze raz wylądować w tym samym miejscu i udawać jakieś prace górnicze. Kłopoty na pewno pojawia się dość szybko. Musimy wtedy z nimi walczyć, by udowodnić, że nam naprawdę zależy na sprawie. Jednocześnie spróbujemy mówić do nich przez głośniki, oczywiście zapewniając o naszych zamiarach. Będziemy ględzić o tych wszystkich pięknych rzeczach, które im damy, jeśli tylko zostawią nas w spokoju. Sprawi to, że będą walczyć jeszcze zacieklej. Potem zagrozimy, że odlecimy na zawsze, jeśli nie przestaną. Oczywiście nie przestaną, więc wystartujemy i z balistycznej orbity, tak by nas nie zauważyli, wylądujemy znowu — w jakiejś kryjówce, najlepiej w górach. To będzie etap pierwszy.
— Myślę, że raczej drugi — Kerkowi wyraźnie brakowało entuzjazmu. — Jak dotąd najbardziej przypomina to zwykłą ucieczkę.
— To tylko pomysł. Ale mogę dokończyć? Następnie znajdziemy w górach jakieś odosobnione miejsce. Takie, do którego nie można się dostać pieszo. Wybudujemy tam modelową wioskę, w której osiedlimy — oczywiście wbrew ich woli — jedno z mniejszych plemion. Będą mieli wszystkie nowoczesne urządzenia sanitarne — ciepłą wodę, jedyną na całej planecie toaletę z prawdziwego zdarzenia, dobre jedzenie i pomoc medyczną. Oczywiście znienawidzą nas za to i będą robić wszystko, co w ich mocy, żeby nas zabić i uciec. Wypuścimy ich, kiedy już będzie po wszystkim, ale w międzyczasie użyjemy ich moropów, camachów i całej reszty ich barbarzyńskich urządzeń.
— Po jaką cholerę? — zdumiała się Meta.
— By założyć własne plemię. Plemię „Walecznych Pyrrusan”. Twardszych, bardziej okrutnych, wierniejszych tabu niż jakiekolwiek inne. Wkręcimy się między nich. Będziemy tak dobrzy, że nasz wódz. Kerk Wielki, obali Temuchina. Wierzę, że uda wam się puścić w ruch tę cała maszynerię jeszcze przed moim powrotem.
— Nie wiedziałem, że nas opuszczasz — zdziwił się Kerk, a wyraz zakłopotania malujący się na jego twarzy odzwierciedlał uczucia pozostałych. — Co zamierzasz zrobić?
Jason potrącił wyimaginowane struny.
— Mam zamiar — ogłosił — zostać minstrelem. Wędrownym trubadurem — szpiegiem. Będę siać niezgodę i przygotowywać wasze nadejście.