Księga piąta

Podmuchy wiatru

ROZDZIAŁ 95

Minęliśmy „Zwierzyniec”, gnając z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Miałam w sercu ogromną pustkę i ogarniały mnie mdłości. Wiedziałam, że Kit postąpił słusznie, nie zatrzymując się przed moim domem, ale ta świadomość nie przynosiła mi ukojenia.

Max nachyliła się ku mnie.

– Och, Frannie, tak mi przykro. To wszystko przeze mnie.

– Przykro nam, Frannie – zawtórowały jej pozostałe dzieci.

Siedzący z tyłu Pip był wyraźnie niespokojny. Głośno ujadał i wył, kiedy mijaliśmy nasz dawny dom, a właściwie to, co z niego zostało.

A niech ich diabli. Niech ich szlag trafi. Kto to zrobił? Kto za tym stał? Kimkolwiek byli ci ludzie, miałam ochotę zrobić im coś naprawdę strasznego. Czułam, że mam do tego prawo. Nigdy jeszcze nie ogarniał mnie tak silny gniew i nienawiść, jak w tej chwili.

– Wiem, dokąd możemy pojechać – wykrztusiłam wreszcie, kiedy znaleźliśmy się w odległości mniej więcej półtora kilometra od mojego dawnego domu. – Wiem, gdzie będziemy bezpieczni, przynajmniej przez pewien czas. Dopóki czegoś nie wymyślimy.

Wytłumaczyłam Kitowi, jak dojechać do domu mojej siostry Carole. Mieszkała w Radcliff, mieście położonym około trzydziestu pięciu kilometrów na południowy zachód od Bear Bluff. Tam nic nam nie będzie grozić, przynajmniej dzisiaj.

Carole po rozwodzie z mężem, Charliem, przeprowadziła się z Milwaukee do Kolorado. Mieszkała na małej farmie ze swoimi dwiema córkami, Meredith i Brigid, psami, dwiema gęśmi – Grahamem i Krakersem – oraz królikiem Thumperem. Wszyscy zawsze mówili nam, że na pierwszy rzut oka widać, iż jesteśmy siostrami.

Pojechałabym do Carole wcześniej, przynajmniej, żeby szczerze pogadać, ale akurat wybrała się z córkami na dwutygodniowy biwak do rezerwatu przyrody Gunnison. Nie byłam pewna, czy już wróciły; może tak byłoby nawet lepiej.

Ale kiedy podjechaliśmy do domu mojej siostry, zobaczyłam ją w ogródku. Była prawie niewidoczna pośród pochylonych słoneczników. Wokół niej w powietrzu pląsały trzmiele.

– Kit, zatrzymaj wóz tutaj, dobrze? Sama podejdę do domu. Muszę przygotować Carole na to spotkanie.

– A co, nie lubi dzieci? – rzuciła Max.

– Ależ lubi. Zwierzęta zresztą też.

Wysiadłam i ruszyłam w stronę mojej siostry. Nie byłam pewna, czy postępuję właściwie. Ostatnimi czasy zresztą niczego już nie byłam pewna. W ciągu ostatnich kilku godzin dowiedziałam się, że w okolicy mieszka wielu ludzi, którym nie mogę ufać. Dotarło do mnie, z jak wielkimi trudnościami borykał się Kit prowadząc tę sprawę.

Moja siostra, Carole, jest ode mnie o pięć lat starsza, a poza tym wspaniała z niej babka. Jej mąż, Charlie, radiolog, przez swoją głupotę stracił ją i dzieci. Carole trafnie to podsumowała: „Przespał swoją szansę”.

– Kupiłaś sobie rodzinkę w sklepie, czy jak? – spytała, patrząc wymownie na jeepa. Miała na sobie ubłocone buty, kraciaste szorty, starą dżinsową koszulę i sfatygowany słomkowy kapelusz. Jej czoło i policzki były upaćkane kremem do opalania. Za plecami Carole suszyły się ręczniki i kostiumy kąpielowe, wyprane po powrocie z wyprawy do Gunnison. – Oczywiście, oczywiście, możesz ich wszystkich tu przyprowadzić, Frances. Ale kim są te dzieci? Czyżby za kierownicą siedział mężczyzna? Czy mnie wzrok nie myli?

Skinęłam głową.

– Ma na imię Kit… to znaczy Tom.

Carole lekko uniosła brwi.

– Uhm. Kit, Tom, wszystko jedno. A reszta?

O rany, o rany, o rany. Reszta?

– Carole, to naprawdę bardzo dziwna sprawa. Jestem twoją siostrą. Ufasz mi, zgadza się?

– W granicach rozsądku, owszem. Mam nadzieję, że nie wyszłaś za mąż za faceta z mnóstwem dzieci, Frannie? Proszę, powiedz mi, że tego nie zrobiłaś. A zresztą, co mi do tego – mruknęła, odgarniając z twarzy kosmyki włosów. – Ale nie zrobiłaś tego, co?

Położyłam dłoń na jej ramieniu. Nie, to nie wystarczało. Potrzeba mi było czegoś więcej. Wzięłam moją siostrę w ramiona i mocno przytuliłam do siebie.

– Kochana, dobrze się czujesz? Ty drżysz – powiedziała z twarzą wtuloną w mój policzek. – Drżysz na całym ciele.

– Ktoś nas ściga – szepnęłam. – Nie żartuję. To nie jest jakiś tam głupi dowcip. A jeśli chodzi o te dzieci w samochodzie… Carole, mój Boże, Carole. One… tego… one… hmmm. A, zresztą, co będę owijać w bawełnę. Te dzieciaki mają skrzydła i potrafią latać.

ROZDZIAŁ 96

Kolacja u mojej siostry zazwyczaj odbywa się w wyjątkowo swobodnej atmosferze; trudno, żeby było inaczej, skoro do jadalni w każdej chwili może wmaszerować niczym spóźniony gość Thumper, albo jedna z gęsi. Nad stołem wisi maksyma, która doskonale oddaje klimat tego domu: JEŚLI NIEBO SPADNIE NAM NA GŁOWY, BĘDZIEMY MOGLI ŁAPAĆ SKOWRONKI.

A niebo naprawdę waliło się na nas.

Musiałam jednak przyznać, że Carole doskonałe sobie radziła w trudnych sytuacjach. Kit też. Podobnie jak Meredith i Brigid, które są najmilszymi, najgrzeczniejszymi i najmądrzejszymi dzieciakami, jakie znam.

– W taki sposób odpłacasz mi się za Franka Łabędzia? – spytała Carole i wybuchnęłyśmy śmiechem. Kit zawtórował nam, choć nie mógł rozumieć żartu. Przed wyjazdem na wycieczkę ze swoimi córkami, Carole przyniosła mi starego, ciężko rannego łabędzia.

Między jednym kęsem a drugim opowiedziałam Carole w skrócie całą historię, oszczędzając jej i sobie drastycznych szczegółów, i zapewniłam, że wyjedziemy najwcześniej, jak to będzie możliwe. Postanowiłyśmy także, że Carole i dzieciaki zadekują się na tydzień w rezerwacie Gunnison – na wszelki wypadek.

Po kolacji musieliśmy z Kitem wyjechać na jakiś czas. To był jego pomysł. Mieliśmy spotkać się z Henrichem Kronerem, dawnym przełożonym Davida ze szpitala komunalnego w Boulder, który do tego zajmował jedno z wysokich miejsc na sporządzonej przez Kita liście podejrzanych. Kroner studiował embriologię w Bostonie pod kierunkiem doktora Anthony’ego Peysera.

Henrich przyjechał do Kolorado z M.I.T. W Bostonie nie postawiono mu żadnych zarzutów. Obecnie mieszkał w Boulder ze swoją przyjaciółką, Jilly, która była pielęgniarką na oddziale pediatrii i pracowała w szpitalnej klinice zapłodnień in vitro.

Myśli o wszystkich zamordowanych w „Szkole” dzieciach nie dawały mi spokoju. Wszystkie zostały odrzucone, jako wadliwe egzemplarze. Pielęgniarka na oddziale pediatrii? To nie mógł być czysty przypadek.

Obawialiśmy się, że jeep Kita teraz już mógłby zostać rozpoznany, więc pożyczyliśmy należące do Carole chevy. Przed wpół do dziesiątej znaleźliśmy się przed domem doktora Kronera. Jeśli on i Jilly byli w domu, na pewno jeszcze nie spali. Przypomniałam sobie, że widziałam Henricha u Barbary McDonough tej nocy, kiedy zginął Frank. Kolejny zbieg okoliczności? Wątpliwe.

W luksusowym, ogromnym domu paliły się światła. Na podjeździe stał czarny mercedes, którym jeździł Henrich Kroner.

Ruszyliśmy w stronę domu brukowaną ścieżką. Stanęliśmy pod drzwiami i Kit kilka razy wcisnął dzwonek.

Nikt nie otwierał. Przez szybę widziałam wnętrze salonu: sosnowe meble i dywaniki w jasnych barwach, przedruki malowideł Audubona, proste, ciężkie drzwi, posadzka z sosnowej klepki. Nigdzie ani śladu Henricha ani Jilly. Przeszedł mnie dreszcz.

– Doktorze Kroner! – krzyknęłam wreszcie. – To ja, Frannie O’Neill. Henrich Kroner, Jilly, jesteście tam? Jest ktoś w domu?

Odpowiedziała mi cisza. Tylko z ogrodu dolatywało głośne cykanie świerszczy i cykad.

– Spróbujmy wejść od tyłu – powiedział Kit i zniknął za rogiem domu.

Odetchnęłam głęboko i ruszyłam za nim. Nie chciałam być sama.

– Jestem tuż za tobą, Kit.

Nagle zatrzymał się w pół kroku i o mało na niego nie wpadłam.

– O Jezu – wyszeptał. – Zostań tam, Frannie. Nie podchodź, proszę. To straszne.

Z miejsca, w którym stałam, widać było Henricha i Jilly, zalanych krwią. Leżeli na żółtych, pokrytych czerwonymi plamami szezlongach.

Jilly została trafiona w gardło. Henrich otrzymał postrzał w prawe oko.

Moje serce ścisnęło się na ten widok; miałam sucho w ustach. Chciałam zakryć oczy, ale tego nie zrobiłam. Musiałam wszystko dokładnie obejrzeć, by w razie potrzeby móc to opisać. Gdybym miała zeznawać w sądzie, powinnam być dobrym świadkiem.

Kit delikatnie trącił mnie w ramię.

– Dobrze się czujesz, Frannie?

Nie za bardzo, pomyślałam. Widziałam na własne oczy wiele martwych zwierząt, ale nie przygotowało mnie to na widok dwojga brutalnie zamordowanych ludzi, których w dodatku znałam.

– Jakoś sobie radzę. Na razie trzymam się na nogach – wyszeptałam.

– Dwie kule na każdą ofiarę. Rany wlotowe oddalone od siebie o parę centymetrów – wymamrotał Kit.

– To stało się przed chwilą. Ciała nie są sztywne ani pokryte plamami. Gdybyśmy przyjechali parę minut wcześniej, natknęlibyśmy się na zabójców. Albo oni na nas.

Nie przyjaźniłam się z Henrichem Kronerem ani Jilly, jednak dobrze ich znałam. Nie przepadałam za Henrichem, ale kilka razy zapraszał mnie i Davida na przyjęcia.

Sama siedziałam w jednym z tych żółtych szezlongów. Ciekawe, czy kiedykolwiek był tu doktor Anthony Peyser? Czy to on jest odpowiedzialny za śmierć tych ludzi?

Przez głowę przewijały mi się ponure myśli, jak zwykle pod wpływem stresu. Przypomniałam sobie, że widziałam Kronera w domu państwa McDonoughów tej nocy, kiedy zginął Frank. Mnie także odwiedził po śmierci Davida. Teraz nabrałam podejrzeń, że nie był to przypadek. Okropność.

– Musimy wrócić do domu Carole – powiedziałam i chwyciłam Kita za rękę. – Musimy zabrać stamtąd ją i dzieciaki.

„Oni” pozbywali się wszystkich świadków.

ROZDZIAŁ 97

Kit odczuwał lęk, ale ze wzglądu na Frannie starał się tego nie okazywać. Zatrzymał wóz przy sklepiku na Baseline Road w Boulder. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin miał okazję zastosować w praktyce wszystkie umiejętności nabyte w czasie pracy w FBI, a także nieco je rozszerzyć. Przypomniało mu się porzekadło, które poznał w czasie szkolenia w Quantico: „Siedem razy upadniesz, za ósmym wstaniesz”.

– To nie potrwa długo – powiedział, otwierając drzwi chevy. – Spróbują pogadać z Peterem Strickerem z FBI. Muszę go przekonać, żeby mi uwierzył, a to nie będzie łatwe.

– Dobrze – odparła Frannie – ale proszę, pospiesz się. Boję się o Carole i dzieci.

Kit ruszył szybkim krokiem w stronę automatu telefonicznego przed jasno oświetlonym sklepem. Wciąż nie opuszczało go przeświadczenie, że może liczyć w tej sprawie tylko na siebie. Cóż, taki los. Najgorsze, że w pojedynkę miał ograniczone możliwości działania. Dlaczego, u diabła, odebrano mu tę sprawę? To nie miało najmniejszego sensu i było cholernie niepokojące.

Nie chciał rozmawiać z Peterem Strickerem. Nawet teraz. Kit zdawał sobie sprawę, że dzwoniąc do niego sam się naprasza, by jego przełożony zwymyślał go, próbował zastraszyć i po raz kolejny odmówił udzielenia pomocy. Tak to wyglądało już od ponad roku. W kółko to samo.

Mimo że w Waszyngtonie było już po siódmej, Kit postanowił najpierw zadzwonić do gabinetu Strickera. Miał co prawda numer domowy swojego szefa – w końcu byli przyjaciółmi, a jakże – ale korzystał z niego tylko w ostateczności. Bez potrzeby nie należało tego robić.

Sekretarka Petera podniosła słuchawkę po pierwszym dzwonku.

– Cindy, mówi Tom Brennan. Muszę porozmawiać z Peterem. To pilne.

– Pan Stricker wyjechał – powiedziała sekretarka. – Proszę zostawić wiadomość, przekażę mu, kiedy wróci.

Kit zaczął wydzierać się do słuchawki.

– Cholera jasna, Cindy, tu giną ludzie. Wezwij Petera przez pager w tej chwili. Zaczekam. Tym razem nie dam się spławić. Powiedz mu, że miały miejsce kolejne zabójstwa i to jego wina, do cholery.

Cindy zadziwiająco szybko udało się wezwać szefa. Kit był ciekaw, czy Stricker przez cały ten czas siedział w swoim gabinecie. Najprawdopodobniej tak.

W słuchawce rozległ się znajomy szept Strickera.

– Tom, o co chodzi? – Kit żałował, że nie może go dosięgnąć przez światłowodowe łącza i udusić.

– Miało miejsce kolejne zabójstwo. Dwa zabójstwa. Nie, właściwie to było ich o wiele więcej. Na razie nic nie mów, daj mi dokończyć to, co mam do powiedzenia. Ani słowa!

– Tom, gdzie jesteś?

– Powiedziałem, ani słowa, do jasnej cholery!

– Rozumiem. Oczywiście. Mów dalej.

– No dobrze. Otóż wcale nie jestem w Nantucket. Nie spędziłem tam nawet chwili. Jestem w Kolorado, i dobrze, bo właśnie tu FBI powinno mnie wysłać. To ty powinieneś mnie wysłać, Peter, gdybyś poważnie traktował moje ostrzeżenia.

– Byłeś świadkiem morderstwa. Mówiłeś, że…

– Zamknij się, do diabła. Tak, właśnie wyszedłem z domu doktora Henricha Kronera. On i jego panienka nie żyją. To nasza wina. Nie, to twoja wina. Kroner kiedyś pracował dla Anthony’ego Peysera.

– W porządku, rozumiem. Gdzie teraz jesteś, Tom? Gdzie dokładnie znajduje się dom doktora Kronera?

– Zapomnij o Henrichu Kronerze. On nie żyje. Już ci mówiłem. Peter, oni zabijali dzieci. Niszczyli embriony. Prowadzą eksperymenty na ludziach. Widziałem to na własne oczy. Widziałem to straszne laboratorium, w którym pracowali. Ja tam byłem.

– Tom, gdzie, u licha, jesteś? – Peter Stricker wreszcie nie wytrzymał i podniósł głos.

– Jestem w pieprzonej budce telefonicznej w sercu Piekła, i wiesz co? Są tu nawet sklepy! Chcę pięćdziesięciu agentów, i to już! Ściągnij wszystkich z Denver. Powiedz im, żeby pojechali do Bear Bluff, stan Kolorado. Niech czekają na mnie w ruinach „Zwierzyńca”. To klinika dla zwierząt. Nie da się jej nie zauważyć, bo ktoś spalił ją na popiół. Powiedz swoim ludziom, że to ja się z nimi skontaktuję – nie odwrotnie. Od tej chwili ja przejmuję dowództwo!

Stricker westchnął.

– No dobrze, rozumiem. Wyślemy tam ludzi.

Kit odwiesił słuchawkę i odetchnął głęboko. No, nareszcie jakieś dobre wieści. Nadjeżdżała odsiecz.

ROZDZIAŁ 98

Kit wyszedł z budki telefonicznej po zakończeniu niezwykle ożywionej rozmowy i podbiegł truchtem do samochodu. O dziwo, wyglądał nieco lepiej. Wróciły mu kolory. Powiedział, że jego dawny szef wreszcie go wysłuchał.

– Nie wiem, czy uwierzył we wszystko, ale przynajmniej częściowo dał się przekonać. Przyśle tu agentów.

Nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że trafiłam do toczącego się w świecie rzeczywistym filmu przypominającego Inwazję porywaczy ciał. Zaczynałam szczerze wierzyć, że nie mogę ufać nikomu, kto mieszkał w Boulder i okolicznych mieścinach.

Pospiesznie wróciliśmy z Boulder do domu Carole. Moja siostra zobaczyła światła nadjeżdżającego samochodu i czekała na nas pod drzwiami.

– U nas wszystko w porządku, Frannie – powiedziała. Pewnie wyczytała niepokój z mojej twarzy. – Dzieciaki były grzeczne. Nikt nie latał.

– Tak, ale ty, Meredith i Brigid musicie stąd natychmiast odfrunąć. Kolejny lekarz ze szpitala nie żyje. Doktor Henrich Kroner.

Carole i jej córki spakowały się w kwadrans, co było ich nowym rekordem. Miałam wyrzuty sumienia, że wplątałam je w tę sprawę, ale i tak musiałyby stąd wyjechać. Ci ludzie, którzy deptali mi po piętach, bez większych trudności mogli dowiedzieć się, kim jest moja siostra, jeśli już tego nie wiedzieli, i zdobyć jej adres. Rezerwat Gunnison był w tej chwili dla niej najbezpieczniejszą kryjówką.

Wyściskałyśmy się mocno, próbując nie płakać. Potem wszyscy wylegli przed dom i pomachali mojej siostrze i jej córkom. Ich samochód rozpłynął się w mroku. Prosiłam Opatrzność, by były bezpieczne, byśmy i my byli bezpieczni.

Ale sama w to nie wierzyłam. Wydarzyło się zbyt wiele zła, a my za dużo wiedzieliśmy.

ROZDZIAŁ 99

Doktor Anthony Peyser powoli gramolił się z ciemnoszarego mercedesa. Na jego twarzy widać było, jak dużym jest to dla niego wysiłkiem. Peyser miał już grubo ponad siedemdziesiąt lat i choć uważany za geniusza, nie mógł zatrzymać procesu starzenia się i usunąć skutków życia w ciągłym napięciu.

Wolnym krokiem podszedł do mężczyzn oczekujących jego przybycia na małej, porośniętej krzewami polanie. Pomachał do nich ręką na powitanie; wyglądał na zwykłego, sympatycznego staruszka.

– Nie złapaliśmy jej jeszcze – rzucił Harding Thomas, zanim Peyser zdążył cokolwiek powiedzieć.

– Na to wygląda – odparł doktor i uśmiechnął się blado. – Cóż, to mnie nie dziwi. W innych okolicznościach, kto wie, może nawet byłbym z tego zadowolony. Dziewczynka ma ptasi instynkt samozachowawczy i umiejętność latania, oraz ludzki rozum. Na każdym kroku udowadnia wam swoją wyższość, prawda? Oczywiście, że tak. Wspaniała dziewczynka.

– Dostaniemy ją – powiedział Thomas.

Peyser skinął głową i wydął cienkie wargi.

– Nie mam co do tego wątpliwości. Szukała pomocy u ludzi i to będzie jej zgubą. W końcu popełniła błąd.

Harding Thomas przytaknął. Jak zwykle, doktor miał rację.

– Schwytajcie ją żywcem, jeśli to możliwe. Można za nią dostać grube pieniądze – powiedział Peyser. – Ale jeśli to wam się nie uda, zabijcie ją. To samo dotyczy wszystkich, którzy ją widzieli. Korzyści, jakie wynikną z naszej pracy, będą wystarczającym usprawiedliwieniem podjętych przez nas działań. Nadchodzą najważniejsze dni w historii ludzkości.

ROZDZIAŁ 100

Tę noc spędziliśmy w domu Carole. Spaliśmy fatalnie; wszyscy obudziliśmy się przed świtem. Kit musiał pojechać do „Zwierzyńca” i postanowiliśmy mu towarzyszyć; doszliśmy do wniosku, że lepiej trzymać się razem.

Posiłki podobno były już w drodze. Mieliśmy spotkać się z agentami FBI w „Zwierzyńcu”. Kit zajrzał tam koło północy, ale nikogo nie zastał.

Przed czwartą opuściliśmy dom Carole. Boczne drogi, którymi się przekradaliśmy, zalegał złowieszczy mrok. Ani w Radcliff, ani w Bear Bluff nie było ulicznych latarni.

O czwartej czterdzieści pięć znaleźliśmy się przy „Zwierzyńcu”. Wjechaliśmy na znajomą drogę, ale Kit nie zatrzymał się przy ruinach. Przejeżdżając obok, dokładnie je zlustrował.

– Nikogo nie widzę. Może Stricker jednak mi nie uwierzył. Co za dupek.

Zawróciliśmy i podjechaliśmy z powrotem do mojego dawnego domu. W pobliżu nie było żywej duszy. Ludzie z FBI jeszcze tu nie dotarli.

– Zatrzymaj wóz, Kit. Muszę się tu rozejrzeć.

To był mój dom i nie mogłam zostawić go bez pożegnania. Kit skręcił na podjazd.

Wzięłam jego latarkę.

– To nie potrwa długo.

Wyskoczyłam z jeepa i weszłam na osmalone schody. Jedna myśl przyćmiła wszystkie inne: to był mój dom, moje miejsce pracy, a moje nieszczęsne zwierzaki zostały zamknięte w środku i spalone żywcem.

Budynek wciąż się tlił, a w powietrzu unosił się silny, drażniący odór spalenizny. Mój dom przestał istnieć. Z trudem dawało się go rozpoznać.

Kiedy wreszcie zdobyłam się na to, by zajrzeć do środka, przeżyłam spore zaskoczenie. Zaświeciłam latarką i… okazało się, że zwierzęta zniknęły. Ktoś wypuścił je z klatek przed podłożeniem ognia. Poczułam ulgę.

– Frannie – usłyszałam za moimi plecami głos Kita. – Dobrze się czujesz?

– Musiałam to zobaczyć – szepnęłam przez ściśnięte gardło. Zakryłam nos chusteczką, ale to niewiele dało. Na języku czułam ostry, nieprzyjemny smak sadzy.

Płomienie strawiły wszystko. Po meblach, dywanach i zasłonach zostały tylko czarne resztki; nic nie dało się uratować. Ściany i sufit pokrywały czarne bąble.

Kit objął mnie od tyłu. Wyczuł, że potrzeba mi ciepła. Odwróciłam się i spojrzałam mu w oczy.

– Kit, może nie zrobili tego ci sami ludzie. Ten, kto spalił mój dom, wypuścił zwierzęta z klatek. Ci dranie ze „Szkoły” nie zrobiliby tego.

– Może ogień podłożyli lekarze z Boulder – zasugerował – a nie ci strażnicy, czy łowcy.

– A może ci młodzi żołnierze, których widzieliśmy wczoraj – podzieliłam się z nim swoim szalonym podejrzeniem.

– Chodźmy stąd – powiedział cicho. – Zaczekamy na zewnątrz. Tu już niczego nie ma.

– Wiem. Dzięki, że pozwoliłeś mi to zobaczyć – szepnęłam. Nie opierałam się, kiedy wyciągnął mnie z ruin domu, razem z którym spłonęło kilka lat mojego życia.

Wyszedłszy na ganek, zastygliśmy w bezruchu.

„Oni” czekali na nas. Zamiast oczekiwanych agentów FBI, ujrzeliśmy łowców – strażników ze „Szkoły”. Na moim podjeździe stało z pół tuzina podpalaczy i morderców. Mieli ze sobą Max i pozostałe dzieci.

ROZDZIAŁ 101

Trzymajcie łapy z dala od nich! – krzyknął Kit. – To tylko dzieci.

Strasznie mi tym zaimponował. Ci ludzie mieli karabiny, pistolety, a Kit wydawał im polecenia. Nie dał się zastraszyć.

O dziwo, strażnicy pilnujący Ozymandiasa i Max puścili dzieci i nawet cofnęli się o kilka kroków. Ubrani byli tak, jakby wybierali się na polowanie – w traperki, poplamione i wymięte spodnie w kolorze maskującym, grube kamizelki, jakie noszą myśliwi. W żaden sposób nie można było odgadnąć, kim są. Wojsko? FBI? Najemnicy? W każdym razie żadnego z tych ludzi nie widziałam w szpitalu komunalnym w Boulder.

– Zejdźcie tu do nas! – Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, był potężnie zbudowany i wyglądał na mniej więcej pięćdziesiąt lat. Miał ospowatą, poprzecinaną bliznami twarz, a jego oczy przypominały czarne kulki. To musiał być wujek Thomas, o którym tak wiele słyszałam od Max. – Już dosyć narobiliście kłopotów! – krzyknął gromkim głosem. – Zaraz was stamtąd po prostu zestrzelę.

– My narobiliśmy kłopotów? – zdziwiłam się. – Nie rozśmieszaj mnie.

– Jesteś mordercą! – krzyknęła Max do mężczyzny, który trzymał ją za włosy. Wiła się na wszystkie strony, usiłując mu się wyrwać. – I do tego dupkiem. Nawet większy z ciebie dupek niż morderca, wujku Thomasie!

Thomas uśmiechnął się i prawie udało mu się zrobić minę dobrotliwego wujaszka.

– Dziękuję ci, Tinkerbell. – Spojrzał na nas i wypchnął Max do przodu. – Hej, wy tam, chodźcie tu. No, ruszcie się, bo zastrzelę jednego z dzieciaków.

– On to zrobi, Frannie. Jest tchórzem i bezmózgim osiłkiem. To zwykła, nikomu niepotrzebna świnia.

Zeszliśmy z Kitem z ganku i dołączyliśmy do reszty jeńców. Nie mieliśmy wyboru. Strażnicy mierzyli do nas z karabinów. Liczyliśmy na to, że spotkamy tu ludzi z FBI, ale zamiast nich ujrzeliśmy tych bandziorów.

Na podjazd skręciły dwa terenowe auta. Za nimi pojawił się czarny RV.

– Znasz tych ludzi? – spytałam Max.

– Tak – syknęła. – Chociaż wolałabym ich nie znać. To strażnicy. Pilnują porządku w „Szkole”. Trzymają wszystkich w ryzach. Wiążą dzieci, a potem je usypiają. A szefem tych parszywców jest wujek Thomas.

Zwróciła twarz ku stojącemu przy niej mężczyźnie.

– Jesteś najgorszym z najgorszych. Zdradziłeś nas. Kłamiesz za każdym razem, kiedy otwierasz usta.

– Jesteś niegrzeczna, mała – powiedział i zaciął gniewnie usta. Podniósł rękę, by uderzyć Max.

Wtedy rzuciłam się na niego. Opanowała mnie dzika wściekłość. Thomas był zaskoczony moim desperackim atakiem. Kit bez wahania włączył się do walki. Uderzył jednego ze strażników łokciem w nos. Następnie obalił na ziemię osiłka o budowie atlety, który wygrażał nam kolbą karabinu. Trzeci strażnik jednak był szybszy i przystawił lufę pistoletu do skroni Kita.

Max zaczęła uciekać. Pobiegła w stronę lasu rozciągającego po drugiej stronie domu. Zaczęła machać skrzydłami i wzbiła się w powietrze. Przy każdym kolejnym locie wydawała się silniejsza i sprawniejsza.

– Nie strzelajcie! Proszę, nie strzelajcie do niej! – wydzierałam się na cały głos prosto w ucho Thomasa.

– Zestrzelcie ją – krzyknął. – Nie wahajcie się. Strąćcie ją.

Dwaj strażnicy zaczęli strzelać, kiedy Max oderwała się od ziemi. Nie poleciała jednak prosto w górę, tylko pomknęła jak strzała ku wysokim jodłom. Po chwili zniknęła za kępą drzew.

Część strażników pobiegła za nią; niestety, kilku zostało z nami.

– Do wozu! Już! Szybciej, bo zastrzelimy was na miejscu – rozkazał Thomas i uderzył mnie otwartą dłonią w głowę. Zabrzęczało mi w uszach i zachwiałam się. Nie spodziewałam się tego ciosu.

– No to mnie zastrzel! – Wendy postąpiła krok do przodu, dumnie prężąc swoją małą pierś. – Strzel mi prosto w twarz. Zabij mnie.

– Mnie też zastrzel! – krzyknął Peter. – Bums, i po mnie! Myślisz, że się boję? No, na co czekasz? Zabij sobie jeszcze jednego dzieciaka.

– Właściwie to chciałem zacząć od niego. – Thomas wskazał pistoletem Ikara. – Tego ślepego. Hej, Ikar!

– Wsiądźcie do samochodu – powiedziałam do dzieci. – Już! W tej chwili! Ikar, ty pierwszy. Błagam.

Dzieci spojrzały na mnie, a ja chciałam jakoś dodać im otuchy, powiedzieć, że to nic takiego, że wszystko będzie dobrze. Wiedziałam jednak, iż byłoby to kłamstwem. Pod czujnym okiem Thomasa, mierzącego do nas z pistoletu, wsiedliśmy do furgonetki.

– No to po ptakach – szepnął Ikar, siedzący obok Kita. – Wszyscy zginiemy.

ROZDZIAŁ 102

Zostaliśmy brutalnie wepchnięci do ciasnej, pogrążonej w półmroku kabiny furgonetki, która nieodparcie kojarzyła mi się z karawanem. Przypomniałam sobie, co powiedział mi Kit: „Oni” chcą się wszystkich pozbyć. Nie mogą zostawić przy życiu żadnych świadków.

Silnik karawanu zakrztusił się, po chwili jednak zapalił. Wóz wyjechał tyłem z mojego podjazdu. Kierowca skręcił w prawo. Bear Bluff znajdował się w przeciwnym kierunku. Dokąd jechaliśmy?

– Oni nas uśpią – powiedział Ozymandias beznamiętnym tonem.

Tego właśnie bałam się najbardziej.

– Kogo ci ludzie usypiali w „Szkole”? – spytał go Kit. Nawet w tak beznadziejnej sytuacji zachowywał się jak rasowy agent; usiłował zbierać informacje, by dojść prawdy.

– Nie wolno nam o tym mówić – ostrzegła Wendy. W jej oczach czaił się lęk.

– Zabijali mnóstwo stworków – powiedział Peter ze wzruszeniem ramion.

– Czym są te stworki? – spytałam Petera.

– To zwierzątka, które są trzymane w laboratoriach. Zwłaszcza nowo narodzone maluchy. Nazywamy je po prostu stworkami. Albo laborzętami – odparł Oz. – Spytaj o to Max. Ona tam pracowała. Aha, nie ma jej tu. Nie martwcie się, ona jest bystra. Da sobie radę.

Skinęłam głową.

– Wiem. A co z Adamem i Ewą? – spytałam. – Kim oni byli?

– Naszymi najbliższymi przyjaciółmi – wyjaśnił Peter głosem pełnym smutku. – Byli w moim wieku. Urodziliśmy się w tym samym roku. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym.

– Zostali uśpieni – powiedział Oz. Przejechał palcem po gardle i wywalił język z ust. – Najlepiej o nich zapomnieć. Co z oczu, to z serca. Jedni śpią, inni płaczą.

– Jedni śpią, inni płaczą – powtórzyły dzieci. – Jedni śpią, inni płaczą.

W moim umyśle rysował się coraz wyraźniejszy i bardziej przerażający obraz „Szkoły”. Młodsze dzieci chętniej o niej opowiadały niż Max. Nie bały się tak bardzo jak ona.

– Jezu, Frannie – powiedział Kit, kładąc rękę na mojej dłoni. – Biedne dzieci. Nie domyślasz się, dokąd jedziemy? W którym kierunku?

Potrząsnęłam głową i westchnęłam.

– Z powrotem w góry. Zdaje się, że na zachód. Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć.

Tymczasem w uszach wciąż miałam słowa powtarzane przez dzieci. Jedni śpią, inni płaczą.

Albo inaczej – gdy wszyscy śpią, nie płacze nikt.

ROZDZIAŁ 103

Furgonetka niemal przez pół godziny z trudem pięła się pod górę. Nagle zatrzymała się. Silnik zgasł. Zamarłam. Dotarliśmy na miejsce. Na pewno nie przywieziono nas do „Szkoły” – więc gdzie?

Rozległ się trzask zamykanych drzwi samochodu. Następnie usłyszałam chrzęst butów na żwirze i chrapliwe męskie głosy.

– Gdziekolwiek jesteśmy, jechaliśmy niecałą godzinę – szepnął Kit. Siedzieliśmy sztywno w tylnej części furgonetki. Na razie nie mogliśmy nic zrobić. To poczucie bezradności mnie dobijało.

– Jak tam, wszystko w porządku? – spytałam dzieci. Starałam się sprawiać wrażenie pewnej siebie i zachowywać się tak, jakbym przynajmniej do pewnego stopnia panowała nad sytuacją. Zdałam sobie sprawę, że odkąd odnalazłam te dzieci, obudził się drzemiący we mnie instynkt macierzyński.

– Nie jesteśmy w pobliżu naszej gównianej „Szkoły”. Czuję to – powiedział Oz głosem, po chłopięcemu buńczucznym i pełnym entuzjazmu jednocześnie.

– To niedobre miejsce – dodał Ikar. – Ja zawsze wyczuwam takie rzeczy.

– Tu jest be, co, Ikar? – zażartował Oz i zrobił minę do swojego niewidomego przyjaciela.

Drzwi furgonetki otworzyły się ze skrzypieniem. Słońce oślepiło nas na chwilę. Zmrużyliśmy oczy.

Na zewnątrz stali uzbrojeni ludzie o twarzach jak księżyce w pełni. W walce z nimi nie mielibyśmy najmniejszych szans.

– Nie musicie mierzyć do nas z tych karabinów – powiedziałam.

– Przybywamy w pokoju – dodał Ikar.

Jeden ze strażników podszedł do nas.

– Wysiądźcie z wozu. – Mówił tonem wojskowego; ciekawe, z jakiej armii? – Wszystko pójdzie o wiele łatwiej, jeśli będzie pani wykonywać polecenia, a nie je wydawać. Wy wszyscy – wysiadać! Szybko!

– To małe dzieci. Boją się broni – stwierdził Kit. – Ma pan dzieci? Czy którykolwiek z was ma dzieci?

– Niech pan wysiądzie z tego wozu, do cholery, agencie Brennan. Wiemy, kim pan jest. A poza tym, owszem, mam dwójkę dzieci. Teraz zamknijcie się wszyscy.

Spojrzałam raz jeszcze na dzieci. Miały ściągnięte twarze, ale nie okazywały zbyt wielkiego strachu. Może w „Szkole” nauczyły się przyjmować ze spokojem wszystko, co zgotuje im los.

– Dobra, wychodzimy. Wysiadamy z furgonetki – powiedziałam. Jednak ledwie znalazłam się na zewnątrz, głos uwiązł mi w gardle. Jeśli wcześniej mogłam mieć jakieś wątpliwości, teraz wiedziałam już, że trafiłam do jakiegoś koszmaru. Nogi wrosły mi w ziemię.

Wiedziałam, gdzie jesteśmy. Nie rozumiałam, dlaczego nas tu przywieziono i chyba nie chciałam rozumieć, ale doskonale znałam to miejsce. Boże.

– Och, Kit – wymamrotałam.

– Co się stało, Frannie?

Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Staliśmy przed domem Gillian po zachodniej stronie Sugarloaf Mountain. Tu mieszkała moja przyjaciółka. Jeszcze parę dni temu pływałam w jej wielkim, migocącym w słońcu basenie. Patrząc na zachód widać było dział kontynentalny, a ku północy rozciągał się Four Mile Canyon.

Na dużym, dobrze mi znanym parkingu stało pełno ciężarówek, samochodów i uzbrojonych strażników. Wypatrzyłam też kilku ludzi, których znałam ze szpitala komunalnego w Boulder.

Na jednego z nich zwróciłam szczególną uwagę. Wysiadał właśnie z granatowego land-rovera. Zauważyłam w lewym górnym rogu przedniej szyby szpitalną naklejkę. Taką samą David przyczepił do naszego samochodu.

Ale David był jednym z nich, zgadza się? On też był parszywym draniem. Och, Davidzie, Davidzie, jak mogłeś?

– To doktor John Brownhill. – Wskazałam go Kitowi.

Brownhill nawet na mnie nie spojrzał, nawet nie zwrócił oczu w naszym kierunku.

– Mieliśmy okazję się poznać. W czym się specjalizuje? Dzieciobójstwie? – spytał Kit.

– Jest dyrektorem kliniki zapłodnień in vitro w Boulder – mruknęłam do siebie. Te dzieci musiały mieć matki, pomyślałam po raz nie wiadomo który. Jakieś kobiety wydały je na świat; to dlatego doktor John Brownhill był tutaj. Ci ludzie go potrzebowali.

Nagle przed domem pojawiła się Gillian Puris. Moja przyjaciółka. Tak zimna i wyniosła, że wydawała się zupełnie obcą osobą. Obok niej stał jej syn Michael. Machał do kogoś z ganku; w pierwszej chwili pomyślałam, że do mnie.

Ale myliłam się!

ROZDZIAŁ 104

To Adam! Nic mu nie jest! Tam, stoi przed domem. Adam żyje! – Wendy i Peter wydawali z siebie radosne, piskliwe dźwięki. Dzieci były podekscytowane i ożywione; ucieszyły się na widok tego chłopca – syna Gillian.

Znały go i domyślałam się, skąd – ze „Szkoły”! Michael też stamtąd pochodził. To on był tym Adamem, o którym wszyscy opowiadali.

Mały chłopiec nagle wyrwał się Gillian. Musiał być silny. Rzucił się biegiem w stronę Petera i Wendy.

– Adam! Adam! Tu jesteśmy – krzyczały bliźniaki.

W pierwszej chwili przez twarz Gillian przemknął niepokój, który szybko zastąpiła wściekłość.

– Michael, stój! – krzyknęła, ale szczupły, jasnowłosy chłopiec pędził jak błyskawica do swoich przyjaciół, swoich zaginionych compadres, kumpli ze „Szkoły”.

Michael śmiał się radośnie. Wyglądał jak niewinne, rozbrykane dziecko. Nigdy jeszcze nie widziałam, by zachowywał się po prostu jak mały chłopiec. Padł w objęcia Wendy i Petera i we trójkę zaczęli tańczyć na środku drogi, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki, które tylko te maluchy zdawały się rozumieć.

Odwróciłam się od nich i spojrzałam na Gillian. Miała takie zimne, bezduszne oczy. Po raz pierwszy ujrzałam jej skrzętnie dotąd skrywane oblicze, i nie byłam na to przygotowana. Kim jest ta kobieta, którą uważałam za bliską mi osobę? Czułam się tak, jakbym miała w żołądku ciężki kamień. Ona tylko udawała moją przyjaciółkę, by obserwować mnie po śmierci Davida.

– To Adam! Nasz przyjaciel! – krzyknął mi w ucho Ikar. Z radości oderwał się od ziemi i wzleciał na wysokość półtora metra. Zawisł w powietrzu. – Adam żyje! Czy to nie wspaniałe? Co lepszego mogłoby nas spotkać?

Nagle Ikar otrzymał potężny cios. Jeden ze strażników uderzył go w głowę. Rąbnął tego małego chłopczyka pięścią. Biedny Ikar bezwładnie runął na ziemię. Nie ruszał się.

Tego już było dla Kita za wiele. Uderzył strażnika prosto w szczękę. Dwaj pozostali, klnąc głośno, rzucili się na Kita, zasypując go gradem ciosów. Potem wymierzyli w niego karabiny, ale on się nie uspokoił. Wydzierał się na nich. Dzieci też krzyczały.

Tymczasem ja uklękłam przy biednym Ikarze. Bałam się, że mogło mu się coś stać, ale jego nie widzące oczy na szczęście były otwarte. Wyglądało na to, że już doszedł do siebie.

– Bezmózg – rzucił do strażnika, dając upust złości. Prawdziwy mały wojownik. – I to miał być cios?

– Zuch z ciebie, Ikarze – powiedziałam. – Ale uspokój się trochę.

– Nie wolno latać! – huknął strażnik, patrząc znacząco na Ikara. Mężczyzna był czerwony na twarzy; żyły napęczniały mu na karku. – Znacie przepisy. Latanie jest zabronione. Powtarzaliśmy wam to tysiące razy.

– Przepisy się zmieniły – warknął Ikar.

Nie zamierzał ustąpić. Przygarnęłam malca do siebie, pragnąc zasłonić go przed kolejnymi ciosami. Instynkt macierzyński rozbudził się we mnie ze zdwojoną siłą.

Gillian szła szybkim krokiem w moim kierunku.

– Nie powinno do tego dojść – rzuciła w moją stronę. – Przykro mi, Frannie.

– Jasne. To kwestia wyczucia – odburknęłam i zdałam sobie sprawę, że jestem wściekła. – Niestety, David i Frank McDonough zawiedli. Zabrakło im wyczucia i tyle.

Miałam ochotę krzyczeć na Gillian i na strasznego potwora zwanego wujkiem Thomasem, ale zmusiłam się, by zachować spokój i nie okazywać złości. Sytuacja była zbyt niebezpieczna. Wokół nas stali uzbrojeni strażnicy. Zdawali się tylko czekać na okazję, by sobie postrzelać.

– Cześć, ciociu Frannie! – usłyszałam z dołu.

Michael objął mnie za nogi i mocno się przytulił. Był pięknym małym chłopcem. Zawsze go ubóstwiałam i nie mogłam się nachwalić, ale w tej chwili, szczerze mówiąc, trochę się go bałam. Wszystko mnie przerażało. A najbardziej Gillian. Moja tak zwana przyjaciółka okazała się bezdusznym potworem.

Nic nie było tym, czym się wydawało; co za koszmar!

Michael to Adam.

Bóg jeden wie, kim jest Adam.

A Gillian nie była moją przyjaciółką. Tyle razy rozmawiałyśmy ze sobą, śmiałyśmy się i płakałyśmy razem. I pomyśleć, że przez cały ten czas miałam tuż obok wroga, najgorszego z nich. Może nawet przyszło jej do głowy, by mnie zabić?

Pochyliłam się i pocałowałam Michaela w policzek.

– Czyli Peter i Wendy są twoimi przyjaciółmi? – spytałam.

– Najlepszymi – oznajmił.

Gillian przerwała naszą rozmowę.

– Masz pójść do swojego pokoju i nie wychodzić, dopóki ci nie pozwolę – powiedziała surowym tonem. Nie znałam jej od tej strony. – Idź już, Michael. Natychmiast!

Chłopiec podniósł oczy na swoją matkę. Biologiczną matkę? – pomyślałam. Wydawał się zdezorientowany i zraniony, i nie można go było za to winić.

– Mamusiu – spytał najzupełniej niewinnie – czy chcesz ich uśpić? Proszę, nie rób tego. To moi przyjaciele. Oni będą grzeczni!

I wtedy chłopczyk zaczął płakać gorzkimi łzami. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. On naprawdę bał się o swoich przyjaciół. Gillian jak gdyby nieco zmiękła. Wreszcie zauważyłam w niej cień osoby, którą znałam. Po chwili jednak wyciągnęła rękę w stronę domu.

– Powiedziałam, żebyś poszedł do swojego pokoju, więc zrób to. No, już! – krzyknęła. – To rozkaz.

Podążyłam spojrzeniem za jej wyciągniętą ręką i z wrażenia zaparło mi dech.

– Och, Gillian, nie – jęknęłam.

Na ganku stało kolejne małe dziecko. Tym razem była to dziewczynka. Wyglądała niemal identycznie, jak Michael. To zapewne Ewa. W mojej pamięci odżyło wspomnienie umierających w „Szkole” dzieci. Nieudanych eksperymentów. Wadliwych egzemplarzy. I jakby tego wszystkiego było mało, teraz ujrzałam to dziecko.

Koszmar nie zakończył się na tym. Po jednym szokującym odkryciu następowało kolejne. Ku swojemu zdumieniu, rozpoznałam człowieka stojącego w drzwiach za plecami Ewy. Był to doktor Carl Puris, mąż Gillian! Ale to niemożliwe! Carl Puris zmarł przed dwoma laty na chorobę serca.

Usłyszałam głos Kita.

– To Anthony Peyser – powiedział. – Doktor Peyser żyje i ma się doskonale. Wreszcie znalazłem tego sukinsyna.

ROZDZIAŁ 105

Maximum. Maximum. Idź na całość. Pędź szybko jak wiatr. Nawet szybciej!

Zmagając się z ogarniającym ją strachem, Max rozpostarła skrzydła i rzuciła się w dół między dwiema wysokimi jodłami. Zagłębiała się dalej i dalej w las, dopóki nie uznała, że jest na tyle bezpieczna, by wylądować.

Dopiero wtedy się obejrzała.

Nikogo nie zobaczyła.

Znów była sama. Prawdą mówiąc, nie poprawiło jej to nastroju. Ani trochę. Instynkt ostrzegał ją, żeby uciekła stąd, odleciała tak szybko, jak tylko potrafi.

Musiała jakoś uzyskać pomoc, ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Do kogo miała się zwrócić, teraz, gdy nie mogła liczyć na dobre rady Frannie i Kita? Czy kiedykolwiek powiedzieli jej coś, co teraz mogłoby okazać się pomocne? Jakie nauki wyciągnęła ze swoich doświadczeń? W jej umyśle kłębiły się dziesiątki pytań, na które nie znała odpowiedzi.

Max nie wiedziała dokładnie, jakie stosunki panowały w „Szkole”, ale była bystra i lubiła węszyć. Wyczuła, że Adam jest wyjątkowy. Wcześniej myślała, iż został uśpiony, ale tak się jednak nie stało. Adam mieszkał w tym dużym domu w górach. Razem z przyjaciółką Frannie. Czy to oznaczało, że Frannie też jest w to zamieszana? A Kit? Komu Max mogła zaufać? Skąd uzyskać pomoc? Skąd, skąd, skąd? Myśl, myśl, myśl, dziewczyno!

Ale jak na złość nic nie przychodziło jej do głowy. Miała w niej zupełną pustkę. Wreszcie postanowiła się pomodlić.

– Drogi Boże, Ojcze, proszę, pomóż mi i moim przyjaciołom. Modlimy się do Ciebie co dzień, ale nic dobrego nas jeszcze nie spotkało. Nie chcę narzekać, ale może to odpowiednia chwila, by wreszcie coś się zmieniło. W porządku?

Wiele o Bogu słyszała i bardzo lubiła wyobrażać sobie, że ktoś taki jak On naprawdę istnieje. Od wielu lat co niedziela chodziła do kościoła – telewizyjnego. Teraz potrzebowała dowodu na istnienie Boga. Chciała, by jej modlitwy choć raz zostały wysłuchane; była przekonana, że na to zasługuje. Wszystkie dzieci ze „Szkoły” na to zasługiwały. Od zawsze.

Nagle przypomniała sobie coś, co powiedział jej wujek Thomas. Często to powtarzał, jak wiele innych swoich powiedzonek; „wbił jej to do głowy”. Uwielbiał się wymądrzać, palant jeden. A powiedział: „Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie”.

ROZDZIAŁ 106

Zabrano nas jak skazańców w głąb wielkiego domu, rozciągającego się na zboczu góry. Wiedziałam, że został on zbudowany na starej kopalni. W okolicy góry Sugarloaf nie było to niczym niezwykłym. Miejscowe dzieciaki od lat bawiły się w nieczynnych sztolniach. Strażnicy oddzielili mnie i Kita od czwórki skrzydlatych dzieci. Wendy i Peter zaczęli szlochać, ale ludzie z ochrony pozostali niewzruszeni.

– Wszystko będzie dobrze, maleństwa – próbowałam dodać dzieciom otuchy.

– Wcale, że nie. Wiemy o tym – lamentowały maluchy.

Prawdopodobnie miały rację. Niestety, były obdarzone doskonałym instynktem; potrafiły wyczuć zagrożenie i, być może, odgadnąć prawdziwe zamiary niektórych ludzi.

Pod domem kryły się dwa poziomy piwnic o grubych, betonowych i metalowych ścianach. Nigdy ich dotąd nie widziałam; nie miałam pojęcia o istnieniu tych podziemi. Kolejne oszustwo. Z Gillian nic nie było takie, jakim się wydawało.

Zwracałam uwagę na wszystkie szczegóły; ciągle pamiętałam, że kiedyś mogę zostać ważnym świadkiem. Do ściany przytwierdzona była jasnoczerwona skrzynka z napisem: KOC BEZPIECZEŃSTWA. Wszędzie wisiały białe kitle i okulary ochronne. Na stalowych drzwiach widniał napis: PRYSZNICE OCHRONNE. Z każdą chwilą umacniałam się w przekonaniu, że znajdujące się w Nowym Meksyku ogromne bunkry Departamentu Obrony są nieporównanie mniej nowoczesne i gorzej wyposażone od tego tajemniczego podziemnego kompleksu. W jego budowę włożono masę pieniędzy.

Przechodząc obok jakiegoś laboratorium, zajrzałam do środka. Nowoczesny wystrój. Połyskujące blaty, białe ściany. Jasne światło bijące z lamp fluorescencyjnych. Kilku naukowców krzątało się przy zbiorniku z kulturami bakterii; w takim urządzeniu komórki mogły być przez bardzo długi okres utrzymywane przy życiu.

Poczułam silne szturchnięcie w plecy. Strażnik popędził nas gestem ręki.

Zabrano nas do jednego z pomieszczeń znajdujących się w pobliżu miejsca, które jeden ze strażników nazwał Laboratorium North Woods. Oz, Ikar, Wendy i Peter trafili gdzie indziej. Nikt nie chciał nam powiedzieć, gdzie.

– Uśpicie nas? – spytałam ironicznym tonem czarnobrodego strażnika, który stanął przy drzwiach do naszego pokoju.

– Nie wątpię, że taka decyzja zostanie podjęta – odparł. Rozejrzał się po pozostałych strażnikach, mierzących do mnie i Kita z karabinów. – Gdyby to ode mnie zależało, najpierw bym cię zerżnął. Jesteś trochę za płaska, jak na mój gust, ale masz zgrabną dupcię.

Wybuchnął rubasznym śmiechem. Inni strażnicy zawtórowali mu. Potem drzwi zamknęły się z trzaskiem za mną i Kitem.

– Co się stało ze Strickerem, u licha? – powiedział Kit i uderzył dłonią w ścianę. – Tamten facet przed domem to doktor Peyser. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

– Tutaj go znaliśmy jako Carla Purisa. Byłam na jego pogrzebie w Boulder. Boże, łeb mi pęka.

– Peyser miał przyjaciółkę, niejaką Susan Parkhill. Ona też jest uznanym biologiem. Podejrzewam, że Susan Parkhill i twoja dobra znajoma Gillian to ta sama osoba.

Wzięłam Kita za rękę. Tak długo musiał samotnie brnąć przez to potworne bagno, przeciwstawiając się nieprzychylnemu losowi i potężnym mocom. Dopiero teraz zrozumiałam, przez co przeszedł.

Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Niemal natychmiast otworzyły się szeroko. Stanął w nich jeden ze strażników.

– Gillian chce z panią rozmawiać – oznajmił. – Tylko z panią, doktor O’Neill.

ROZDZIAŁ 107

Coraz lepiej wychodziło mi odkrywanie prawdziwej istoty rzeczy, ciemnej strony życia w tej okolicy, którą jeszcze nie tak dawno uważałam za „Raj Odzyskany”.

Gillian nie jest moją przyjaciółką.

Jest moim śmiertelnym wrogiem.

Wiem, co stanie się za chwilę.

To ma być przesłuchanie. Od tego zależy moje życie.

Gillian chce wyciągnąć ode mnie więcej informacji. Nie wolno mi nic powiedzieć.

– Ja naprawdę cię lubię, Frannie – Gillian zaczęła od kolejnego wyrachowanego, bezczelnego kłamstwa. Kto wie, może nawet mówiła szczerze? Siedziała na obitym skórą krześle w bibliotece na piętrze i patrzyła mi głęboko w oczy.

W moim sercu znów wezbrała gorycz. Miałam ochotę nakrzyczeć na Gillian, obrzucić ją najgorszymi wyzwiskami, ale zdusiłam w sobie wszystkie swoje żale. No, prawie wszystkie.

– A kiedy to mnie tak polubiłaś? Może tego dnia, kiedy kazałaś swoim ludziom zabić Davida? Albo Franka McDonougha – zapytałam.

Jej jasnobrązowe oczy spojrzały na mnie zimno. Twarz była kamienna, pozbawiona wyrazu. Miałam wrażenie, że spotykam tę kobietę pierwszy raz w życiu.

– I zrobiłabym to znowu. W tym wypadku cel całkowicie uświęca środki. Da Vinci i Kopernik musieli złamać obowiązujące w ich czasach zasady, by dokonać swoich odkryć, Frannie. Przemyśl wszystko, zanim odsądzisz mnie od czci i wiary. Proszę, dołącz do mnie. – Wskazała krzesło stojące po przeciwnej stronie długiego mahoniowego stołu.

Potrząsnęłam głową. Nie zamierzałam „dołączać” do niej, nawet w symboliczny sposób. Ogarniały mnie mdłości.

– Być może liczysz na to, że ta rozmowa ulży twojemu sercu, ale ja na razie nie mam z niej żadnych korzyści. Proszę, każ zaprowadzić mnie z powrotem na dół. Nie chcę nic więcej słyszeć, Susan. Doktor Susan Parkhill?

Zmarszczyła brwi i w geście zniecierpliwienia zabębniła palcami w stół.

– Dobrze więc, muszę się od ciebie dowiedzieć paru rzeczy. Z kim rozmawiałaś? Nie utrudniaj życia mnie, sobie i tym dzieciakom, które zdajesz się tak lubić.

– Nikomu nic nie powiedziałam – odparłam najspokojniejszym tonem, na jaki byłam się w stanie zdobyć. – A teraz mogę już wrócić na dół?

Gillian przeszyła mnie świdrującym spojrzeniem.

– Komu o tym wszystkim mówiłaś? Poza twoją siostrą Carole?

To był cios poniżej pasa. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

– Nie znaleźliśmy jeszcze ani jej, ani jej córek. Ale nie martw się, znajdziemy je. Bez twojej pomocy. Jest jeszcze ktoś, o kim powinnam wiedzieć?

Potrząsnęłam głową. Boże, ależ jej nienawidziłam. Przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu. Moja stara przyjaciółka.

– Nie umiesz dobrze kłamać. Tyle już wiem. Dlatego jestem gotowa ci uwierzyć, Frannie.

Jej surowa twarz nabrała bardziej pogodnego wyrazu. Domyśliłam się, że teraz Gillian chce mi powiedzieć coś o sobie. Zauważyłam w jej oczach znajomy błysk zadowolenia.

– Powiem ci, co się stało – zaczęła. – To naprawdę niesamowite. Kiedy usłyszysz całą tę historię, wszystko zrozumiesz. Postąpiliśmy dokładnie odwrotnie, niż było to dotychczas przyjęte. Zamiast wprowadzać minimalną ilość ptasiego DNA do ludzkich zygot, pobudziliśmy sporą liczbę ptasich chromosomów. Następnie „stopiliśmy” chromosomy kilku ptaków z pobranymi od naszych pacjentów, ogrzewając je dotąd, aż nitki DNA się rozłączyły. Może brzmi to dość egzotycznie, ale to standardowa technika.

– Nie musisz mnie traktować jak idiotki.

Prychnęła cicho z dezaprobatą.

– Przełomowym osiągnięciem mojego męża było wywołanie kontrolowanej rekombinacji genetycznej między nitkami DNA. Udało mu się zapanować nad procesem wymiany genów, który w naturze jest całkowicie losowy. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że komórki zaczną się tak ochoczo dzielić, ale to właśnie nastąpiło. Zdumieliśmy się, kiedy sonogram wykazał, że Max jest zdolna do normalnego rozwoju. Od niej wszystko się zaczęło. Choć nie była doskonała, jej narodziny stanowiły przełom.

Sonogram. Czyli miałam rację. Dzieci wszczepiano do kobiecej macicy… a przynajmniej do jakiejś macicy.

Gillian mówiła dalej. Patrzyła na mnie, ale zdawała się mnie nie widzieć.

– Korzystaliśmy z usług klinik doktora Brownhilla w Boulder i Denver. Ludzie mieli do niego zaufanie, a on przekonywał ich, że stosuje najbardziej nowoczesne metody, co nawiasem mówiąc było prawdą. Pobieraliśmy od kobiety jajo, które następnie zapładnialiśmy spermą jej męża. Potem wprowadzaliśmy do niego trochę DNA. Na koniec wszczepialiśmy embrion do macicy.

– Oczywiście, wszyscy ci ludzie wyrazili na to zgodę?

– Matki nie mają dla nas znaczenia – powiedziała Gillian ze złością. – Najpierw zajęliśmy się ptakami, bo długo żyją, jak na swoje rozmiary.

Skinęłam głową. Zdążyłam się tego domyślić. Albatros wędrowny może żyć siedemdziesiąt lat, a papugi nawet dłużej. Wśród ptaków jest mnóstwo podobnych przykładów długowieczności.

– Skrzydlate dzieci to był tylko początek… Niedługo potem nastąpił kolejny, najważniejszy przełom w badaniach. To wszystko zmieniło. Jeden z naszych współpracowników odkrył promotor dla genu pochłaniającego wolne rodniki. Jak wiesz, wolne rodniki uszkadzają komórki. Bez uszkodzonych komórek organizmy nie umierają, nie mogą umrzeć z przyczyn naturalnych.

Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Poczułam w sobie przejmujący chłód. Mogłam tylko dalej słuchać Gillian. Ona uśmiechnęła się zimno.

– Michael wygląda jak najzwyklejsze w świecie małe dziecko, prawda? – zapytała. – Ewa zresztą też. A tak naprawdę, te drogie maluchy warte są każdej ceny, każdej ofiary. Przewidywana długość życia Michaela wynosi dwieście lat. Może nawet więcej.

Nie wierzyłam własnym uszom. Czyżby o to właśnie chodziło we wszystkich kosztownych badaniach prowadzonych tutaj i w „Szkole”? Zdaje się, że jęknęłam. W każdym razie szeroko otworzyłam usta.

Przewidywana długość życia Michaela wynosi dwieście lat.

Gillian powoli skinęła głową. Miała mnie w garści. Zrozumiałam, na czym polega ich osiągnięcie. Wreszcie wszystko pojęłam.

– Mój syn to następny etap ewolucji rodzaju ludzkiego.

ROZDZIAŁ 108

Kit w swoim życiu uczestniczył w setkach przesłuchań, ale nigdy w charakterze przesłuchiwanego.

– Nazywam się Thomas – powiedział mężczyzna siedzący naprzeciw niego. Był wyraźnie rozluźniony, bardzo pewny siebie.

– Wiele o tobie słyszałem – odparł Kit.

– Nie wątpię. Skoro tak miło nam się gawędzi, to pozwól, że opowiem ci trochę o sobie.

– Jasne, czemu nie.

– Służyłem w siłach powietrznych. Marzyłem o tym, żeby zostać pilotem.

– Dobrze jest mieć marzenia – wtrącił Kit i skinął uprzejmie głową. Starał się zyskać na czasie; przez cały czas gorączkowo rozmyślał, w jaki sposób obrócić sytuację na swoją korzyść.

– Pewnie, że tak. Niestety, okazało się, że mam za słaby wzrok jak na wymagania obowiązujące w siłach powietrznych. Nie muszę nosić okularów, ale nie mogłem zostać pilotem. Dlatego zacząłem uczyć. Wiesz, tak kończą wszyscy, którzy nie mogą latać.

– Uczyłeś dzieci? – spytał Kit.

– Tak, przez pewien czas. Potem zaoferowano mi posadę w Akademii Sił Powietrznych. Uczyłem tam biologii… przyszłych pilotów.

– To miło.

– A owszem. Była w tym jednak pewna ironia losu. Wiesz, fajnie się z tobą gada. Równy z ciebie chłop.

– No coś ty. Po prostu mam w tobie dobrego rozmówcę.

– A, tak. To czasami pomaga. Doktor Peyser przyjechał do Akademii i mnie zwerbował.

– Ze względu na to, że uczyłeś biologii?

– Nie, skąd. Gdzie mi do tych naukowców, których zatrudnia. Ale moje wykształcenie pomogło mi w zrozumieniu jego wizji. On w taki sposób to organizuje: szuka ludzi zdolnych zrozumieć i uwierzyć, a potem składa im propozycję, o jakiej dotąd mogli tylko marzyć.

– Chodzi o pieniądze?

– A żebyś wiedział. Ale jest w tym coś więcej. Człowiek czerpie satysfakcję ze swojej pracy, wie, że uczestniczy w czymś niezwykle ważnym. Ale dość o mnie. Ty, z tego, co słyszałem, zapowiadałeś się na świetnego agenta. Wróżono ci świetlaną przyszłość w FBI.

– Ale nie byłem w stanie uwierzyć w wizję, a przynajmniej nie w tej wersji, którą mi przedstawiono.

Thomas skinął głową.

– Tak, słyszałem coś o tym. No to powiedz mi, Kit, komu do tej pory opowiadałeś o „Szkole”? To proste pytanie, wymagające prostej odpowiedzi. Kiedy ją uzyskam, będziemy mogli zakończyć tę rozmowę.

– Nikomu – odparł Kit. – Nikomu nic nie powiedziałem.

I właśnie wtedy wujek Thomas wpadł w szał, a Kit nareszcie zrozumiał, czym była panująca w „Szkole” atmosfera strachu. Zrozumiał też, dlaczego dzieci nienawidziły Thomasa, ponieważ czuł do swojego oprawcy dokładnie to samo. Nienawiść rosła w nim z każdym spadającym nań potężnym ciosem.

Ale Kit do niczego się nie przyznał, nic nie powiedział.

Nawet słowem nie pisnął.

ROZDZIAŁ 109

Max z miejsca rozpoznała tych drani ze „Szkoły”. Byli strażnikami, okrutnikami, którzy znęcali się nad dziećmi. Teraz przedzierali się przez las i szukali jej, by ją zabić. Pieprzyć ich.

Schowała się na wierzchołku jednej z największych sosen, ale wcale nie było tam bezpiecznie. Gdyby musiała nagle uciekać, trudno byłoby zerwać się do lotu z chwiejnej gałęzi.

Wiedziała, że najpierw trzeba by dobrze się rozpędzić. Przed startem lepiej jest zawsze przebiec parę kroków. Kto wie, może przez swoje gapiostwo znalazła się w potrzasku.

Bardzo chciała wzbić się w powietrze, ale tam latały dwa helikoptery, krążące nad połacią gęstego lasu, przypominające o sobie donośnym warkotem. Co pewien czas jeden albo drugi pokazywał się nad głową Max, widoczny na tle purpurowoczarnego nieba.

Drzwi helikoptera były szeroko otwarte i stało w nich dwóch snajperów z karabinami. Wszyscy szukali jej, Max. Parszywe dranie.

Kit powiedział, że w helikopterze, który w czasie ich wycieczki do Denver krążył nad miastem, siedzą ludzie, którym można zaufać; z pewnością jednak nie miał na myśli tych oprychów, którzy w tej chwili czyhali na nią ponad lasem. Oni chcieli ją zabić. Widziała ich broń. Byli łowcami, a ona doświadczyła na własnej skórze, jak bolesna jest rana od kuli.

Nie, to nie są dobrzy ludzie, lecz najgorsi łajdacy pod słońcem. Tchórze. Paskudne, śmierdzące dranie.

Tak wielkiego lęku nie odczuwała od samego początku, od czasu, kiedy uciekła razem z Matthew ze „Szkoły”, zanim jeszcze po raz pierwszy oderwała się od ziemi. Znów została sama jak palec.

Tęskniła za swoim bratem, Matthew, za Ozem, Ikarem, bliźniakami. Brakowało jej też Kita i Frannie. Obdarzyła ich całkowitym zaufaniem – powierzyła im swoje życie. Kiedy o nich myślała, ogarniało ją uczucie, którego nigdy dotąd nie doznała. Serce zaczynało jej szybciej bić. Coś ściskało ją za gardło, jakby miała się rozpłakać. A w tej chwili absolutnie, bezwzględnie, nie wolno jej było tego robić.

Nagle serce zamarło Max w piersi. Nadchodził jeden z żołnierzy. Jakiś niedobry, okrutny obibok. Był pod jej kryjówką.

Miał na nosie dziwnie wyglądające gogle; Max domyślała się, do czego służą. Nocne okulary, do patrzenia w ciemności. Jak wampir.

Krew w niej zawrzała. Nie zamierzała dać się zabić! Nie pójdzie na rękę tym bandytom!

Dosłownie w ostatniej chwili Max zaczęła silnie bić skrzydłami. Żołnierz, czy strażnik, podniósł głowę.

– Huziaaaaa, ty dupku! – wrzasnęła.

I zeskoczyła z drzewa. Praktycznie nic nie hamowało jej upadku.

Flap!

Flap! Flap! Flap!

Flapflapflapflapflapflap!

Max runęła na żołnierza niczym wielki, spadający głaz. Noktowizor wylądował na ziemi; wielki karabin potoczył się gdzieś w bok. Mężczyzna padł na ziemię, nieprzytomny.

No, a to już głupota! Co chciałaś w ten sposób udowodnić, skarciła się w duchu Max. Że jesteś taka, jak on?

Ale w głębi duszy znała odpowiedź na to pytanie.

Mogła podjąć walkę!

Podniosła ręce w górę – rozpostarła skrzydła i wyszeptała głośno:

– Jesssst! Mogę z Nimi walczyć!

Wtedy jednak do jej uszu dobiegł warkot nadlatujących helikopterów. Podniósłszy głowę, ujrzała maszyny. Było ich kilka. Radość ze zwycięstwa prysnęła jak bańka mydlana.

ROZDZIAŁ 110

Twarz Kita była niemiłosiernie poobijana i poraniona. Z rozciętej górnej wargi płynęła krew. Nos także krwawił i prawdopodobnie był złamany. Kit został pobity, wręcz skatowany. Posłużył za worek treningowy komuś, kto tego dnia naprawdę solidnie przyłożył się do ćwiczeń.

– Co ci się stało? Co się stało, Kit?

– Nie chciałem mówić – wybełkotał. Próbował uśmiechnąć się, co, zważywszy na jego napuchniętą wargę, nie było łatwe. Mimo to, prawie mu się udało.

Usiadłam obok niego na łóżku. Żałowałam, że nie mam ze sobą apteczki. Delikatnie dotknęłam jednego z sińców i Kit skrzywił się z bólu.

– Nic mi nie jest – powiedział. – Nie pierwszy raz dostałem w zęby.

Był strasznie wkurzony, niczym zmaltretowane zwierzę wsadzone do klatki. Nade wszystko pragnął zemsty, a ja podziwiałam jego siłę ducha. Nigdy się nie poddawał. Opowiedział mi o swojej rozmowie z wujkiem Thomasem. Potem ja przekazałam mu wszystko, czego dowiedziałam się od Gillian.

Kit objął mnie i jęknął. Oparłam głowę na jego ramieniu i przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu.

– Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem – wyszeptał Kit z twarzą wtuloną w mój policzek.

Miałam wrażenie, że się uśmiecha. Słyszałam to w jego głosie.

– Wtedy, kiedy kazałam ci się wynosić? Spakować się i wyjechać? Ty powiedziałeś: „Umowa to umowa”.

Kit skinął głową.

– Bo wyznaję taką zasadę. Twierdzę też, że uścisk dłoni wystarcza do przypieczętowania umowy. Ty wydałaś mi się dzielna, mądra, nie bałaś się ryzyka i byłaś krzykliwa jak skurczybyk. A do tego niesamowicie piękna.

– Jasne, pamiętam, jak olśniewająco wyglądałam. Byłam cała umazana krwią łani.

– Zgadza się. Krew na bluzie, ogień w oczach. Boże, wyglądałaś cudownie. Jesteś naprawdę piękna. Mam nadzieję, że wyjdziemy z tego cało, Frannie. Nie bardzo jednak widzę, jak mogą puścić nas wolno. Jesteśmy świadkami wszystkiego, co robili.

– Nasz ostatni dzień na ziemi – westchnęłam i zamyśliłam się na chwilę nad moimi słowami. – Ależ to dziwne. Czy żałujesz czegoś w swoim życiu? Czy jest coś, czego nie zrobiłeś, a chciałbyś? Co zrobiłbyś teraz, gdybyś mógł?

– Chciałbym polatać z Max – odparł Kit bez wahania. Westchnął. – Chciałbym pożegnać się z Kim i moimi synkami. Boli mnie, że nie było mi to dane… Chciałbym pojechać z aparatem na safari do parku Serengeti i Masai Mara. Może spędzić parę miesięcy w Tybecie, mimo tego filmu z Bradem Pittem. Pojechać do Florencji na miesiąc, dwa.

– Tak, pstryk i jesteśmy we Florencji – powiedziałam. Nie wiem, czemu gawędziliśmy ze sobą w tak nieodpowiedniej chwili, dziwnie spokojni i nieco podochoceni. Cóż, nic na to nie mogliśmy poradzić. Ja najbardziej chyba żałowałam tego, że nie będziemy razem. Między mną a Kitem coś się zaczynało – i wkrótce miało się gwałtownie skończyć. To wydawało mi się takie niesprawiedliwe.

– Nie mógłbym umrzeć, gdybym tego nie zrobił – szepnął Kit i, mimo że rozcięta warga musiała go boleć, pocałował mnie, delikatnie, w usta. To było cudowne. Ten facet ciągle czymś mnie zaskakiwał.

– Ja też chciałam to zrobić – szepnęłam – naprawdę. Od chwili, kiedy cię zobaczyłam.

– Dobrze to ukrywałaś – odparł Kit. – Co jeszcze chciałaś zrobić?

– Zaraz ci pokażę. Chodź do mnie.

Pocałowaliśmy się znowu, delikatnie, ale niecierpliwie. Przywarliśmy do siebie. Co jeszcze chciałam zrobić? Chciałam rozebrać go powoli, z namaszczeniem, i chciałam, by on zrobił to samo ze mną. Mieliśmy mało czasu i doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. To wszystko zmieniało, sprawiało, że to, co dotychczas wydawało się ważne, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Zresztą, kto wie, może dzięki temu po raz pierwszy uzmysłowiliśmy sobie, co naprawdę jest najważniejsze.

Delikatnie dotknęłam jego twarzy. Pocałowałam rany. Posmakowałam krew z rozciętej wargi. Starałam się zapamiętać go jak najdokładniej, tak, by nigdy niczego nie zapomnieć. Nic innego nie mogliśmy robić w tej chwili; tylko to miało sens. Na pewno było przyjemniejsze od umartwiania się, zrzucania na siebie nawzajem winy za błędy, i od walenia do drzwi i wydzierania się na cały głos.

Zaczęłam niezgrabnie ciągnąć jego szeroki skórzany pas. Wciąż czułam się dość niepewnie. Kiedy uświadomiłam sobie, że wstyd w tej chwili nie ma sensu, jednym gwałtownym ruchem ręki wyszarpnęłam pasek ze spodni Kita. Wszystko stało się tak szybko, ale cieszyłam się, że w ogóle się stało. Był najseksowniejszym, najlepszym mężczyzną, jakiego znałam. Wiedziałam to na pewno.

Sekundy płynęły powoli. Chciałam, by tak było. Nie mieliśmy dokąd iść, nie istniało w tej chwili dla nas lepsze miejsce. Trochę kręciło mi się w głowie; tak dawno nie byłam z mężczyzną. Nie miałam jednak wyrzutów sumienia; już nie.

Kit nachylił się nade mną. Delikatnie ujął w palce mój podbródek, a następnie pocałował mnie najpierw w usta, potem w policzki, w nos, oczy. Przez cały ten czas nie odrywał płonącego wzroku od mojej twarzy.

Nie pamiętałam, by wcześniej ktokolwiek całował mnie po oczach. Po chwili Kit musnął ustami moją szyję. To było cudowne uczucie; każde jego dotknięcie dawało mi rozkosz. Może nie powinniśmy w naszej sytuacji robić czegoś takiego, ale nie mogłam się powstrzymać, nie chciałam.

To, że byliśmy razem, wydawało się takie niesamowite. Mój oddech stał się płytki, przyspieszony, pierś mi falowała. Tak bardzo pragnęłam Kita. Przejechałam dłońmi po jego twardych plecach, ramionach, po wewnętrznej stronie umięśnionych ud. Był niezwykle podniecony; świadomość, że mnie pożąda, sprawiała mi niewypowiedzianą radość. Ja też go pożądałam.

Ogień rozniecony w mojej duszy bardzo szybko się rozprzestrzeniał. Kit wszedł we mnie i zaczęliśmy powoli się kołysać, potem coraz szybciej i szybciej. Nasze ciała znalazły wspólny, cudowny rytm. Wydawało mi się, że lecimy i tak właśnie miało być.

ROZDZIAŁ 111

Max zapadła w drzemkę. Na prawdziwy sen nie mogła sobie pozwolić. Po raz kolejny zmieniła kryjówkę. Teraz zaszyła się na szczycie niedużej góry, na której było pełno głazów i osik. Schowała się w głębokiej, wąskiej szczelinie, pod wilgotnymi liśćmi i kruchymi, starymi gałęziami.

Po mniej więcej godzinie dostała się do stojącego w pobliżu domku letniskowego w poszukiwaniu jedzenia i wody. Latanie wymagało ogromnej ilości energii.

Zbyt łapczywie rzuciła się na jedzenie, za bardzo się objadła i teraz było jej niedobrze. Miała skurcze żołądka i ogarniały ją mdłości; czuła się po prostu fatalnie. Mimo wszystko nadszedł czas, by wyruszyć w dalszą drogę, poszaleć, posmakować życia i zapewne umrzeć.

Nie jest to przyjemna perspektywa, ale mówi się trudno, myślała Max. Przynajmniej na pewien czas zakosztowała wolności. Mogła sobie polatać i zobaczyć choć kawałek świata. Większość ludzi nigdy tego nie doświadczyła. Nie tak, jak ona.

Słońce wyłaniało się zza horyzontu i Max była szczęśliwa, że może raz jeszcze je zobaczyć. Miała ochotę polecieć ku niemu, stopić się z tą wielką pomarańczowożółtą kulą. Czuła, że z całym wszechświatem łączy ją nierozerwalna więź. Czy to miało sens – czy była bliższa natury niż większość ludzi? Tak jej się wydawało. Może to dlatego, że potrafiła latać.

Boże, była cała obolała. Marzyła o gorącym prysznicu, i żeby Frannie rozczesała jej włosy, wygładziła pióra. Max chciała znów znaleźć się wśród swoich przyjaciół, z dala od wszystkich innych ludzi.

A niech ich diabli wezmą! Nienawidziła wujka Thomasa, strażników i tych dziwnych ludzi w garniturach, kimkolwiek byli. Nienawidziła ich wszystkich z całego serca.

Max wspięła się na urwisko wznoszące się nad doliną. Przeszła już chyba ze trzy kilometry. Teraz na paluszkach, pomyślała. Tylko bez hałasu. Nie schrzań wszystkiego i nie daj się złapać. Nie wolno ci.

Max podniosła głowę, rozejrzała się po dolinie i serce zamarło jej w piersi. O nie! Szukała ją cała armia ludzi. Dziewczynka szybko wskoczyła z powrotem za skałę.

Znów wychyliła się. Chciała tylko zerknąć. Kiedy zauważyła jeden z helikopterów, wpadł jej do głowy pewien pomysł. Nie miała pojęcia, czy jest on głupi, dobry, czy też po prostu szalony. W skupieniu wlepiła wzrok w unoszącą się w oddali maszynę.

Tak, to niezły pomysł! Może dlatego, że nie miała innych. Przynajmniej będzie mogła czymś się zająć przez najbliższych kilka minut.

Rozciągnęła mięśnie i przeszył ją silny ból. Zignorowała to. Rozluźniła się tak bardzo, jak to możliwe. Przygotowała się psychicznie. Boże, ciągle męczyły ją mdłości. Jedzenie, które znalazła w domku letnim, musiało być już częściowo zepsute.

Ostrzegła siebie w duchu: Szybko wzbij się w powietrze. Nie bój się. Działaj bez wahania. Nie wylatuj ponad drzewa.

Leć bardzo, bardzo szybko.

Niczego się nie bój!

Leć nisko!

Niech Bóg chroni tego, kto wejdzie mi w drogę!

Max szybko podniosła się z ziemi i zerwała się do prędkiego biegu. Jej serce biło szybko i mocno. Aż za mocno. Jeszcze trochę i wyskoczy jej z piersi albo rozpadnie się na strzępy.

Oderwawszy się od ziemi nikogo nie dostrzegła. Gdzie byli łowcy? Spodziewała się, że ktoś do niej strzeli. Skrzywiła się na tę myśl, poczuła pokusę, by zamknąć oczy, ale tego nie zrobiła.

Zostań na małej wysokości, leć szybko.

Proszę, nie pozwól, by mnie znowu zestrzelili. Spraw, żeby przez najbliższych parę minut nic mi się nie stało. Jeszcze minuta. Dziesięć sekund.

O nie! Za późno, żeby schować się za drzewami. Strażnik był tuż obok, tak blisko, że niemal mógł ją złapać.

Musiał się do niej podkraść, cichy, ale zabójczy, jak pierdnięcie Ikara. Kiedy podniósł karabin, Max rzuciła się ku niemu jak bombowiec. Nie miała wyboru.

Choćby nie wiadomo jak próbowała, nie mogłaby go powalić na ziemię. Była zbyt obolała, zbyt zmęczona i ciągle kotłowało jej się w żołądku.

Wyrzuciła więc z siebie wszystko! Uwolniła się od tego, co przyprawiało ją o mdłości. Paskudztwo razy dwa!

Wszystko, co zjadła w letnim domku: zimny gulasz wołowy, lody czekoladowe, mleko, które wydawało się nieco skwaśniałe, szynkę i ser provolone, surówkę oraz inne wątpliwej jakości przysmaki znalezione w lodówce – wszystko to zwróciła naturze.

Zwymiotowała prosto na strażnika. Na jego twarz i idiotycznie wyglądającą czapeczkę Colorado Rockies. Mężczyzna zasłonił oczy dłońmi. Pewnie nie wiedział, czym właściwie został trafiony. Upuścił broń i zaczął głośno krzyczeć.

Max przeleciała obok niego. Zniknęła pośród klonów, jodeł i gęstych krzewów. Była bezpieczna. Nie trafił jej żaden pocisk. Krzyczała: „Jessst, jessst!”.

Znów szybowała nad ziemią. Już prawie zapomniała, jakie to cudowne uczucie.

Pozwól mi lecieć jeszcze przez sześćdziesiąt sekund, poprosiła w duchu.

Jeszcze tylko ten jeden jedyny raz.

ROZDZIAŁ 112

Obudziłam się z twarzą przy twarzy Kita i czułam się cudownie, leżąc tak blisko niego. Nasze ciała splecione były w mocnym uścisku. O dziwo, tej nocy po raz pierwszy od dłuższego czasu nie dręczyły mnie koszmary.

Ale koszmar przeżywałam na jawie.

Kit już nie spał. Patrzył na mnie. Jego niebieskie oczy z bliska wydawały się jeszcze piękniejsze niż zwykle. Okazał się niespodziewanie delikatny i czuły. Tak dobrze mi przy nim było. Założę się, że jako ojciec sprawował się naprawdę dobrze, pomyślałam.

– Cześć – szepnęłam i uśmiechnęłam się. Spowijało mnie rozkoszne ciepło. Już dawno nie czułam się tak cudownie.

– Cześć. A już myślałem, że to, co stało się ostatniej nocy, było tylko snem.

Nagle wszystko wydało mi się takie proste, a zarazem tak tragiczne. W naszych sercach zaczęła się rodzić – a może już się zrodziła – prawdziwa miłość. Ale byliśmy w beznadziejnej sytuacji. Nie mieliśmy szans, by ujść z życiem. Widzieliśmy na własne oczy, jakie zbrodnie zostały popełnione w „Szkole”.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kit i ja spojrzeliśmy po sobie. Czy nadeszła ta chwila? Czy przyszli po nas? Thomas i jego banda oprychów.

Powtórnie wymieniliśmy spojrzenia. Rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Wyskoczyliśmy z łóżka i narzuciliśmy na siebie w pośpiechu ubrania.

Drzwi otworzyły się i gdy zobaczyłam, kto w nich stanął, przez chwilę nie wierzyłam własnym oczom.

– Cześć, ciociu. To ja, Michael. Przyszedłem cię uratować.

ROZDZIAŁ 113

Był z nim ktoś jeszcze. Mężczyzna w niebieskim, lekkim garniturze. Trzymał w ręku pistolet półautomatyczny, wymierzony w Kita. O dziwo, na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Ja też chcę was uratować – powiedział cichym głosem, niemal szeptem. To sprawiało, że ściągnął na siebie moją uwagę.

– Kim jesteś? – spytałam. Widziałam go pierwszy raz w życiu. Zdaje się, że nie pracował w szpitalu komunalnym w Boulder. Chyba nie był też jednym ze strażników.

Odpowiedział mi Kit.

– Nazywa się Peter Stricker. Był moim szefem w FBI, kierował jednym z biur regionalnych. To właśnie Peter kazał mi odpuścić sobie tę sprawę, mówił, że moje śledztwo do niczego nie prowadzi. Kiedy zaprotestowałem, zagroził, że mnie wyrzuci z pracy. No i jednak się tu zjawił. Witaj, Peter. Widzę, że jednak zainteresowałeś się tym, co robię.

Stricker był wysoki i dobrze zbudowany; miał przylizane, jasnoblond włosy. Wyglądał na typowego, wiecznie zadowolonego z siebie japiszona, o dobrze wyćwiczonym uśmiechu.

– Komu w tych czasach można zaufać? – powiedział Stricker chrapliwym głosem. – Wychodzi na to, że nikomu. Nawet najlepszym przyjaciołom. Nawet starym kumplom z FBI.

– Czy mam przez to rozumieć, że są jeszcze w FBI ludzie godni zaufania? – spytał Kit.

– Ależ oczywiście. Ostało się jeszcze tu i ówdzie parę dinozaurów. Dyrektor jest jednym z nich. Właściwie tylko kilku z nas ma szczęście uczestniczyć w tym, co tu się dzieje. Mamy też paru współpracowników w wojsku. Wszyscy, którzy dowiedzieli się, co jest grane, chcieli w to wejść. Tak to już jest w Ameryce. Muszę jednak przyznać, że miałeś rację. To wielka sprawa. Największa, jaka może być.

– Czy to oznacza, że nasz rząd też jest w to zamieszany? – spytałam.

– Nie, nie przesadzajmy. Nie ma co snuć wizji jakiegoś gigantycznego spisku. Owszem, pewni członkowie rządu wiedzą, co dzieje się tu, w Kolorado, i co działo się wcześniej w San Francisco i Bostonie. Uczestniczymy w tym jednak jako osoby prywatne. Jest nas zaledwie pięćdziesięciu i mamy wiele do stracenia. Nie tak dawno temu kilku lekarzy pod wpływem wyrzutów sumienia wszczęło mały bunt, ale jakoś się z tym uporaliśmy.

– Torujecie drogę postępowi i za to wam płacą, prawda? – powiedział Kit. – Tak to już jest w Ameryce.

– I to bardzo dobrze płacą. Ale nie zapominaj, że my także mamy do wypełnienia ważne zadanie. Przecież to ja utrudniałem ci życie, żebyś nie mógł nam za bardzo bruździć, zgadza się? Zrobiłem więc coś dla Sprawy. Nawiasem mówiąc, wierzę w nią. Myślę, że odkrycie doktora Peysera ma ogromne znaczenie dla całej ludzkości.

– To co, przyszedłeś nas zabić? – spytałam Strickera. – Ty jesteś katem? – Mówiąc to, odsunęłam się o krok czy dwa od Kita. Lepiej, żebyśmy nie stali za blisko siebie.

– Nie taki miałem zamiar. Oczywiście, w każdej chwili mogę zmienić zdanie. Proszę, niech pani tego nie robi, doktor O’Neill. To nie najlepszy pomysł.

Ja uparcie przesuwałam się w bok.

– Czego mam nie robić?

– W swoim życiu nie brałeś udziału w ani jednej prawdziwej akcji – powiedział Kit. – Nigdy nie ubrudziłeś sobie rąk, Peter. Przez wszystkie te lata siedziałeś za biurkiem. Ja nigdy nie dałbym ci stanowiska szefa biura regionalnego.

– Dosyć tego! – Stricker podniósł głos i wycelował pistolet w moją pierś. – Potrafię wykonywać mokrą robotę, Tom. Patrz.

Kit błyskawicznie rzucił się na Strickera i z całej siły uderzył go w szczękę. Agent padł na jedno kolano.

Ale natychmiast zerwał się na równe nogi. To mnie zaskoczyło. Stricker był o wiele silniejszy i bardziej wytrzymały, niż mogło się wydawać.

Kit trafił go hakiem w podbródek. Z twarzy Strickera od razu zniknął wzgardliwy uśmieszek. Niewiele brakowało, żebym zaczęła wiwatować.

Kolejny cios trafił Strickera w brzuch. Kit też był silniejszy, niż wyglądał, a wyglądał na twardziela. Uprawianie boksu amatorskiego na coś mu się jednak przydało.

Zanim Stricker zdążył ochłonąć, Kit uderzył go pięścią między oczy; rozległ się trzask łamanego nosa. Agent padł na ziemię i tym razem już nie wstał. Stracił przytomność.

Kit pochylił się i zabrał mu pistolet. Nawet się nie spocił. Najwyraźniej dobrze się bawił podczas tej jednostronnej potyczki. Zresztą, ja też.

– Chodźmy stąd.

Michael obserwował walkę szeroko otwartymi oczami.

– To było ekstra – wykrztusił. – O rany. Fajowo. Dobrze się bijesz.

– Dzięki, Michael. A teraz pokaż nam, gdzie są Oz, Ikar i bliźniaki – poprosiłam.

„Następny etap ewolucji rodzaju ludzkiego” uśmiechnął się, jak normalny czterolatek. Wziął mnie nawet za rękę.

– Wiem, gdzie oni są, ciociu Frannie. Zaprowadzę was tam.

ROZDZIAŁ 114

Michael stał się moim bohaterem. Prowadził nas przez podziemny labirynt. Po długiej wędrówce znaleźliśmy się na małym korytarzu kończącym się złowieszczo wyglądającymi szarymi drzwiami. Modliłam się, by dzieciom nic się nie stało, by nie zostały uśpione.

– Koniec drogi? – mruknął Kit, kiedy stanęliśmy pod drzwiami. – Dokąd teraz, Michael?

– Możemy pójść tędy. Tak będzie szybciej – powiedział chłopiec. – Nie bójcie się, jestem bystry jak na mój wiek.

– Wiemy. No to jazda – rzucił Kit i otworzył ciężkie drzwi. Weszliśmy do wielkiego laboratorium. Kiedy zobaczyłam, co jest w środku, zaparło mi dech w piersiach, a zmysły na chwilę odmówiły posłuszeństwa.

Wszędzie wokół stał sprzęt laboratoryjny. Cylindry miarowe. Pipety Pasteura. Rurki mikrowirówki z mieszarką wirową. Wstrząsarki – urządzenia wywołujące drgania stojaków z probówkami, konieczne dla wzrostu niektórych bakterii. Stały tu także inkubatory o rozmiarach pralek. Nie miałam pojęcia, do czego służyły, ale sam ich widok budził we mnie lęk. W ścianę wbudowany był autoklaw do sterylizacji sprzętu.

Po przeciwnej stronie pomieszczenia na szpitalnych łóżkach leżały trzy młode kobiety w zaawansowanej ciąży. Niedługo miały rodzić.

Wysoki, dobrze zbudowany pielęgniarz dostrzegł nas i pospiesznie ruszył w naszą stronę. Był zaniepokojony, może zdenerwowany, a może jedno i drugie.

– Przyszliście na inspekcję? Chcecie obejrzeć nasze laboratoria? Nie wolno tu wchodzić bez eskorty – powiedział.

Kit nie odezwał się, tylko od razu rąbnął pielęgniarza z całej siły w podbródek. Olbrzym nie miał szans. Padł na podłogę z głośnym hukiem. Jego wielka głowa odskoczyła od betonu i przechyliła się na bok.

– Musimy stąd wyjść. Proszę! – ponaglił nas Michael.

Miał rację, ale ja nie mogłam oderwać oczu od tych nieszczęsnych kobiet. Miały nie więcej niż po dwadzieścia lat. Dobre, zdrowe okazy. Co one tu robiły? Jakie dzieci nosiły w swoich łonach?

Obserwowały nas w milczeniu. Dopiero po chwili zauważyłam na ich nogach skórzane pasy. Te dziewczyny przywiązano do łóżek. Nie mogły ot tak podnieść się i wyjść.

– Wezwiemy kogoś do nich – szepnął Kit. – Chodźmy, Frannie.

– Sprowadzimy pomoc – powiedziałam do skrępowanych dziewczyn. Nie mogliśmy ich zabrać ze sobą.

Michael ciągnął mnie w kierunku stalowych drzwi na tyłach laboratorium.

– Wrócimy po was – obiecałam dziewczynie, która nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat.

– Chyba zaczynam rodzić – jęknęła wystraszona.

Eksperymenty na ludziach.

ROZDZIAŁ 115

Większość ludzi przypomina kamienie na ziemi, nieużyteczne, oczekujące biernie na to, co zdarzy się za sześćdziesiąt sekund – mówiła Gillian spokojnym, pewnym siebie tonem. – Na szczęście, to przygnębiające porównanie nie odnosi się do żadnego z nas. Witam wszystkich tu zgromadzonych. Dzisiejszy dzień jest pierwszym dniem nowej ery. Obiecuję wam to i z obietnicy tej się wywiążę.

Gillian i doktor Anthony Peyser patrzyli na zebranych zza długiego stołu ustawionego w sali konferencyjnej.

Doktor Peyser przemówił, nie wstając z krzesła:

– Jest dopiero ósma rano i wszystko odbywa się zgodnie z planem. Jak dotychczas, idzie nam wręcz doskonale, muszę przyznać. Zebraliśmy tu największe gwiazdy inżynierii genetycznej.

– Jak widzicie, wieści mówiące, że opuściłem ziemski padół, okazały się nieco przedwczesne. Zapewne widząc moje „dygotanie” domyśliliście się, że miałem wylew. Teraz już czuję się świetnie. Znalazłem sposób na wydłużenie mojego nędznego życia o dziesięć, może dwanaście lat. Ale o tym później. Wierzcie mi, to tylko marny przypis do tego, co przygotowaliśmy dla was dzisiejszego ranka.

Siedemnaścioro mężczyzn i kobiet pokiwało głowami, a na ich obliczach pojawiły się blade uśmiechy. Wszyscy uczestniczyli w inspekcjach, a teraz mieli wziąć udział w… najważniejszej aukcji wszechczasów.

Właśnie tak, aukcji.

Każdy z nich reprezentował wielką firmę biotechnologiczną, bądź, w niektórych przypadkach, państwo. Zjawił się tu także pewien bogaty jegomość, gotów zainwestować duże pieniądze w nowo powstałą wielką korporację, pod warunkiem, że dzisiejsze spotkanie będzie przebiegać po jego myśli. „Gwiazdy inżynierii genetycznej” niechętnie patrzyły sobie w oczy. Wkrótce cała siedemnastka miała wziąć udział w licytacji, której przedmiotem były najbardziej spektakularne odkrycia naukowe w dziejach, i wszyscy skrzętnie skrywali trawiącą ich żądzę. Truman Capote kiedyś nazwał J.Edgara Hoovera i Roya Cohna „parówami-mordercami”. Ludzi zgromadzonych na tej sali można było określić „jajogłowymi mordercami”.

Doktor Peyser kontynuował swoje przemówienie.

– Czytaliście państwo akta i na własne oczy widzieliście efekty naszej pracy. Każdy eksperyment, każde cudowne dziecko jest jedyne w swoim rodzaju i bezcenne. Wszystkie dokumenty i dane związane z pochodzeniem licytowanych dzisiaj egzemplarzy zostaną przekazane nabywcy. Dla każdego wystawionego na aukcję obiektu ustaliliśmy minimalną cenę. Określa się ją też mianem „ceny wywoławczej”, pewnie dlatego, że sama myśl, iż coś mogłoby zostać sprzedane za tak śmieszną sumę, budzi zgrozę. Cóż, jeśli nie ma więcej pytań, otwieramy aukcję.

Gillian wstała z miejsca. Obdarzyła zebranych uprzejmym uśmiechem i położyła przed sobą na stole plik papierów. Poprawiła druciane okulary, które nadawały jej wygląd dyrektora dobrze prosperującej firmy. Trzeba było zrobić odpowiednie wrażenie. Cóż, świat się zmieniał. I to szybciej, niż tym nadętym ważniakom się wydawało.

– Ogłaszam aukcję za otwartą – oznajmiła wreszcie. – Od tej chwili nikomu spoza tej sali nie wolno włączyć się do licytacji. Nie przyjmujemy ofert telefonicznych ani listownych. Licytacja zakończy się wraz z uderzeniem młotka.

Jeden z uczestników aukcji, przygarbiony, łysiejący mężczyzna w ciemnym prążkowanym garniturze, pochylił się do przodu. Miał spiczasty, zakrzywiony ku górze nos i buńczucznie wysuniętą dolną wargę. Przyjechał z New Jersey, luksusowego osiedla położonego niedaleko głównej siedziby koncernu AT amp;T.

– Czy możemy odebrać egzemplarze od razu po zakończonej licytacji? – spytał. – Razem z dokumentami?

– Ależ oczywiście. Czy chce pan rozpocząć licytację, doktorze Warner?

– A ile wynosi minimalna suma, o jaką możemy podbić cenę? – padło kolejne pytanie. Zadał je krótko ostrzyżony, dobrze zbudowany mężczyzna.

– Składane oferty, doktorze Muller, będą wielokrotnościami stu milionów dolarów – oznajmiła Gillian.

Na sali rozgorzały dyskusje, padło kilka nieśmiałych głosów sprzeciwu, jakby wszyscy naraz uznali, że ich pozycja została zagrożona.

– Panie, panowie. – Gillian uderzyła młotkiem w stół. – Ta licytacja ma przebiegać w kulturalnej atmosferze.

Uczestnicy aukcji uspokoili się. Byli uprzejmi, dobrze ułożeni. Wzorowi obywatele.

Gillian prześliznęła się spojrzeniem po liście obiektów wystawionych na licytację, a po chwili podniosła oczy na oniemiałą widownię. Na sali zaległa cisza, uczestnicy aukcji zastygli w bezruchu jak przed niewidoczną linią startową. Gillian przez chwilę stała w milczeniu, jakby zastanawiała się, o czym jeszcze zapomniała im powiedzieć.

Tak naprawdę igrała z nimi, drażniła ich wybujałe poczucie własnej wartości. Pomyślała, że tak, jak ona w tej chwili, musiał czuć się Prometeusz, kiedy skradł bogom ogień.

Atmosfera w sali konferencyjnej była napięta; w powietrzu dało się wyczuć podniecenie, a nawet strach. Może lada chwila człowiek dokona wielkiego skoku naprzód, zamiast pełznąć, jak dotychczas.

Gillian wreszcie przerwała milczenie.

– Cena wywoławcza obiektu numer jeden, WIEK 243, znanego także jako „Peter”, wynosi osiemset milionów dolarów. Peter ma cztery lata. Odznacza się niezwykłą inteligencją. Jest w doskonałej formie. Potrafi latać.

– Kto z państwa daje osiemset milionów?

Z tylnego rzędu dobiegł tubalny głos jednego z gości przybyłych z Niemiec.

– Miliard dolarów za WIEK 243 – małego Petera i te jakże cenne dokumenty naukowe.

ROZDZIAŁ 116

Matthew żył i wyglądał bardzo dobrze, zważywszy na to, co musiał przejść przez ostatnich kilka dni.

Nigdy wcześniej nie widziałam młodszego brata Max, ale od razu go poznałam. Miał jasne włosy, jak jego siostra, ale był od niej szerszy w ramionach. Z pleców chłopca wyrastały białe skrzydła w srebrzyste i niebieskie cętki. Nie ulegało wątpliwości, że jest bratem Max; prezentował się równie imponująco jak ona.

– Jestem Matthew – powiedział.

Nawet uśmiech miał podobny do Max. Weszliśmy do pomieszczenia, w którym trzymano dzieci. Można się tam było dostać tylko przez „oddział położniczy”. Pozostałe drzwi pozamykano.

– Wy to pewnie Frannie i Kit. Kogóż ja tu widzę? Adam powstał z martwych.

Syn Gillian potrząsnął smutno głową.

– Teraz mówią na mnie Michael.

– A niech sobie mówią, pieprzyć ich. Mam rację, dzieciaki? Co ty na to, Adam?

Pozostałe dzieci również znalazły się w tym małym pokoiku. Wszyscy razem zaczęli wydawać radosne okrzyki.

– Pieprzyć ich!

– Wynosimy się stąd – przerwał im brutalnie Kit. Teraz to on przejął dowodzenie. – Musimy już iść, dzieci.

Nikt nie wyraził sprzeciwu. Poszliśmy w ślad za Michaelem długimi podziemnymi tunelami. Zdawał się doskonale znać drogę, a poza tym był niesamowicie bystry. Weszliśmy na wąskie schody prowadzące do grubych podwójnych drzwi. Modliłam się w duchu, żeby to było wyjście z tego piekła.

Kit pchnął drzwi. Otworzyły się. Nagle nad naszymi głowami rozległo się ogłuszające wycie alarmu. Dobra wiadomość – znaleźliśmy się na zewnątrz.

– Idźcie! Idźcie! Idźcie! – krzyczałam na dzieciaki, popychając je. – Rozproszcie się. Uciekajcie jak najdalej od domu.

– Nie zatrzymujcie się! – radził Kit. – Nie patrzcie na nic. Nie oglądajcie się za siebie. Ruszajcie!

– Trzy, dwa, raz i nie ma nas! – krzyknął Ikar.

– Wielka ucieczka! – zawtórował mu Oz.

Dzieciaki myślały, że to wszystko jest wspaniałą przygodą; może to i lepiej. Rzuciliśmy się biegiem w stronę lasu. Jednak coś działo się przed domem.

Musieliśmy przebiec przez duży, wysypany żwirem parking. Stało na nim kilkanaście samochodów. Town cars, range-rovery, jeepy, furgonetki. Przy kilku z nich czekali szoferzy. Z pewnością nie wierzyli własnym oczom. Któż by uwierzył?

Pięcioro skrzydlatych dzieci! Dwoje dorosłych, wyglądających jak prawdziwi szaleńcy. Wszyscy biegną, ile sił w nogach!

Zauważyłam, że przed domem gromadzą się jacyś ludzie. Wypatrzyłam wśród nich kilku lekarzy z Boulder, ale poza tym nikogo nie rozpoznałam. Wszyscy mieli na sobie nienagannie skrojone garnitury. Wyglądali na ludzi biznesu. Jakie interesy tu prowadzono?

Wychodzili z domu w dużym pośpiechu. Ze wszystkich stron dobiegało wycie alarmu. Ktoś nas zauważył i wskazał pozostałym. Spojrzenia wszystkich skierowały się ku nam.

Z domu wypadli uzbrojeni strażnicy. Zauważyli nas. Uświadomiłam sobie, że jesteśmy za daleko od lasu, by udało nam się uciec.

– Odlot! – krzyknęłam na dzieci. – Odfruńcie stąd, ale to już!

To był naprawdę niesamowity widok. Dzieci jak na komendę oderwały się od ziemi, razem, jakby ćwiczyły się w tym od wielu lat. Nawet Matthew od razu znalazł swoje miejsce w szeregu.

– O to chodzi! Lećcie! Uciekajcie! – krzyczałam.

– W górę, w górę! – wrzeszczał Kit. – Lećcie do lasu! Szybciej!

Kiedy zauważyłam Gillian, serce zamarło mi w piersi. Ubrana w niebieski kostium, biegła w naszą stronę. Cóż za spotkanie odbywało się w tym domu? Gillian krzyczała do strażników, by strzelali. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, pomyślałam gorzko.

Pędziła z wrzaskiem wprost na mnie. Bez namysłu rzuciłam się biegiem w jej stronę, nie odrywając od niej oczu.

Moje zachowanie na parę sekund zbiło ją z tropu. Widziałam to w jej twarzy. Może jednak nie była aż tak inteligentna, jak się wydawało.

– Odlećcie stąd! – krzyczałam do dzieci. – Uciekajcie. Szybciej, szybciej. Do lasu!

Spojrzałam na Gillian. Ciągle biegła w moją stronę, i to coraz szybciej.

Zaraz się zderzymy.

Dobrze więc. Pożałujesz tego. Zobaczysz.

Wpadłam na nią całym impetem.

Staranowałam tę parszywą sukę tak, jak robiłam to z moimi braćmi, kiedy przed laty grywaliśmy w futbol amerykański na rodzinnej farmie w Wisconsin. Wbiłam ramię w jej miękki brzuch. Tak, jak wielcy futboliści: Paul Hornung, Jimmy Taylor i Ray Nitschker, jak mistrzowska drużyna Green Bay Packers. Idole mojego dzieciństwa.

Gillian stęknęła z bólu. Sprawiło mi to niewypowiedzianą rozkosz. Miałam nadzieję, że złamałam jej parę kości. Kiedy upadła na ziemię, kopnęłam ją z całej siły i poczułam się jeszcze lepiej.

A potem, o mój dobry Boże, nad domem pojawiła się Max.

ROZDZIAŁ 117

Eddy Friedfeld, łysiejący, nie ogolony mężczyzna, prowadził helikopter należący do stacji telewizyjnej KCNC. Za sterami czuł się niezwykle pewnie; jako doświadczony pilot, potrafił w mgnieniu oka podejmować trafne decyzje. Hałas obracającego się śmigła zazwyczaj nie przeszkadzał mu w myśleniu.

Ale w tej chwili Eddy nie mógł zebrać myśli. Czuł się tak, jakby w jego głowie nastąpiło krótkie spięcie.

Kurczowo zacisnął dłonie na sterze. Rzucił okiem na podstawowe przyrządy: wysokościomierz, licznik prędkości poziomej, kompas, radio. Wszystkie działały jak należy. Tu, w kokpicie, nic się nie zepsuło.

Helikopter leciał z prędkością stu siedemdziesięciu km/h. Normalka.

Nieprawda! To, co działo się tego poranka, z pewnością normalne nie było.

Kiedy Eddy zauważył dziewczynkę po prawej stronie helikoptera, w odległości około stu metrów, o mało nie dostał zawału.

Zamrugał oczami. Nic to nie dało. Ona wciąż tam była.

Dziewczynka leciała w powietrzu!

To było niemożliwe! Ale przecież widział ją na własne oczy!

Miała przepiękne srebrzystobiałe skrzydła.

Przynajmniej tak mu się wydawało.

I wyglądało na to, że leci sama, bez niczyjej pomocy. Jak największy, najwspanialszy jastrząb czy orzeł, jakiego widział w swoim życiu.

– Randi? – szepnął do mikrofonu.

W słuchawce usłyszał głos Randi Wittenauer, współpracującej z nim dwudziestodwuletniej kamerzystki.

– Widzisz to, co ja? Proszę, Eddy, powiedz mi, że mam przywidzenia.

– Obydwoje je mamy. Musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Po prostu musi.

Ten nie zidentyfikowany obiekt latający, czy cholera wie, co, znajdował się na wysokości stu pięćdziesięciu metrów i w szybkim tempie zbliżał się do helikoptera.

Eddy Friedfeld z wrażenia dostał gęsiej skórki. Mięśnie ramion miał napięte aż do bólu. Zupełnie jak przed akcją. Jak w czasie operacji „Pustynna Burza”. Jezu! Ta dziewczyna leciała prosto na niego.

Delikatnie musnął dłonią wolant, lekko zmieniając kąt nachylenia maszyny. Eddy uwielbiał siedzieć za sterami helikoptera; za każdym razem było to dla niego wielkie wyzwanie, nieustający test zręczności i refleksu. A szczególnie w takiej chwili, jak ta.

Eddy włączył interkom.

– Randi, ona nadlatuje z prawej strony. Obrócę nieco helikopter, żebyś mogła lepiej jej się przyjrzeć. – Oczywiście, doskonale wiedział, że Randi już filmuje. Jeśli ta dziewczynka nie była tylko złudzeniem, materiał trafi do porannych wiadomości.

Eddy przekręcił więc wolant w prawo, przechylając helikopter trzydzieści stopni na bok. Następnie powoli obrócił maszynę z powrotem do poprzedniego położenia, by samemu raz jeszcze zobaczyć to UFO. Oto i ona. Teraz leciała z przodu, na wprost kabiny. Jezu, naprawdę śliczna była z niej dziewczynka. Ze skrzydłami. Pięknymi cholernymi skrzydłami.

To musiał być jakiś żart. Ale kto, u licha, mógłby odstawić taką szopkę?

– Kręcimy! Mam już masę materiału! – poinformowała go Randi. – Wszystko uchwyciłam, każdy ruch jej niesamowitych skrzydeł. Przesyłam obraz do bazy. To powinno wyrwać wszystkich z łóżek! Niech całe Denver się obudzi! Czyż ona nie jest piękna?

Tak, była niesamowicie piękna. Aż dech zapierało w piersiach.

Friedfeld dosłownie bał się mrugnąć oczami. Mała, złotowłosa dziewczynka-ptak wykonała w powietrzu kilka niezwykłych ewolucji.

Zupełnie jakby pisała po niebie. A może naprawdę coś próbowała napisać? Czy to jakaś wiadomość? Ale jaka?

Eddy wdusił przycisk łączący go z reżyserką w głównym studio.

– Cień Dziewięć do studia. Widzicie to? Stephanie, odpowiedz mi natychmiast. Widzisz to cudo? A może umarłem i właśnie idę do nieba? Czyżbym patrzył na anioła?

Usłyszał w słuchawkach znajomy głos.

– Co to ma być, Eddy? Żarty sobie robisz? Co wy nam przysyłacie? – Głos Stephanie Apt trzeszczał głośno w słuchawkach. Steph była realistką do szpiku kości, co czyniło ją cyniczną i nieufną. W tej chwili pewnie odchodziła od zmysłów. Nie ty pierwsza, pomyślał. Ja sam już dawno je postradałem.

– Widzicie dokładnie to, co ja? – zapytał. – Sprowadźcie policję stanową, pogotowie i kogo tam jeszcze chcecie… Jesteśmy około czterech kilometrów na północ od skrótu do Hoover Road. Powtarzam: widzicie, to co my. Ona leci na północ. Podążamy za nią! Ona naprawdę lata!

– Wygląda na jedenaście, dwanaście lat. Zupełnie jak normalny dzieciak z Denver, Boulder czy Pueblo – tyle że ma skrzydła. I naprawdę leci.

– Na duszę mojej drogiej zmarłej babki, to dzieje się naprawdę. Dziewczynka ma piękne srebrzystobiałe skrzydła. Uwierzcie mi. Dokądś nas prowadzi i szczerze mówiąc, poleciałbym za nią nawet na koniec świata. Oglądacie państwo specjalne wydanie Wiadomości Kanału Czwartego. Jesteśmy świadkami historycznego wydarzenia. Ta dziewczynka lata!

ROZDZIAŁ 118

Coś w sercu Max – jakiś zakątek, w którym rodziły się myśli i uczucia – mówiło jej, że wkrótce zginie, że musi niedługo umrzeć. Szkoda, ale cóż, taki los najwyraźniej był jej pisany. Wszechświat chciał, by tak się stało. Wiedziała to już w dniu swojej ucieczki ze „Szkoły”. Matthew pewnie też.

Strażnicy nie mogli pozwolić jej żyć. Była świadkiem wszystkiego, co zrobili, wszystkich okrutnych morderstw oraz innych zbrodni. Ona, Tinkerbell, „Paskudna Tinky”. Kolejny królik doświadczalny. Ale to oni okazali się paskudni. Znała wszystkie ich ohydne tajemnice.

Przynajmniej udało jej się zobaczyć prawdziwy świat – było w nim dużo zła i brzydoty, ale i wiele niewysłowionego piękna. Nawet jej wyobraźnia nie potrafiłaby stworzyć czegoś tak niezwykłego. Ten świat wydawał jej się sto razy lepszy niż wynikało to z książek, telewizji czy filmów.

No to do dzieła!

Zbliżała się do dużego domu, tego, w którym mieszkała Gillian. Z tej wysokości widziała już ludzi przypominających małe, patyczkowate figurki.

Max pochyliła głowę i rzuciła się w dół, ku uzbrojonym strażnikom. Musiała to zrobić. Tak zdecydował los. Strażnicy próbowali zestrzelić Oza i Ikara, uciekających w stronę lasu. Pozostałe dzieciaki niknęły już w oddali. Niech Bóg je błogosławi.

Kilku strażników zbliżało się do Frannie, ale ona na razie nieźle sobie radziła. Walczyła jak lew. Kit zresztą też.

Nagle ktoś go postrzelił. Kit padł na ziemię. Max przypomniała sobie, jak bolesna jest rana od kuli. Poczuła się, jakby to ją trafiono. Kit dostał w szyję i nie ruszał się, nic nie mówił. Max znów poczuła przeszywający ból, jak od pocisku.

– Kit! – krzyknęła na cały głos. – Kit, wstań. Proszę, wstań!

Rzuciła się na jednego ze strażników, przecinając powietrze z prędkością co najmniej sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Uderzyła go mocno skrzydłem.

Ku jej zadowoleniu, oprych runął na ziemię. Nie to, że zadała mu ból, było przyczyną jej radości; ucieszyła się, że powstrzymała go przed wyrządzeniem komukolwiek krzywdy. Nie potrafiłaby uderzyć kogokolwiek bez powodu. To nie leżało w jej naturze. Nie była taka jak oni, strażnicy, a może cały rodzaj ludzki.

Max zauważyła nadlatujące ze wschodu kolejne helikoptery. Z dużą prędkością zbliżały się trzy maszyny.

Helikoptery dygotały i ryczały, wzburzając powietrze, poruszając liśćmi i gałęziami drzew, a nawet wysokimi źdźbłami trawy. Na początku zjawił się tylko jeden, ale potem, gdy tylko inni dziennikarze zobaczyli w wiadomościach, co się dzieje, dołączyły do niego kolejne. Ludzie siedzący w sprowadzonych przez Max helikopterach wszystko filmowali. Na kabinach wymalowane były nazwy stacji. KCNC-News 4. KDVR-News 31 Fox. KMGH-News 7. KTVJ-News 20.

Zza domu wyłonił się helikopter ze „złymi ludźmi”. Oni nie mają prawa uciec, pomyślała Max. Nie wolno im latać.

Pochyliła się i runęła niemal pionowo w dół.

Pędziła już chyba niemal setką. Za szybko, o wiele za szybko. Przerażające uczucie. Zupełnie jakby stała na głowie.

Kierowała się prosto na przednią szybą startującego czarnego helikoptera. Nie mogła pozwolić tym ludziom uciec.

Nie mają prawa latać.

Nie wolno im uciec.

I wtedy spomiędzy jodeł wystrzelił jakiś kształt i rzucił się z dużą prędkością w stronę wznoszącego się helikoptera. Cóż za cudowna niespodzianka. Nigdy jeszcze nie widziała nic równie pięknego.

– Matthew! – krzyknęła.

ROZDZIAŁ 119

Carole O’Neill biwakowała ze swoimi córkami, Meredith i Brigid, nad szerokim, bulgoczącym strumieniem, przepływającym przez rezerwat Gunnison. Na wyprawę zabrały ze sobą mały telewizorek sony. W tej chwili wpatrywały się w o wiele za mały ekran i wytężały słuch, by cokolwiek usłyszeć, mimo iż dźwięk ustawiony był na cały regulator.

– To Max! O, i ciocia Frannie! – pisnęła Brigid. – Mamo, co się dzieje? Rozumiesz coś z tego?

– Ciszej. Ciszej. – Carole starała się przekrzyczeć telewizor i córkę. – Chcę to usłyszeć. Ciii, dziewczęta.

Carole błyskawicznie przejrzała kilkanaście kanałów. Wszędzie te same wstrząsające, niesamowite obrazy. Coś niezwykłego działo się przed domem Gillian Puris. O co w tym wszystkim chodziło? Carole nie wierzyła własnym oczom, jak niemal bez przerwy przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny.

Max w stylu pilota kamikadze leciała lotem nurkowym prosto na helikopter. Lada chwila miała na niego wpaść. Carole zmrużyła oczy i wstrzymała oddech.

Co się działo?

Frannie okładała pięściami Gillian Puris. Czy to możliwe? Dlaczego jej siostra miałaby bić Gillian?

O mój Boże! Wyglądało na to, że Kit jest ranny. Leżał na ziemi. Nie ruszał się. Wszędzie roiło się od ludzi uzbrojonych w karabiny.

Na ekranach setek tysięcy telewizorów w gęsto zaludnionym okręgu Denver widać było te same obrazy, z komentarzem spikera. Kolejne telewizory włączały się w miarę, jak roznosiły się wiadomości o niezwykłych wydarzeniach. Całe rodziny zasiadały przed ekranami. Śpiochów wyciągano z łóżek, by zobaczyli, co się dzieje. Ludzie gromadzili się przed telewizorami w hotelach, kawiarniach, knajpach dla rannych ptaszków, biurowcach.

W ciągu kilku minut wielkie sieci telewizyjne zaczęły transmitować na żywo obrazy z lokalnych stacji telewizyjnych w Denver. Podekscytowani spikerzy wydzierali się do mikrofonów, albo przekazywali wieści pełnym napięcia półszeptem.

Niezwykłe, cudowne zdjęcia latającej dziewczynki błyskawicznie obiegły świat, trafiając na każdy kontynent, do każdego kraju, do wielkich miast i małych wsi. Niektórzy upatrywali w jej pojawieniu się treści religijnych. „Anioł”, „budzący bojaźń”, „nadprzyrodzone zjawisko”, „tylko raz w życiu”, „cud” – takie sformułowania padały z ust ludzi próbujących opisać to, co widzieli i co czuli. Dla tych, którzy zobaczyli ją po raz pierwszy, był to widok niezapomniany, poruszający najczulsze struny w duszy każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka.

– Nastała nowa era – oznajmił jeden z brytyjskich dziennikarzy. – A dowód tego macie państwo na ekranach swoich telewizorów.

ROZDZIAŁ 120

Tymczasem ja znajdowałam się w centrum wydarzeń. Podbiegłam do rannego Kita, by mu pomóc i dodać otuchy. Został trafiony pod obojczykiem i krew ściekała mu na koszulę. Upierał się, że rana jest niegroźna. Nie dałam się przekonać. Trzęsłam się ze strachu.

– Sprowadziła pomoc – powiedział cicho. – Bystra dziewczynka.

A do tego z takim wdziękiem płynęła w powietrzu. Byłam dumna z Max, ale bardzo się o nią bałam. Przelatywała zbyt blisko wirujących śmigieł helikopterów – że o karabinach nie wspomnę. Nie znała uczucia lęku.

Hałas rozlegający się w górze wszystko zagłuszał i wprowadzał mnóstwo zamieszania. Z trudem wypatrzyłam litery na kabinach helikopterów.

Ekipy reporterskie lokalnych stacji telewizyjnych transmitowały całe zdarzenie na żywo. Taką właśnie pomoc sprowadziła nam Max.

Kamery filmowały zdumione twarze Gillian i reszty drani, z jej mężem włącznie. Może teraz to, co zrobili, nie ujdzie im na sucho. Ich ohydne sekrety ujrzą światło dzienne. I to w telewizji. Taką przynajmniej miałam nadzieję.

Max nagle rzuciła się w prawo. Powiedzieć, że była nieustraszona, to za mało; w tej chwili wykazała się prawdziwą brawurą. Leciała prosto na czarny helikopter bell jet ranger, wyłaniający się zza domu. Próbowała przeszkodzić mu w starcie. Nie chciała, żeby ci ludzie uciekli.

Nagle spomiędzy jodeł wystrzelił Matthew i dołączył do siostry. Jezu, co za widok. Brat i siostra, po długiej rozłące, znów razem. Teraz chcieli się zemścić, odpłacić swoim oprawcom za to, co przez nich wycierpieli.

– Uwaga! – krzyknęłam. Wstałam i zaczęłam gwałtownie wymachiwać rękami. – Max, wracaj na dół. Max, nie!

Ale mój głos zginął w warkocie wiszących na niebie helikopterów. Max była zdecydowanie za blisko wznoszącej się maszyny. Ta mała robiła to z rozmysłem.

Za blisko. Zbyt niebezpiecznie.

Wyglądało na to, że zderzyła się z helikopterem w powietrzu. To stało się tak szybko, że nie byłam pewna, czy na pewno do tego doszło, a jeśli tak, to jak Max zniosła tę kolizję?

Na moich oczach runęła w dół. Och, Max, tylko nie to. Nie spadnij na ziemię. Proszę, Max.

Helikopter szarpnął się ku górze, by uniknąć kolizji, ale nadaremnie; po zderzeniu z Max zachybotał się groźnie i zaczął się obracać dookoła swej osi. Pilot nie potrafił zapanować nad sterami i maszyna gwałtownie traciła wysokość. Śmigła obracały się coraz wolniej. Widziałam siedzących w kabinie ludzi, wyglądających przez okna, przerażonych, bliskich paniki.

Matthew szybował jak liść nad spadającym helikopterem. Obserwował go z bliskiej odległości. Wydawało się, że jest to dla niego jakaś gra, że chce zostać wciągnięty w wir powietrza.

Zostawiłam Kita na chwilę. Pomyślałam, że nic mu nie będzie; modliłam się o to. Kiedy zaczęłam biec w stronę Max, ziemią wstrząsnęła potężna eksplozja.

Helikopter runął na drzewa. Powietrze przeszył ogłuszający zgrzyt metalu. Maszyna spadła na ziemię i stanęła w płomieniach, które wystrzeliły wysoko ponad czubki jodeł. Z wraku uniosła się chmura dymu, czarnego jak węgiel. Wszyscy na pokładzie helikoptera musieli zginąć na miejscu.

Znów byłam świadkiem. Nie chciałam tego. Pragnęłam wrócić do mojego dawnego życia.

Zauważyłam Max, usiłującą wydostać się z chmury gęstego czarnego dymu. Dziewczynka miała skrzydła i twarz umorusane popiołem i sadzą. Wciąż utrzymywała się w powietrzu, ale wyglądała na wyczerpaną. Próbowała walczyć ze zmęczeniem i wydawało się to ponad jej siły.

Pozostałe dzieci jedno po drugim wyfrunęły ze swoich kryjówek w lesie. Zagwizdały na Ikara, a on podążył za nimi. Dołączyły do Max, która sprowadziła je na faliste, zielone trawniki przy domu.

Ledwie wylądowała, a już razem z Matthew rzuciła się do biegu. Ich wytrzymałość była wręcz niesamowita. Razem wzbili się w powietrze, prosto ku sypiącemu świetlistym pyłem słońcu.

Domyśliłam się ich zamiaru, a przynajmniej tak mi się wydawało. Lecieli w ślad za szarym mercedesem, pędzącym z dużą szybkością po piaszczystej drodze okrążającej budynek i znikającej w lesie. Parę razy zdarzyło mi się tamtędy jechać.

Wiedziałam, kto siedzi w szarym S600. Zauważyłam ich, jak wsiadali: Gillian, doktor Peyser, mały Michael, szofer i Harding Thomas. Oprócz Michaela, była to rodzinka z piekła rodem. Thomas zajął miejsce obok kierowcy. Znów udało im się uciec.

Kilka metrów ode mnie stał zakurzony land-rover z włączonym silnikiem. Nie miałam pojęcia, czyj to wóz, ale postanowiłam go na jakiś czas pożyczyć.

Wsiadłam do land-rovera i ruszyłam za pędzącym mercedesem. Nie miałam zamiaru bawić się w bohatera, bynajmniej. Pragnęłam tylko w jakiś sposób powstrzymać Max i Matthew. Nie chciałam, żeby zginęli.

ROZDZIAŁ 121

Zdaje się, że usiłowałam wziąć sobie do serca mądrą radę Sophie Tucker: „Oddychaj”. Land-rover był na szczęście przystosowany do jazdy po wyboistych drogach i spisywał się doskonale. Mercedes znajdował się niemal pięćdziesiąt metrów przede mną. Jego zawieszenie było już chyba u kresu wytrzymałości. Kierowca jechał o wiele za szybko, jak na wyboistą, prowizoryczną drogę.

Max i Matthew nurkując przelatywali za blisko samochodu. Przypominali rozwścieczone gzy. Bez wątpienia rozpraszali i denerwowali kierowcę.

Nagle Max rzuciła się gwałtownie w dół i uderzyła ciałem w dach samochodu. Blacha wygięła się mocno. Te dzieciaki kompletnie oszalały. Zachowywały się, jak… jak dzieci.

– Max, nie! – krzyknęłam wychyliwszy się z okna tak daleko, jak to możliwe. Wiatr smagał mnie po twarzy, zmuszając do zmrużenia oczu. Starałam się nie stracić panowania nad rozpędzonym autem.

Z całej siły wcisnęłam klakson, raz, potem drugi, trzeci.

Max nawet się nie obejrzała. Matthew też nie zareagował. Musieli usłyszeć klakson. Musieli wiedzieć, że tu jestem. Po prostu nie miało to już dla nich żadnego znaczenia.

Wcisnęłam gaz do dechy. Drzewa rosnące wzdłuż drogi przemykały za oknem w szaleńczym tempie. Jechałam za szybko, z prędkością co najmniej dwa razy przekraczającą tę, przy której mogłabym czuć się bezpiecznie.

Wreszcie Max odwróciła się i zobaczyła land-rovera, którego prowadziłam wychylona niemal do połowy przez okno. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bardzo dziewczynka stała mi się bliska. Matczyne uczucia powoli gromadziły się w moim sercu. Nie mogłam znieść myśli, że mogłoby się jej coś stać, że mogłabym stracić ją albo Matthew, czy którekolwiek z dzieci.

Uprzytomniłam sobie, że za chwilę może stać się coś strasznego, ale Max nie była tego świadoma. Ciągle patrzyła na mnie.

– Okno samochodu. Max! – wrzeszczałam na cały głos. – Uważaj! Max, odwróć się!

Nie słyszała mnie, albo nie chciała słyszeć. Uśmiechała się szeroko, jakby drwiła z grożącego jej niebezpieczeństwa.

Boczna szyba w mercedesie powoli zaczęła się opuszczać. W oknie najpierw pojawiła się głowa Hardinga Thomasa. Potem zobaczyłam jego rękę, zaciśniętą na rękojeści pistoletu. Celował do Max albo Matthew, lecących niebezpiecznie blisko rozpędzonego wozu.

Max nareszcie zobaczyła Thomasa. Razem z Matthew pospiesznie skierowali się ku drzewom gęsto porastającym pobocze drogi. Dzielne dzieciaki wpadły w gąszcz z dużą, niebezpieczną prędkością. Śmiały się z wujka Thomasa, szydziły i naigrawały się z niego.

Thomas mimo to wystrzelił. Duża gałąź runęła na ziemię. Kierowca S600 dodał gazu.

Zrobiłam to samo. Byłam gotowa uczynić wszystko, byle powstrzymać tych ludzi, obronić przed nimi Max i Matthew, jeśli to tylko możliwe. Te dzieci doznały zbyt wiele cierpień z winy potworów siedzących w uciekającym mercedesie. Gillian, doktor Peyser, Thomas – nie wolno było pozwolić, żeby uciekli. Zbrodnie, które popełnili, nie mogły im ujść na sucho.

A mimo to uciekali. Mercedes pędził w dół zbocza, jeszcze trochę, a zniknie z mojego pola widzenia.

ROZDZIAŁ 122

Wrzuciłam czwarty bieg i land-rover posłusznie wyskoczył naprzód. Po obu stronach migały drzewa, stanowiące śmiertelne zagrożenie. Nie mogłam popełnić nawet najmniejszego błędu.

Nigdy jeszcze nie jechałam tak bardzo szybko. Zdawałam sobie sprawę, że w każdej chwili mogę stracić panowanie nad wozem i wpaść całym impetem na drzewo. Myśl, że mogłabym umrzeć w ułamku sekundy, napełniała mnie przerażeniem.

Wąska, kręta droga nagle znów zaczęła piąć się ku górze. Czułam się jak na kolejce górskiej w lunaparku. Myślałam, że droga prowadzi do miasta, ale się myliłam.

Max i Matthew wyłonili się z gąszczu. Max skierowała się na prawo, Matthew na lewo. Wyglądało na to, że tym razem mają jakiś plan.

Lecieli zygzakiem tuż za szarym mercedesem. Światła stopu to zapalały się, to gasły. Dzieciaki pędziły o wiele za szybko.

Zauważyłam, że Thomas obraca się, by wziąć je na cel. Wychylił się z okna jeszcze bardziej. Na krętej drodze samochodem rzucało na wszystkie strony, dzięki czemu Max i Matthew bez trudu dotrzymywali mu tempa. Był to niesamowity, dramatyczny pościg.

Dzieci znów zaczęły krzyczeć na Thomasa, szydzić z niego, wyzywać od „morderców” i „dupków”. Ich głosy odbijały się echem od drzew i dolatywały do mnie.

Raz po raz wciskałam klakson, ale w końcu dałam sobie spokój. To było bezużyteczne. Max i Matthew nie zamierzali już słuchać ani mnie, ani kogokolwiek innego. Nie mogłam patrzeć na to, co miało stać się za chwilę.

Ale nie potrafiłam też odwrócić wzroku.

ROZDZIAŁ 123

Max opuściła prawe skrzydło i rzuciła się w stronę samochodu, nie zważając na Thomasa ani jego pistolet.

Kierowała się prosto na przednią szybę mercedesa. Była tak blisko, że na pewno widziała przerażone oczy kierowcy, a może nawet swoje odbicie prześlizgujące się po szkle.

– Mordercy! Mordercy! – krzyknęła na cały głos. Mimo że byłam dość daleko w tyle, słyszałam ją wyraźnie.

Szary mercedes zahamował gwałtownie i wpadł w poślizg. Dwa koła oderwały się od ziemi i samochód ruszył naprzód, przechylony na lewy bok. A potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie, wydawało się, w ułamku sekundy.

Max cudem uniknęła zderzenia z mercedesem; na chwilę jednak zasłoniła pole widzenia kierowcy, który do reszty stracił panowanie nad wozem. Ona też nie mogła już złapać właściwego rytmu.

Kierowca próbował uniknąć zderzenia, ale nie udało się. Max odbiła się od maski tańczącego na piasku mercedesa.

Poleciała bezwładnie w stronę lasu, niczym szmaciana lalka.

Na moich oczach z całym impetem wpadła na pień dębu.

Byłam niemal pewna, że zginęła na miejscu. Przeszedł mnie dreszcz przerażenia.

Harding Thomas wychylił głowę przez okno i odwrócił się trzymając pistolet w wyciągniętej ręce. Prawdopodobnie nie wierzył własnym oczom. Przyglądał się Max i nie zauważył niskiego drzewa zwieszającego gałęzie nad drogą, a kiedy wreszcie odwrócił wzrok, było już za późno, by zdążył schować się do auta.

Głowa Thomasa utkwiła jak w kleszczach między samochodem a twardym pniem drzewa. Rozległ się głośny trzask pękających kości. Pogardliwy uśmieszek spłynął z twarzy Thomasa. Krew trysnęła na wszystkie strony. Z głowy została miazga. Ten straszny człowiek zginął okropną śmiercią na moich oczach.

Zahamowałam ostro i land-rover zarył kołami w piachu, po czym obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni.

Kierowca mercedesa nie był w stanie zapanować nad szalejącym wozem. Zgruchotana głowa i ramiona Hardinga Thomasa zwisały bezwładnie z bocznego okna. Rozpędzony samochód uderzył w pień wysokiego dębu, odbił się i potoczył w prawo. Koła na chwilę oderwały się od ziemi.

Następnie wóz przedarł się przez zarośla i podskakując na nierównej murawie, zaczął staczać się po stromym zboczu. Skalista otchłań zdawała się wychodzić mu naprzeciw.

Zauważyłam twarz Gillian przyciśniętą do bocznej szyby, z szeroko otwartymi ustami, na których zamarł krzyk. Widziałam też doktora Anthony’ego Peysera, uwięzionego we wnętrzu samochodu. Miał szeroko otwarte oczy i wyglądał tak, jakby już nie żył.

Mercedes przekoziołkował, raz, drugi, nabierając szybkości. Kierowca przebił głową przednią szybę. Boczne drzwi samochodu były powyginane, a dach zapadł się do wnętrza. Przednia szyba rozpadła się na setki odłamków.

Na koniec samochód wbił się w porośnięte mchem głazy znajdujące się sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt metrów w dole. Oni wszyscy już na pewno nie żyją, pomyślałam.

Wygramoliłam się z land-rovera. Świat wirował mi przed oczami. W głowie miałam całkowity chaos. Choć z trudem trzymałam się na nogach, ruszyłam w stronę Max. Bałam się, że jest już za późno.

Dziewczynka leżała pod drzewem. Jej pierś przecinała wielka głęboka rana. Jedno skrzydło było na pewno złamane.

– Max! Max! – wołał Matthew, nadlatując ku niej. Z jego gardła wydarł się przeciągły krzyk, który wydawał się bardziej ptasi niż ludzki.

– Max, och, Max! – krzyczałam razem z nim.

ROZDZIAŁ 124

Minęły prawie dwie godziny, ale mnie wydawało się, że upłynęły nie więcej niż dwie minuty. Przeżyłam silny wstrząs, ale to nie miało znaczenia. Musiałam wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, choć nawet to mogło nie wystarczyć.

W szpitalu komunalnym w Boulder panował chaos. Ludzie biegali we wszystkie strony, wnoszono kolejnych rannych. Dwie sale dalej operowano Kita. Ja czuwałam przy Max w największej sali operacyjnej szpitala. Była przytomna, cicho pojękiwała, ale przynajmniej żyła.

Odniosła ciężkie obrażenia klatki piersiowej i obydwu skrzydeł. Oprócz licznych głębokich ran, miała połamane kości i zapadnięte płuco. Straciła mnóstwo krwi, a w jej przypadku stanowiło to poważny, a zarazem nietypowy problem. Otóż krew Max nie była ani ludzka, ani ptasia. Łączyła w sobie cechy charakterystyczne dla obydwu gatunków. Na szczęście, ta sama krew płynęła w żyłach Matthew, jak również bliźniąt, które bez zwłoki oddały jej tyle, ile mogły.

Miałam na sobie fartuch i jasnoniebieską maskę; pierwszy raz w życiu znajdowałam się na sali operacyjnej jako lekarz. W okolicach Boulder byłam jedynym ekspertem od ptaków. W swojej karierze zawodowej przeprowadziłam mnóstwo zabiegów na rannych ptakach, zabiegów, o których miejscowi chirurdzy nie mieli – bo i mieć nie mogli – żadnego pojęcia. Dlatego to kierowałam zespołem prowadzącym tę operację. I dobrze. Nie chciałam, by ktokolwiek inny zajmował się Max.

Miała nitkowate tętno. Nie był to dobry znak. Prawdę mówiąc, był to zły znak. Rozejrzawszy się po sali operacyjnej zobaczyłam utkwione we mnie ponure i wystraszone spojrzenia. Nikt nie wiedział, co ma robić, co myśleć o mnie i o tym wszystkim. Zdawali sobie tylko sprawę z tego, że Max jest w stanie krytycznym.

Zaczerpnęłam powietrza i uznałam, że czas przystąpić do działania.

– Do roboty – powiedziałam do naprędce zebranego zespołu.

Do narkozy postanowiłam zastosować gaz izofluorowy, ponieważ był bezpieczniejszy dla ptaków, a nie miałam pojęcia, jak inne środki podziałałyby na Max. Poza tym dzięki temu, że wielokrotnie stosowałam izofluor, mogłam obliczyć bezpieczną dawkę. Jeden czy dwóch lekarzy patrzyło na mnie sceptycznie, ale żaden otwarcie nie wyraził sprzeciwu.

Zgodnie z moimi instrukcjami, członkowie zespołu medycznego przed podaniem narkozy przywiązali skrzydła Max do jej ciała. Gdyby tracąc przytomność wpadła w panikę i zaczęła nimi gwałtownie machać, mogłaby narobić masę szkód.

Rozległo się syczenie gazu i Max zaczęła się szarpać, tak, jak się tego spodziewałam. Był z niej prawdziwy wojownik. W końcu jednak uległa. Łzy napłynęły mi do oczu; jedna z pielęgniarek otarła je. Nie czas to i nie miejsce na uleganie uczuciom.

– Jestem przy tobie, Max – szepnęłam. – Zaufaj mi. Jestem tu, kochanie.

– To moja przyjaciółka – wytłumaczyłam pielęgniarce stojącej po mojej prawej ręce. – Nic mi nie będzie.

– Nie wątpię – szepnęła pielęgniarka. – Jestem przy pani.

Ze wszystkich sił starałam się zapanować nad emocjami. Byłam na sali operacyjnej jako pełnoprawny chirurg. Musiałam uratować ludzkie życie, życie kogoś, na kim bardzo mi zależało. Wiedziałam jednak, że zadanie jest niezwykle trudne.

Anestezjolog kiwnął na mnie głową. Byliśmy gotowi. Upewniwszy się, że Max jest nieprzytomna, powoli ją rozwiązałam. Następnie obejrzałam pokaleczone skrzydła dziewczynki i wielką, otwartą ranę w piersi. Na widok tej ciemnej, głębokiej dziury coś ścisnęło mnie za gardło.

Nie mogłam pozwolić sobie na sentymenty; musiałam pozostać w pełni skoncentrowana. Powyrywałam pióra w okolicy rany. Następnie oczyściłam ją z kawałków metalu, drewna, szkła i resztek piór. Bałam się, że płuco Max jest przebite.

Za pomocą skalpela zaczęłam usuwać zniszczoną skórę i tkanki. A potem przystąpiłam do cięcia.

Zaczęłam od rany w piersi. Bałam się, że krew przesiąka do jamy osierdzia. Ale okazało się, że płuco nie jest przebite. Nie zapadło się. Zrobiłam, co mogłam, i zajęłam się innymi poważnymi ranami.

– Jestem tu, Max – szeptałam. – Słyszysz mnie? Wiem, że masz lepszy słuch niż większość ludzi.

Ścięgno biegnące od kości barkowej do trzeciego palca lewego skrzydła było mocno poszarpane, ale nie zerwane. Zszyłam ścięgna szwem Bunnella-Mayera i zamknęłam nacięcie. Wszystko robiłam instynktownie, bez namysłu.

Stojąca obok mnie chirurg z oddziału pediatrii zszywała długą, głęboką ranę w policzku Max, a potem zajęła się inną, przecinającą skórę w okolicach obojczyka. Doskonale znała się na rzeczy. Bywały takie momenty, że niemal zapominałam, iż stoi obok mnie.

Max tak dzielnie walczyła o życie. Wiedziałam, że się nie podda.

– Świetnie sobie radzisz, Max. Tak trzymać. Jesteś najlepsza, Maximum.

Jedna z pielęgniarek gąbką otarła mi pot z czoła. Taka pomoc przydałaby mi się w „Zwierzyńcu”.

Dobiegały do mnie strzępy rozmów pielęgniarek i lekarzy, ale w pełni skoncentrowana na skomplikowanej operacji nie zwracałam uwagi na ich treść. Musiałam improwizować. Opisu takiej operacji nie można było znaleźć w podręcznikach anatomii – ani na uniwersytecie stanu Kolorado, ani w Berkeley, Harvardzie, czy w Chicago. Przynajmniej do tej pory. Spojrzałam na zegar ścienny. Ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że minęło już trzy i pół godziny. Uświadomiłam sobie, że jestem spocona jak mysz. Poczułam na ramieniu czyjąś rękę i usłyszałam głos jednego z lekarzy:

– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

ROZDZIAŁ 125

Nie mogliśmy stracić Max. Zwłaszcza po tym, co przeszliśmy – co ona przeszła.

Zaczekałam, aż pielęgniarki zaaplikują jej amoksycylinę i wstrzykną solankę, a potem przewiązałam jej skrzydła bandażami, by nie zrobiła sobie krzywdy, gdy ocknąwszy się zacznie szaleć. To była właściwie drobnostka, ale oprócz tego zrobiłam już dla niej wszystko, co mogłam. Miałam nadzieję, że to wystarczy.

Zbierało mi się na płacz, ale powstrzymywałam się ze wszystkich sił. Nie mogłam rozpłakać się tutaj, przy tych wszystkich pielęgniarkach i lekarzach. Zdjęłam fartuch w szatni chirurgów i szybko się umyłam. Potem poszłam na oddział intensywnej terapii.

Kit został zoperowany przez drugi zespół chirurgów, w składzie którego znaleźli się najlepsi specjaliści ze szpitala. Nieszczęśnik był podłączony do tak wielu aparatów, że nie dało się określić, gdzie kończy się człowiek, a zaczynają przewody.

Według karty chorobowej, miał złamany obojczyk i dwa żebra, przebite płuco oraz zapalenie opłucnej. Przetaczano mu krew, został naszpikowany antybiotykami, a wszystkie objawy czynności życiowych były monitorowane. W odróżnieniu od Max, u Kita wskazania przyrządów były w normie.

Podsunęłam fotel do jego łóżka i dosłownie padłam ze zmęczenia. Długo siedziałam w bezruchu, jak w transie, patrząc na Kita. W końcu nie wytrzymałam i rozpłakałam się. Łzy płynęły mi po policzkach, a ja nie mogłam ich powstrzymać.

Przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie, przed „Zwierzyńcem”, kiedy ten jeszcze istniał. A potem tę magiczną chwilę, kiedy Kit tak pięknie zaśpiewał dla mnie w „Villa Vittoria”. A także naszą „ostatnią noc na ziemi” w podziemiach domu Gillian. Tak wiele się wydarzyło w tak krótkim czasie. Tyle razem przeszliśmy.

– Kocham cię, Kit Tom, kimkolwiek jesteś – szepnęłam. – Tak bardzo cię kocham.

Zdaje się, że potem zapadłam w drzemkę. Nie wiem, na jak długo. Nagle poczułam, że Kit delikatnie gładzi mnie po włosach.

– Och, Kit – powiedziałam, gdy zobaczyłam, że odzyskał przytomność.

Pocałowałam go w policzek najdelikatniej, jak to możliwe, a on uśmiechnął się promiennie.

– Co z nią? – spytał.

– Jest w stanie krytycznym. Nie wiem, czy z tego wyjdzie. To była pierwsza operacja tego rodzaju w dziejach medycyny.

Siedziałam w pokoju Kita przez kilka dłużących się w nieskończoność godzin. I tak nie miałam już domu, do którego mogłabym wrócić.

Potem poszłam na górą, by zobaczyć, co dzieje się z Max. Powinna już wyjść z narkozy.

Wchodząc po schodach z drugiego na czwarte piętro, zmówiłam w duchu kilka modlitw. Byłam zatopiona w myślach; snułam rozważania o Bogu i zastanawiałam się, jak te ostatnie odkrycia naukowe pasują do ogólnego porządku rzeczy, jeśli taki w ogóle istniał. Nie dawało mi spokoju jedno sformułowanie – „wszystkie Boże stworzenia”. Ciekawa byłam, jakiego znaczenia teraz nabrało.

Myślałam: Nie pozwól Max umrzeć. To dobre, wyjątkowe dziecko. Proszę, nie pozwól jej umrzeć. Słuchasz mnie, Panie?

Kiedy weszłam do jej pokoju, Max jeszcze spała. Wyglądała jak bezbronna, niewinna istotka. Patrząc na nią czułam się, jakbym obserwowała spadającą gwiazdę.

Usiadłam przy niej.

Nie pozwól Max umrzeć.

Nie pozwól tej dziewczynce umrzeć.

Wczesnym rankiem nareszcie otworzyła oczy. Kiedy spojrzała na mnie, myślałam, że serce mi pęknie.

– Cześć, Max. Cześć, kochanie.

– Cześć. Gdzie ja jestem? – wyszeptała.

– W bezpiecznym miejscu. W szpitalu w Boulder. Jestem przy tobie.

– Słyszałam, jak do mnie mówiłaś. W czasie operacji, Frannie – powiedziała. Mówiła tak cicho, że musiałam wytężyć słuch, by ją usłyszeć.

Delikatnie pocałowałam ją w policzek, potem w czoło i drugi policzek. Nie pozwól tej dziewczynce umrzeć, powtarzałam w duchu. Trzęsłam się ze strachu.

Uśmiechnęła się łagodnie.

– Tęskniłaś za mną? – szepnęła.

– Wszyscy bardzo za tobą tęskniliśmy. Gdzie byłaś, kochanie?

– Och. Latałam. Ale tak naprawdę.

Max zamilkła. Ciężko oddychała. Przez następnych kilka minut nie odzywała się, a ja trzymałam ją za rękę. Pogładziłam ją po mokrym czole, po włosach. Raz po razie całowałam jej ciepły policzek.

– To naprawdę jest jak latanie. Bardzo przyjemne. Podoba mi się tam, Frannie – wyszeptała.

A potem Max leciutko, leciutko ścisnęła mnie za rękę.

Zamknęła oczy.

I zasnęła.

Загрузка...