Rozdział XII

Nie było żadnej paniki, zaledwie lekkie ożywienie. Wojna to wojna. Obce środowisko, deszcz, nowe bronie — nic nie mogło naruszyć spokoju barbarzyńców, czy też ich zdolności bojowej. Ludzie, którzy zaatakowali statek kosmiczny, do ładowanego przez lufę działa mogli się odnieść tylko z pogardą.

Ahankk doglądał załadunku prochu, natomiast Temuchin poszedł na ostrzeliwaną wieżę, by osobiście sprawdzić, jakie są siły atakujących. Jeszcze jeden pocisk trafił w jej ścianę. Kule bzyczały niczym rój pszczół, lecz on stał tam, nieporuszony, aż zorientował się w sytuacji i wydał swym ludziom rozkazy.

Jason podążył za żołnierzami niosącymi proch. Gdy wychodzili stwierdził, że wódz jest ostatnim człowiekiem opuszczającym twierdzę.

— Tędy, przez tę bramę — rozkazał Temuchin, pokazując wyjście od strony rzeki. — Tamci nie mogą jeszcze widzieć moropów ukrytych za murem. Ci, co wiozą proch — na siodła. Na mój sygnał wszyscy ruszycie prosto do lasu. Reszta spróbuje zatrzymać żołnierzy. Dołączymy później.

— Jak myślisz, ilu ich jest? — zapytał Jason, gdy grupa transportująca proch odjechała.

— Wielu. Dwie ręce razy cały człowiek, może więcej. Pojedziesz za tymi, co wiozą proch. Atak się zbliża.

Kule świszcząc, odbijały się od murów lub wpadały przez okienka strzelnic. Słychać było ryk atakujących.

„Cały człowiek — myślał Jason, kuśtykając w stronę swego moropa — to chyba palce rąk i nóg, czyli dwadzieścia. Razy jedna dłoń, to setka, a razy dwie dłonie, dwieście. Ich grupa w najlepszym wypadku liczyła dwadzieścia trzy osoby, jeżeli nikt więcej nie zginął w czasie ostatecznego ataku. Dziesięciu, razem z Jasonem w charakterze doradcy technicznego, odejdzie z prochem. Zostaje trzynastu. Trzynastu przeciw dwóm setkom! Niezłe proporcje”.

Wypadki zaczęły się teraz toczyć bardzo szybko. Jason zaledwie zdążył wgramolić się na moropa, gdy tamci odjechali. Ruszył więc jako straż tylna. Gdy wyjechali na tyły fortecy, pojawili się pierwsi napastnicy. Pozostała trzynastka ruszyła do ataku i zwycięski ryk nadciągających wojowników zmienił się w okrzyki trwogi i bólu. Jason obejrzał się przez ramię i dostrzegł wywrócone działo i uciekających we wszystkie strony żołnierzy. Zaraz potem wpadł między drzewa i musiał skupić całą uwagę, by uniknąć zderzenia z gałęziami.

Czekali, osłonięci lasem. Po minucie rozległ się tętent galopujących moropów i siedem wierzchowców wpadło między mokre krzewy. Jedno zwierzę niosło dwu jeźdźców. Z każdą potyczką było ich coraz mniej.

— W drogę! — rozkazał Temuchin. Wracajcie tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy. My zostaniemy tutaj, by opóźnić pogoń.

Gdy tylko Jason z towarzyszami ruszyli, oddział Temuchina zsiadł z wierzchowców i zajął stanowiska na skraju lasu. Chyba tylko zdecydowany atak mógł ich teraz pokonać.

Jason nie był zachwycony tą podróżą. Nie miał odwagi zabrać ze sobą medpakietu i teraz żałował, że nie podjął ryzyka. Nawet nie próbował opatrzyć krwawiących ran zesztywniałą irchą. Nie było to możliwe w czasie jazdy krętym traktem na trzęsącym się grzbiecie moropa. Pocieszała go tylko myśl, że może już nigdy nie będzie musiał dosiadać bydlaka. Zanim dotarli do splądrowanego gospodarstwa, dołączyli do nich pozostali jeźdźcy i już całą grupą popędzili w głuchym milczeniu.

Jason zupełnie stracił orientację wśród plątaniny drzew. Wszystkie ścieżki okryte całunem mgły wydawały mu się jednakowe. Jedank nomadowie wykazywali znacznie lepszą orientację w terenie i bez wahania pędzili ku swemu celowi. Moropy zaczynały słabnąć. Poruszały się tylko dzięki temu, że jeźdźcy ciągle kłuli je ostrogami. Z boków ściekała im krew, wsiąkając w wilgotne futro.

Gdy dojechali do rzeki, Temuchin zarządził postój.

— Zsiadać! — rozkazał. — Zabierzcie z juków tylko niezbędne rzeczy. Zwierzęta zostawimy tutaj. Teraz nad rzekę, pojedynczo.

Ruszył pierwszy, prowadząc swojego moropa. Jason był zbyt otępiały zmęczeniem i bólem by się zorientować, co się dzieje. Kiedy w końcu dotarł ze swym wierzchowcem nad rzekę, był zaskoczony widząc na brzegu jedynie grupę ludzi i ani jednego moropa.

— Czy masz wszystko, czego potrzebujesz? — zapytał Temuchin, odbierając wodze i prowadząc zwierzę nad wodę.

Gdy Jason potwierdził, wódz chlasnął nożem po gardle moropa, prawie odcinając mu głowę. Odskoczył, by uniknąć strugi krwi. Pchnął nogą chwiejące się zwierzę, które wpadło do rzeki. Bystry nurt szybko zabrał ciało.

— Machina nie wciągnie moropa na klif — powiedział.

— A nie chcę, by ich ciała zostały w pobliżu miejsca lądowania. Inaczej znajdą je żołnierze i będą na nas czekać. Pójdziemy pieszo.

— Spojrzał na zranioną nogę Jasona. Możesz iść?

— Oczywiście. Nigdy nie czułem się lepiej. — Odrzekł Jason. — Mała przechadzka po dwóch nieprzespanych nocach i tysiąc kilometrowej jeździe dobrze mi zrobi. Idziemy.

— Odmaszerował, tak szybko jak mógł starając się nie kuleć.

— Dowieziemy proch, a ja pokażę ci, jak go używać — przypomniał na wypadek… gdyby wódz miał krótką pamięć.

Nie był to lekki spacerek. Nie robili postojów. W czasie marszu przekazywali sobie baryłki z prochem, żeby odciążyć towarzyszy. Na szczęście Jason i pozostali ranni byli zwolnieni z tego obowiązku. Również wspinaczka na wzgórze, po śliskiej trawie nie była rzeczą łatwą.

Noga Jasona bolała potwornie. Krew wciąż sączyła się do buta nieprzerwanym strumieniem. Marsz zdawał się nie mieć końca. Jason zaczął zostawać z tyłu. W końcu wyprzedzili go wszyscy i w pewnej chwili zginęli mu z oczu za grzbietem wzgórza. Otarł z twarzy deszcz i pot. Kuśtykając dalej, starał się trzymać ścieżki majaczącej w wysokiej trawie. Na szczycie wzgórza pojawił się Temuchin, znacząco kładąc dłoń na rękojeści miecza. Jason zdobył się na rozsadzający płuca wysiłek i przyśpieszył. Gdyby osłabi, podzieliłby los moropów.

Miał wrażenie, że idzie całe wieki. W końcu dotarł do szczytu wzgórza, mile tym faktem zaskoczony.

Na trawie, plecami do znajomej skały, siedziała grupka ludzi.

— Temuchin już pojechał — powiedział Ahankk. — Ty jedziesz następny. Pierwszych dziesięciu mężczyzn zabiera baryłki z prochem.

— Świetny pomysł — odparł Jason, padając na mokrą trawę.

Leżał długo, na wpół przytomny, nim zdołał usiąść, by jakoś założyć szorstkie opatrunki. Jeden z koczowników podał mu baryłkę prochu oplecioną rzemieniami. Skórzany pas, który był do niej przyczepiony, założył sobie na szyję. W chwilę później pojawiła się lina i Jason pozwolił się do niej przywiązać. Tym razem perspektywa upadku w przepaść nie przejmowała go w najmniejszym stopniu. Oparł głowę o baryłkę z prochem i momentalnie zapadł w sen.

Spał przez całą drogę. Obudził się dopiero na szczycie klifu, gdy uderzył czołem w skalną półkę. Czekały już na nich nowe moropy. Jasonowi pozwolono od razu wracać do obozu. Nie musiał taszczyć prochu. Pozwolił zwierzęciu wlec się najwolniej, jak tylko się dało. Nie zniósłby już kołysania, ale i tak kiedy dotarł do swego camachu nie miał już siły nawet zejść z wierzchowca.

— Meta — wychrypiał — pomóż rannemu weteranowi wojen.

Zachwiał się, gdy wytknęła głowę z namiotu i bezwładnie osunął się z siodła. Złapała go w locie i na własnych rękach wniosła do namiotu. To było miłe.

— Powinieneś coś zjeść wypiłeś.

Meta była uparta. — Dość już

— Bzdura — odrzekł, popijając z żelaznego kubka. — Po prostu brak mi krwi. Mepakiet powiedział, że nieco jej straciłem i dla wyrównania niedoborów dał mi zastrzyk z żelaza. Poza tym jestem zbyt zmęczony, by jeść.

— Z odczytu wynika, że potrzebujesz transfuzji.

— Raczej trudno ją tutaj zrobić. Będę pił dużo wody, a co wieczór będę jadł kozią wątróbkę.

— Otwierać! — krzyknął ktoś, szarpiąc klapę przy wejściu. — Rozkazuję w imieniu Temuchina.

Meta schowała medpakiet pod futra i podeszła do wejścia. Grif, który rozdmuchiwał ogień, podniósł lancę i zaczął się nią bawić.

— Pójdziesz teraz do Temuchina.

— Zaraz przyjdzie. Powiedz mu to. Żołnierz wszczął kłótnię, lecz Meta chwyciła go za nos i wypchnęła z namiotu. Zasznurowała z powrotem wejście.

— Nie możesz iść — powiedziała.

— Nie mam wyboru. Rany zszyliśmy struną z jelit, co jest do przyjęcia. Antybiotyków nie wy kryje, a żelazo jest właśnie wchłonięte przez szpik kostny.

— Nie o to chodzi — Meta była zła.

— Wiem, ale niewiele możemy na to poradzić. Wyjął medpakiet i nastawił tarczę kontrolną.

— Taaak… Znieczulenie na nogę żebym mógł chodzić i mocna dawka stymulatorów. Wiem, że przez tę lekomanię skracam sobie życie o ładnych parę lat, ale mam nadzieję, że

ktoś to doceni.

Kiedy wstał. Meta chwyciła go za ramię.

— Nie pójdziesz.

Jason użył delikatniejszego oręża — ujął w dłonie jej twarz i czule ucałował. Grif prychnął pogardliwie i odwrócił się w stronę ogniska. Ręce dziewczyny opadły.

— Jason! powiedziała z niepokojem. — Nie podoba mi się to. Nic ci nie mogę pomóc.

— Jeszcze mi pomożesz, tylko nie teraz. Po prostu, wytrzymaj jeszcze trochę. Pokażę Temuchinowi jak się robi wiekie „bum!” i zwijamy się na statek. Powiem mu, że przyprowadzę szczep Pyrrusan, co zresztą i tak miałem zrobić oraz parę innych rzeczy. Plany są ustalone i tryby machiny zaczynają się obracać. Wkrótce dla Felicity nadejdzie nowy dzień.

Narkotyki odurzyły go nieco i święcie wierzył w każde swoje słowo. Meta, która tak wiele czasu spędziła w tym mroźnym obozie, pochylona nad ogniskiem z odchodów moropa, nie czuła takiego entuzjazmu. Pozwoliła mu jednak iść. Obowiązek na pierwszym miejscu — tego każdy Pyrrusanin uczył się od kołyski.

Temuchin już czekał. Nie było po nim widać śladu zmęczenia.

— Spraw, bv wybuchło — rzekł, wskazując na baryłki z prochem stojące na podłodze camachu.

— Nie tutaj i nie w tej chwili. Chyba, że planujesz samobójstwo. Potrzebuję czegoś w rodzaju pojemnika, niezbyt dużego, który można by zaczopować.

— Mów, czego ci potrzeba. Wszystko zostanie przyniesione.

Wódz najwyraźniej chciał potraktować te wybuchowe eksperymenty jako „ściśle tajne”. Jasonowi najzupełniej to odpowiadało. Camach był ciepły i względnie wygodny, jedzenie i picie miał pod ręką. Czekając na pojemnik, usiadł wygodnie na futrach, walcząc z pieczonym, kozim udżcem; następnie wytarł ręce w kurtkę i przystąpił do pracy.

Przyniesiono mu sporą liczbę glinianych garnków. Jason wybrał najmniejszy — wielkości kubka do kawy. Potem wyciągnął szpunt z jednej z baryłek i delikatnie strząsnął trochę prochu na kawałek skóry. Ziarenka nie były jednolite, ale nie sądził, by miało to większy wpływ na szybkość spalania. Z pewnością substancja sprawdzała się w muszkietach. Używając kawałka sztywnej skóry jako czarpaka, ostrożnie napełnił do połowy garnek. Wcześniej przygotowany krążek z irchy umieścił na wierzchu i delikatnie uklepał proch zaokrąglonym końcem ogryzionej kości. Temuchin stał z tyłu, obserwując uważnie każdy etap przygotowań.

— Granulki powinny być blisko siebie dla równego spalania, a przynajmniej tak mówił pewien człowiek z mojego plemienia, który znał się na rzeczy — wyjaśniał Jason. Dla mnie to wszystko jest równie nowe, jak dla ciebie. Skóra ma przytrzymywać ziarna na swoim miejscu oraz zabezpieczyć je przed zamoczeniem.

Jason przygotował mieszaninę wody, pokruszonego nawozu i ziemi z podłogi camachu. Uzyskał z tego wilgotną, gliniastą masę, którą teraz zalepił garnek. Uklepał równo powierzchnię.

— Mówią, że proch, aby wybuchnąć, musi być całkowicie zamknięty. Jeśli są jakieś otwory, ogień przez nie wyleci i substancja po prostu się spali.

— W jaki sposób ogień dostanie się do środka? — zapytał Temuchin.

Marszcząc brwi starał się nadążyć za wyjaśnieniami. Jak na nieradzącego sobie z rachunkami analfabetę bez szczypty wiedzy technicznej, radził sobie zupełnie nieźle. Jason podniósł jedną z wielkich stalowych igieł, używanych do zszywania skór.

— Zadałeś słuszne pytanie. Skorupa jest już dostatecznie sucha. Mogę się teraz przebić do prochu przez błoto i skórę. Potem drugim końcem igły wepchnę w dziurkę kawałek płótna. Mam go od tego wojownika, który pozbawił ubrania jakiegoś mieszkańca nizin. Tkaninę nasączyłem tłuszczem, by się lepiej paliła. — Zważył w ręku zrobiony z garnuszka granat. — Myślę, że jesteśmy gotowi.

Temuchin majestatycznie wyszedł na zewnątrz, a Jason z bombą w jednej ręce i migocącym kagankiem w drugiej, podążył za nim. Przed namiotem wodza oczyszczono plac, a żołnierze trzymali ciekawskich w należytej odległości. Rozeszła się wieść, że ma się dziać coś dziwnego i niebezpiecznego, więc koczownicy zbiegli się trumnie z całego obozowiska. Ulokowali się ciasno w przejściach między camachami. Jason położył ostrożnie bombę na środku placu

i wrzasnął:

— Jeśli to zadziała, będzie głośny huk, dym i ogień. Niektórzy z was wiedzą, co mam na myśli. A więc — zaczynamy!

Schylił się i przytknął lampę do lontu. Tkanina paliła się na tyle wolno, że mógł zaczekać kilka sekund, by się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Dopiero wtedy odwrócił się i cofnął pod namiot wodza.

Nawet wywołana stymulatorami pewność siebie Jasona nie wytrzymała rozczarowania. Lont najpierw się palił, potem dymił, potem wyrzucił parę iskier i wreszcie zgasł. Jason nie bacząc na niecierpliwe pomruki, a nawet gniewne okrzyki, odczekał dłuższą chwilę. Nie miał ochoty pochylać się nad bombą i dostać w twarz ogniem eksplozji. Dopiero gdy Temuchin dotknął znacząco swego noża, Jason podszedł, mając nadzieję, że sprawia wrażenie bardziej swobodnego, niż się czuł. Spojrzał na poczerniały otwór, w który wchodził lont, mądrze pokiwał głową, po czym wrócił do camachu.

— Lont wypalił się, zanim ogień dotarł do prochu. Potrzebna jest większa większa dziura lub lepszy lont. Właśnie przypomniałem sobie inną zwrotkę „Pieśni o Bombie”, która o tym mówi.

Wszedł do camachu, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Lont powinien zawierać proch, tak by się mógł palić nawet bez powietrza. Musiał taki zrobić, inaczej ogień nie przedostanie się przez warstwę błota. Prochu było pod dostatkiem, ale w co go owinąć? Najlepszy byłby papier, lecz skąd go wziąć? A może… Upewnił się, że wyjście jest dobrze zabezpieczone i że jest sam w namiocie. Sięgnął do sakwy, którą miał u pasa i wydobył medpakiet. Zabrał go, pomimo ryzyka, nie miał bowiem zielonego pojęcia, ile czasu zajmie mu ta zabawa, a nie chciał stracić przytomności, zanim nie będzie po wszystkim.

Naciśnięcie, przekręcenie i otwarcie komory dystrybutora zajęło mu zaledwie sekundę. Na ampułkach leżała zwinięta instrukcja obsługi. Akurat taka, jakiej potrzebował. Szybko schował medpakiet.

Wykonanie lontu było dość proste, chociaż musiał osobno zawijać w papier praktycznie każde ziarnko prochu, by nie palił się zbyt szybko. Kiedy skończył, natarł papier olejem i przyczernił sadzą, by ukryć jego pierwotną barwę.

— To powinno wystarczyć — powiedział do siebie. Zabrał lont i wyszedł na plac. Przygotowań było chyba aż nadto. Nomadowie drwili z niego otwarcie i obrzucali wyzwiskami, a Temuchin pobladł z wściekłości. Bomba nadal leżała niewinnie tam, gdzie ją zostawił. Udając, że nie słyszy niepochlebnych uwag, Jason pochylił się nad nią i zrobił nowy otwór w glinianej skorupie. Wolał nie ryzykować wpychając w proch nadpaloną szmatę. I tak to, co robił, było dość ryzykowne. Pot na jego czole, nie miał nic wspólnego z chłodnym powietrzem poranka.

— Teraz powinno zadziałać — stwierdził, przytykając płomień.

Papier zatlił się szybko, wyrzucając w powietrze snop iskier. Jason rzucił na szybko sunący wzdłuż lontu płomień jedno spojrzenie, odwrócił się i zaczął uciekać.

Tym razem rezultat był imponujący. Bomba eksplodowała z należytym hukiem, a fragmenty garnka pofrunęły na wszystkie strony, dziurawiąc kilka namiotów i lekko raniąc niektórych widzów. Jason był tak blisko, że siła eksplozji przewróciła go na ziemię. Temuchin, nieporuszony, nadal stał u wejścia camachu, ale był chyba trochę bardziej zadowolony. Nieliczne okrzyki bólu utknęły w entuzjastycznej wrzawie i radosnym klepaniu się po plecach. Jason trzęsąc się usiadł i obmacał całe ciało, ale nie znalazł nowych

obrażeń.

— Czy możesz zrobić większe bomby? — w oczach Temuchina zabłysła nadzieja na większe możliwości niszczenia.

— Oczywiście. Ale mógłbym co dokładniej odpowiedzieć gdybyś mi powiedział, do czego chcesz ich użyć.

Zanim Temuchin zdążył wyjaśnić, dobiegł ich zgiełk dochodzący z przeciwnej strony obozu. Przez tłum usiłowało się przecisnąć kilku jeźdźców na moropach, co najwyraźniej nie podobało się koczownikom. Słychać było gniewne wrzaski i przekleństwa.

— Kto się zjawia bez mego pozwolenia? — Temuchin był wściekły. Sięgnął po miecz, a gwardia przyboczna otoczyła go, nastawiając groźnie lance.

Pierwszy rząd gapiów rozpierzchł się na boki, by uniknąć stratowania przez moropy. Jeźdźcy przedarli się na plac.

— Kto tak hałasuje? — zapytał jeden z przybyłych głosem równie nawykłym do rozkazywania, jak głos Temuchina. Jason znał skądś ten tembr. To był Kerk.

Temuchin z wściekłością postąpił naprzód w otoczeniu swych ludzi, podczas gdy Kerk, Rhes i pozostali Pyrrusanie zsiedli z wierzchowców. Szykowało się naprawdę niezłe mordobicie.

— Czekajcie — krzyknął Jason, rzucając się między dwie grupy, najwyraźniej dążące do konfrontacji. — To są właśnie Pyrrusanie! Moje plemię. Wojownicy, którzy przybyli, by połączyć się z siłami Temuchina.

— Spokojnie — szepnął do Kerka. — Odpręż się. Przyklęknij nieco, zanim nas zmasakrują.

Kerk zignorował sugestię. Zatrzymał się. Wyglądał na równie poirytowanego jak Temuchin i równie znacząco dotykał rękojeści miecza. Temuchin ruszył niczym czołg; Jason musiał uskoczyć mu z drogi. Wódz zatrzymał się tak blisko, że stopami niemal dotykał nóg Kerka. Mierzyli się wzrokiem, stojąc twarzą w twarz.

Byli do siebie bardzo podobni. Wódz był wyższy, ale Kerk miał potężniejszą budowę. Także ich stroje były równie okazałe, bowiem Kerk zastosował się do radiowych poleceń Jasona. Jego napierśnik zdobiła wielobarwna i prawie dwuwymiarowa sylwetka orła, zaś hełm uwieńczony był orlą czaszką.

— Jestem Kerk, wódz Pyrrusan — oznajmił, wysuwając nieco miecz, poczym schował go z przeraźliwym zgrzytem.

— Jestem Temuchin, wódz plemion. Oddaj mi pokłon.

— Pyrrusanie nie składają pokłonów przed nikim. Temuchin wydobył z gardła głęboki charkot i rozwścieczony sięgnął po miecz. Jason ledwie się opanował, by nie zamknąć oczu i uciec. Zanosiło się na krwawą jatkę.

Kerk wiedział, co robi. Nie przyjechał po to, by obalać Temuchina — przynajmniej nie teraz — więc nie dobył miecza. Zamiast tego, błyskawicznym ruchem, do jakiego tylko Pyrrusanin był zdolny, złapał Temuchina za przegub.

— Nie przyszedłem z tobą walczyć — powiedział spokojnie. — Przybyłem jak równy do równego, by poprzeć twoją sprawę. Będziemy rozmawiać.

Głos mu nie drgnął, ale miecz Temuchina nie wysunął się ani o centymetr dalej. Wódz był niezwykle silny, ale Kerk stał niczym głaz. Nie poruszył się, ani nie okazał najmniejszego wysiłku, za to na czole Temuchina wystąpiły żyły.

Cicha walka trwała dziesięć, piętnaście sekund. Mimo śniadej skóry widać było jak Temuchin poczerwieniał, a każdy mięsień stwardniał mu z wysiłku.

Gdy wydawało się, że ludzkie ścięgna i muskuły nie są w stanie więcej wytrzymać, Kerk uśmiechnął się. Było to lekkie uniesienie kącików ust, widoczne tylko dla Temuchina i Jasona, który stal obok. Potem wolno, systematycznie miecz zaczął wsuwać się z powrotem, aż oparł się rękojeścią o brzeg pochwy.

— Nie przybyłem z tobą walczyć — szepnął Kerk ledwie słyszalnym głosem. — Brać się za bary mogą młodzieńcy. My jesteśmy wodzami. Będziemy rozmawiać.

Rozluźnił chwyt tak gwałtownie, że Temuchin się zachwiał. Decyzja należała do niego. Znowu. Inteligencja walczyła w nim z brutalnymi odruchami urodzonego barbarzyńcy.

Milczący impas trwał długo. W końcu Temuchin zaczął chichotać, by po chwili ryknąć na całe gardło. Odrzucił głowę do tyłu i rechotał jakby chciał wyzwać cały wszechświat. Potem zamknął się i klepnął Kerka po plecach. Cios ten mógłby ogłuszyć moropa lub zabić słabszego człowieka. Kerk zachwiał się nieznacznie i odwzajemnił uśmiech.

— Jesteś człowiekiem, którego mógłbym polubić — zawołał Temuchin. — O ile cię najpierw nie zabiję. Chodź do mego camachu.

Odwrócił się, a Kerk poszedł za nim. Minęli Jasona nie racząc go zauważyć. Jason wzniósł oczy do góry, szczęśliwy, że niebo nie spadło mu na głowę, a słońce nie zmieniło w kupkę popiołu. Odwrócił się i ruszył za nimi.

— Zostaniesz tutaj — rozkazał Temuchin, gdy doszli do camachu.

Patrzył na Jasona wzrokiem pełnym zimnej furii, jakby to on był winien wszystkiemu, co zaszło. Rozstawił straże i wszedł za Kerkiem do środka. Jason nie protestował. Wolał czekać tu na wietrze i chłodzie niż być świadkiem rozmowy w namiocie. Gdyby Temuchin zginął — jak zdołają uciec? Zmęczenie i ból znowu dawały mu się we znaki. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zaryzykować zastrzyku z med-pakietu. Oczywiście było to niemożliwe, więc słaniając się na nogach, czekał.

Wewnątrz rozległy się, gniewne głosy. Jason skulił się, oczekując najgorszego. Nic się jednak nie stało. Znów się zachwiał. Stwierdził, że łatwiej będzie mu siedzieć. Osunął się na ziemię. Była lodowata. Rozmowa w namiocie przybrała ostrzejszy ton, po czym zapadła złowroga cisza. Jason zauważył, że nawet strażnicy wymieniają niespokojne spojrzenia.

Nagle rozległ się ostry dźwięk dartego materiału. Strażnicy podskoczyli, nastawiając lance. Kerk mocno szarpnął za derkę, otwierając wyjście. Tyle, że go wcześniej nie rozsznurował. Grube rzemienie pękły, a żelazna podpora wygięła się. Kerk oczywiście tego nie zauważył. Nie zatrzymując się, minął straże. Skinął na Jasona. Ten rzucił okiem na Temuchina, który stanął w wejściu, z twarzą pałającą gniewem. Jedno spojrzenie wystarczyło. Jason odwrócił się i pognał za Kerkiem.

— Co tak się tam stało? — zapytał.

— Nic. Po prostu rozmawialiśmy, usiłując się nawzajem wybadać i żaden nie chciał ustąpić. On nie chciał odpowiedzieć na moje pytania, więc ja zignorowałem jego. Na razie jest remis. Jason był zły.

— Powinniście byli zaczekać na mój powrót. Dlaczego przyjechaliście; i to w taki sposób?

Odpowiedź znał. Kerk tylko potwierdził jego przypuszczenia.

— Dlaczego? Nie chcieliśmy siedzieć w górach jak więźniowie Przyjechaliśmy sprawdzić na własne oczy, co się dzieje. Po drodze mieliśmy kilka potyczek i morale bardzo się poprawiło.

— O! Na pewno! — Jason gorąco przytaknął i stwierdził, że chciałby już wyciągnąć się w swym camachu.

Загрузка...