Rozdział XIV

Wytrzymaj jeszcze chwilę. Wąwóz jest już blisko! — krzyknął Kerk.

Jason kiwnął głową, ale po chwili zdał sobie sprawę, że galop moropa powoduje, iż ruch głowy jest niezauważalny. Chciał coś krzyknąć, ale z gardła wypełnionego wdzierającym się kurzem, wydobył się zamiast odpowiedzi suchy, rzężący kaszel. W końcu dał po prostu znak ręką. Armia pędziła dalej.

To była koszmarna podróż.

Wyruszyli krótko po zapadnięciu zmroku. Po kilku godzinach jazdy zmęczenie i ból w połączeniu z ciemnościami, upodobniły ją do jakiegoś potwornego snu. Galopowali bez przerwy, aż do świtu. Rano Temuchin zezwolił na krótki postój dla nakarmienia i napojenia moropów. Ten popas być może dobrze zrobił wierzchowcom, ale Jasona prawie wykończył.

Zamiast zejść, spadł z moropa, a gdy próbował wstać, odrętwiałe nogi odmówiły posłuszeństwa. Kerk chwycił go i zaczął spacerować z nim w kółko, podczas gdy Pyrrusanie pilnowali zwierząt. Wreszcie Jasonowi powróciło czucie w nogach, a wraz z nim — ból.

W miejscach, gdzie ocierał się o siodło, miał zdartą skórę i nogi lepkie od krwi. Zanim wyruszyli, zaaplikował sobie słaby zastrzyk znieczulający. Zdawał sobie sprawę, że musi oszczędzać tabletki. Kiedy zacznie się bitwa, będzie potrzebował wszystkich sił i całej inteligencji. Wtedy niezbędne będą najsilniejsze lekarstwa. Z drugiej strony — mógł być z siebie dumny. Niejeden morop z jeźdźcem zginął podczas tej szaleńczej jazdy, a on — przybysz z innego świata, który jeszcze przed kilkoma miesiącami nie widział tego zwierzęcia na oczy — wciąż jeszcze żył. Zwierzęta często się potykały. Niektórzy z jeźdźców zasypiali lub tracili przytomność. Upadek między rozpędzone bestie oznaczał pewną śmierć.

Wielki Wąwóz był tuż — tuż, nadszedł więc czas, by wykorzystać pigułki. Patrząc na późne, popołudniowe słońce, Jason dojrzał na tle szarych gór ciemne przecięcie — Wielki Wąwóz. Dolina, której zdobycie dawało pewność zwycięstwa. Lecz w tym momencie ważniejsze były lekarstwa. Nastawił zgrabiałymi palcami medpakiet i przycisnął go do przegubu. Gdy stymulatory rozwiały mgłę zmęczenia i znieczuliły ból, Jason zdał sobie sprawę, że Temuchin zwariował.

— On wzywa do ataku! — krzyknął do Kerka, słysząc rozlegające się zewsząd dźwięki rogów. — Po takiej mordędze…

— Oczywiście — potwierdził Kerk — tak musi być! Tak musi być. W ten sposób wygrywa się wojny i… zabija ludzi. Jakiś rozwścieczony morop, skowycząc z bólu po dźgnięciu ostrogą stanął dęba, zrzucając jeźdźca. Nie był to odosobniony wypadek. Lecz atak rozpoczął się i wciąż trwał.

Ogromna armia tłoczyła się u wejścia do doliny. Łucznicy zeskoczyli z siodeł i wspięli się na ściany Wielkiego Wąwozu, wspomagając strzałami atak. Pierwsi żołnierze zniknęli już w dolinie — za nimi wciąż szli następni. Nad wejściem wisiała chmura kurzu. Pyrrusanie ruszyli do ataku wraz z innymi, natomiast Jason, zgodnie z rozkazem, skierował się w stronę stanowiska Temuchina. Straż osobista wodza zrobiła mu przejście. Temuchin odebrał wiadomość od łącznika i odwrócił się do Jasona.

— Bierz swoje bomby — rozkazał.

— Po co? — zapytał Jason. — Co mam z nimi robić? Rozkazuj, Wielki Temuchinie, ale muszę wiedzieć, do czego jestem ci potrzebny — dodał po chwili, widząc błysk wściekłości w jego oczach.

— Bitwa toczy się tak, jak powinna — powiedział wódz. Zaskoczyliśmy ich. Jest tu tylko mały garnizon. Zdobyliśmy dolne umocnienia, a teraz atakujemy resztę. One są wykute w stromej skale. Strzały ich nie dosięgną. Jeżeli nie chcemy stracić zbyt dużo ludzi, to musimy atakować pieszo, zasłaniając się tarczami. Szturm nic tu nie da. Zawsze tak było. Zdobywaliśmy kolejne umocnienia, przesuwając się coraz dalej w głąb wąwozu. Ale przybywały posiłki i dalsza bitwa była bezcelowa. Dzisiaj będzie inaczej.

— Teraz rozumiem. Myślisz, że bomby przyspieszą atak i wykurzą obrońców?

— Dokładnie tak.

— Rozkaz, wodzu. Jason — Pierwszy Grenadier Felicity rusza do ataku. Potrzebuję paru moich ludzi do pomocy. Rzucają lepiej ode mnie.

— Dobrze. Zaraz wydam polecenie.

Zanim Jason zdołał odnaleźć juczne zwierzęta i przygotował pierwszą bombę, pojawił się Kerk z dwoma towarzyszami. Zakurzeni, spoceni, mieli na twarzach wyraz ponurego zadowolenia, pojawiający się u Pyrrusan wyłącznie w czasie walki.

— Nie porzucałbyś sobie granatami? — zapytał Jason Kerka.

— Jasne. Jaki zapalnik?

— Poprawiony. Coś się zdaje, że awarie źle wpływają na samopoczucie Temuchina. Wątpię, żeby granaty wybuchały za każdym razem. Podniósł jedną z glinianych bomb i wskazał na szmaciany knot. — Jest tu wprawdzie proch, ale tylko po to, żeby był dym i zapach. Lont to imitacja. Musisz go zapalić. W środku każdej bomby jest mikrogranat. Ten sznurek jest przywiązany do zawleczki. Po wyrwaniu jej masz trzy sekundy na rzut.

Wyjął krzesiwo i pochylił się nad naczyniem z prochem, krzesając ogień. Nic z tego mu nie wychodziło, więc Jason — sprawdziwszy kątem oka, czy nikt go nie obserwuje — szybko zapalił ukrytą w dłoni zapalniczkę. Język ognia liznął próchno.

— Bardzo proszę — powiedział, wręczając dymiące naczynie Kerkowi. — Proponuję, żebyś to ty rzucał granaty. Rzucasz dalej niż ja.

— Dalej i celniej.

— Tak. Celniej też. Ja z innymi będziemy ci dostarczać bomby i w razie kontraktu służyć za ochronę. Idziemy.

Zostawili zwierzęta i poszli pieszo w stronę Wielkiego Wąwozu. Atakujące oddziały wciąż posuwały się w górę. Musieli więc wspinać się po stromych ścianach doliny, by uniknąć stratowania. Idąc w górę napotykali rannych wojowników, którzy odczołgiwali się na bok, schodząc ze szlaku atakującej armii. Z tych, którzy nie zdążyli, pozostały zaledwie krwawe plamy. Od czasu do czasu natykali się na leżące wielkie ciała martwych moropów.

Ściany Wielkiego Wąwozu stawały się coraz bardziej strome. Nagle znaleźli się na górskiej ścieżce. Przytrzymując się, osiągnęli pierwszą fortecę. Tworzyła ją nierówna kamienna ściana. Jason wspiął się na głazy, aby zajrzeć do środka. By wysadzić umocnienia, trzeba wiedzieć, jak wyglądają. Obrońcy, krępi mężczyźni w zabrudzonych futrach, leżeli w miejscu, gdzie spotkała ich śmierć. Każdy miał przymocowaną do hełmu czaszkę łasicy. Ich ciała były naszpikowane strzałami — kciuki już były obcięte.

— Jeżeli wszystkie umocnienia tak wyglądają, to nie powinniśmy mieć zbytnich kłopotów — stwierdził Jason, ześliznąwszy się w dół. — Te kamienie są tylko ułożone, ani śladu zaprawy. Jeżeli granat nie pozabija wszystkich żołnierzy, to przynajmniej zrobi przejście dla chłopców Temuchina.

— Jesteś optymistą — odparł Kerk. — To nie jest właściwa warownia. Główna linia obrony leży przed nami.

— Wolę być optymistą. Próbuję sobie wmówić, że przeżyję tę durną wojnę i że jeszcze kiedyś będzie ciepło.

Dalszy marsz zboczem był niemożliwy. Musieli zejść w dół i torować sobie drogę między żołnierzami. Ściany stawały się coraz bardziej pionowe. Wielki Wąwóz zwężał się i Jason mógł przekonać się, jak trudno go zdobyć przy silnej obronie.

Wszystkie moropy odesłano w dół i atakujący poruszali się pieszo. Nad głową Jasona uderzyła strzała, pękając i spadając u jego stóp.

— Zatrzymajcie się tutaj. Zobaczę, jak to wygląda — powiedział.

Jason wspiął się na jeden z wielkich głazów i opuszczając nisko hełm, powoli podniósł głowę nad krawędź kamienia. W tej samej chwili w hełm uderzyła strzała. Jason pochylił głowę i spojrzał przez małą szparkę między hełmem a krawędzią kamienia. Atak zatrzymał się w miejscu. Obrońcy strzelali przez skalne szczeliny i byli prawie całkowicie zabezpieczeni przed odwetem. Armia Temuchina ponosiła ciężkie straty, próbując wziąć umocnienie szturmem. Osłonięci tarczami wojownicy posuwali się krótkimi skokami od głazu do głazu. Ginęli wszyscy bez wyjątku.

— Odległość wynosi około czterdzieści metrów — powiedział Jason, zeskakując na ziemię. — Sądzisz, że dorzucisz naszą niespodziankę tak daleko?

Kerk podrzucił w dłoni bombę, oceniając jej wagę.

— Pewnie — odparł. — Ale sam chciałbym zobaczyć, jaka jest odległość.

Wspiął się na miejsce Jasona, obrzucił przedpole jednym spojrzeniem i zeskoczył.

— To umocnienie jest większe. Potrzebne są co najmniej dwie bomby. Podpalę pierwszą i wyjdę ją rzucić. Ty podpalisz drugą. Podasz mi ją, jak tylko pozbędę się pierwszej. Jasne?

— Jak kryształ. Zaczynamy.

Jason zdjął bomby którymi był obwieszony, wziął jedną do ręki i podpalił. Żołnierze w pobliżu przyglądali się uważnie. Kerk poczekał, aż fałszywy lont porządnie zadymi i wyszedł zza skalnej zasłony. Jason pospiesznie zapalił drugą bombę i czekał, gotów do jej podania.

Z doprowadzającym do szału spokojem Kerk odwiódł ramię do tylu, podczas gdy jedna strzała śmignęła obok niego, a druga odbiła się od napierśnika. Potem opuścił bombę, poślinił palec i podniósł go, sprawdzając, skąd wieje wiatr. Jason przestępował z nogi na nogę. zaciskając zęby, by nie zacząć kląć. Wreszcie Kerk ponownie wziął zamach. Jason zauważył, że kciukiem i palcem wskazującym szybko wyrwał lont, zanim wyrzucił granat. Był to dobry, klasyczny rzut, posyłający ładunek wysokim łukiem w kierunku pozycji obronnych. Jason zrobił krok naprzód i włożył drugą bombę w nastawioną dłoń Kerka. Poleciała tak szybko, że obie razem znalazły się w powietrzu.

Kerk i Jason, pozostali na miejscu, obserwując dwa czarne punkty, szybujące za kamiennym murem.

Czekali ułamek sekundy. Nagle cała reduta wyleciała w powietrze i roztrzaskała się ma kawałki w głębokim żlebie. Zanim Jason uskoczył za kamień, unikając spadających odłamków skał, zobaczył wyrzucone siłą wybuchu w górę ciała.

— Bardzo ładnie — ocenił Kerk.

— Mam nadzieję, że reszta też pójdzie tak gładko. Nie poszła. Obrońcy dostrzegli, że za wybuch odpowiedzialny jest jeden, rzucający coś człowiek. Następnym razem Kerk musiał szybko uciekać przed gradem padających strzał. ~ To trzeba zaplanować inaczej — stwierdził, gasząc lont.

— Dlaczego przerwałeś?! Chyżbyś się bał? — zagrzmiał za nim gniewny głos.

Kerk odwrócił się, stając twarzą w twarz z Temuchinem, który podszedł na pierwszą linię pod osłoną tarcz osobistej straży.

— Głupotą przegrywa się bitwy. Wygrywa ostrożnością.

— Ja tę bitwę wygram dla ciebie — głos Kerka był równie nabrzmiały gniewem, jak głos wodza.

— Strach czy ostrożność każe ci pozostawać za tym głazem?

— Strach czy ostrożność postawiła cię obok mnie, zamiast prowadzić żołnierzy do ataku?

Temuchin wydał zwierzęcy gardłowy ryk i wyciągnął miecz. Kerk podniósł bombę, jakby chciał ją wtłoczyć wodzowi do gardła. Jason wkroczył między dwóch rozjuszonych mężczyzn.

— Śmierć jednego z was znacznie pomoże wrogowi, — powiedział, patrząc w twarz Temuchinowi. — Słońce jest już za górami i jeśli reduty nie zostaną zdobyte do zmroku, to będzie za późno. Posiłki dla obrońców mogą przybyć w nocy. To byłby koniec tej wyprawy.

Temuchin zamierzył się mieczem na Jasona, a Kerk chwycił przyjaciela za ramię, żeby go odepchnąć, lecz Jason spokojnie powiedział do Temuchina:

— Przywołaj resztę Pyrrusan i rozkaż im rzucać kamienie w kierunku obrońców. Nie spowodują one żadnych szkód, ale łucznicy nie będą wiedzieli, kto naprawdę rzuca bomby. Jeżeli jeden człowiek skoncentruje na sobie cały ogień, skazuje się na pewną śmierć. Ale jeżeli zdołamy odwrócić ich uwagę, to przełamiemy obronę przed zmrokiem.

Temuchin uspokoił się natychmiast. Napięcie opadło. Najważniejsze jest zwycięstwo, osobiste zatargi muszą poczekać. Zaczął wydawać rozkazy, nieświadom trzymanego jeszcze wciąż w ręce miecza. Uścisk Kerka także w końcu zelżał i Jason roztarł obolałe ramię.

Teraz już nie można było powstrzymać natarcia. Postacie rzucające kamienie pojawiały się ze wszystkich stron, co zdezorientowało obrońców. Koczownicy ciskali kamienie wysoko, natychmiast wracając w ukrycie. Natomiast Pyrrusanie nieugięcie maszerowali naprzód, niszcząc kolejne punkty oporu.

— Zbliżamy się do końca! — krzyknął Jason do Kerka, wskazując przed siebie.

Wąwóz w tym miejscu miał najwyżej sto metrów szerokości, ściśnięty dwoma wyniosłymi szczytami. Przez wąską szczelinę widać było purpurę wieczornego nieba i rozległą równinę. Jeżeli armia zdoła przedrzeć się przez przełęcz, nic jej już nie zatrzyma.

Jason i Kerk przepychając się do przodu ze świeżą dostawą bomb nagle stwierdzili, że w ich kierunku biegną żołnierze. Z góry doszedł ich przenikliwy ton żelaznego rogu.

— Co się dzieje? — zapytał Kerk, łapiąc jednego z uciekających. — Co oznacza ten róg?

— Odwrót! — krzyknął żołnierz, wskazując w górę. — Nie widzisz? — Wyrwał się i pobiegł dalej.

Olbrzymi głaz spadł między uciekających w panice wojowników, rozgniatając jednego z nich jak robaka. Jason i Kerk podnieśli głowy i zobaczyli ludzi, wspinających się po krawędzi wąwozu, wysoko nad nimi. Mocowali się z ogromnym stosem kamieni.

— Po drugiej stronie też! — wykrzyknął Jason. — Mieli przygotowane głazy i teraz chcą je zepchnąć. Wracamy! Zaczęli się cofać. Kamieni leciało coraz więcej. Atakującą armię uratowało tylko to, że ta broń ostatniej szansy nie była nigdy używana. Skały i kamienie były gromadzone z pokolenia na pokolenie i podpory zaklinowały się mocno w skalne podłoże na krawędzi przepaści.

Wojownicy próbowali je zepchnąć długimi tyczkami, ale kamienie nie chciały zlecieć. W końcu jeden odważny albo bardzo głupi góral, spuszczony na linie, zaczął tłuc młotem w podpory. Osiągnął cel, ale zginął natychmiast, gdy głazy zaczęły spadać. Po krótkiej chwili ustąpiły także podpory z drugiej strony wąwozu. Jason i Kerk uciekali wraz z innymi.

Nie było zbyt wielu zabitych, bowiem większość żołnierzy została na czas ostrzeżona. W dodatku mała szerokość wąwozu w tym miejscu zdławiła lawinę, układając spadające kamienie coraz wyżej i wyżej. Kiedy w ciszy zagrzechotał ostatni głaz, Wielki Wąwóz został zamurowany — kompletnie zablokowany skałami.

Kampania była przegrana.

— Nie podoba mi się to — powiedział Kerk. — Nie da się tego zrobić.

— Zatrzymaj swoje wątpliwości dla siebie — syknął cicho Jason, bowiem zbliżali się do Temuchina. — I tak będę się musiał namęczyć, żeby go przekonać. Jeżeli nie możesz pomóc, to przynajmniej stój tutaj i kiwaj głową, jakbyś się ze mną zgadzał.

— Wariactwo! — odburknął Kerk.

— Witaj wodzu! — zawołał Jason. — Przychodzę z pomysłem, który przekształci tę nieszczęsną chwilę w zwycięstwo.

Temuchin nie poruszył się. Siedział na głazie z rękoma opartymi na rękojeści wbitego w ziemię miecza, wpatrzony w przełęczy, która zniszczyła jego marzenia o podboju. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały gładkie fasady skalnych wież.

— Przejście jest teraz pułapką — zaczął Jason. — Jeśli będziemy próbowali sforsować rumowisko lub je usunąć, zostaniemy wystrzelani przez znajdujących się za nim ludzi. Posiłki przybędą na długo przed tym, zanim dotrzemy do przełęczy. Jednakże jest coś, co możemy zrobić. Gdybyśmy się dostali na szczyt tej wysokiej skały po lewej strome — można by stamtąd rzucać bomby w czasie natarcia. Temuchin wolno uniósł wzrok.

— Na tę skałę nie można się wspiąć — powiedział, nie odwracając głowy.

Kerk potwierdził skinieniem głowy i już otwierał usta, aby przytaknąć. Zamiast tego wydał głębokie westchnienie, gdy łokieć Jasona wylądował na jego żołądku.

— Masz rację. Większość ludzi nie zdołałaby się wspiąć na tę skałę. Lecz Pyrrusanie są góralami i wejdą na nią bez trudu.

Wódz odwrócił się i spojrzał na Jasona jak na szaleńca.

— Zaczynajcie więc. Popatrzę sobie.

— Trzeba to zrobić w dzień. Żeby rzucać, musimy widzieć. Mamy specjalne narzędzia, które trzeba przygotować. Zaczniemy o świcie. Po południu Wielki Wąwóz będzie zdobyty.

Wracając czulą na sobie wzrok Temuchina. Kerk był oszołomiony.

— O jakich narzędziach mówiłeś? Nie widzę w tym wszystkim żadnego sensu!

— Tylko dlatego, że nigdy nie miałeś do czynienia ze wspinaczką. Pierwszą rzeczą jakiej potrzebuję, to twoje radio. Muszę przywołać statek, żeby mi zrobili pozostałe. Jeśli się postarają dostarczyć nam je przed świtem. Dopilnuj żeby nasi ludzie rozbili obóz jak najdalej od innych. Będziemy musieli wyjechać niezauważeni.

Podczas gdy inni rozkładali futrzane śpiwory, Jason łączył się przez radio. Moropy ustawiono w krąg, pośrodku którego skulił się Jason. Oficer na „Walecznym” wysłał gońca, który miał obudzić załogę, a sam zanotował polecenia Jasona. Dostawa sprzętu została obiecana przed świtem.

Jason poczekał na powtórzenie instrukcji i wyłączył się. Zjadł kolację i kazał się obudzić na wypadek lądowania rakietki. To był długi dzień. Jason znajdował się na krawędzi wyczerpania — a jutro zapowiadało się jeszcze gorzej. Wciskając się w śpiwór, nakrył twarz kawałkiem futra i natychmiast usnął.

— Odczep się — wymruczał, próbując odsunąć rękę, która ścisnęła do za ramię.

— Wstawaj — powiedział Kerk. — Wiadomość przyszła dziesięć minut temu. Rakieta z ładunkiem opuszcza właśnie statek. Musimy jechać jej na spotkanie. Moropy już osiodłane.

Jason jęknął i usiadł. Zaczął drżeć z zimna.

— Med..medpakiet! — wyjąkał. — Daj mi porcję stymulatorów i znieczulenia. To będzie koszmarny dzień.

— Poczekaj tutaj — zaproponował Kerk. — Sam pojadę na spotkanie rakiety.

— Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Muszę wszystko sprawdzić, zanim rakieta wróci na statek.

Przenieśli go do moropa i usadowili w siodle. Kerk chwycił cugle i poprowadził zwierzę. Kłusowali w ciemnościach i zanim dotarli do wyznaczonego miejsca, medykamenty zaczęły działać. Jason poczuł się trochę lepiej.

— Rakieta już schodzi w dół — zakomunikował Kerk, przytykając słuchawkę do ucha. Doszło ich delikatne brzęczenie, którego z pewnością nie było słychać w obozie.

— Masz latarkę? — zapytał Jason.

— Oczywiście, przecież było takie polecenie. Niewyobrażalne było aby Pyrrusanin mógł zapomnieć wydane mu polecenie. — Ma pojemność 1800 lumenogodzin i pełne natężenie 1200 LF.

— Obniż natężenie. Kapsuła jest światłoczuła i będzie automatycznie kierować na każde źródło światła jaśniejsza od najjaśniejszej gwiazdy.

— Kapsuła wystrzelona, odległość około dziesięciu kilometrów.

— W porządku. Możesz nastawić światło. Daj jej coś, na co mogłaby sterować.

— Poczekaj, pilot coś mówi. Włącz światło. Jason wziął do ręki latarkę. Pokręcił potencjometr regulujący siłę światła. Wąski promień przeciął ciemność. Skierował go w stronę nisko lecącej rakiety.

— Pilot mówi, że mieli kłopot z zabrudzeniem nylonowej liny. Zrobili to, ale nie mogą gwarantować, jak się będzie zachowywała pod wpływem wody. Jest dość mocno poplamiona, ale to może zejść.

— Nieważne. Musi tylko przypominać skórę. Nie spodziewam się deszczu.

Z nieba dobiegał coraz głośniejszy szum i mogli już dojrzeć słabe czerwone światło, zbliżające się do nich. Chwilę później promień odbił się od srebrnego kadłuba kapsuły. Jason zmniejszył intensywność światła. Usłyszeli cichy gwizd silników i metrowej długości rakietka ukazała się ich oczom. Wolno opadała, podczas gdy radarowy wysokościomierz badał grunt. Po minucie kapsuła z zamierającym dźwiękiem silników siadła na ziemi. Jason odpiął pokrywę zasobnika i wyjął zwój brązowej liny.

— Doskonała — ocenił, wręczając ją Kerkowi. Pogrzebał głębiej i wyciągnął wytopiony z jednego kawałka stali młotek. Narzędzie było dobrze wyważone, a skórzana pętla zwisająca od końca trzonka pozwalała go dobrze uchwycić. Kwas wytrawił na nim drobne wgłębienia, a całość była przybrudzona.

— Co to jest? — zapytał Kerk, wyciągając metalowe ostrze z zasobnika i obracając je do światła.

— Hak, mocny hak. Potowa powinna być taka, a połowa z karabińczykami. O, to te — pokazał podobny hak, który na szerszym końcu miał wywierconą dziurę, przez którą przewleczony był zatrzask.

— Nic mi to nic mówi — powiedział Kerk.

— Nie musi Jason opróżniał zasobnik. — Ja będę się wspinał na skalę; to ja muszę wiedzieć, jak się tego używa. Chciałbym mieć nowocześniejszy sprzęt, ale to od razu by nas zdradziło. Zresztą i tak nie marny takiego na statku. Są haki, które się wstrzeliwuje w najtwardszą skałę i haki samo przylegające, które w sekundę łączą się z nią. Nic takiego nie mogę tutaj użyć. Ale za to ta Sina posiada w środku rdzeń z włókna ceramicznego. Ma wytrzymałość dwóch ton. To wystarczy, żeby się wspiąć na skalę. Po prostu wejdę tak szybko, jak będę mógł bez sprzętu. Tam się zatrzymam. Zagrały odrzutowe silniki, obsypując ich twarze piaskiem. Pojemnik uniósł się i zniknął. Kerk splótł skórzaną linę z nylonową. Potem włożył resztę ekwipunku Jasona do torby na plecach. Kiedy popędzili w kierunku obozu, na horyzoncie zaczął jaśnieć poranek.

Dochodząc do Wielkiego Wąwozu, Pyrrusanie zdali sobie sprawę, jak dramatyczną walkę stoczono tu w nocy. Zapora ze skalnego rumowiska i głazów wciąż jeszcze zatykała gardziel przełęczy, lecz teraz obsypana była czarnymi punktami trupów. Żołnierze spali na kamieniach, poza zasięgiem strzał wroga. Wielu było rannych. Zakrwawiony wojownik z totemem klanu Jaszczurki na hełmie siedział spokojnie, podczas gdy jego współplemieniec obcinał drzewce strzały, która wbita mu się w ramię.

— Co tu się działo? — zapytał Jason.

— Atakowaliśmy w nocy — odparł ranny. — Nie mogliśmy iść cicho, bo kamienie osuwały się nam spod nóg. Wielu zostało nimi zranionych. Pod samym szczytem Łasice obrzucili nas wiązkami płonącej trawy, a sami byli na górze, w ciemnościach. Nie mogliśmy oddawać ciosów. Przeżyli tylko ci, co nie byli zbyt wysoko. Bardzo źle.

— Dla nas bardzo dobrze — mruknął Kierk, kiedy odeszli parę kroków. — Temuchin straci twarz po tej porażce, a my zyskamy na znaczeniu, kiedy wejdziemy na skałę. Jeżeli wejdziemy…

— Znowu te wątpliwości! — oburzył się Jason. — Stój spokojnie u podnóża skały i udawaj, że wiesz doskonale, co się dzieje.

Jason zdjął z siebie ciężkie, zewnętrzne okrycie. Zadrżał z zimna. Rozgrzeje się szybko, gdy tylko zacznie się wspinać. Właśnie zawiązywał rzemień młotka na przegubie, gdy podszedł Ahankk. Mięśnie jego twarzy pracowicie usiłowały wyrazić zarazem szyderstwo i wątpliwość.

— Powiedziano mi, kuglarzu, że jesteś na tyle głupi, że chcesz wejść na skałę.

— Nie tylko ci to powiedziano — odparł Jason, zakładając torbę na plecy. — To Temuchin kazał ci tu przyjść i patrzeć, co się dzieje. Usiądź wygodnie. Daj odpocząć swoim nogom, abyś szybko mógł zanieść wiadomość o moim zwycięstwie.

Kerk z niepokojem popatrzył na pionową ścianę skalną.

— Może ja to zrobię. Jestem silniejszy od ciebie.

— Słusznie — zgodził się Jason. — Gdy tylko wejdę na szczyt, rzucę na dół linę. Wejdziesz do niej z bombami. Ale nie możesz iść pierwszy. Wspinaczka jest sztuką, której nie można się nauczyć w kilka minut. Bardzo ci dziękuję, ale tylko ja mogę wykonać to zadanie. Idziemy. Możesz mnie podsadzić?

Kerk schylił się, złapał Jasona za kostki u nóg i podniósł w górę. Jason uchwycił się skalnego występu: wspinaczka się zaczęła. Jason był co najmniej dziesięć metrów nad ziemią, kiedy musiał wbić pierwszy hak. Spora półka, wystarczająca, aby się na niej położyć, znajdowała się daleko poza zasięgiem jego palców. Skalna ściana poznaczona była pęknięciami.

Wbił pierwszy hak w jakąś szczelinę. Cztery mocne uderzenia młotka solidnie go zaklinowały. Od czasu kiedy ostatni raz naprawdę się wspinał, minęło już ponad dziesięć lat. Ostrożnie zrobił krok i oparł się na haku całym ciężarem. Wyprostował nogę, podciągając się w górę. Złapał się półki. Potem podciągnął się i usiadł na niej. Oddychając ciężko popatrzył z góry na twarze towarzyszy. Oglądali go teraz wszyscy żołnierze, nawet Temuchin. Wróg z pewnością także zainteresował się tym, co się dzieje, lecz skała zasłaniała go przed strzałami. Mogli podejść aż na krawędź ściany kanionu, lecz nie dostaną go, zanim sami nie wejdą na skalną wieżę.

Zaczęło mu być zimno. Nie miał możliwości dokładnej oceny wysokości, lecz sądził, że skała musi być co najmniej tak wysoka jak ściany kanionu.

Usłyszał krzyki z dołu. Schylił się i zawołał:

— Co? Nic nie słyszę!

Właśnie wtedy od skalnej ściany, w miejscu, gdzie przed sekundą była jego głowa, odbiła się strzała.

Odwracając się, zobaczył uwiązanego na linie obrońcę przełęczy. Ludzie trzymający linę byli niewidoczni zza krawędzi ściany, lecz opuszczając wojownika, zdołali umieścić go w odległości umożliwiającej trafienie. Mężczyzna miał już założoną drugą strzałę. Ostrożnie napiął łuk i przykładając cięciwę do policzka, celował. Jason miał do prawego przegubu przywiązany młotek, lecz w lewej ręce ciągle jeszcze trzymał hak. Niemal odruchowo cisnął go w stronę łucznika. Tępy koniec uderzył go w ramię. Nie zranił go, lecz spowodował, że i druga strzała nie trafiła do celu. Nie zrażony tym nieprzyjaciel wyciągnął zza pasa trzecią i założył ją na cięciwę.

Żołnierze z dołu także strzelali, lecz odległość była zbyt duża. Jedna strzała dosięgła uda łucznika, lecz ten ją zignorował.

Jason puścił młotek i wyciągnął hak. Była to hartowana stal, dobrze wyważona i na końcu ostra jak igła. Łapiąc końcami palców za zaostrzony koniec, uniósł rękę nad głowę i rzucił. Ostrze utkwiło łucznikowi w szyi. Weszło głęboko. Nieprzyjaciel upuścił łuk, drgnął konwulsyjnie — i umarł. Jego ciało zostało podciągnięte w górę. Ktoś na dole uciszył krzyczących żołnierzy. W nagłej ciszy Jason usłyszał głos Kerka:

— Trzymaj się mocno!

— Jason powoli spojrzał w dół i zobaczył, że Pyrrusanin odszedł od ściany i, trzymając w ręce jedną z bomb, pochylił się, zapalając lont. Następnie Kerk wyrzucił ładunek prawie pionowo w górę. W ciągu jednej, straszliwej sekundy Jason myślał, że bomba leci wprost na niego. Oczywiście, przeszła bokiem. Widział jak zwolniła, osiągając wierzchołek paraboli i wreszcie zniknęła za zakrzywieniem szczytu skały. Jason mocno przytulił się do zimnego kamienia. Rozległ się łoskot wybuchu. W powietrzu uniosły się fragmenty ciał i skalne odłamki.

Wiedział, że od skrzydła jest bezpieczny. Kerk będzie czuwał, gdyby spróbowali powtórzyć ten trick. Jednak uczucie niepokoju nie zniknęło.

— Kerk! — krzyknął w języku Pyrrusan. — Hak! Co się stało z hakiem?! Z tym, co spadł! Jeżeli Temuchin go zobaczy…

Jedno spojrzenie wystarczy by odkryć, że nie jest z tej planety. Koczownicy dość dobrze potrafią ocenić, co potrafią wytworzyć tutejsi ludzie. Z mocno bijącym sercem czekał na odpowiedź Kerka.

— W porządku! Widziałem gdzie leciał! Podniosłem go, kiedy patrzyli na ciebie! Czy jesteś ranny?!

— To dobrze — westchnął Jason, głęboko wdychając powietrze. — Nie, nie jestem! — krzyknął. — Idę dalej!

Siły go opuszczały i zanim osiągnął podstawę komina wiodącego do szczytu, musiał zaaplikować sobie z medpakietu najmocniejsze środki. Komin wydawał się mieć około dziesięciu metrów wysokości, a jego dwie ściany biegły cały czas równolegle do siebie.

— Ostatnia próba — powiedział do siebie, spluwając na dłonie. Pożałował tego natychmiast, widząc jak ślina zamarza mu na rękach. Wytarł je i zdjął torbę. Im mniej ciężarów, tym lepiej. Zostawił nawet młotek. Poukładał niepotrzebne rzeczy u podstawy komina i założył sobie na szyję zwój liny.

Opierając się plecami o jedną ścianę, postawił nogi na drugiej i jego ciało znalazło się w poziomym położeniu. Zaparł się mocno i centymetr po centymetrze posuwał w górę. Szybko zdał sobie sprawę, że nie da rady. Równocześnie wiedział, że musi to zrobić. Zejście w dół byłoby tak samo trudne, jak wejście na górę. Jeżeli spadnie, złamie rękę lub nogę. Leżałby tam po prostu i zdechł z pragnienia. Nie było szans, aby ktoś mu pomógł. Musiał dać sobie radę sam.

Gdy w końcu prawie osiągnął szczyt, nie miał siły, aby przeciągnąć się przez krawędź. Odpoczywał parę sekund, wciągnął głęboko powietrze i wyprostował nogi. Robiąc jednocześnie skręt, uchwycił się skalnego załomu. Przez moment tak wisiał. Wreszcie bardzo wolno, czepiając się palcami małych występów, wciągnął się i położył, wyczerpany na szczycie.

Wierzchołek był zdumiewająco mały — widział to teraz, łapiąc powietrze. Nie większy niż kanapa.

Podczołgał się do krawędzi i pomachał ręką do żołnierzy w dole. Przywitał go ryk radości, kiedy go zobaczono. Z czego tu się cieszyć? Podszedł do przeciwnej krawędzi i od razu się cofnął. Z leżącego poniżej urwiska łucznicy wypuścili w jego stronę chmurę strzał. Tylko dwie z nich osiągnęły taką wysokość, że mogły go trafić. Spojrzał jeszcze raz i zobaczył pozycje wroga. Wszystko było widoczne i w zasięgu rzutu — zarówno pozycje na krawędzi urwiska, jak i rząd łuczników, strzegących grani.

— Jesteś dobry, Jason — powiedział głośno. — Sprawdzasz się w każdym świecie!

Siedząc ze skrzyżowanymi nogami, zrobił na końcu liny wielką pętlę, otaczając nią szczyt skały. Na pewno się nie ześlizgnie. Następnie opuścił powoli jej koniec przez krawędź skały. Krótkie szarpnięcie dato mu znać, że lina dotarła do gruntu. Skrócił linę i trzema pociągnięciami zasygnalizował, że wejście jest bezpieczne. Potem usiadł i czekał.

Wstał dopiero wtedy, gdy lina zaczęła gwałtownie drgać. Kerk był już blisko, w ogóle nie zadyszany, niosąc na plecach olbrzymi wór z bombami.

— Możesz mi podać rękę i pomóc przejść przez krawędź? — zapytał.

— Oczywiście. Tylko nie ściskaj mi jej za bardzo, bo złamiesz.

Jason położył się twarzą do skały i wyciągnął dłoń. Kerk puścił linę i w akrobatycznym chwycie złapali się za przeguby. Jason nie próbował ciągnąć — nawet gdyby próbował, to i tak nie dałby rady unieść Kerka. Rozciągnął się tylko płasko na skale, próbując znaleźć najlepsze oparcie. Kerk przerzucił ramię przez krawędź i wspiął się na szczyt.

— Bardzo dobrze — ocenił, patrząc w dół na nieprzyjacielskie pozycje. — Nie mają szans. Wziąłem trochę dodatkowych mikrogranatów. Zaczynamy?

— Może pozwolisz mi rzucić pierwszą bombę na otwarcie sezonu?

Kiedy rozległ się łoskot eksplozji, armia Temuchiua odpowiedziała jak echo zwycięskim rykiem i zaczęła forsować skalne rumowisko. Bitwa wkrótce zostanie wygrana, a wraz z nią cała wojna. Jason usiadł i przyglądał się Kerkowi, który ciesząc się jak dziecko, radośnie bombardował wrogie pozycje.

Ta część planu została osiągnięta. Jeśli reszta pójdzie równie dobrze, Pyrrusanie będą mieli swoje kopalnie i planetę. Ich ostatnia bitwa będzie wygrana. Szczerze w to wierzył. Był coraz bardziej zmęczony.

Загрузка...