Księga pierwsza

Genezis 13:7

ROZDZIAŁ 1

Kiedy zauważyłam Keitha Duffy’ego i jego córeczkę, niosących ciężko ranną łanię do „Zwierzyńca”, jak nazywam mój mały szpital zwierzęcy w Bear Bluff w stanie Kolorado, mniej więcej pięćdziesiąt minut jazdy autostradą na północny zachód od Boulder, domyśliłam się, że nie będzie to zwykły dzień.

Z głośnika magnetofonu płynął chrapliwy głos Sheryl Crow. Kiedy zobaczyłam Duffy’ego z tym biednym zwierzęciem, stojącego jak osioł przed Abstrakcją, Biała Róża II, moim ulubionym plakatem Georgii O’Keefte, natychmiast wyłączyłam muzykę.

Już na pierwszy rzut oka było widać, że ciężko ranna łania jest w ciąży. Gdy Duffy z trudem ułożył ją na stole, toczyła wokół dzikimi ślepiami i rzucała się na wszystkie strony, choć niezbyt gwałtownie; wyglądało na to, że miała złamany kręgosłup w miejscu, gdzie uderzył ją chevy z napędem na cztery koła, którym jeździł Duffy.

Dziewczynka szlochała, a jej ojciec był wyraźnie przybity. Pomyślałam sobie, że i on w końcu pęknie.

– Pieniądze nie grają roli – powiedział.

Pieniądze rzeczywiście nie grały roli, ponieważ łani tak czy inaczej nie dałoby się uratować. Młody jeleń natomiast miał pewną szansę przeżycia. Jeśli do porodu zostało niewiele czasu. Jeśli płód nie został zbyt mocno poturbowany przez dwutonową ciężarówkę. I jeśli zostanie spełnionych jeszcze kilka warunków.

– Nie mogę uratować łani – powiedziałam do ojca dziewczynki. – Przykro mi.

Duffy skinął głową. Był budowniczym i jednym z miejscowych myśliwych. Ja uważałam go za tępaka. Najlepiej pasowało do niego określenie „bezmyślny”; choć może to właśnie było jego największą zaletą. Wyobrażałam sobie, jak musi się czuć ten człowiek, zazwyczaj przechwalający się upolowaną zwierzyną gdy słyszy, jak jego córeczka prosi, by uratować życie jakiejś tam łani. Jedną z wielu irytujących wad Duffy’ego było to, że od czasu do czasu zaglądał tu i bezczelnie mnie podrywał. Naklejka na zderzaku jego samochodu głosiła: POPIERAJ OCHRONĘ ŚRODOWISKA. URZĄDŹ BALANGĘ.

– A młode? – spytał.

– Może się uda – odparłam. – Pomóż mi dać jej narkozę, to zobaczymy.

Delikatnie wsunęłam maskę na pyszczek łani. Wcisnęłam pedał i przez rurkę z sykiem popłynął halotan. W brązowych ślepiach łani pojawił się strach i niewyobrażalny smutek. Wiedziała, co ją czeka.

Mała dziewczynka objęła brzuch łani i zaniosła się głośnym płaczem. Bardzo ją lubiłam. W jej oczach widać było siłę ducha. Przynajmniej córka udała się Duffy’emu.

– Cholera, cholera – zaklął. – Zauważyłem ją dopiero, jak wylądowała na klapie silnika. Zrób, co w twojej mocy, Frannie – dodał, zwracając się do mnie.

Delikatnie odciągnęłam dziewczynkę od łani. Wzięłam ją za ramiona i odwróciłam ku sobie.

– Jak masz na imię, kochanie?

– Angie – odparła, łykając łzy.

– Angie, posłuchaj mnie, kochanie. Łania niczego w tej chwili nie czuje, rozumiesz? To nie będzie jej bolało. Obiecuję.

Angie przytuliła się do mnie i przytrzymała z całej siły. Pogładziłam ją po plecach i powiedziałam, że będę musiała uśpić łanię, ale zrobię wszystko, żeby uratować małe.

– Proszę, proszę, proszę – powtarzała Angie.

– Będzie wam potrzebna koza. Do karmienia małego – informowałam Duffy’ego. – Może nawet dwie albo trzy.

– Żaden problem – odparł.

Kupiłby karmiące słonice, gdybym kazała mu to zrobić. Nade wszystko pragnął uszczęśliwić swoją córeczkę.

Poprosiłam ich, żeby wyszli i pozwolili mi pracować. Musiałam przeprowadzić krwawą, ciężką i paskudną operację.

ROZDZIAŁ 2

Kiedy Duffy przyszedł z ranną łanią do „Zwierzyńca”, była już siódma wieczorem; od tego czasu upłynęło około dwunastu minut. Nieszczęsne zwierzę leżało na stole nieprzytomne i bardzo mi go było szkoda. Moja siostra, Carole, zawsze nazywała mnie Mazgajowatą Frannie. Mój mąż, David, też lubił tak na mnie mówić.

Niecałe półtora roku temu David został zastrzelony na parkingu przed szpitalem komunalnym w Boulder. Wciąż nie mogłam się z tym pogodzić, wciąż ogarniała mnie rozpacz. Może byłoby mi lżej, gdyby policja schwytała zabójcę Davida, ale tak się nie stało.

Otworzyłam brzuch łani i przecięłam ścianę macicy. Wyciągnęłam małego jelenia, modląc się, bym nie musiała go uśpić.

Płód miał około sześciu miesięcy i na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest zdrowy. Ostrożnie przeczyściłam palcami jego przewód oddechowy i nałożyłam na mały pyszczek maskę tlenową.

Puściłam tlen. Klatka piersiowa jelonka drgnęła. Zaczął oddychać.

I wtedy z jego pyszczka wyrwał się pisk. Boże mój, cóż za cudowny dźwięk. Powstało nowe życie. O rany, w takiej chwili zawsze ogarnia mnie wzruszenie. Mazgajowata Frannie.

Otarłam twarz z krwi, którą pochlapałam się w czasie operacji. Jelonek piszczał w maskę tlenową, a ja pozwoliłam tej małej sierotce wtulić się w matkę choćby na chwilę. A nuż jelenie mają dusze… niech matka pożegna się ze swoim dzieckiem.

Odłączyłam przewód, napełniłam strzykawkę i uśpiłam łanię. Nawet nie zorientowała się, kiedy życie z niej uleciało.

W lodówce stała puszka koziego mleka. Napełniłam nim butelkę i włożyłam ją na kilka sekund do kuchenki mikrofalowej.

Zdjęłam jelonkowi maskę tlenową i wsunęłam mu smoczek do pyszczka. Maleństwo zaczęło ssać. Jelonek był naprawdę piękny, miał śliczne brązowe ślepka. Boże, czasami naprawdę kocham to, co robię.

Duffy i jego córeczka siedzieli wtuleni w siebie na leżance w poczekalni.

Podałam Angie jelonka.

– Moje gratulacje – powiedziałam. – To dziewczynka.

Odprowadziłam całą trójkę do porysowanego i powyginanego auta. Dałam im puszkę koziego mleka, mój numer telefonu i pomachałam na pożegnanie. Pomyślałam sobie, jaka to ironia losu, że jelonek będzie jechał tym samym samochodem, który zabił jego matkę.

Marzyłam o gorącej kąpieli, lampce schłodzonego chardonnay, pieczonym kartoflu posmarowanym serem – drobnych przyjemnościach, jakie niesie ze sobą życie. W pewnym sensie byłam z siebie dumna. Już dawno nie czułam takiej satysfakcji, co najmniej od czasu, kiedy śmierć Davida całkowicie zmieniła wszystko wokół mnie.

Gdy ruszyłam z powrotem w stronę małego szpitala, uświadomiłam sobie, że na parkingu stoi samochód, błyszczący czarny jeep cherokee.

Drzwi otworzyły się i z samochodu wysiadł nieznajomy mężczyzna. Światło reflektorów padało na niego od tyłu, oblewając jasną poświatą.

Był wysoki, szczupły, ale umięśniony, i miał gęste jasne włosy. Szybko ogarnął spojrzeniem okolicę. Duży ganek ozdobiony karmnikami dla kolibrów i kilkoma rękawami wskazującymi kierunek wiatru. Mój sfatygowany górski rower. Dzikie kwiaty wokół budynku – łubin i stokrotki.

To, co powiem teraz, zabrzmi dość dziwnie. Widziałam tego człowieka pierwszy raz w życiu. Ale nie wiadomo dlaczego skoncentrował się na nim mój limbiczny mózg, mały idiotyczny narząd, tak prymitywny, że nie uznaje logicznego myślenia. Miałam irracjonalne wrażenie, że skądś znam tego człowieka. A moje serce, przez ostatnie kilka miesięcy twarde jak kamień, zadrżało i przez chwilę biło mocniej. Szczerze mówiąc, trochę mnie to wkurzyło.

Doszłam do wniosku, że nieznajomy zgubił drogę.

– Zamykamy już dzisiaj – powiedziałam.

Patrzył na mnie, niewzruszony.

Potem zapytał.

– Doktor O’Neill?

– Coś jestem panu winna? – odparłam. To stary dowcip, ale bardzo mi się podobał. Poza tym, musiałam odreagować ból, jaki sprawiło mi uśpienie łani.

Nieznajomy uśmiechnął się, jego niebieskie oczy rozbłysły, a ja zdałam sobie sprawę, że nie mogę oderwać od nich wzroku.

– Czy pani Frances O’Neill?

– Tak. Proszę mi mówić Frannie.

Choć nieznajomy miał kamienną twarz, wydawało mi się, że jest w niej też trochę ciepła. Jego oczy wpijały się we mnie. Miał zgrabny nos i kształtny podbródek. Wyglądał aż za dobrze. Był nieco podobny do Toma Cruise’a, miał w sobie też coś z Harrisona Forda. A przynajmniej tak to wyglądało tego wieczoru w światłach jeepa.

Nieznajomy zdjął wygnieciony kapelusz i jego jasne włosy rozbłysły w blasku reflektorów. Podszedł bliżej i stanął przede mną w całej okazałości; wyglądał niczym model ze zdjęcia w katalogu wysyłkowym L.L.Bean, albo firmy Eddie Bauer’s. Miał śmiertelnie poważną minę.

– Przysłała mnie tu agencja Hollander and Cowell.

– Jesteś handlarzem nieruchomości? – wychrypiałam.

– Przyszedłem w nieodpowiedniej chwili? – spytał. – Przepraszam. – Dobrze, że chociaż był grzeczny.

– Czemu tak uważasz? – spytałam.

Byłam świadoma, że moje dżinsy są przesiąknięte krwią, a bluza przypomina obraz Jacksona Pollocka.

– Aż strach pomyśleć, jak wygląda facet, któremu dałaś w kość – powiedział, oglądając mnie od stóp do głów. – A może odprawiasz jakieś rytuały?

– Niektórzy nazywają to weterynarią – odparłam. – Dobrze więc, o co chodzi? Dlaczego Hollander and Cowell przysyła cię o tak późnej porze?

Wskazał kciukiem centrum Bear Bluff, gdzie znajdowało się biuro agencji nieruchomości.

– Jestem twoim nowym lokatorem. Dziś po południu podpisałem wszystkie papiery. Ludzie z agencji mówili, że zostawiłaś wszystko w ich rękach.

Prawie zapomniałam o tym, że postanowiłam wynająć ten dom. Stał w lesie, mniej więcej czterysta metrów za kliniką i służył jako domek myśliwski do czasu, gdy wprowadziłam się tam z Davidem. Po jego śmierci zaczęłam sypiać w małym pokoiku w szpitalu. Wiele się wtedy zmieniło w moim życiu, i bynajmniej nie na lepsze.

– To jak? Mogę obejrzeć ten dom? – spytał człowiek z katalogu L.L.Bean.

– Za szpitalem jest ścieżka, która tam prowadzi. Idzie się cztery-pięć minut. Wiem, że to trochę uciążliwe, ale dom jest tego wart. Drzwi są otwarte.

– Mam go obejrzeć sam, bez przewodnika? – spytał.

– Chętnie bym ci pomogła, ale zanim pójdę spać, muszę jeszcze zarżnąć parę kurczaków i rzucić kilka zaklęć. Dam ci latarkę…

– Nie trzeba, mam swoją w samochodzie – powiedział.

Ruszył w stronę jeepa. Odprowadziłam go spojrzeniem. Miło się na niego patrzyło. Szedł pewnym, ale nie zawadiackim krokiem.

– Hej – krzyknęłam. – A jak masz na imię?

Obejrzał się i zawahał przez ułamek sekundy.

– Kit – powiedział wreszcie. – Kit Harrison.

ROZDZIAŁ 3

Nigdy nie zapomnę tego, co stało się potem. Było to dla mnie tak wielkim wstrząsem, że poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie w żołądek, a może nawet w skroń.

Kit Harrison sięgnął do jeepa i uczynił coś strasznego – ze srebrzystego stojaka na broń wyjął strzelbę myśliwską. Co za sukinsyn.

Nie wierzyłam własnym oczom. Dostałam gęsiej skórki.

Krzyknęłam do niego, głośno, co nieczęsto mi się zdarza.

– Chwilę! Hej! Ty! Czekaj! Moment!

Zwrócił się do mnie twarzą. Miał całkowicie spokojną minę.

– Co? – spytał.

Czy rzucał mi wyzwanie? Był na tyle bezczelny?

– Słuchaj no. – Puściłam drzwi, które zatrzasnęły się głośno. Podeszłam do Harrisona. Nie ma mowy, żeby na mojej ziemi mieszkał ktoś, kto wozi ze sobą strzelbę myśliwską. Nie ma mowy! Po moim trupie. – Zmieniłam zdanie. Nic z tego nie będzie. Nie możesz zamieszkać w moim domu. Nie życzę sobie tam żadnych myśliwych. Żadnych ale!

Bez słowa odwrócił się i zatrzasnął schowek. Ten bezczelny typ zachowywał się, jakby nie słyszał, co do niego mówię.

– Przykro mi – powiedział nie patrząc na mnie. – Zawarliśmy umowę.

– Właśnie straciła ważność! Nie słyszałeś, co mówiłam?

– Umowa to umowa – odparł.

Wyciągnął z samochodu latarkę, czerwonawą torbę, drugą ręką zaś podniósł tę okropną strzelbę. Byłam jak w amoku, powtarzałam bez przerwy „Słuchaj no”. Ale on nie zwracał na mnie uwagi, wydawało się, że nic do niego nie dociera.

Zamknął nogą drzwi samochodu, włączył latarkę i jakby nigdy nic ruszył ścieżką w stronę lasu. Wkrótce rozpłynął się w ciemnościach.

Krew tętniła mi w uszach.

W moim domu zamieszkał cholerny myśliwy.

ROZDZIAŁ 4

Zapadał już zmrok, a łowcy ciągle nie mogli znaleźć ciała tej małej. Doskwierało im zimno i głód, byli wściekli jak cholera, no i bali się. Jeśli zawiodą, spotkają ich przykre konsekwencje.

Musieli znaleźć tę dziewczyną.

I chłopaka też – Matthew.

Pięciu łowców przedzierało się przez gęste zarośla, gdzie, jak im się zdawało, spadła ta dziewczyna. Powinna tu być! Musieli wytropić okaz zwany Tinkerbell i zniszczyć ją, jeśli jeszcze żyła po upadku z dużej wysokości.

Uśpić Tinkerbell, myślał Harding Thomas, prowadząc grupę poszukiwawczą. Był to eufemizm, który czynił takie chwile łatwiejszymi do zniesienia: uśpić kogoś. Tak, jak to się robi ze zwierzętami. To nie jest śmierć ani morderstwo – po prostu spokojny sen.

Wydawało mu się, że wie, w którym dokładnie miejscu dziewczyna spadła z nieba jak kamień, ale ciała nie było ani na ziemi, ani pośród gałęzi wysokich jodeł.

Nie mogli jej tu zostawić; nie wolno dopuścić do tego, by odnaleźli ją jacyś turyści. To dopiero byłaby tragedia.

– Tinkerbell, słyszysz mnie? Jesteś ranna, kochanie? Chcemy cię tylko zabrać do domu. To wszystko – krzyczał Thomas, starając się przybrać jak najłagodniejszy ton. Nie miał z tym kłopotu, bo naprawdę lubił Max i Matthew.

Imię „Tinkerbell” było pseudonimem, ale Thomas zawsze tak nazywał tę małą. Matthew natomiast był „Piotrusiem Panem”, a sam Thomas „wujkiem Tommym”.

– Tinkerbell, gdzie jesteś? Wyjdź do nas, proszę. Nie zrobimy ci krzywdy, kochanie. Nawet się na ciebie nie gniewam. To ja, wujek Tommy. Możesz mi zaufać. Komu zaufasz, jak nie mnie?

– Słyszysz? No chodź, mała. Wiem, że gdzieś tam jesteś. Zaufaj wujkowi Thomasowi. Nikt inny nie może ci pomóc.

ROZDZIAŁ 5

Max żyła. Niesamowite, niesamowite, niesamowite!

Ale była postrzelona i nie wiedziała, jak ciężko jest ranna. Pewnie nie bardzo, bo jeszcze nie zemdlała i wyglądało na to, że nie straciła wiele krwi.

Przez wiele godzin trzymała się czubka drzewa, ukryta wśród gęstych gałęzi. Miała nadzieję, że nikt jej nie widzi. Próbowała się nie ruszać. Być cicho. Pozostać nie zauważoną.

Max drżała na całym ciele. To wymykało się spod kontroli.

Pragnęła mieć przy sobie Matthew. Razem czuliby się o wiele pewniej. Zawsze sobie pomagali. W szkole byli nierozłączni. Pani Beattie, jedyna naprawdę miła osoba, którą tam poznali, nazywała ich „papużkami nierozłączkami” albo „Bolkiem i Lolkiem”. Po jej śmierci wszystko się popsuło. Strasznie.

Las roił się od ludzi. Tych złych – najgorszych, jakich można sobie wyobrazić. Było ich co najmniej pół tuzina. Łowcy – mordercy. Gorączkowo szukali jej i Matthew. Mieli karabiny i latarki.

A najgorszym z nich okazał się wujek Thomas. Udawał przyjaciela… ale to właśnie on zajmował się usypianiem. Był nauczycielem, naukowcem i po prostu mordercą.

– „Nic złego ci nie zrobimy, kochanie” – przedrzeźniała go, naśladując jego fałszywy, nieszczery ton.

Dobrze, że nie musiała patrzeć, jak przedzierają się przez zarośla. Miała doskonały słuch. Potrafiła wyodrębnić dźwięki różniące się od siebie częstotliwością o tysięczne części sekundy. To był jeden z jej najwspanialszych darów. Potrafiła wychwycić dochodzące z daleka bzyczenie komarów i gniewne trele strzyżyka. Słyszała szelest liści osiki dolatujący z odległości ośmiuset metrów. Ciekawe, czy Matthew jest gdzieś w pobliżu, myślała. Czy on też nadsłuchuje?

– Tinkerbell, słyszysz mnie?

Oczywiście, że słyszała tych żałosnych psycholi, którzy polowali na nią. Słyszała ich już z daleka. Słyszała każdy krok, każde kaszlnięcie i pociągnięcie nosem, każdy ich oddech, oby ostatni.

Jeden z łowców odezwał się. Max rozpoznała głos szczególnie nieprzyjemnego strażnika ze „Szkoły”.

– Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą psów.

– Dobra, dobra, nie mądrzyj się – prychnął ktoś inny i wybuchnął śmiechem. – To tylko dzieci. Jeśli nie potrafimy znaleźć jakiegoś tam gówniarza, to pora przejść na emeryturę.

Psy! Max o mało nie krzyknęła ze strachu. Psy potrafiłyby ją odnaleźć. Były w tym lepsze od ludzi. One też miały niezwykłe dary. Człowiek to najsłabszy gatunek. Może dlatego ludzie potrafili być najokrutniejszymi stworzeniami.

Znów zerwał się wściekły, zawodzący wiatr, a Max uświadomiła sobie, że jest jej zimno. Przywarła do drzewa, nadsłuchując bacznie. Rozmowy łowców ucichły. Na razie odeszli.

Powoli, zmagając się z bólem, zjechała po pniu sosny na dół i ostrożnie weszła w zarośla.

Potem zerwała się do biegu. Musiała znaleźć schronienie. Musiała odnaleźć Matthew, zanim będzie za późno.

ROZDZIAŁ 6

Jego trzyletni syn, mały Mike, z upodobaniem powtarzał, że „okrutnie się boi ciemności”. Kit uwielbiał to wyrażenie.

Zawsze, gdy słyszał te słowa z ust syna, wydawał z siebie radosny ryk i przyciskał Mike’a do piersi. Do dzisiaj Kit pamiętał te słodkie uściski. Na ich wspomnienie ogarniał go ból i poczucie pustki, jakby ktoś wyrwał mu duszę i wyrzucił ją na stos śmieci.

Znalazł się naprawdę w trudnej sytuacji. Prowadził śledztwo w sprawie, którą uważał za najważniejszą w swojej karierze – ale nie powinien tego robić. Odebrano mu ją, do licha. Kto wie, może już została oficjalnie zamknięta.

Dlatego też, owszem, „okrutnie się bał”.

Sprzęt do wspinaczki i ubrania zostawił w domku, tak, by wszystko wyglądało najzupełniej normalnie na wypadek, gdyby ktoś zechciał go obserwować albo przeszukać pokój. Było możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że zdecyduje się na to Frannie O’Neill bądź ktokolwiek inny.

Domek był skromny, urządzony bez zbytniego przepychu, ale zaskakująco przytulny. W saloniku znajdował się kominek w stylu Rumford, wyrzeźbiony z wydobywanego w okolicy granitu. Na obramowaniu stały wyklepane młotkiem cynkowe latarnie. Łóżko przykryte było narzutą z baraniej skóry.

Kit zaciągnął zasłony i szybko się rozebrał. Wyłączył światło i położył się, wsuwając pod łóżko strzelbę. Właściwie miał ją tylko po to, by wyglądać na zwyczajnego myśliwego, ale przy okazji mogła się przydać do obrony. Na pewno nie zaszkodzi.

Powinienem być w Nantucket na urlopie. Dochodzić do siebie; odzyskiwać równowagę psychiczną. Może rzeczywiście należało tam pojechać. Ale tego nie zrobiłem, zgadza się? Już drugi raz schrzaniłem sprawę.

Pierwszy raz zdarzyło mi się to 9 sierpnia 1994 roku.

Zamknął oczy, ale nie zapadł w sen. Czekał.

Wspominał rozmowę z zastępcą dyrektora FBI. Doprowadził do tego spotkania bez wiedzy swojego bezpośredniego przełożonego.

Pamiętał najważniejsze fragmenty tej rozmowy tak wyraźnie, jakby to było wczoraj.

Zastępca dyrektora patrzył na niego z nie skrywaną wyższością i zdawał się nie dowierzać, że musi tracić czas dla jakiegoś podrzędnego agenta.

– Ja będę mówił, pan będzie słuchał, agencie Brennan.

– Cel tego spotkania jest inny – odparł wtedy Tom.

– Tak się panu wydaje, bo nie wie pan, dlaczego się spotkaliśmy.

– Nie, proszę pana, chyba nie.

– Idziemy panu na rękę ze względu na tragedię, jaka spotkała pana w życiu osobistym. Ale pan nam to utrudnia, prawie że uniemożliwia. Proszę mnie wysłuchać i niech pan słucha uważnie. Nie może się pan porywać z motyką na słońce. Zakończy pan to polowanie na czarownice. Krótko mówiąc, albo pan odpuści sobie sprawę zaginionych lekarzy, albo nie ma pan czego u nas szukać. Zrozumiano?

Kit leżał w ciemnościach. Może nie potrafił dokładnie powtórzyć słów zastępcy dyrektora, ale dobrze pamiętał ich sens. No i owszem, zrozumiał, czego się od niego wymaga.

Dlatego znalazł się tu, w Kolorado. Dokonał wyboru. Sumienie okazało się ważniejsze niż kariera.

Nie było już dla niego żadnej szansy.

ROZDZIAŁ 7

Kwadrans po jedenastej tej samej nocy Kit odrzucił na bok narzutę z baraniej skóry i wstał z łóżka.

Szybko ubrał się, nie zapalając światła. Wcisnął na siebie czarną koszulkę i czarne spodnie od dresu. Na głową włożył czarną czapkę z daszkiem, a na nogi trampki converse – takie, jakie nosił Larry Bird. Kit nie uznawał innej marki, odkąd skończył dziesięć lat i biegał po drogach i twardych nawierzchniach placów zabaw południowego Bostonu.

Księżyc był w pełni. Podszedłszy do okna, Kit obserwował zarośla, od lewej strony do prawej. Powtarzał tę czynność dotąd, aż upewnił się, że nikogo tam nie ma, że nikt nie obserwuje domku, nie czeka, aż główny lokator wyjdzie.

Kit otworzył drzwi i wyśliznął się na świeże, chłodne powietrze. Czuł się trochę jak Mulder, główny bohater serialu Z Archiwum X. Właściwie nie trochę, lecz bardzo; porównanie to wcale nie nastrajało go optymistycznie, ponieważ Mulder miał wyjątkowo nierówno pod sufitem.

Kit Harrison ruszył krętą ścieżką, wiodącą przez las do szpitala dla zwierząt. Wiedział, że Frances O’Neill mieszka tam od śmierci męża, Davida. O doktorze Davidzie Mekinie Kit też wiele słyszał. Prawdę mówiąc, wiedział o nim więcej niż o jego żonie. David Mekin studiował embriologię na M.I.T. w latach osiemdziesiątych. Potem podjął pracę w San Francisco. Kit miał tuzin kartek zapisanych najprzeróżniejszymi informacjami na temat doktora Mekina.

Przy okazji dowiedział się też co nieco o Frannie. Uzyskała stopień doktora weterynarii w stanowej uczelni w Fort Collins. Funkcjonował tam także najlepszy w kraju wydział biologii naturalnej i z tej właśnie dziedziny Frannie zrobiła specjalizację dodatkową. Uczelnia ta cieszyła się dobrą reputacją, zwłaszcza jeśli chodzi o chirurgię. Po przybyciu do Bear Bluff Frannie założyła grupę wsparcia dla właścicieli zwierząt, którzy utracili swoje pociechy. Do śmierci męża prowadziła dobrze prosperujący gabinet weterynaryjny. Była głównym żywicielem rodziny. Ostatnimi czasy niezbyt dobrze jej się wiodło.

Po niecałych trzech minutach Kit dotarł do domu doktor O’Neill. Ona nazywała go „Zwierzyńcem”. Tutaj wszystko naprawdę się zacznie.

Ganek zalany był jasną poświatą, a w jednym z okien, z boku domu paliło się migocące żółtawe światło. Przy drugim czatował kot, przyglądający się podejrzliwie intruzowi.

Kit przystanął, by zaczerpnąć powietrza, a może uspokoić nerwy. Rozejrzał się na wszystkie strony. Nikogo nie dostrzegł.

Musiał dostać się do szpitala zwierzęcego – ale dziś pewnie mu się to nie uda. Przyczaił się tuż za dwiema rosnącymi blisko siebie wysokimi sosnami. Od okna, z którego sączyło się światło, dzieliły go niecałe trzy metry.

Nagle Kit odskoczył do tyłu.

Jezu! Wystraszyła go na śmierć.

Frannie O’Neill stała w oknie, oblana łagodnym światłem. Była naga jak ją Bóg stworzył. Kit odetchnął głęboko. Tego się nie spodziewał. Czuł się zupełnie jakby ktoś dźgnął go palcem w oko.

Nie zauważyła go, na szczęście. Właśnie wycierała długie brązowe włosy puszystym białym ręcznikiem. Ładne włosy. Zresztą wszystko miała ładne.

Była o wiele atrakcyjniejsza, niż mu się początkowo wydawało. Bardzo ładne, żywe oczy. Szczupła, dobrze zbudowana. Doskonale zbudowana, prawdę mówiąc. Jej skóra połyskiwała w blasku lampy. Kit pamiętał ze swoich notatek, że doktor O’Neill miała trzydzieści trzy lata. Jej mąż, doktor David Mekin, zginął w wieku trzydziestu ośmiu lat. Został zamordowany.

Kit odwrócił się. Frannie jeszcze nie spała, więc dziś nie uda mu się przeszukać jej domu. Nie chciał patrzeć przez okno na nagą doktor O’Neill, jak jakiś obleśny gnojek. Wiele złego można by o nim powiedzieć, ale z pewnością nie był podglądaczem.

W drodze powrotnej do domku przez cały czas miał przed oczami Frannie O’Neill, jakby jej wizerunek zapamiętał na zawsze. Błysk w oczach Frannie wskazywał, że cechowało ją poczucie humoru, choć w czasie ich pierwszego spotkania nie mieli możliwości, by żartować. Była o wiele ładniejsza niż się spodziewał. I mogła okazać się zabójczynią.

ROZDZIAŁ 8

Wreszcie nastał wtorkowy poranek.

Anne Hutton czekała z niepokojem na tę chwilę, ale teraz czuła się dobrze, była zadziwiająco spokojna i w pełni gotowa.

Prawdę mówiąc, odwiedziny w klinice zapłodnień in vitro szpitala komunalnego w Boulder zawsze nastrajały ją optymistycznie. Wyglądało na to, że personel pomyślał o wszystkim i zwrócono nawet uwagę na elementy wystroju, aby wpływały pozytywnie na przyszłe matki. Miała wrażenie, że ci ludzie są wspaniali, a jej się poszczęściło.

Ściany w stylowej poczekalni były pomalowane na ciepły żółty kolor i ozdobione białymi ornamentami. Zawsze stały tu świeże kwiaty, a na stolikach leżały najnowsze numery pism, tych najbardziej odpowiednich dla przyszłych matek: „Mirabella”, „AD”, „Town amp; Country”, „Parents”, „Child”.

Członkowie personelu byli doskonale wyszkoleni i zawsze uśmiechnięci. Annie najbardziej lubiła opiekującego się nią lekarza, Johna Brownhilla. Właśnie z nim rozmawiała. Zadawał pytania, jakich należało się spodziewać w czasie badania kobiety w ósmym miesiącu ciąży. Doktor wydawał się ogromnie zainteresowany jej samopoczuciem. Czy miała skurcze, czy zdarzyło się coś niezwykłego?

– Nie, wszystko jest w porządku, odpukać – powiedziała Annie. Uśmiechnęła się, pełna optymizmu, który udzielał się jej od doktora Brownhilla i reszty personelu.

Doktor B. odwzajemnił uśmiech. Uśmiechał się dokładnie tak, jak należało, nie okazując wyższości.

– To wspaniale. Przeprowadzimy parę testów i zdążysz wrócić do domu na kolejny odcinek Rosie.

Choć Annie była w stosunkowo dobrym humorze, zdawała sobie sprawę, że jej sytuacja wciąż jest niepewna. Według doktora Brownhilla, miała za małe łożysko. Dziś on i asystująca mu pielęgniarka, Jilly, zamierzali, wykorzystując urządzenie monitorujące rytm serca płodu, sprawdzić, jak dziecko znosi skurcze. Na myśl o tym badaniu Annie czuła się trochę niepewnie, ale starała się być równie pogodna jak przemiły pan doktor i pielęgniarka.

Jilly wycisnęła przewodzący żel na brzuch pacjentki. Annie uświadomiła sobie, że z myślą o jej wygodzie substancja została podgrzana. O niczym tu nie zapominano. Następnie pielęgniarka bardzo delikatnie położyła dwa szerokie plastykowe paski na brzuchu Annie.

– Wygodnie ci? Możemy coś jeszcze dla ciebie zrobić? – spytał doktor Brownhill.

– Wszystko w porządku. Temperatura żelu jest idealna.

A potem zaczął się koszmar.

– Tętno dziecka spada – powiedział doktor Brownhill łamiącym się głosem. – Sto, dziewięćdziesiąt siedem, dziewięćdziesiąt pięć. – Zwrócił się do Jilly. – Narkoza, natychmiast. Trzymaj się, Annie. Trzymaj się mocno.

Potem wszystko poszło szybko i sprawnie, jak na te niezwykłe okoliczności. Świat rozpłynął się przed oczami Annie. Wkrótce straciła przytomność.

Niecałe czterdzieści minut później, o wiele wcześniej niż się tego spodziewano, doktor John Brownhill osobiście przyniósł nowo narodzone dziecko na oddział wcześniaków. Co prawda z testów przeprowadzonych na sali porodowej wynikało, że chłopiec jest zdrowy, ale trzeba było dmuchać na zimne.

Do krtani dziecka została wprowadzona czysta rurka, a na małą główkę wciśnięto maskę ciśnieniową. Dzięki temu tlen pod niskim ciśnieniem mógł być tłoczony do nie w pełni jeszcze rozwiniętych płuc.

Za pomocą plastykowej rurki włożonej do pępka przeprowadzono analizę krwi.

Do skóry niemowlęcia przyklejono elektroniczny termometr.

Do nosa wprowadzono rurkę, przez którą chłopiec miał być karmiony mlekiem, gdyby się okazało, że nie jest jeszcze w stanie ssać piersi.

Nad dzieckiem Annie Hutton krążył specjalista od intensywnej terapii niemowląt, sprawdzając, czy z małym wszystko w porządku.

– Wszystko gra. Chłopak ma się dobrze, John – powiedział doktorowi Brownhillowi jeden ze specjalistów. – A propos, jego głowa ma czterdzieści jeden centymetrów obwodu. Łebski chłopak, nie ma co.

– I bardzo dobrze.

John Brownhill opuścił oddział dla wcześniaków i wszedł dwa piętra wyżej, gdzie Annie Hutton dochodziła do siebie po cesarskim cięciu.

Dwudziestoczteroletnia matka nie wyglądała tak dobrze, jak jej synek. Kręcone włosy, mokre od potu, wisiały posklejane niczym strąki. Oczy były przygasłe, zamglone. Wyglądała tak, jak każda matka po cesarskim cięciu.

Doktor Brownhill podszedł do jej łóżka. Pochylił się nad nią i przemówił łagodnym, uspokajającym tonem. Nawet wziął pacjentkę za rękę.

– Annie, tak mi przykro. Nie mogliśmy go uratować – wyszeptał. – Straciliśmy twojego chłopczyka.

ROZDZIAŁ 9

Dziecko Annie Hutton zostało przywiezione do „Szkoły” w kilka godzin po narodzinach w klinice w Boulder. Grupa ludzi odzianych w stroje przypominające kombinezony kosmonautów wybiegła na spotkanie ambulansu. Błyskawicznie wniesiono dziecko do środka. Panowała atmosfera niezwykłego podniecenia, ożywienia, niemal radości.

Naczelny lekarz ze „Szkoły” nadzorował badanie i wszystko bacznie obserwował, od czasu do czasu udzielając obszernych wyjaśnień.

Sprawdzono tętno, oddech, kolor skóry, napięcie mięśni oraz odruchy. Wszystko było wręcz idealne.

Następnie chłopiec został zmierzony i zważony. Przeprowadzono badania, by sprawdzić, czy nie ma szmerów w sercu, przekrwienia serca, krwotoku podspojówkowego, żółtaczki, wrodzonego zwichnięcia biodra, złamania obojczyka, plam na skórze, a wreszcie, czy dziecko nie jest bezpłciowe.

Na prawym biodrze widniało znamię. Odnotowano je jako „skazę”.

Większość testów obejmowała koordynację ruchową chłopca, a także jego umiejętność manipulowania otoczeniem. Naczelny lekarz asystował przy każdym z nich, wygłaszając po zakończeniu stosowny komentarz.

– Obwód głowy wynosi czterdzieści jeden centymetrów. Tyle, co u dziecka czteromiesięcznego. Właśnie dlatego konieczne było cesarskie cięcie. Serce również jest większe od normalnego, i bardziej wydajne. Tętno nie sięga setki. To wprost cudowne. Prawdziwy mały mistrz.

– Ale popatrzcie na niego. To jest właśnie najważniejsze. Największa sensacja. On nas słucha i jest skoncentrowany. Widzicie? Popatrzcie na jego oczy. Noworodki nie skupiają wzroku na określonym punkcie i nie potrafią śledzić poruszających się przedmiotów. A on wodzi za nami spojrzeniem. Rozumiecie, co to znaczy?

– Noworodki nie są w stanie zapamiętać przedmiotów, które znikają z ich pola widzenia. A on to potrafi. Nie mam wątpliwości, że nas obserwuje. Spójrzcie na jego oczka. On już ma pamięć. To naprawdę superdziecko!

ROZDZIAŁ 10

Obudziłam się chwytając łapczywie powietrze i szlochając cicho na wspomnienie strasznego, bolesnego snu o moim mężu, Davidzie. Ostatnimi czasy tak właśnie zaczynał się każdy mój dzień.

Tak bardzo mi brakowało Davida. Tęsknota za nim doskwierała mi nieprzerwanie od tamtej nocy, półtora roku temu, kiedy jakiś ćpun zastrzelił go na opustoszałym parkingu w Boulder.

Przed jego śmiercią byliśmy nierozłączni. Jeździliśmy na nartach, i w Kolorado, i w innych zachodnich stanach. W niedziele odwiedzaliśmy klinikę dla imigrantów w Pueblo. Czytaliśmy tak wiele książek, że obydwa nasze domy mogły służyć za biblioteki publiczne. Mieliśmy tylu przyjaciół, że czasem nie wiedzieliśmy, co z nimi zrobić. Byliśmy szczęśliwi i żyliśmy pełnią życia praktycznie w każdej minucie każdego dnia.

Prowadziłam dobrze prosperującą klinikę weterynaryjną. Codziennie wczesnym rankiem robiłam objazd okolicznych farm i rancz, gdzie zajmowałam się końmi oraz innymi dużymi zwierzętami. Poza tym, ludzie z całego okręgu znosili do „Zwierzyńca” swoich małych ulubieńców. Zostałam nawet wybrana „Weterynarzem lat dziewięćdziesiątych” przez „Denver Post”.

A teraz wszystko się zmieniło, moje życie zmierzało w niewłaściwym kierunku, a ja nie potrafiłam temu zapobiec. Przez cały czas rozmyślałam o zabójstwie Davida. Bez przerwy zawracałam głowę policjantom z Boulder, aż w końcu kazali mi trzymać się od nich z daleka. Ostatnio rzadko składałam wizyty domowe, choć ludzie z okolicy wciąż przynoszą do szpitala swoje zwierzęta.

Wyskoczyłam z łóżka. Narzuciłam na plecy stary niebieski szlafrok w kratę i założyłam kapcie, które dostałam na Gwiazdkę od dwójki przemiłych dzieciaków jako wyraz wdzięczności za uratowanie ich pieska, mocno zmaltretowanego przez kojota.

Kapcie wyglądały jak łby spanieli. Tępe oczka podniesione ku górze, wystawione różowe języki, klapiaste uszy.

Włączyłam magnetofon i z głośników popłynął charakterystyczny, chrapliwy śpiew Fiony Apple; osiemnastoletnia dziewczyna, pełna cynizmu, złości i twórczego szaleństwa. Lubię takie piosenkarki.

Otworzyłam drzwi mojego „apartamentu” i weszłam do laboratorium. Powitał mnie w nim plakat z maksymą, którą wybrałam na hasło tego miesiąca: „Polowanie na lisy to nieopisany w swoim okrucieństwie pościg za czymś, co jest niejadalne”. – Oscar Wilde.

Wszystko po kolei. Najpierw nasypałam do ekspresu kawy o smaku orzechowo-waniliowym. Kiedy zaczęła się sączyć do kubka, ruszyłam na obchód mojego szpitala.

Frannie O’Neill, oto twoje życie.

Oddział numer jeden to pokój cztery na cztery z umywalką, jednym oknem i dwoma rzędami czystych, schludnych klatek. W tej chwili przebywali tu trzej lokatorzy: dwa psy i dzieląca klatkę z jednym z nich kura.

Pudel znów wyrwał sobie kroplówkę, mimo że założyłam mu obrożę. By mnie zrozumiał, sklęłam go używając wszystkich szesnastu francuskich słów, jakie znałam. Potem włożyłam rurkę na miejsce. Zmierzwiłam kłaki na łbie psiny i wybaczyłam mu.

Je t’aime – powiedziałam.

Oddział numer dwa to nieco mniejsza kopia oddziału pierwszego, tyle że pozbawiona okien. Tutaj mieszkały te bardziej „egzotyczne” przypadki: królik z zapaleniem płuc, bez szans na wyleczenie; chomik, którego przysłano do mnie pocztą bez żadnego wyjaśnienia.

No i był jeszcze Frank, łabędź, którego moja siostra, Carole, uratowała ze stawu przy torze wyścigowym. Carole uważa się za świętą Teresę dziczy. W tej chwili pojechała na biwak ze swoimi córkami do jednego z parków narodowych. Niewiele brakowało, żebym wybrała się tam z nimi.

Kawa była gotowa. Wlałam jej sobie do kubka, dodałam mleka i cukru. Mmm, mmm, pyszne.

Pip pętał mi się pod nogami. Pip to mały terier, którego znaleźli miejscowi i przynieśli do mnie; prawdopodobnie został porzucony przez właścicieli. Wykonał przede mną taniec na tylnych łapach, świadom, że to lubię. Pocałowałam go i wsypałam do jego miski resztki rice chex, przysmaku dla psów.

– Smaczne?

– Hau.

– Cieszę się.

Wyszłam przed dom. Wtedy właśnie zobaczyłam czarnego jeepa. Facet z katalogu L.L.Bean. Kit Cośtam. Myśliwy znów znalazł się przed moim domem. Stał obok samochodu, ze strzelbą na ramieniu.

W oczy rzuciła mi się bezkształtna masa spoczywająca na klapie silnika.

O Boże, nie! On już coś ustrzelił! Zamordował zwierzę na mojej ziemi. Ten drań! Ten gnojek!

Widziałam już wiele zwierzęcych trucheł w tych lasach, ale nigdy nie na mojej ziemi, mojej prywatnej własności, mojej kryjówce przed szaleństwem tego świata.

– Hej, ty – krzyknęłam. – Hej. Hej, no!

Wściekła, rzuciłam się biegiem przez ganek. Przybysz cofnął się o krok i otworzył drzwi samochodu. Uświadomiłam sobie, że to, co zobaczyłam, nie mogło być zwierzęciem. Kolor się nie zgadzał.

To coś było ciemnoczerwone. Wyglądało na płócienny worek.

Na dźwięk mojego głosu mężczyzna zwrócił się twarzą do mnie. Machnął niedbale ręką i obdarzył mnie tym swoim niesamowitym uśmiechem. Ja w odpowiedzi wbiłam w niego wściekłe spojrzenie, które powinno go spalić na popiół.

– Dzień dobry! – krzyknął. – Boże, ależ tu pięknie. Jak w niebie, prawda?

Przytrzymując poły szlafroka, pochyliłam się i podniosłam „popogrzebówkę”, jak określam „Denver Post”, zawsze pełen złych nowin.

Potem odwróciłam się na pięcie i dziarsko szurając kapciami w kształcie spanieli wmaszerowałam do domu.

ROZDZIAŁ 11

Przede wszystkim należało zachować dyskrecję.

Choć tego popołudnia w Boulder było niesamowicie parno, w cieniu wysokich dumnych sosen otaczających duży i dobrze utrzymany ogródek pod domem doktora Francisa McDonougha panował miły chłód. A jeszcze przyjemniej było w basenie o długości dwudziestu metrów, wypełnionym migocącą w słońcu niebieską wodą, której temperatura sięgała dwudziestu stopni, jak prawie zawsze.

Basen otaczały białe żeliwne meble: duże wygodne otomany, kozetka przykryta kwiecistą narzutą. Wokół stały wazy z sezonowymi kwiatami oraz płócienne parasole.

Frank McDonough pływał w basenie. Choć minęło już niemal dwadzieścia lat od czasów, kiedy brylował w drużynie pływackiej na uniwersytecie w Berkeley, wciąż miał w zwyczaju regularnie sprawdzać swoje możliwości.

Doktor McDonough doskonale się czuł w Boulder. Z jego dużego domu roztaczał się widok na miasto i równiny na wschodzie. McDonough uwielbiał oddychać świeżym, orzeźwiającym powietrzem, zachwycało go czyste niebieskie niebo. Któregoś dnia nawet wybrał się do Narodowego Centrum Badań Atmosfery, by dowiedzieć się, dlaczego tak jest, dlaczego niebo tu jest niebieskie? Przed sześcioma laty przeprowadził się do Boulder z San Francisco i nie zamierzał tam wracać.

Zwłaszcza w tak piękny dzień jak ten, kiedy na tle czystego nieba odcinały się majestatyczne wierzchołki gór Flatiron, a jego żona, Barbara, miała wrócić za niecałą godzinę.

Po jej powrocie pewnie upieką okonia na grillu, otworzą butelkę wina zinfandel, może nawet zaproszą państwa Solie. Albo spróbują oderwać Frannie O’Neill od zwierzaków, którymi się zajmowała w Bear Bluff. Podobnie jak Frank, Frannie w czasie studiów pływała w drużynie uniwersyteckiej i doktor bardzo lubił jej towarzystwo. Poza tym, od tragicznej śmierci Davida martwił się o nią.

Zrobiwszy dziewięćdziesiątą rundkę, Frank McDonough zatrzymał się przy brzegu basenu. Coś poruszyło się przed domem. Przy grillu.

Ktoś tam był.

I to nie sam. Było tam kilku ludzi. Doktor McDonough poczuł w sercu ukłucie strachu. Co się dzieje, do licha?

Frank McDonough wystawił głowę z wody i ściągnął mokre gogle. Czterech mężczyzn ubranych najzwyczajniej w świecie – dżinsy, koszulki, lekkie kurtki – zbliżało się ku niemu szybkim krokiem.

– W czym mogę pomóc, panowie! – krzyknął. Zawsze starał się być miły, wierzyć w dobre zamiary wszystkich ludzi, okazywać wszystkim uprzejmość.

Nieznajomi nie odpowiedzieli. Cholernie to dziwne. Trochę denerwujące. Ciągle szli w stronę basenu. Nagle zerwali się do biegu.

Stojący na brzegu basenu stolik przewrócił się. Świece połamały się, gazety wylądowały na ziemi.

– Hej! Hej! – Patrzył na nich z niedowierzaniem.

Wszyscy czterej tak, jak stali, wskoczyli do basenu.

– Co to ma znaczyć? – McDonough zaczął krzyczeć na intruzów. Nie miał pojęcia, co się dzieje, i ogarnął go strach.

Rzucili się na niego jak stado psów na ofiarę. Złapali go za ręce i nogi, i boleśnie wykręcili. Rozległ się ohydny trzask; Frank miał wrażenie, że złamali mu lewy nadgarstek. Piekielnie go to bolało. Zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z niezwykle silnymi ludźmi, bo on sam nie był wymoczkiem, a mimo to poradzili sobie z nim jak z niesfornym dzieckiem.

– Hej! Hej! – krzyknął znowu, zachłystując się wodą. Odchylili mu głowę do tyłu, tak, że przed oczami miał niekończący się błękit nieba.

Następnie wepchnęli go pod wodę. McDonough próbował złapać choć odrobinę powietrza, ale jego usta wypełniły się chlorowaną wodą. Zakrztusił się.

Trzymali go pod wodą, nie puszczając ani na chwilę. Jego ręce i nogi uwięzione były w potężnym uścisku. Ci ludzie chcieli go utopić. O Boże, to nie miało najmniejszego sensu.

Próbował się szarpać.

Uwolnić się.

Uspokoić.

Frank McDonough usłyszał trzask łamanego karku. Nie był już w stanie dłużej walczyć. Czuł, jak opuszczają go siły, jak wypływa z niego życie.

Szeroko otwartymi oczami widział przed sobą ludzi w przemoczonych ubraniach, stojących w migocącej w słońcu niebieskiej wodzie. Jego płuca wypełniły się wodą. Miał wrażenie, że klatka piersiowa lada chwila rozpadnie się na drobne kawałki; prawdę mówiąc, chciał, by tak się stało. Może wtedy ustałby ten okropny ból.

I w tej chwili doktor Frank McDonough zrozumiał. Prawda była tak oczywista jak to, że zbliża się śmierć.

Chodziło o Tinkerbell i Piotrusia Pana.

Uciekli w trakcie jego dyżuru.

ROZDZIAŁ 12

Wciskając gaz do dechy, drogę z Bear Bluff do Boulder można pokonać w niecałe czterdzieści minut.

Robiłam wszystko, by zachować bystrość umysłu i zapanować nad nerwami, ale zupełnie mi to nie wychodziło. Byłam jak otępiała.

Ciągle miałam przed oczami Franka McDonougha, jakim go znałam od sześciu lat – uśmiechniętego, pełnego życia człowieka. Ostatnimi czasy – a właściwie przez ostatnie czterysta dziewięćdziesiąt trzy dni – rzadko wyjeżdżałam z Bear Bluff. A teraz musiałam pojechać do Boulder.

Frank McDonough nie żył. Powiedziała mi o tym jego żona, Barb, głosem nabrzmiałym od łez. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam znieść tej bolesnej, przerażającej, okropnej myśli.

Najpierw David, a teraz Frank. To wydawało się niemożliwe.

Próbowałam skontaktować się z Gillian, moją najlepszą przyjaciółką, pracującą w szpitalu komunalnym w Boulder. Nie zastałam jej w domu, więc zostawiłam tylko wiadomość na automatycznej sekretarce. Miałam nadzieję, że wyrażałam się w miarę jasno.

Następnie zadzwoniłam na komórkę do mojej siostry, Carole, wypoczywającej pod namiotem ze swoimi córkami. Nie odebrała. Cholera, akurat teraz przydałoby mi się jej towarzystwo.

Już z daleka dało się słyszeć przenikliwe wycie syren wozów policyjnych. Frank i Barb McDonough mieszkają w pobliżu szpitala komunalnego, jako że obydwoje tam pracują. Barb jest pielęgniarką, a Frank naczelnym pediatrą.

Frank był pediatrą. O Boże, Frank nie żyje. Mój przyjaciel, przyjaciel Davida. Jak to się mogło stać?

Syreny policyjne wyły przeraźliwie. Miałam dziwne uczucie, że to mnie wzywają.

Ten dźwięk przywołał mnóstwo złych wspomnień. Przez wiele miesięcy zawracałam głowę policjantom z Boulder w sprawie śmierci Davida. Na Boga, próbowałam sama rozwiązać tę zagadkę. Rozmawiałam z parkingowymi, z lekarzami, którzy tamtego feralnego dnia późno wychodzili ze szpitala.

A teraz powróciły wszystkie bolesne wspomnienia związane z zabójstwem Davida. Nie mogłam tego znieść.

ROZDZIAŁ 13

Jestem doktor O’Neill – powiedziałam, przeciskając się obok wysokiego, potężnie zbudowanego policjanta, stojącego na dobrze mi znanym, bielonym ganku. – Przyjaciółka Barb i Franka. Pani McDonough zadzwoniła po mnie.

– Ona jest w środku. Może pani wejść – odparł stróż prawa, zdejmując czapkę.

Nawet nie spojrzałam na dom ani ukochany ogród skalny Franka. Zamiast zielonego trawnika, przed domem rosły setki małych, kolorowych roślin, które nie wymagały częstego podlewania. Frank uważał, że trzeba oszczędzać wodę. Taki już był. Zawsze myślał o innych, planował naprzód.

Nie mogłam przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Frank i Barb McDonoughowie byli naszymi najbliższymi przyjaciółmi, kiedy David pracował w szpitalu. Na wieść o jego śmierci natychmiast przyjechali do mnie. Barb, Carole i Gillian Puris siedziały wtedy ze mną przez całą noc. A teraz, w podobnych okolicznościach, to ja przybyłam do Boulder.

Kiedy weszłam na schody, jakaś kobieta wypadła z drzwi domu. Nie była to Barb McDonough.

– O Boże, Gillian – szepnęłam.

Gillian jest moją najlepszą przyjaciółką. Padłyśmy sobie w ramiona. Wtulone w siebie, rozpłakałyśmy się, usiłując jakoś pogodzić się z tą tragedią. Jak to dobrze, że Gillian też tu była.

– Jak on mógł się utopić? – wymamrotałam.

– Nie wiem, Frannie, nie wiem, jak to się stało. Miał skręcony kark. Pewnie próbował wskoczyć do płytkiej wody. Dobrze się czujesz? Nie, oczywiście, że nie. Tak jak biedna Barb. To takie straszne.

I rozszlochałyśmy się w swoich objęciach.

Gillian jest pracownikiem badawczym w szpitalu komunalnym w Boulder i wspaniałym człowiekiem. Jako prawdziwy geniusz, może sobie pozwolić na zachowanie godne buntownika bez powodu i ciągle wojuje ze szpitalnymi urzędasami, szakalami i osłami z administracji. Poza tym jest wdową i ma małego synka, Michaela, którego po prostu ubóstwiam.

Gillian miała na sobie szpitalne ciuchy i kitel, z przypiętą plakietką z nazwiskiem. Przyszła prosto z pracy. To musiał być dla niej długi, straszny dzień. Jak dla nas wszystkich.

– Muszę zobaczyć się z Barb – powiedziałam. – Gdzie ona jest, Gil?

– Chodź, zaprowadzę cię do niej. Trzymaj się mnie.

Weszłam za Gillian do dobrze mi znanego domu, w którym teraz było mroczno i cicho jak nigdy. Barb siedziała w kuchni razem z Gildą Haranzo. Gilda jest pielęgniarką na oddziale pediatrii w szpitalu. Należy do naszego grona.

– Och, Barb, tak mi przykro. Tak mi przykro – wyszeptałam. W takich chwilach trudno znaleźć odpowiednie słowa.

Padłyśmy sobie w objęcia.

– Wiesz, kiedy David odszedł, nie rozumiałam tego, co czułaś. Naprawdę nie rozumiałam. – Barb szlochała, wtulona w moją pierś. – Powinnam wtedy bardziej ci pomóc.

– Byłaś dla mnie wspaniała. Kocham cię. Bardzo cię kocham. – Mówiłam szczerą prawdę. Czułam się, jakbym to ja straciła najbliższą mi osobę.

Potem zaczęłyśmy się ściskać i pocieszać, jak najlepiej potrafiłyśmy. Wydawało się, że jeszcze nie tak dawno wszystkie miałyśmy mężów i spotykałyśmy się na grillach, imprezach dobroczynnych, pluskałyśmy się wesoło w basenie, czy po prostu rozmawiałyśmy godzinami.

Barb wreszcie oderwała się od nas i otworzyła kredens nad zlewem. Stamtąd wyciągnęła butelkę crown royal i nalała whisky do czterech dużych szklanek.

Wyjrzałam przez okno. W ogródku, wokół basenu stało kilku ludzi ze szpitala komunalnego w Boulder. Był tam Rich Pollett, główny radca prawny szpitala, a zarazem bliski przyjaciel Franka, z którym często jeździł na ryby.

Potem zauważyłam Henricha Kronera, dyrektora szpitala. Przyjaciele mówili na niego „Rick”. Henrich był snobem i uważał, że jego ograniczone horyzonty umysłowe czyniły go kimś niezwykłym; nie zdawał sobie sprawy, że było wręcz przeciwnie. Zdziwiłam się nieco na jego widok; pewnie zjawił się tu tylko dlatego, że dom państwa McDonough znajdował się blisko szpitala. Z drugiej strony, wszyscy bardzo lubili Franka.

Nagle w mojej pamięci odżyło wspomnienie, które jak nóż przeszyło mi serce. Kilka lat temu wybraliśmy się z Davidem, z Frankiem i Barbarą na spływ tratwą po spienionej rzece. Na koniec poszliśmy popływać. Frank doskonale czuł się w wodzie.

Jak to możliwe, by utopił się w basenie?

Jak to możliwe, by i Frank, i David, już nie żyli?

Sącząc orzeźwiającą whisky bezskutecznie usiłowałam znaleźć odpowiedzi na te pytania. Czułam się jak wirujący bąk, który nie może się zatrzymać. Wypiłam następnego drinka, potem jeszcze jednego, aż wreszcie popadłam w stan całkowitego odrętwienia.

Gillian zdawała się niepokoić o mnie w równym stopniu, co o Barbarę. Opiekowała się mną od śmierci Davida, a zwłaszcza od czasu, kiedy zaczęłam prowadzić moje prywatne śledztwo. Zupełnie jakbym była jej adoptowanym dzieckiem. Gillian zawsze przypominała mi Emmę Thompson, jak ją sobie wyobrażałam – inteligentna, ale wrażliwa, rozważna, a do tego zabawna.

– Przenocuj dzisiaj u mnie. Proszę, Frannie – powiedziała z błagalną miną. – Napalę w kominku. Będziemy rozmawiać, dopóki nie padniemy.

– Co nastąpiłoby błyskawicznie. Gil, nie mogę. – Potrząsnęłam głową. – Rano mają mi przywieźć rannego owczarka collie. A „Zwierzyniec” pęka już w szwach.

Gillian przewróciła oczami, ale po chwili uśmiechnęła się.

– No to przyjedź do mnie w najbliższy weekend. Tylko się nie wykręcaj. Będę czekała.

– Przyjadę. Słowo.

Pomogłam ułożyć Barbarę do snu; pocałowałam Gillian i Gildę na pożegnanie; potem wyruszyłam w drogę powrotną do domu.

ROZDZIAŁ 14

Z niebieskawoszarej mgły wyłonił się znajomo wyglądający znak: BEAR BLUFF: NASTĘPNY ZAKRĘT. Włączyłam prawy kierunkowskaz, zjechałam rampą na dół i poczułam, jak samochód podskakuje na dwóch poprzecznych garbach w drodze.

Potem skręciłam na Fourth of July Mine amp; Run Road, wąską dwupasmówkę wiodącą przez las do Bear Bluff. Bluff to mieścina, w której z reguły jest się tylko przejazdem. Znajduje się tu stacja benzynowa, sklep, wypożyczalnia kaset wideo, no i ja. Wszyscy po zmroku zwijamy interesy. Miejscowi mawiają: „Szczęściem jest zobaczyć Bear Bluff w lusterku wstecznym, ale długo się nie napatrzysz”.

Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie znajdę się z powrotem w domu. Pragnęłam uciec w szczęśliwy sen. Czułam się nieobecna duchem, wszystko wokół wydawało się nierzeczywiste. No i za dużo wypiłam.

Nie oświetlona droga omijała szerokim łukiem skały wznoszące się ponad drzewami. Światła mojego wozu omiatały gęste zarośla, pośród których wiła się wąska nitka jezdni.

Zmniejszyłam nieco prędkość i skupiłam się na tym, by dotrzeć do domu w jednym kawałku.

W każdej chwili spomiędzy drzew mógł wyskoczyć jeleń czy inne stworzenie, a mój stan raczej nie pozwalał na podejmowanie decyzji w ułamku sekundy.

Nagle zauważyłam coś dziwnego, biały błysk w zaroślach po prawej stronie.

Delikatnie wcisnęłam hamulec. Zwolniłam jeszcze bardziej. Wbiłam wzrok w spowite mrokiem zarośla.

Miałam nadzieję, że się mylę, ale ten biały błysk przypominał nieco biegnącą dziewczynkę. O tej porze dzieci nie powinny kręcić się po lesie.

Zatrzymałam wóz. Jeśli dziewczynka zabłądziła, mogłam ją podwieźć do domu. Coś się tu jednak nie zgadzało. Może ktoś ją gonił?

Nie wyłączając silnika, wysiadłam z samochodu. Mgła podniosła się nieco, więc weszłam parę metrów w głąb lasu. Czułam się dość niepewnie.

Stój.

Patrz.

Słuchaj.

– Halo! – krzyknęłam. – Jest tam kto? Nazywam się Frannie O’Neill. Doktor O’Neill. Jestem weterynarzem.

Wtedy znów dojrzałam tę białą smugę; tym razem wyłoniła się zza wysokiego świerku. Przyjrzałam jej się dokładnie, wytężyłam wzrok, zmrużyłam oczy.

To rzeczywiście była dziewczynka!

Wyglądała na jedenaście-dwanaście lat, miała długie jasne włosy i ubrana była w luźną, poszarpaną i poplamioną sukienkę. Czy coś jej się stało? Z tej odległości nie wyglądała najlepiej.

Na pewno usłyszała moje wołanie i zobaczyła mnie. Zaczęła uciekać. Sprawiała wrażenie wystraszonej, jakby zrobiła coś złego i bała się, że spotka ją za to sroga kara. Nie widziałam jej wyraźnie. Mgła znów zaczęła opadać ku ziemi.

– Zaczekaj! – krzyknęłam. – Nie powinnaś tu być sama. Co robisz? Proszę, zaczekaj.

Nie posłuchała mnie. Przyspieszyła kroku, potknęła się o przewrócone drzewo, upadła na kolano. Coś krzyknęła, ale z tej odległości nie mogłam jej usłyszeć.

Serce zaczęło mi bić mocniej. Coś tu się nie zgadzało. Zaczęłam biec w stronę dziewczynki. Myślałam, że jest ranna. A może czegoś się naćpała? To miałoby sens. Może była starsza, niż się wydawało z tej odległości. W tej mgle niewiele mogłam zauważyć.

Sierp księżyca nie dawał wiele światła, więc nie mogłam mieć pewności, ale wydawało mi się, że dziewczynka miała dziwną budowę ciała. Coś pokrywało jej ramiona…

Stanęłam jak wryta. Moje serce zaczęło łomotać, jakby chciało wyrwać się z piersi. Słyszałam jego szalone bicie.

To niemożliwe.

Oczywiście, że to niemożliwe.

Prawie zaczęłam krzyczeć. Zaczerpnęłam powietrza, oparłam się o wysoki świerk.

Wyglądało na to, że dziewczynka ma srebrzystobiałe skrzydła.

ROZDZIAŁ 15

To, co zobaczyłam, przerastało moją wyobraźnię, zrozumienie, wiarę, a nawet zdolność do opisania tego słowami. Ramiona dziewczynki były złożone w dziwny sposób, ale kiedy je podnosiła – pióra rozkładały się na boki.

To było po prostu niemożliwe, ale przede mną stała skrzydlata dziewczynka!

Przed moimi oczami zaczęły tańczyć kolorowe, migocące, czerwonożółte plamy. Bez wątpienia wypiłam trochę za dużo whisky, ale pijana z pewnością nie byłam. A może…? Może śmierć Franka McDonougha tak mną wstrząsnęła, że miałam halucynacje?

Zamknij oczy, Frannie.

A teraz je otwórz, powoli…

Ona wciąż tu była! Nie dalej niż dwadzieścia metrów ode mnie. I bacznie mi się przypatrywała.

Tylko nie zemdlej, Frannie. Ani mi się waż, pomyślałam.

Bądź ostrożna. Bardzo ostrożna. Nie wykonuj żadnych nagłych ruchów, żeby jej nie spłoszyć.

Dziewczynka nieporadnie podniosła się na nogi. Jedno skrzydło było złożone za jej plecami, a drugie opadało ku ziemi. Czy była ranna?

– Hej – powiedziałam łagodnym tonem. – Nie bój się.

Mała jasnowłosa dziewczynka odwróciła się do mnie. Miała około metra pięćdziesiąt wzrostu. Jej duże, szeroko rozstawione oczy wpiły się we mnie. Stałyśmy na porosłej paprociami polanie, w świetle księżyca. Wokół mnie poruszały się dziesiątki cieni. Lekko oszołomiona, patrzyłam na dziewczynkę, oddychając nerwowo. Nie wiedziałam, która z nas bardziej się boi, ja czy ona.

Dziewczynka obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem i znów zerwała się do ucieczki. Po chwili rozpłynęła się pośród drzew lasu otaczającego Fourth of July Road.

Biegłam za nią, aż zrobiło się tak ciemno, że wokół nie było prawie nic widać. Oparłam się o drzewo i próbowałam dokładnie przypomnieć sobie to, co zdarzyło się kilka minut temu. Nie potrafiłam. Miałam zbyt silne zawroty głowy.

Jakoś udało mi się wrócić do samochodu. Wsiadłam do środka i przez chwilę tkwiłam w ciemnościach.

– Nie widziałam żadnej skrzydlatej dziewczynki – wyszeptałam.

Nie mogłam widzieć.

Ale byłam pewna, że ją widziałam.

Kiedy wreszcie zdobyłam się na to, żeby uruchomić wóz, pojechałam na policję w pobliskim Clayton, mieścinie z około trzema tysiącami mieszkańców. Komisariat ten właściwie jest tylko placówką podlegającą głównemu biuru w Nederland. Zatrzymałam wóz na Miller Street, przecznicę dalej.

Naprawdę pragnęłam tam pójść, przejść ten kawałek dzielący mnie od komisariatu, ale w końcu nie zdobyłam się na odwagę.

Przecież prowadziłam samochód pod wpływem alkoholu. Było już dobrze po drugiej w nocy i w Clayton wszyscy smacznie spali.

Teraz, kiedy nie widziałam tej dziewczynki… nie byłam pewna, czy naprawdę ją zobaczyłam. Po prostu nie mogłam opowiedzieć o tym miejscowym glinom. Przynajmniej nie tej nocy. Może jutro.

Poszłam do domu i postanowiłam poczekać z ostateczną decyzją do rana.

ROZDZIAŁ 16

Kit był spocony jak mysz, podobnie jak w czasie lotu samolotem linii American Airlines z Bostonu. Niech to diabli, ciągle źle znosił latanie. Ale musiał do tego przywyknąć.

Pilot helikoptera Bell spojrzał na niego. Nie próbował nawet ukryć pogardliwego uśmieszku.

– Dobrze się pan czuje? Nigdy jeszcze nie siedział pan w takiej maszynie, co? Nie wygląda pan dobrze, panie Harrison. Może powinniśmy zawrócić?

Kit z trudem utrzymywał nerwy na wodzy. Ten pilot był dupkiem pierwszej klasy. Harrison miał już za sobą wiele lotów helikopterem; latał w czasie zamieci śnieżnych i gwałtownych burz, brał udział w niebezpiecznych misjach. Aż do sierpnia 1994 roku nie czuł strachu przed lataniem.

Do tamtego czasu był dobrym agentem, jednym z najlepszych. Zaradny, bystry, pracowity, twardy jak trzeba. Tak pisano o nim w aktach personalnych. No i co się z nim stało, do licha?

– Zawsze jestem taki zielony na twarzy. Czuję się dobrze. Wszystko w porządku – próbował zażartować z siebie.

– Jak sobie chcesz, Kermit. Ty płacisz za tę przyjemność.

Jasne, że to on płacił i nie mógł sobie pozwolić na wyrzucanie pieniędzy na kosztowne loty obserwacyjne, takie jak ten. Uznał jednak, że musi zapoznać się z okolicą, zobaczyć, jak to wszystko wygląda z góry, zbadać ukształtowanie terenu. To, co działo się gdzieś tutaj, miało niezwykłe znaczenie dla przetrwania ludzkiego gatunku. Gdyby Kit w to nie wierzył, nie przyjechałby tu.

Raz jeszcze powiódł spojrzeniem po czubkach drzew. Hektary sosen, tu i ówdzie przedzielonych osikowymi zagajnikami. Gdzieniegdzie dało się zauważyć stosy drzew przewróconych w zimie przez wiatr. No i, oczywiście, zaśnieżone szczyty górskie.

Gdzieś w tej okolicy znajdowało się laboratorium. Co do tego Kit nie miał wątpliwości. No to gdzie ono, do diabła, mogło być?

Helikopter przeleciał nad wielkim zbiornikiem wodnym. Następnie oczom Kita ukazał się ośrodek narciarski Eldora i miasteczko Nederland. Potem kolejny rezerwat – prawdopodobnie Barker, sądząc z mapy, jeśli dobrze ją trzymał. W oddali dało się zauważyć górę Flagstaff. Nieco bliżej znajdowała się Magnolia Road i Kanion Słońca.

Kit wiedział, czego szuka… końca ludzkiej cywilizacji. Nowego wspaniałego świata. Niczego więcej. A znajdował się on gdzieś w tej okolicy.

Harrison znów przypomniał sobie o doktorze Franku McDonoughu; był jednym z ludzi figurujących na liście podejrzanych. Znaleźli się na niej także David Mekin i jego żona. Kit pragnął porozmawiać z doktorem McDonoughem – pediatrą specjalizującym się w dziedzinie embriologii.

Niestety, spóźnił się o jeden dzień. To wszystko przez jego szefa, Petera Strickera. Nie, gdzie tam, Kit sam był sobie winny.

Doktor McDonough był czwartą ofiarą. Czterej lekarze zostali zamordowani. Czterej lekarze o podejrzanej przeszłości, zajmujący się dość tajemniczą działalnością.

W oddali pojawiło się dwoje lotniarzy. Wyglądali, jakby frunęli przez przestworza. Wydawali się wolni jak ptaki.

– Dobrze, wracajmy na ziemię – powiedział Kit do wynajętego pilota. Dobrze, że chociaż udało mu się zorientować w ukształtowaniu terenu. To był pierwszy dobry krok w śledztwie.

Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu i skierował kciuk w dół. Co za palant.

– Trzymaj flaki… Kermit.

P… się, królu niebios, pomyślał Kit. Nie wypowiedział tego na głos, bo nie chciał na takiej wysokości ryzykować kłótni z pilotem.

Helikopter runął w dół. Choć Kit zdawał sobie sprawę, że to fizycznie niemożliwe, miał wrażenie, iż jego żołądek spada szybciej niż sam helikopter.

Kiedy o dziesiątej trzydzieści Harrison opuszczał teren małego lotniska High Pines, był wściekły i rozgoryczony. Potrzebował pomocy, ale nie mógł zwrócić się z tym do FBI. Został sam, a to go naprawdę wkurzało.

ROZDZIAŁ 17

„Nie trać wiary i zmierzaj ku nieznanemu”. Tak niegdyś powiedział Oliver Wendell Holmes, a Kit wziął sobie tę maksymę do serca. Dlatego też znalazł się tu, w Górach Skalistych. Zmierzał ku nieznanemu i starał się nie tracić wiary.

Chciał poznać odpowiedzi na parę pytań, a może po prostu pragnął usłyszeć znajomy głos. Zadzwonił więc do waszyngtońskiego biura Petera Strickera. Wiedział, że niełatwo będzie uzyskać pomoc ze strony FBI, ale miał nadzieję, że mimo wszystko się uda.

Peter Stricker był szefem północno-wschodniego oddziału FBI. Kit wciąż uważał go za swojego przyjaciela. Jeszcze dwa i pół roku temu Peter był jego podwładnym.

Potem, kiedy świat Kita legł w gruzach, ich role się odwróciły. Przed tygodniem Peter ostrzegł go, że jeśli nie podporządkuje się ustaleniom FBI, wyleci z pracy. W dodatku wręczył mu to na piśmie.

Zresztą już wcześniej dawało się zauważyć, że coś jest nie w porządku. Po wypadku w 1994 roku Kit nie otrzymał zapowiadanego awansu – choć Bóg jeden wie, czy tragedia, jaka go spotkała, była jedyną tego przyczyną. Wydaje się, że zawinił raczej jego upór i niesubordynacja. A do tego dochodziła jeszcze obsesja na punkcie spraw, które go fascynowały albo przyprawiały o dreszcz przerażenia. Jak ta, z powodu której przyjechał do Kolorado. Dostrzegał obiecujące tropy, poważne problemy, możliwe rozwiązania, gdzie inni nie widzieli niczego.

Zawsze był „niekonwencjonalnym” agentem FBI. Zresztą, jak twierdzili jego przełożeni, właśnie dlatego został zwerbowany po ukończeniu studiów prawniczych na uniwersytecie w Nowym Jorku. W czasie rozmów kwalifikacyjnych powiedziano mu, że FBI stało się zbyt skostniałe i konserwatywne, a przez to przewidywalne. Kit miał być przykładem nowego typu agenta. I tak się stało! Przynajmniej przez pewien czas.

Przełożeni gorąco przekonywali go, że chcą zerwać z konwencjonalnym sposobem działania; ale kiedy Kit wreszcie został zatrudniony, odkrył, że FBI tak naprawdę nie chce się zmieniać. Prawdę mówiąc, to jego próbowano zmienić. A kiedy nie ugiął się pod naciskiem, jego przełożonym cholernie się to nie spodobało. Jeden z nich powiedział: „To nie my przyłączyliśmy się do ciebie, Tom. Ty dołączyłeś do nas. Może więc przestaniesz zgrywać primadonnę i zaczniesz tyrać jak inni?”

Wszystko przez to, że był inny. A przecież miał być inny. Taką zawarł umowę – a umów należy przestrzegać.

Tyle że ludzie z FBI tego nie robili.

Drażniły ich sztruksowe kurtki, czapki z daszkiem bez żadnego logo, dżinsy, trampki, w których uparcie przychodził do pracy i to nie tylko w piątki, kiedy obowiązywał strój nieformalny. No i nie mogli zrozumieć, czemu czytywał „poważne” książki takie jak Underworld i Mason amp; Ducon, oraz wszystko, co wychodziło spod pióra Toni Morrison. I dlaczego czasami przyjeżdżał do biura w Bostonie na rowerze wyścigowym marki Cannondale.

Kłuły ich w oczy jego przydługie włosy i dwudniowy zarost, a także lekko zawadiacki krok, który nie był przejawem arogancji; Kit po prostu zawsze chodził w rytm grającej mu w głowie muzyki.

Jednak w oczach funkcjonariuszy FBI najgorsze było to, iż okazywał, że lekceważy dyscyplinę. Od samego początku nazywano go wolnym strzelcem.

Co gorsza, prawdopodobnie nim był. Zarówno wtedy, gdy boksował w wadze średniej w Bostonie, jak i podczas studiów w Holy Cross, a potem na uniwersytecie w Nowym Jorku. Do licha, przecież był synem kierowcy autobusu, jednym z pięciu. Uniwersytet w Nowym Jorku czy nawet Holy Cross to nie miejsca dla niego. Dlaczegóż więc nie miałby mówić tego, co myśli?

W szkole uchodziło mu to płazem, ale w FBI już nie. Tam wolni strzelcy nie byli mile widziani. Nawet tacy, którzy w ciągu ostatnich pięciu lat wykryli sprawców co najmniej dwóch „nierozwiązywalnych” morderstw.

Och, przestań pieprzyć, powiedział sobie w duchu. Źródłem jego kłopotów była sprawa „eksperymentów na ludziach”, którą zajmował się przez ostatnie półtora roku, wbrew swoim przełożonym. Nagminnie sprzeciwiał się rozkazom, nawet tym, które płynęły z samej góry. Ciągle był nieposłuszny, a teraz jego sytuacja wyglądała jeszcze gorzej.

– Mówi Tom Brennan. Chciałbym rozmawiać z agentem Strickerem – powiedział, kiedy usłyszał w słuchawce głos przesadnie uprzejmej asystentki Strickera. – Jak się masz, Cindy? Jest Peter?

– Och, cieszę się, że cię słyszę, Tom. Zaczekaj chwileczkę. – Cindy jak zawsze była wyjątkowo miła. – Muszę sprawdzić, czy jest w swoim gabinecie. Zaraz wracam.

O dziwo, Stricker od razu podniósł słuchawkę. Mówił szeptem – jak zawsze. To zmuszało do uważnego słuchania. Charakterystyczny strickerowski syk.

– Tom. Fajnie, że dzwonisz. Co tam słychać w raju? Dobrze się bawisz w Nantucket? Powinieneś żeglować, uprawiać surfing, siedzieć na plaży, a nie zabawiać się telefonem.

– Dzwonię z plaży – Kit zmusił się, by wybuchnąć wesołym, rubasznym śmiechem. – Prawdę mówiąc, dość dobrze siebie traktuję. Jeszcze trochę, a zostanę mistrzem świata w leniuchowaniu. Jest tylko jeden mały problem.

– Jak zwykle. Zawsze jest jakaś drobnostka, coś, co nie daje ci spokoju. Tom, miałeś przestać się przejmować drobnostkami – pouczył go Stricker, jak zawsze łagodnym tonem. – Tak się umawialiśmy, prawda?

– Wiem, wiem. Masz rację. I cieszę się, że mogę tu parę tygodni posiedzieć w spokoju. Tyle że… dziś rano buszowałem po internecie. Rzuciła mi się w oczy wiadomość, że wczoraj w Kolorado utopił się niejaki doktor Frank McDonough. Trochę mnie to poruszyło. Słyszałeś coś o tym, Peter?

Stricker nie mógł już dłużej ukrywać swojej irytacji. Jego szept stał się nieco głośniejszy.

– Tom, proszę cię, odpuść sobie tę urojoną sprawę. Zapomnij choć na jakiś czas o internecie. Chryste, stary. Nie niszcz swojej kariery.

– Nie ma czego niszczyć. Tak czy inaczej, w grupie naukowców pracujących na Berkeley, o której ci opowiadałem, był jakiś McDonough. Jestem tego pewien. Mógłbyś poprosić kogoś, żeby to sprawdził? Może Michaela Fescoe? Albo Manny’ego Patino? Ot tak, żebym mógł spać spokojnie. Niech zobaczą, czy chodzi o tego samego McDonougha.

Czuł, że Strickerowi zdecydowanie nie podoba się ta rozmowa.

– Dobrze, Tom. Tyle mogę dla ciebie zrobić. Sprawdzę tego denata. Doktor Frank McDonough, zgadza się? Ty tam dalej walcz ze swoimi demonami. I opalaj się. Znajdź sobie jakąś miłą miejscową panienkę do zabawy. Czyń miłość, nie wojnę.

– Jeśli to ten sam McDonough, to mamy czwartego trupa, Peter. Doktorzy Kim, Heekin, Mekin, McDonough.

– Znam tę sprawę, Tom. Wiem, że widzisz gdzieś jakieś brakujące ogniwo, chociaż chłopaki z Quantico nie zgadzają się z tobą. Przejmuję pałeczkę. Ty wracaj na słońce i do morza.

– Dzięki za pomoc, Peter. Jesteś super. Zadzwonię jeszcze w sprawie McDonougha. Może jutro?

W słuchawce rozległo się ciężkie westchnienie Strickera. Choć wydawało się to niemożliwe, zaczął mówić jeszcze ciszej.

– Daj mi numer, pod którym można cię złapać. Zadzwonię, kiedy będę coś wiedział.

– Nie, nie ma sprawy. Ja zadzwonię. To naprawdę żaden problem. Zgłoszę się do ciebie jutro. No dobrze, słońce i morze wzywają mnie. Wiesz, nawet poznałem taką jedną dziewczynę. Niezła jest. Jeszcze raz dzięki, Peter.

Musiał mocno wytężyć słuch, żeby dosłyszeć odpowiedź Strickera.

– Żaden problem. Spróbuj się wyluzować. Obiecaj mi to, Tom. Nie musisz się już przejmować tą sprawą. Nie szalej. Tak się umawialiśmy. Zdobędę dla ciebie informacje na temat doktora McDonougha. Robię to przez wzgląd na naszą przyjaźń.

Kit odwiesił słuchawkę automatu i odetchnął głęboko. Fatalnie się czuł okłamując Petera – a ostatnimi czasy było to jego głównym zajęciem. Życie stało się pasmem kłamstw.

ROZDZIAŁ 18

Przestań, Matthew! Nie mąć mi teraz w głowie. Nie mam na to ochoty.

Max właśnie przypomniała sobie jedno z wielu głupawych powiedzonek Matthew: „Po co pilotom kamikadze kaski?” Wydawało jej się, że słyszy jego durnowaty śmiech. Ha-ha-ha! Zawsze śmiał się ze swoich idiotycznych żartów. Mały bałwan.

Ciągle nie mogła odnaleźć Matthew i nie wiedziała, gdzie go szukać. Może w tym nowoczesnym, eleganckim domu w zaroślach? A nuż będzie tam coś do jedzenia. I woda.

Myślała tylko o jedzeniu.

„O-ho, Spaghettios!” To było jej ulubione hasło reklamowe z telewizji. Doskonale znała wszystko, co pokazywali. Wszystkie programy, wszystkie głupie i głupsze reklamy, wszystkie postacie idiotycznych seriali. W szkole telewizja była dla niej jak piastunka, rodzice oraz setka najlepszych przyjaciół jednocześnie.

Max zatrzymała się, odpędzając natrętne myśli. Uważnie obejrzała dom stojący przed nią. Teraz bądź ostrożna. Bardzo ostrożna.

Dom wydawał się pusty, ale Max w głębi duszy czuła jakiś dziwny niepokój. Wokół rosły dzikie róże. Tylko nie wrzuć mnie w dzikie róże, zanuciła w duchu.

Przekradła się chyłkiem wzdłuż gąszczu krzewów i ruszyła pod górę, w kierunku nowoczesnej budowli z grubego szkła i solidnego drewna.

Nikogo w domu, nikogo w domu! Proszę, niech dom będzie pusty. Proszę, proszę.

I niech w środku będzie coś do jedzenia.

Z bijącym sercem weszła na palcach po drewnianych schodach na ganek znajdujący się na tyłach domu. Zajrzała do środka przez szklane drzwi, które przydałoby się dokładnie umyć. Max zwracała uwagę na takie rzeczy. Najważniejsze są szczegóły, prawda?

Zabronione, zabronione, zabronione, myślała. Nikt nie mógł jej zobaczyć. Nigdy. Ten, kto by ją ujrzał, zginąłby, tak jak ona.

Max chwyciła krawędzie rozsuwanych drzwi i pociągnęła. Miała bardzo sprawne palce. Tak została stworzona.

Drzwi ustąpiły, otworzyły się. Max była w środku!

Pułapka! pomyślała, ale było już za późno.

ROZDZIAŁ 19

Jak się okazało, nie była to pułapka. W domu nikt nie czyhał. Właściciele musieli być głupi albo nieostrożni, skoro wyjeżdżając zostawiali otwarte drzwi. Ale nikt z tego nie skorzystał, by zaczaić się na Max.

W domu panował bałagan. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że mieszka tu jakaś rodzina. Można to było poznać po walających się wszędzie rzeczach, które z pewnością należały do dzieci. Rowery, rolki, gry wideo.

– Matthew – wyszeptała Max. Wbrew zdrowemu rozsądkowi miała nadzieję, że i on trafił do tego domu. Może gdzieś tu się ukrył. – Gdzie jesteś, młody? To ja. Max!

Weszła na palcach do kuchni. Lodówka buczała głośno. Lodówka – o Boże, nareszcie. Max zajrzała do środka, rozkoszując się chłodem i zimnym światłem żarówki. Jej oczy pożądliwie przebiegły po półkach.

Porwała puszkę z napojem gazowanym. „Sprite. Ustąp przed pragnieniem!”

Dobrze, chyba tak zrobię.

Na chwilę obudziło się w niej sumienie. Powiedziała sobie, że nie wolno kraść. Że grzeczne dzieci nie robią takich rzeczy.

A tam! Jestem ranna. Polują na mnie źli ludzie. Muszę coś zjeść i uzupełnić zapas płynów. Koniec, kropka.

Max napiła się i zaczęła pałaszować. Była głodna jak wilk. W czasie latania zużywało się mnóstwo energii.

Zdjęła folię ze szklanej miski. „O-ho, Spaghettios!” Włożyła zimny makaron do ust. Nie obchodziło jej to, że spaghetti jest zimne, najważniejsze, iż dawało się zjeść. Nie był to może smaczny posiłek – ale dla głodnego smak nie ma znaczenia.

A mleko? Juhu! Było i mleko. Powąchała je nieufnie – może być. Zaczęła pić prosto z kartonu.

Odkroiła sobie spory kawałek szarlotki.

W życiu nie jadła czegoś równie smakowitego. To ciasto było znakomite. Wygrałoby wszystkie konkursy, pomyślała. Uśmiechnęła się szeroko. Lubiła zabawy słowne, zresztą lubiła wszelkie zabawy. Była inteligentna – bardzo inteligentna. Taką ją stworzyli, nie?

Zajrzała do zamrażalnika.

O raju! Patrzcie, co my tu mamy! Lodowe batoniki klondike – pełne opakowanie! „Co byście zrobili, żeby dostać jeden z nich?”

Zjadła dwa, po jednym na każdą rękę. Potrzebowała cukru.

Nagle przeszedł ją dreszcz lęku. Pióra podniosły się jej na karku. Przygarbiła ramiona i zaczęła nasłuchiwać.

Czy łowcy byli blisko? Czy gdzieś tam czyhał wujek Thomas? Może zabierze ją z powrotem do „Szkoły” – a może po prostu uśpi.

Mimo wszystko pragnęła rozejrzeć się po domu. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, pomyślała.

Bezszelestnie ruszyła w głąb korytarza. Nie mogła oprzeć się pokusie – prawdziwy dom. I to pusty. Ależ atrakcja!

– Stary niedźwiedź mocno śpi… – szepnęła. Bawiła się w to, kiedy była jeszcze mała. Pewnie nauczyła ją tego pani Beattie, która najpierw była jej piastunką, a potem nauczycielką. Z nią wiązały się wszystkie dobre wspomnienia Max.

Za drzwiami na końcu korytarza znajdowała się łazienka. Fuj! W środku wszystko było czarne. Czarny sedes, czarna wanna, czarna umywalka, nawet czarne mydło. Max spojrzała z utęsknieniem na czarny i błyszczący prysznic, schowany za przezroczystą zasłoną. Dziewczynka była brudna i lepiła się cała. Kąpieli brakowało jej prawie tak bardzo jak snu. Pragnęła czuć, jak gorąca woda spływa po jej ciele i skrzydle, uszkodzonym tuż nad drugim stawem. Rana nie była głęboka – ot, draśnięcie i tyle.

Max odgarnęła długie jasne włosy z twarzy, założyła je za uszy i wytężyła słuch.

Nic. Cisza. Max była tego pewna. Jej palce natrafiły na włącznik światła. Pogładziła go delikatnie, po czym wcisnęła.

Czarną łazienkę zalało jasne światło. Jakie to dziwne.

W pierwszej chwili chciała uciec – ale wydało jej się to głupie. Przecież była sama. Weszła więc do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Na zamek.

Wtedy zobaczyła siebie w lustrze.

Drobną dziewczynkę ze skrzydłami tak pięknymi, jakich nikt nigdy jeszcze nie miał. Nigdy.

Musnęła dłonią włosy. Nachyliła się lekko do lustra.

– Jestem piękna – szepnęła. – Naprawdę. Jestem dobrą i ładną dziewczynką. Dlaczego więc ci ludzie chcą mnie zabić?

ROZDZIAŁ 20

Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu Gillian.

– Nie podoba mi się to, że siedzisz tam w górach sama jak palec. Dobrze się czujesz, Frannie?

– Tak, oczywiście. Która godzina? Skąd dzwonisz?

– Ze szpitala, a niby skąd. Jest ósma. Dobrze spałaś?

– Jak niemowlę, Gil.

– Kłamiesz.

– Znasz mnie jak nikt – powiedziałam i parsknęłam śmiechem. Już prawie się obudziłam. Za oknem było pięknie.

– Cieszę się – odparła Gillian.

Kazałam jej wrócić do pracy, a kiedy odłożyłam słuchawkę, uderzyła mnie pewna myśl – może irracjonalna, ale bardzo niepokojąca. Zaczęłam się obawiać, że coś złego może spotkać Gillian, że wszystkim moim przyjaciołom grozi jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo.

Wiedziałam, że to nie ma sensu. Ale mimo to lęk mnie nie opuszczał.

Pojechałam w miejsce, gdzie w nocy zatrzymałam samochód. Gdzie coś widziałam, a może coś sobie uroiłam… cóż to było?

Byłam bardzo wzruszona, może na lekkim kacu, może nawet nieco natchniona. Najbardziej zaintrygował mnie ten kac. Czyżbym wczoraj się upiła?

Czyżby śmierć Franka McDonougha wywarła tak silny wpływ na moją poranioną psychikę?

Szkopuł w tym, że im usilniej próbowałam wmówić sobie, iż nie widziałam tej małej, tym bardziej byłam przekonana, że zobaczyłam ją naprawdę.

Do głowy przyszły mi dwie myśli.

Wady wrodzone.

I nowy wspaniały świat biotechnologii.

Znałam się trochę na obydwu dziedzinach, więc jeżdżąc suburbanem po okolicy w poszukiwaniu mojej skrzydlatej znajomej przystąpiłam do chłodnej analizy. Weźmy pod uwagę nieprawidłowości genetyczne, wady, zaburzenia i wszelkiego rodzaju odchylenia od normy, pomyślałam. Przypomniałam sobie, że kiedyś z Davidem rozmawialiśmy o tym pół dnia. Skontaktowaliśmy się nawet z prestiżowym Mutter Museum, wchodzącym w skład filadelfijskiego college’u lekarzy.

Ludzie z Mutter przesłali nam materiały na temat przypadków deformacji, z jakimi zetknęli się w ostatnich latach. Meksykańscy chłopcy z małpią sierścią pokrywającą całe ciało, dzieci z dodatkowymi częściami ciała, ofiary zaburzeń w działaniu przysadki mózgowej jak karły czy giganci, czy też ludzie z chorobami skóry, bardziej przypominający jaszczurki niż ludzi.

Nie pamiętam dokładnie, dlaczego tak nas to zaintrygowało, ale wiem, że siedzieliśmy nad tym przez kilka weekendów. David nawet wyszukał w swojej bibliotece książkę pod tytułem „Anomalie i dziwy medycyny”. Zdaje się, że wciąż leżała gdzieś w domu, ale dziś rano nie udało mi się jej znaleźć. Może została w domku myśliwskim, razem z neandertalczykiem XX wieku, Kitem Harrisonem.

Krążąc po Bear Bluff i pobliskim Clayton, starałam się puścić wodze fantazji. Nie wykluczałam żadnej możliwości. Myślałam nawet o „pozaziemskich gościach”. W końcu wybiłam sobie z głowy spotkanie z kolejnym E.T., ale może nie powinnam tego zrobić.

Mam doskonałą pamięć. W liceum byłam najlepszą uczennicą w klasie; teraz odgrzebałam w pamięci więcej informacji niż się tego spodziewałam. Kiedyś miałam okazję badać hermafrodytę, dziecko z męskimi i kobiecymi narządami płciowymi. Zetknęłam się też z ludźmi i zwierzętami urodzonymi bez niektórych części ciała, a także z takimi, którzy tych części mieli za dużo. Widziałam dziewczynkę o dwu uszach po jednej stronie głowy. Chłopca z sześcioma palcami u nóg. Dziewczynkę z czterema piersiami. W szkole weterynaryjnej zobaczyłam na własne oczy, co substancje toksyczne i pestycydy mogą zrobić z bydłem. Jest to widok, jaki się nieprędko zapomina.

Widziałam też wiele zdjęć. Na jednym z nich pokazane były rogi wyrastające z ludzkiej głowy. Inne przedstawiało pasożytnicze ciało konia wyrastające ze zdrowego. Oglądałam również zdjęcie cielęcia o dwóch łbach. Czytając o dawnym Babilonie, natknęłam się na proroctwo: „Gdy na świat przyjdzie dziecię z głową lwa, oznaczać to będzie, że król nie ma przeciwników”. Kiedyś widziałam dziecko o lwich uszach.

Ale nigdy jeszcze nie widziałam dziewczynki z pięknymi srebrzystobiałymi skrzydłami! Może naprawdę była nie z tej ziemi.

Oczywiście, pozostawała jeszcze biotechnologia oraz inżynieria genetyczna. To, czym zajmował się David.

W tej dziedzinie nie mogłam się wykazać doskonałą pamięcią. David i ja w zasadzie nie mieliśmy przed sobą tajemnic, ale on nigdy nie lubił opowiadać o swojej pracy.

Teraz nagle wydało mi się to dziwne. Po powrocie do domu David zdawał się zapominać o pracy. Tymczasem ja zawsze lubiłam rozmawiać o „Zwierzyńcu”, czy na przykład o pięknym źrebaku, któremu o czwartej nad ranem pomogłam przyjść na świat.

Cóż więc wiedziałam o biotechnologii? Najogólniej rzecz biorąc, chodziło o uzyskanie kontroli nad naturalnymi procesami biologicznymi zachodzącymi w komórkach roślinnych i zwierzęcych. Badania nad krzyżowaniem gatunków także mieściły się w ramach biologii molekularnej. David był właśnie biologiem molekularnym, i to dobrym, choć fortuny na tym nie zbił.

Przypomniałam sobie parę rzeczy, o których mówił, a które mogłyby w jakiś sposób odnosić się do małej dziewczynki z – no, Frannie, wyduś to z siebie – pięknymi srebrzystobiałymi skrzydłami. Kiedy w kinie w Boulder obejrzeliśmy Park Jurajski, David powiedział mi, że genetyczne krzyżowanie gatunków jest o wiele bardziej realne od rekonstruowania dinozaurów. Mówił, że w niezależnych laboratoriach prowadzi się wiele takich eksperymentów. Niektóre z nich były nielegalne.

Biotechnologia stała się bez wątpienia nowym wyzwaniem dla nauki. Osiągnięcia w tej dziedzinie mogą gwałtownie przyspieszyć ewolucję i z pewnością do tego doprowadzą. Trzeba tylko zadać sobie pytanie, czy jesteśmy gotowi, emocjonalnie i moralnie, na to, co wkrótce człowiekowi uda się stworzyć. David w końcu przyznał, iż najpoważniejsze badania wciąż prowadzone są na muszkach owocowych, a mnie wtedy kamień spadł z serca.

David powiedział też coś, co mogło być interesujące w świetle tego, co wydarzyło się ostatniej nocy. Otóż stwierdził, że przy manipulacji genetycznej „zawsze coś idzie nie po myśli badaczy. Cały czas tak się dzieje, Frannie. To wkalkulowane ryzyko”.

Zawsze coś idzie nie po myśli badaczy.

ROZDZIAŁ 21

Tego dnia Kit miał ręce pełne roboty. Znów stał się agentem FBI działającym w terenie. Czuł się doskonale. Co prawda pracował w pojedynkę, ale udało mu się zerwać z długiej smyczy FBI, ograniczającej jego ruchy.

Postanowił zaryzykować i przesłuchał wdowę po Franku McDonoughu. Barbara McDonough zdawała się wiedzieć tyle, co wszyscy, ale im dłużej Kit z nią rozmawiał, tym bardziej był przekonany, że doktor McDonough został zamordowany. Zmarły był doskonałym pływakiem, gwiazdą college’u w pływaniu. Poza tym, ponoć skręcił sobie kark skacząc do płytkiej wody, ale jego żona twierdziła, że nigdy nie skakał do basenu.

Następnie Kit porozmawiał z trzema współpracownikami McDonougha ze szpitala komunalnego w Boulder. Poprosił też o przysługę swojego starego kumpla z Quantico; chciał, by ten sprawdził, którzy lekarze z okolic Boulder mieli cokolwiek wspólnego z McDonoughem. Kit szukał jakichś solidnych powiązań; pierwszego dnia niewiele więcej mógł dokonać.

Po powrocie z Boulder zauważył za domem Frannie O’Neill. Szła przez las. Była prawie piąta po południu.

Wydawała się zdenerwowana i rozkojarzona. Co prawda Kit za słabo ją znał, by poznać po wyrazie twarzy stan jej ducha, ale takie sprawiła na nim wrażenie. Gdzie ona się wybiera, do licha?

Szła szybkim krokiem przed siebie, jakby miała do wypełnienia jakieś zadanie. O co mogło chodzić? Kit doszedł do wniosku, że warto by to sprawdzić, a przez najbliższą godzinę-dwie nie miał nic do roboty.

Frannie miała na sobie szorty w kolorze khaki, czerwoną flanelową koszulę w kratę. Patrząc na nią Kit mimo woli przypomniał sobie, jak wyglądała ostatniej nocy. Ten obraz wciąż pozostawał w jego umyśle. Może dlatego, że był taki ładny.

Kit ruszył za Frannie przez las, pozostając w bezpiecznej odległości. Ona nie odwracała się, ale zdawała się czegoś wypatrywać. W dodatku szła tak szybko, że Kit w końcu stracił ją z oczu.

Szlag by to trafił.

Podniósł lornetkę do oczu. Rozejrzał się wokół, wypatrując Frannie O’Neill. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie: kora sosnowa, liście, skrawek niebieskiego nieba.

Wreszcie dostrzegł czerwoną flanelową koszulę. Frannie maszerowała szybkim krokiem przez las, z jasnoniebieskim plecakiem na ramionach. Miała skupioną twarz. Wyglądało na to, że nie zdaje sobie sprawy, iż jest obserwowana. A może…?

Co ona tu robiła, do diabła? Czy miało to coś wspólnego z pracą jej męża? Albo z jego śmiercią? A może ze śmiercią doktora McDonougha?

Frannie skręciła w prawo. Nie idź tam. Cholera! Cholera! Znów zniknęła pośród sosen, osik i karłowatych dębów. Wystarczyło śledzić ją przez kwadrans, by dojść do wniosku, że, aby nie stracić jej z oczu, trzeba trzymać się wyżej położonych terenów. Kit ruszył pod górę w nadziei, że znów gdzieś ją wypatrzy.

Po chwili zauważył Frannie. Słońce przedzierające się przez gałęzie drzew opromieniało jej twarz. Frannie O’Neill była bardzo ładna, to nie ulegało wątpliwości; prawdziwa piękność ze Środkowego Zachodu, a Kit takie lubił. Jej niebieskozielone oczy połyskiwały w słońcu. Ciągle czegoś szukała.

Wąska ścieżka, której się dotychczas trzymała, zrobiła się szersza, a potem zmieniła się w jeszcze szerszą piaszczystą drogę. Dokąd ona wiodła? Czy było tu coś ważnego? Jakiś budynek? Może laboratorium ukryte w sercu lasu? Czy Frannie O’Neill tu pracowała?

Tymczasem kobieta szła dalej, nawet nieco przyspieszając kroku. Ależ pędziła, kurczę blade. Wyglądało na to, że doskonale zna drogę.

Kit miał wrażenie, że słyszy warkot samochodów. Był tego prawie pewien.

– Co u licha? Samochody tutaj? – wymamrotał pod nosem.

Droga wychodziła na asfaltowy parking! Znajdował się on na tyłach małego sklepu. Wyglądało na to, że Frannie poszła na skróty przez las do Clayton. Co ona knuła?

Kit patrzył z pewnym niedowierzaniem, jak Frannie zatrzymuje się przy płaskim kamieniu na krawędzi lasu. Po chwili zaczęła wyjmować z niebieskiego plecaka małe pudełka, puszki, tekturowe talerzyki i stawiać je na ziemi.

– Co ona robi, do stu diabłów? – Nie miał pojęcia, co się dzieje. To było zupełnie bez sensu.

Ustawił ostrość lornetki. Przyjrzał się dokładnie zawartości plecaka. Doszedł go głos Frannie, mimo dzielącej ich sporej odległości. Był miły dla ucha, nawet w tych tajemniczych okolicznościach.

– Impreza! – krzyknęła.

Impreza? Jaka impreza? Ani to odpowiednia pora, ani miejsce na imprezę!

– No, chodźcie, moje małe.

Małe?

Dzieci?

Na oczach Kita Frannie wysypała zawartość puszek na talerzyki.

Nagle wokół pojawiło się mnóstwo kotów. Wychodziły spod samochodów, zza skrzyń na tyłach sklepu, z wysokiej trawy. Z podniesionymi ogonami, podbiegały do Frannie, odpowiadając na jej wezwanie.

– No to mamy balangę. Dobre kociaki – powiedziała. Nie chodziło o dzieci, ale o koty, pomyślał Kit.

Przyłożył lornetkę do oczu, patrząc w osłupieniu na stado zdziczałych kotów, czarnych jak węgiel, rudych, cętkowanych, w paski; znalazł się tam też posępny kocur kuśtykający na trzech łapach i małe kocię. Frannie była dla nich dobra. Wyglądała na sympatyczną, miłą osobę i tak też się zachowywała.

– Chodź, Mamuśko – Kit usłyszał jej wołanie. Frannie wręcz promieniała; jej oblicze rozjaśniał ciepły, serdeczny uśmiech. – Białas. Dryblas. Dziwadło. Siema, Suzie Q!

Tak, tę Frannie O’Neill trzeba mieć na oku. Bez wątpienia to ona jest kluczem do wszystkiego.

ROZDZIAŁ 22

Kit wreszcie wybuchnął śmiechem, prawdopodobnie po raz pierwszy od przyjazdu do Kolorado. Zawsze lubił śmiać się z samego siebie. Przez chwilę obserwował, jak Frannie mówi pieszczotliwie do kotów, jak je głaszcze, podczas gdy one pałaszują przyniesione im wiktuały. Patrzył na „imprezę”.

Nie, nieprawda, patrzył na Frannie O’Neill. Podziwiał ją za to, jak dobrze radziła sobie ze zwierzętami, wsłuchiwał się w jej dźwięczny głos, wspominał widok jej nagiego ciała. Jezu – zadurzył się w niej jak uczniak. Choć było to całkowicie nieszkodliwe uczucie, dopadło go w najmniej odpowiedniej chwili i miejscu.

Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Teraz nareszcie mógł przeszukać dom Frannie. Znów myślał i działał jak agent FBI. W głębi duszy miał nadzieję, że jeśli rozmyślnie zawiedzie zaufanie tej kobiety, uda mu się wybić ją sobie z głowy.

Oczywiście pani doktor nie zamknęła drzwi na klucz. Szybko więc przeszukał jej pokój. Był w tym dobry; Frannie nawet nie zauważy, że ktoś niepowołany znalazł się w jej domu. Mimo to, ogarnęło go pewne poczucie winy. A nuż ta dziewczyna nie wiedziała, czym zajmował się jej mąż? Nie, nie wolno mu było pochopnie skreślać jej z listy podejrzanych. Mogła po prostu dobrze udawać.

W czasie przeszukania robił notatki. Postępował zgodnie z ustaloną procedurą, choć wcale nie musiał.

Skromne ubrania: dżinsy, kowbojki, podkoszulki. Wszystko wskazywało na to, że Frannie niewiele wydaje na swoje potrzeby.

Mimo to miała dobry gust. Jej rzeczy były ładne, klasyczne – zresztą, tego należało się spodziewać.

Nieduża kolekcja domków dla ptaków. Po co jej to? Zdjęcia ślubne, jedno przedstawiające Frannie i Davida całujących się pod niebieskim parasolem. Mac Performa 575. Stary, tani model.

Tu i ówdzie ślady rozrzutności: czarna wieczorowa suknia z jedwabiu, pierścionek z diamentem i szafirem, buteleczka Eau d’Hermes.

Kit pomyślał, że właściwie nie miałby nic przeciwko temu, by zobaczyć Frannie w tej czarnej sukni, pachnącą tymi perfumami.

Nie znalazł żadnych zapisków – ani naukowych, ani jakichkolwiek innych. Żadnych prac Davida. Dziwne. Gdzie one mogły być? Przecież chyba ich nie wyrzuciła?

W sypialni leżało kilka otwartych książek: Gdyby życzenia były końmi: podręcznik weterynarza, Weterynaryjna epidemiologia, Bez śladu, W poszukiwaniu początków rodzaju ludzkiego, Północ w ogrodzie dobra i zła. Nic, co by w jakikolwiek sposób obciążało tajemniczą panią doktor; wręcz przeciwnie.

Kitowi rzucił się w oczy model łodzi, wykonany przez męża Frannie, podpisany, z datą u dołu. „Statek Davida – 22 marca 1969”. Wzruszająca pamiątka.

Do lodówki przyczepiony był narysowany ręką dziecka obrazek przedstawiający dziewczynkę i rozradowanego psa: „Dla doktor Frannie. Kochamy panią. Pani przyjaciele, Emily i Buster”.

Kit schował notes do tylnej kieszeni spodni, rozejrzał się po raz ostatni, po czym wyszedł z domu. W pewnym sensie, przeszukanie zakończyło się fiaskiem. Kit nabrał przekonania, że Frannie nie ma nic wspólnego z interesującą go sprawą.

A mimo to czuł, że jest na tropie czegoś wielkiego. Był tego pewien od samego początku.

Dlaczego nikt mu nie wierzył?

ROZDZIAŁ 23

Było już parę minut po dziesiątej i lasy wydawały się całkowicie opustoszałe, ale ja wiedziałam, że to tylko złudzenie. Znów myślałam o skrzydlatej dziewczynce.

Po raz Bóg wie który miałam ochotę zawiadomić o wszystkim szeryfa z Clayton, czy nawet policję stanową, ale jak mogłam to zrobić? Co bym im powiedziała? „Czołem. Ostatnimi czasy mieszkam samotnie w Bear Bluff. W zasadzie jestem zdrowa na ciele i umyśle. W ogóle wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że widziałam taką małą dziewczynkę z takimi dużymi skrzydłami. Wiecie, tamtej nocy trochę wypiłam, bo byłam wstrząśnięta śmiercią przyjaciela. Chodźcie ze mną, może i wam uda się zobaczyć tę małą. Lepiej weźcie ze sobą wielką sieć – a nuż będziecie musieli mnie łapać!”

Mimo późnej pory, pracowałam w „Zwierzyńcu”, zastanawiając się, co powinnam zrobić – rozważałam wszystkie możliwości. Porozmawiałam przez komórkę z Barb McDonough i Gillian. Przed chwilą dałam narkozę dzikiej kotce, którą, kierowana odruchem serca, przyniosłam do domu z Clayton.

Zamierzałam usunąć jej jajniki. Zaczęłam od zgolenia sierści z jej brzucha. Całą uwagę skupiłam na elektrycznej maszynce, gdy nagle zza moich pleców dobiegł czyjś głos.

– Halo? Jest tam kto?

Podskoczyłam chyba ze trzy metry w górę. Moje nerwy były napięte do granic wytrzymałości. Jeszcze trochę i naprawdę zwariuję.

– Doktor O’Neill?

Zwróciłam się twarzą do drzwi i ujrzałam – kto by pomyślał? – Kita Harrisona. Spojrzałam na niego tak, że powinien na miejscu paść trupem, a przynajmniej odnieść ciężkie obrażenia.

– Widzisz, co przez ciebie zrobiłam? Proszę, wejdź.

Wszedł do środka. Spojrzał na moją małą pacjentkę.

– Nic nie widzę. Co się stało? – spytał.

– Przez ciebie zgoliłam jej sutek.

Skrzywił się i powiedział, że jest mu z tego powodu naprawdę przykro, co nastroiło mnie do niego nieco przychylniej. Kiedy patrzyłam w te jego cholerne niebieskie oczy, prawie byłam gotowa uwierzyć, że mówi szczerze. Harrison tymczasem wyjaśnił przepraszająco, że widząc otwarte drzwi domu zawołał mnie, a ja nie odpowiadałam.

– Czy to poważny uraz? – spytał, popatrując niepewnie na kotkę.

– Cóż – mruknęłam, nie patrząc na niego – striptizerką już na pewno nie będzie.

Prawdę mówiąc, rana była niegroźna. Sutki i tak miały się tej małej już na nic nie przydać. Zacisnęłam mocniej przewiązujące ją pasy, wytarłam brzuch kotki betadyną i przykryłam tułów sterylną gazą z otworem w miejscu, gdzie miałam wykonać cięcie.

– Poświeć mi – powiedziałam do Harrisona. – Proszę. – O dziwo, zrobił, co mu kazałam. Może liczył na to, że mnie przeleci. Wyglądał na takiego, co zawsze dostaje to, czego chce.

Przecięłam skalpelem skórę i zaczęłam dłubać w jamie brzusznej kotki. Zerknęłam kątem oka na Kita Harrisona, by sprawdzić, jak się trzyma. Niestety, wyglądało na to, że czuł się dobrze. Miałam nadzieję, że chociaż zemdleje.

Jego jasne włosy były wilgotne, jakby dopiero co je umył; pachniał tak, jak porządny, staroświecki amerykański przystojniak pachnieć powinien – mydłem Ivory. Nie dla niego Hermes Equipage.

– W jakiej sprawie tu przyszedłeś? – spytałam go, nie przerywając pracy. – Starczy ci ręczników? Ciepła woda jest? A jak tam obsługa?

– Domek jest w porządku – powiedział. – Bardzo mi się podoba. Dałbym mu cztery gwiazdki i pięć diamentów, a to najwyższa możliwa ocena.

Szkoda.

– Słyszałem, że w Clayton można nieźle zjeść.

– Owszem. Jeśli zostaniesz do kogoś zaproszony na kolację, co jest raczej mało prawdopodobne. Tutejsi krzywo patrzą na miastowych. Jest jeszcze „Danny’s Grill”. A w Villa Vittoria dają niezłą pizzę i spaghetti.

– Może, kiedy skończysz, pójdziesz ze mną coś przekąsić? Założę się, że udałoby się nam nawet wprosić do którejś z tych miłych gospodyń – powiedział.

– Nie, dzięki – odparłam, wymachując skalpelem. – Jeśli chcesz zrobić dla mnie coś miłego, to weź tę swoją flintę i wyjedź stąd.

Kit Harrison odkaszlnął.

– Wygląda na to, że nie zrobiłem na tobie dobrego wrażenia. A ty… ty tak naprawdę nic o mnie nie wiesz – dodał, stojąc za moimi plecami. – Nie wiesz, kim jestem.

Dokończyłam zabieg, opatrzyłam wiązadło maciczne i przystąpiłem do szycia. Kotka zaczęła mruczeć, co oznaczało, że odzyskuje przytomność. Musiałam się pospieszyć. Kiedy się ocknie, będzie syczeć i wyrywać się ze strachu.

Właściwie sama też trochę się bałam, a to wcale nie było przyjemne uczucie. Przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Zostawiłam otwarte drzwi. Za moimi plecami siedział mężczyzna, o którym, jak sam stwierdził, nic nie wiedziałam.

Odwróciłam się do niego, ale już go nie było.

Wyszedł tak cicho, jak się pojawił.

ROZDZIAŁ 24

Max dobrze się spało w tym domu, czyjkolwiek był, w tym zagraconym, cudownym, wspaniałym, pełnym rozmaitych atrakcji domu. O świcie wyszła na ganek. Niebo było pomalowane w różne odcienie różu i czerwieni, przechodzące stopniowo w błękit.

– Dzień dobry, lesie! Dzień dobry, o piękne niebo! Witaj, słońce! Mam ochotę polecieć w Góry Skaliste. Kto by nie miał? Może dzisiaj znajdę Matthew.

Stała na drewnianej poręczy okalającej ganek. Wciąż miała na sobie białą sukienkę bez rękawów, w której uciekła. Była podekscytowana. Wprost idealny dzień na latanie.

Matthew? Matthew? Gdzie cię poniosło? Chodź, polatamy razem. No chodźże tu, Matthew. Proszę, żyj.

Wiatr uderzał hałaśliwie w strome wzgórze za domem i Max poczuła na nogach podmuch chłodnego prądu wznoszącego.

Uniosła lekko skrzydła. Próba mikrofonu, raz, dwa, trzy.

Chciała sprawdzić, czy ból będzie do zniesienia; czuła się jednak doskonale. Rana nie była groźna. Max doszła do wniosku, że chyba nic jej nie będzie.

Powietrze z cichym dudnieniem uderzyło w jej pióra. Serce zaczęło bić mocniej.

Max zaczerpnęła słodkiego, górskiego powietrza, przesyconego zapachem dzikich kwiatów, sosnowych igieł i zanim zdążyła odczuć lęk, oderwała się od ziemi.

Tym razem była przygotowana na towarzyszące startowi zawroty głowy i uczucie, jakby żołądek podchodził jej do gardła. Instynkt wziął górę. Zaczęła gwałtownie bić skrzydłami. To ma wyrównać siłę grawitacji, przypomniała sobie. Pani Beattie opowiedziała jej wszystko o lataniu. Tylko że w owym czasie Max nie mogła wypróbować tego w praktyce. W „Szkole” latanie było zabronione.

Kiedy wyrzucała ramiona w górę, kości ramieniowe obracały się bez oporu w swoich panewkach. Stawy łokciowe rozkładały się automatycznie, nadgarstki wyciągały, a pióra rozpościerały się.

No proszę, wznosiła się bez żadnego wysiłku! Ależ tu w górze było cicho. Max unosiła się w powietrzu i było to sto razy łatwiejsze od pływania. Ba, nawet od chodzenia.

Max wspięła się jeszcze wyżej na wirze termicznym. Powietrze zdawało się popychać ją od dołu. Wiedziała co nieco o wirach termicznych. W „Szkole” czytała wszystko, co wpadało jej w ręce, i dużo rzeczy zapamiętywała. Podobno była geniuszem. Zresztą, podobnie jak Matthew. No to gdzie on się podział, do licha?

Powietrze wypełniał śpiew ptaków, ale niewiele ich mogła dostrzec. Max bez wysiłku krążyła nad ziemią, pnąc się coraz wyżej. Latanie było wspaniałe. Zdecydowanie. Nic dziwnego, że go zakazano.

Inni musieliby się naćpać, żeby przeżyć coś takiego. Każde z piór Max było połączone bezpośrednio z jej układem nerwowym tak, że mózg kontrolował ich dokładne ustawienie.

Gdy dziewczynka znalazła się tak wysoko, że mogła zasłonić widoczny w dole dom koniuszkiem palca, doświadczyła kolejnego małego cudu.

Wzgórze za domem łączyło się z innymi, tworząc pasmo ciągnące się aż po horyzont. Uderzający w tę naturalną przeszkodę wiatr mógł skierować się tylko ku górze, więc wzdłuż całego pasma wzgórz powstała nieruchoma fala powietrza.

Max ruszyła w jej stronę. Wiatr rozwiewał jej długie jasne włosy, płynące za nią niczym strumień.

I nagle ziemia zaczęła się przesuwać. Ciszę mącił tylko szelest powietrza w skrzydłach Max. Szybowała w przestworzach, jakby nie dotyczyło jej prawo powszechnego ciążenia. Zresztą nie ona jedna skorzystała z pionowego prądu powietrza.

Towarzystwa dotrzymywał jej jastrząb z czerwonym ogonem, para sępów i stado wron. Jastrząb zaczął krążyć wokół Max, obserwując ją bacznie. Dziewczynka wbiła wzrok w jego ciemne, surowe ślepia.

– Wyluzuj się – powiedziała do ptaka.

Przeleciała nad czubkami drzew, zniżyła lot i wpadła w ciemnozielony gąszcz, muskając skrzydłami gałęzie.

Zaczęła robić ósemki między drzewami.

Co za frajda! Max czuła się tak, jakby połączyła się w jedno z naturą, z resztą wszechświata.

Była do tego stworzona!

Nagle zwolniła tempo lotu. Mimo to ziemia zbliżała się błyskawicznie. Nie udało się uniknąć twardego lądowania. Max poczuła przeszywający ból, promieniujący aż do rany na ramieniu. Spojrzała przed siebie i przez chwilę nie wierzyła własnym oczom.

To była ta sama kobieta.

Stała kilka metrów od niej.

ROZDZIAŁ 25

Draniu, który to zrobiłeś, niech cię diabli wezmą! Żebyś sczezł, do cholery! – klęłam głośno, a echo niosło moje słowa po lesie.

Pochyliłam się i wyciągnęłam sidła spod mokrych, zabłoconych liści w wąwozie. Na szczęście nie złapał się w nie żaden zwierzak.

Nagle usłyszałam głośny szelest. Dźwięk dobiegał z bardzo bliska. Bez wątpienia zbliżało się jakieś duże zwierzę. A może to ten żałosny kłusownik?

Na chwilę zastygłam w bezruchu z pułapką w rękach. Odwróciłam się powoli.

– O mój dobry Boże – wyszeptałam.

Dziewczynka-ptak stała dwadzieścia kroków ode mnie. To ta sama, co wtedy, pomyślałam. Przyglądała mi się uważnie. Nie, przecież to niemożliwe, żebym ją widziała, powiedziałam sobie w duchu, ale dziewczynka nie znikała. I nie ulegało wątpliwości, że ma skrzydła.

Jej twarz i długie jasne włosy upodabniały ją nieco do Jessiki Dubroff, siedmioletniej dziewczynki-pilota, która zginęła tragicznie przed kilkoma laty, kiedy rozbił się prowadzony przez nią samolot. Obie miały w oczach taką samą siłę ducha i odwagę. Mała nieznajoma wyglądałaby jak najzupełniej normalne dziecko – gdyby nie jej piękne skrzydła.

Trzęsłam się jak galareta. Moje kolana dygotały jak nogi starego stołu kuchennego. To niemożliwe. To jakieś przywidzenie. Weź się w garść, Frannie. Odetchnij głęboko.

Dziewczynka zatrzymała się. Jej biała sukienka, bardziej przypominająca kitel lekarski, była brudna i postrzępiona, a włosy potargane.

Stała w całkowitym bezruchu, nie spuszczając ze mnie oczu. Jak jastrząb. Czy to ja ją znalazłam, czy było odwrotnie? Czy ona mnie śledziła?

Tym razem byłam trzeźwa jak świnia. I świeciło słońce.

To nie jest złudzenie. Ta dziewczynka istniała naprawdę istniała, tak jak ja czy inni ludzie – w pewnym sensie. I stała dwadzieścia kroków ode mnie.

Przez długą chwilę wpatrywałyśmy się w siebie. Miała zielone oczy. Przyglądała mi się nieufnie, ale bez lęku.

– Cześć – powiedziałam łagodnym tonem. – Nie odchodź. Proszę.

Jej oczy powędrowały nieco w dół, ku moim rękom.

Wciąż trzymałam w nich sidła. Paskudne metalowe szczęki połączone z rdzewiejącym łańcuchem. To urządzenie, którego jedynym przeznaczeniem było zadawanie mąk nieszczęsnym zwierzętom, wyglądało okropnie.

Na twarzy dziewczynki odmalował się strach. Odwróciła się i zaczęła iść szybkim krokiem.

Musiała pomyśleć, że ta pułapka należy do mnie! Nic dziwnego, że się przeraziła.

– To nie moje – krzyknęłam do niej. – Zaczekaj. Proszę.

Wypuściłam te przeklęte sidła z rąk i ruszyłam w górę stromej ściany wąwozu za dziewczynką. Szła szybko. Daleko z przodu mignęła mi jej biała sukienka.

Skąd ona się wzięła, na Boga? Czyżby to, co się z nią stało, było wynikiem jakiejś niesamowitej wady genetycznej? A może raczej eksperymentu? Zawsze coś idzie nie po myśli badaczy, przypomniałam sobie słowa Davida.

Wydawało się, że ziemia na złość chce utrudnić mi wspinaczkę. Kamienie usuwały się spod nóg i spadały na dno wąwozu. Powiedziałam sobie, że nie wolno mi biec. Dziewczynka pomyślałaby, że chcę ją schwytać. Mimo to, w końcu zerwałam się do biegu. Nie mogłam jej stracić z oczu.

– Nie zrobię ci krzywdy – krzyknęłam. – Jestem weterynarzem, lekarką.

Ku mojemu zdziwieniu, dziewczynka przyspieszyła kroku. Dlaczego? Dlatego, że powiedziałam jej, iż jestem lekarką? Przedzierałam się przez gęste zarośla tak szybko, jak tylko mogłam, ale wkrótce ślad po małej nieznajomej zaginął.

Ogarnęło mnie głębokie poczucie klęski. Miałam dwie doskonałe okazje, by nawiązać z nią kontakt. A jeśli już więcej jej nie zobaczę? Czy oprócz mnie widział ją ktoś jeszcze?

Wtedy usłyszałam trzask łamanej gałęzi.

Dobiegł znad mojej głowy.

Spojrzałam w górę.

Dziewczynka siedziała na solidnym konarze wysokiego dębu. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście czy dwanaście lat. Znów bacznie mnie obserwowała. Czy miała po temu jakiś powód? Dlaczego? Nie wiadomo skąd przyszedł mi na myśl David. Co mogło go łączyć z tą małą dziewczynką?

– Proszę, nie uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy. Te sidła nie były moje, chciałam je usunąć. Ja też nie znoszę ludzi, którzy zostawiają w lesie takie rzeczy. Jestem Frannie. A jak ty masz na imię?

Nie odpowiedziała. Byłam ciekawa, czy w ogóle potrafi mówić, a jeśli tak, to jak brzmi jej głos. Dziewczynka jednak tylko rozpostarła swoje wspaniałe skrzydła; przypominały skrzydła orła, a może anioła.

Nagle zeskoczyła z gałęzi. To było coś niesamowitego. Wyglądała jak akrobata, najlepszy, jakiego widziałam czy kiedykolwiek zobaczę.

I na moich oczach wzbiła się w powietrze.

Frunęła niczym ptak. Chociaż nie, raczej leciała tak, jak leciałaby mała dziewczynka, czy też każdy człowiek, który potrafiłby to robić. Szybowała w przestworzach.

A moje życie zmieniło się bezpowrotnie.

ROZDZIAŁ 26

Dziewięcioletni Matthew, przyczajony na stromych kamiennych schodach wiodących do jakiegoś lochu, dygotał jak pajac na sprężynie. Drżenie nie opuszczało go, odkąd uciekli z Max ze „Szkoły” i rozłączyli się, by trudniej ich było złapać.

Max, ty pójdziesz w prawo.

Matthew, ty w lewo.

To nasza najlepsza okazja. No, ruszaj!

Któregoś dnia znów się spotkamy.

Matthew był ciekaw, czy rzeczywiście zobaczy jeszcze swoją starszą siostrę. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej; nie widział jej raptem dwa dni, a już za nią tęsknił.

Nigdy dotąd nie rozstawali się na dłużej niż kilka godzin. W „Szkole” rozłąka była dla nich najcięższą z możliwych kar. Wujek Thomas, ten podstępny łajdak, doskonale o tym wiedział. Udawał przyjaciela, ale teraz to właśnie on ich szukał. I chciał ich uśpić.

Matthew musiał zająć myśli czymś innym. Nie mógł leżeć tu, w tej ciemnej, wilgotnej kryjówce i zamartwiać się, że nie ma przy nim Max. Najgorsze, że wszystkie miłe wspomnienia wiązały się właśnie z nią. Owszem, trochę tęsknił do telewizora w świetlicy, i paskudnego żarcia, jakim karmiono ich w „Szkole”, ale tylko dlatego, że umierał z głodu. No i ciepło wspominał panią Beattie, ale ona nie żyła. Prawdopodobnie została zamordowana.

Usiłując poprawić sobie humor, powtórzył w myślach dowcip, głupią zagadkę: Skoro pieniądze nie trzymają się głupca to skąd on je bierze? Tym razem jednak nie zaśmiał się, leżąc z twarzą wciśniętą w ziemię.

Obiecali sobie z Max, że gdzieś, w jakiś sposób się znajdą, i ta myśl dodawała mu sił. Marzył o tym, żeby znowu ujrzeć uśmiech swojej siostry. Brakowało mu nawet jej bezustannej paplaniny, która zazwyczaj tak go irytowała.

Matthew przechylił głowę i wytężył słuch. Gdzieś w pobliżu, przy ziemi rozległ się jakiś dźwięk. Szelest liści? Kroki?

Wiatr w drzewach, nic innego. Chłopiec odetchnął z ulgą. I wtedy…

– Matthew Wielki? No, wychodź, mały. Wiem, że gdzieś tu jesteś. Widzę twoje ślady. Mam cię na muszce, synu. Jest z tobą twoja śliczna siostrzyczka?

To był wujek Thomas. Matthew zaczął się trząść jeszcze mocniej. Zrobiło mu się niedobrze, nie mógł złapać oddechu i pomyślał sobie, że umrze na atak serca, choć ma dopiero dziewięć lat.

– Zawsze byłeś dobrym dzieckiem. Obydwaj o tym wiemy, mały. No, wyjdź stamtąd, a potraktuję cię ulgowo. Jak bum cyk cyk.

Matthew naprawdę zawsze był grzeczny, posłuszny. Nie spodobało mu się to, że ten obrzydliwiec Thomas powiedział „jak bum cyk cyk”. To wyrażenie zarezerwowane było dla nich, Matthew i Max. Tak przypieczętowywali składane sobie obietnice.

Ale teraz sytuacja była bez wyjścia. Matthew nie miał dokąd uciec. Chłopiec wstał. Trząsł się jak osika: dygotały mu nogi, ręce, mięśnie twarzy, a nawet tyłek. Poza tym był brudny, okropnie śmierdział i z tego powodu czuł się dość głupio.

Wychylił się ze swojej kryjówki.

Zobaczył wujka Thomasa. Było z nim paru jego ludzi. Matthew pragnął im zaufać. Nawet w pewnym sensie chciał wrócić do domu.

– Ach, tu jesteś, Matthew. Tu jesteś – powiedział wujek Thomas. Mówił przyjemnym dla ucha, przyjacielskim tonem.

Wujek Thomas utkwił wzrok w jasnowłosym chłopcu, który ruszył w jego kierunku. Matthew był ładnym dzieckiem, jak jego siostra. Miał kremowe skrzydła, usiane srebrzystymi i granatowymi cętkami. Niezwykły okaz.

Matthew uwielbiał opowiadać dowcipy i teraz też nie oparł się pokusie. W ten sposób maskował swój strach.

– Czy strzelając do mima – powiedział – należy użyć tłumika? Ha-ha-ha.

Wujek Thomas pociągnął za spust. Tłumik był niepotrzebny. Matthew, jak zawsze grzeczny, runął na ziemię.

Загрузка...