— Już nie chcę — zaprotestował Jason, odsuwając jedzenie, które przyniosła mu Meta. Siedział na swojej koi na „Walecznym”, umyty, opatrzony, nafaszerowany lekami, z kroplówką przymocowaną do ramienia. Naprzeciw niego siedział Kerk. Jego bok wybrzuszał się w miejscu, gdzie był opatrunek. Teca wyciął mu kawałek przebitego jelita i zawiązał parę naczyń krwionośnych. Kerk najchętniej zapomniałby o wszystkim.
— Opowiedz nam — poprosił — podłączyłem ten mikrofon do systemu nagłaśniania statku, wszyscy chcą cię usłyszeć. Jeśli mam być szczery, nadal nie wiemy, co się wydarzyło, oprócz tego, że obaj — ty i Temuchin, stwierdziliście, że on przegrał, zwyciężając. To bardzo dziwne.
Meta nachyliła się nad Jasonem i dotknęła jego czoła złożoną chusteczką. Uśmiechnął się i ujął jej dłoń.
— To cała historia. Poszedłem do biblioteki, żeby znaleźć odpowiedź. Powinienem był to zrobić wcześniej, ale na szczęście jeszcze nie było za późno. Biblioteka przeczytała całą masę książek i szybko mnie przekonała, że kultury nie można zmieniać z zewnątrz. Może zostać podbita albo zniszczona — ale nie zmieniona. A właśnie to próbowaliśmy zrobić. Czy słyszeliście kiedykolwiek o Gotach i Hunach — plemionach na Starej Ziemi?
Potrząsnęli przecząco głowami. Jason przepłukał gardło.
— Były to bandy leśnych barbarzyńców, którzy żyli w puszczach. Uwielbiali pić, zabijać, mieli swój własny rodzaj niezależności i bili się z rzymskimi legionami, kiedy tylko się z nimi spotkali. Zawsze dostawali w skórę. Myślicie, że potraktowali to jako nauczkę? Oczywiście, że nie.
Po prostu ci, co przeżyli zbierali się do kupy i zaszywali głębiej w lasach, by spróbować następnym razem. Ich kultura pozostawała nietknięta. Zmieniła się dopiero, gdy WYGRALI. Ostatecznie ruszyli na Rzymian, zdobyli ich stolicę i zakosztowali wszystkich zdobyczy cywilizacji. Przestali być barbarzyńcami. Podobną sztuczkę stosowali przez całe stulecia starożytni Chińczycy. Nie byli wielkimi wojownikami, ale działali jak gąbka. Byli najeżdżam i podbijali wielokrotnie, ale narzucali najeźdźcom własną kulturę i sposób życia. Nauczyłem się tej lekcji i po prostu zorganizowałem wszystko tak, aby podobne wypadki miały miejsce również tutaj. Temuchin był bardzo ambitnym człowiekiem i nie mógł się oprzeć pokusie zdobycia nowych ziem. Najechał więc niziny, gdy pokazałem mu drogę.
— I zwyciężając, przegrał — powiedział Kerk.
— Właśnie. Świat należał do niego. Zdobył miasta i zapragnął ich bogactwa. Musiał wieje okupować, by dostać to, co chciał. Jego najlepsi dowódcy zostali administratorami nowego państwa i pławili się w luksusie. Spodobało im się tutaj. Chętnie by zostali. W sercach byli jeszcze koczownikami, ale następne pokolenie?… Jeśli Temuchin i jego wodzowie mieszkali w miastach, to jak mogli oczekiwać, że uda się wprowadzić z powrotem prawo zabraniające ich budowania? Wyglądałoby to raczej głupio. Przyzwoity barbarzyńca nie ma zamiaru cierpieć zimna na stepach, jeśli może przybyć na niziny i mieć swój udział w zdobyczy. Wino było mocniejsze niż achadh, a mają tu nawet gorzelnie. Koczowniczy tryb życia jest skazany na zagładę. Temuchin to wiedział, choć nie umiał ubrać tego w słowa. Wiedział po prostu, że zwyciężając, zostawił za sobą i zniszczył bezpowrotnie tryb życia, który pozwolił mu wygrywać. To dlatego nazwał mnie demonem i powiesił w klatce.
— Biedny Temuchin — powiedziała Meta w przebłysku intuicji. — Zgubiła go własna ambicja i w końcu to zrozumiał. Chociaż to on był zdobywcą, stracił najwięcej.
— Swój sposób życia i samo życie — odparł Jason, — Był wielkim człowiekiem.
— Nie mów tylko, że żałujesz, że go zabiłem — powiedział Kerk.
— Absolutnie. Osiągnął wszystko, o czym kiedykolwiek marzył; potem zginął. Niewielu ludzi może to o sobie powiedzieć.
— Wyłącz głośniki, Kerk — powiedziała Meta. — I możesz już iść.
Ogromny Pyrrusanin otworzył usta, by zaprotestować, ale zamiast tego uśmiechnął się i wyszedł.
— Co teraz zamierzasz robić? — zapytała, gdy tylko drzwi się zamknęły.
— Spać przez miesiąc, jeść befsztyki i wracać do sił.
— Nie to miałam na myśli. Chciałam zapytać, dokąd pójdziesz? Może zostaniesz tutaj, z nami?
Z trudem starała się wyrazić swoje uczucia, używając słownika, który wcale się do tego nie nadawał. Jason jej tego nie ułatwiał.
— Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
— Tak. To dla mnie bardzo ważne, w jakiś nowy sposób… — Zmarszczyła czoło. Prawie jąkała się z wysiłku. — Kiedy jestem z tobą, chcę ci tyle powiedzieć… Wiesz, jaka jest najmilsza rzecz, jaką mówimy na Pyrrusie? — Pokręcił przecząco głową. — „Walczyłeś bardzo dobrze”. Aleja nie to mam na myśli.
Jason władał dziewięcioma językami i wiedział dokładnie, co sam chciał powiedzieć, ale nie zrobił tego. Nie był w stanie. Odwrócił głowę.
— Nie, popatrz na mnie. — Meta ujęła jego twarz w dłonie i delikatnie odwróciła w swoją stronę. Jej czyny mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa i Jason był zawstydzony, że nic nie może wykrztusić, ale nadal milczał. — Sprawdziłam, co znaczy słowo „kocham”, jak mi kazałeś. Z początku nie bardzo rozumiałam, bo przecież to tylko słowa, ale kiedy pomyślałam o tobie, od razu wszystko stało się jasne.
Ich twarze były blisko siebie. Jej oczy spokojnie patrzyły w jego.
— Kocham cię — powiedziała. — Myślę, że zawsze będę cię kochać. Nie możesz mnie nigdy opuścić.
Bezpośredniość i prostota jej uczuć wezbrała niczym powódź, by przedrzeć się przez ochronną skorupę, którą, pracowicie budował latami. Był samotnikiem. Nikt nie stał po jego stronie. Weź kobietę, zostaw kobietę. Wszechświat pomoże tym, którzy sobie pomogą. Mogę sam się o siebie zatroszczyć i… nikogo nie… potrzebuję…
— Na wszystkie gwiazdy, dziewczyno, jak ja cię kocham… — wykrztusił, przyciągając ją do siebie, tuląc twarz do jej szyi, włosów…
— l już nigdy mnie nie opuścisz? — zapytała.
— I już nigdy mnie nie opuścisz… To najkrótsza i najlepsza ceremonia ślubna, jaką słyszałam. Możesz mi złamać rękę, jeśli kiedykolwiek spojrzę na inną dziewczynę.
— Proszę, nie mów teraz o walce.
— Przepraszam. To mówi moje stare „ja”. Myślę, że oboje będziemy musieli wprowadzić nieco delikatności w nasze życie. Tego ty, ja i nasi mrukliwi Pyrrusanie potrzebujemy najbardziej. To wszystko, czego nam trzeba. Nie pokory — tego nikt nie potrzebuje. Myślę, że teraz możemy sobie na to pozwolić. Kopalnie powinny wkrótce ruszyć, a po tempie. w jakim plemiona przenoszą się na niziny, możemy sądzić, że Pyrrusanie będą mieli płaskowyż dla siebie.
— Tak, to byłoby dobre. To mógłby być nasz nowy świat — zawahała się na chwilę” ważąc słowa. — My, Pyrrusanie zostaniemy tutaj, a ty?… Nie chciałabym porzucać swoich, ale pójdę za tobą, dokądkolwiek się udasz.
— Nie będziesz musiała. Zostaję tutaj. Przecież jestem człowiekiem plemienia, nie pamiętasz? Pyrrusanie są nieokrzesani, zawzięci i wybuchowi, dobrze o tym wiesz. Ale ja jestem taki sam. Więc, może w końcu znalazłem swój dom?…
— Ze mną… Na zawsze.
— Oczywiście.
Już nic więcej nie trzeba było mówić.